Jak zrozumieć się w rodzinie  - Monika Szczepanik - ebook + audiobook

Jak zrozumieć się w rodzinie ebook i audiobook

Monika Szczepanik

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak zrozumieć się w rodzinie - ebook

Książka o tym, jak zazwyczaj mówimy do siebie, dlaczego często jesteśmy nieskuteczni w komunikacji i co zrobić, by dogadać się w rodzinie.

Autorka jak reżyser filmowy śledzi przebieg zwykłych rodzinnych wydarzeń, które często przeradzają się w małe dramaty, kłótnie bez celu, frustracje i nerwy. Nagle woła "STOP" i analizuje, co właściwie się stało. Dzięki temu możemy przyjrzeć się własnym zachowaniom i komunikatom, odkryć faktyczne potrzeby oraz prześledzić punkty, w których rodzi się konflikt i niezrozumienie.

Książka napisana jest prostym językiem, bo komunikacja w rodzinie powinna być prosta. Zamiast udawać, oczekiwać, robić uniki - lepiej nauczyć się mówić jasno o swoich uczuciach i potrzebach. Ważne, by umieć je również dostrzegać u innych.

 

Monika Szczepanik - jedna z najbardziej rozpoznawalnych w Polsce trenerek komunikacji w rodzinie i edukacji. W długo wyczekiwanej książce dzieli się swoim doświadczeniem, nieprzeciętną zdolnością empatii i obserwacji. Książka powinna stać się kanonem dla tych, którzy pragną dbać o relacje w rodzinie, chcą ją rozwijać i się nią cieszyć.

Spis treści

Wstęp (9)

1. Rodzinna wspólnota (13)

Kiedy zaczyna się rodzina (13)
Co stanowi o jakości rodziny(14)
- Relacje (14)
- Potrzeby (17)
Rola społeczna a rodzicielstwo (23)
Przekaz transgeneracyjny (28)
- Doświadczenie bycia dzieckiem (30)
- Naśladownictwo (32)
- Rozróżnianie (33)
- Nabywanie wiedzy (34)
Dlaczego w rodzinie bywa nam trudno (35)

2. Porozumienie w rodzinie (39)

Komunikacja w rodzinie (42)
- Rodzina - pierwszy poligon doświadczalny (42)
Język nawykowy i język osobisty (43)
- Słowa okna i słowa mury (44)
- Co jest naszym celem (46)
- Język nawykowy (48)
- "Muszę" czy "chcę" (50)
- Język nawykowy w naszej głowie (51)
- Język osobisty (53)
- Porozumienie bez Przemocy (56)
Ocena i obserwacja (57)
- Nawyk oceniania (58)
- Skąd się biorą oceny, etykiety i interpretacje (59)
Ocena i funkcjonowanie naszego mózgu (76)
Nauka obserwacji (63)

3. Uczucia i potrzeby (69)

Czym są uczucia (69)
- Dlaczego trudno nam rozmawiać o uczuciach (70)
- Czym się różnią uczucia od myśli (71)
- Uczenie się uczuć (73)
- Uczucia i funkcjonowanie naszego mózgu (76)
- Dorosła złość (82)
Czym są potrzeby (87)
- Strategie zaspokajania potrzeb (88)
- Odkrywanie potrzeb (89)
Prośba (91)
- Czy można "skutecznie" prosić (91)
- "Nie" jako "tak" dla czegoś innego (93)
- Jak formułować prośby (95)

4. Konflikty są naturalną częścią życia (99)

Dwa scenariusze w konflikcie z dziećmi - wygrana albo przegrana (100)
Trzeci scenariusz - konflikt jako informacja o potrzebach (102)
Konflikt jako szansa (104)
Przekonania na temat konfliktów, które wspierają lub utrudniają dostrzeganie w nich szansy (109)

5. "Nie" w rodzinie (115)

"Nie" - koniec czy początek dialogu (115)
Kiedy dziecko mówi "nie" (118)
Kiedy rodzic mówi "nie" (122)

6. Jak wspierać dzieci w konfliktach (131)

Mózg dziecka dopiero dojrzewa (131)
Bez kar i nagród (133)
- Dlaczego dzieci nie potrzebują kar i nagród (138)
Narzędzia wspierające dzieci w konflikcie (139)
- Mikrokręgi - jak pomóc dzieciom dogadać się ze sobą (140)
- Minimediacje - gdy konflikt dotyczy więcej niż dwojga dzieci (144)
Rodzicielstwo przez zabawę (149)
Siła ochronna (a siła karząca) (155)

7. Filary rodziny (159)

Empatia (160)
- Zacznijmy od słuchania (162)
- Ćwiczenie empatii (164)
- Dlaczego empatia jest potrzebna (166)
- Empatyczny dialog (167)
Wgląd I empatia wobec siebie (169)
Uważność (mindfulness) ( 173)
- Świadomy oddech (175)
- Skupienie uwagi na jednej rzeczy (176)
- Wyłączenie autopilota (176)
- Zauważanie myśli i uczuć (177)
Bycie obecnym (177)
Przywództwo w rodzinie (178)
- Przywództwo "z przodu" (181)
- Przywództwo "z boku" (181)
- Przywództwo "z tyłu"(182)
Proaktywność (183)
Świętowanie (184)
Wdzięczność (185)
- "Dziennik łaski" (187)

Zakończenie (189)

Załączniki (192)

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jestem mamą dwóch dziewczynek – Starszej i Młodszej. Kiedy większa córka była jeszcze zupełnie mała, irytacja, frustracja i złość towarzyszyły jej na tyle często, że zaczęłam szukać ich głębszych przyczyn. Pamiętam doskonale dzień, w którym pewna dwulatka przeżywała prawie czterdziestominutową frustrację, z jej wszystkimi kolorami i odmianami. Nie mogę sobie przypomnieć, o co poszło, ale potrafię przywołać większość myśli, które pojawiały się w mojej głowie podczas tych długich minut. Pamiętam rosnącą bezsilność z każdą kolejną nieskuteczną próbą ukojenia złoszczącego się dziecka. Pamiętam malejącą z każdą minutą pisków ochotę na przytulenie bezradnej dziewczynki. Pamiętam własną złość, coraz większą. Czterdzieści minut to kawał czasu, który staje się wiecznością, gdy ktoś obok krzyczy, tupie, płacze, zamyka się w szafie, chce, żebyś podeszła bliżej lub żebyś w ogóle nie podchodziła, nie patrzyła, nic nie mówiła. Czterdzieści minut z życia dziewczynki, która nie ma pojęcia, co się z nią dzieje, i której przytrafiła się mama, która nie tylko nie wie, jak się nią zająć, ale jeszcze z każdą kolejną minutą staje się coraz bardziej bezsilna, poirytowana i zezłoszczona. No i tak to się zaczęło. Tamte czterdzieści minut sprzed dziesięciu lat zaprowadziło mnie tu, gdzie dziś jestem.

Jak mam pomóc dziecku, gdy sama potrzebuję pomocy?

Jak mam ukoić dziecko, gdy mnie samą trafia jasny szlag?

Jak mam nie wściekać się na wściekające się dziecko?

Powyższe pytania dały początek mojej rodzicielskiej przygodzie – z empatią, świadomością i autentycznością. Zrozumiałam, że zadawanie ich sprowadza się do tego najważniejszego, wręcz fundamentalnego. Zadaję je sobie, gdy jestem zmęczona, poirytowana. Zadaję je sobie, kiedy buzujące emocje usiłują przejąć nade mną kontrolę.

„O co mi chodzi?”

O co mi chodzi, gdy chcę, żeby moje dziecko przestało płakać? O co mi chodzi, gdy nie zgadzam się na trzecią bajkę? O co mi chodzi, kiedy chcę uciec gdzie pieprz rośnie albo przynajmniej zamknąć się w łazience? O co mi chodzi, do cholery?!

Rodzicielstwo nie było moim największym marzeniem, jednak stało się częścią mojego życia. A gdy już się rozsiadło na dobre, okazało się źródłem różnorodnych wyzwań, małych i dużych odkryć. Zaistniało jako pole do doświadczania i poznawania, jako miejsce rozwoju umiejętności i kompetencji w bardzo różnych obszarach, nie tylko rodzicielskich.

Nie wiem, czy nie będąc mamą, byłabym trenerką Porozumienia bez Przemocy^(). Wiem natomiast, że dzięki byciu mamą każdego dnia staję się uważniejszym przewodnikiem innych poszukujących rodziców. I tak już zostanie. Ludzie wybierający mój zawód, zawód trenera lub trenerki, nie stanowią ani grupy wybrańców, oświeconych, ani też, broń Boże, grupy modeli idealnych. Jestem rodzicem, zupełnie tak jak ty. Mam swoje mocne strony i takie, które wciąż czekają na lepsze czasy, by rozkwitnąć i np. zachwycić moje dzieci. Świętuję rodzicielskie sukcesy, opłakuję potknięcia i upadki. Cieszę się z niektórych decyzji, innych zaś żałuję. To, co zyskuję dzięki praktykowaniu Porozumienia bez Przemocy, to większa świadomość, przekonanie, że zawsze mam wybór i że zmiana też jest możliwa, zawsze.

Victor E. Frankl w swojej książce Człowiek w poszukiwaniu sensu napisał, że „pomiędzy bodźcem i reakcją jest przestrzeń: w tej przestrzeni leży wolność i moc wyboru naszej odpowiedzi” (tłum. aut.). Porozumienie bez Przemocy, o którym tutaj opowiadam (nawet jeśli nie używam tej nazwy), jest o budowaniu przestrzeni w sobie i wokół siebie, przestrzeni, w której można dokonywać wolnych wyborów.

------------------------------------------------------------------------

^() Porozumienie bez Przemocy (ang. Nonviolent Communication, NVC) – model komunikacji interpersonalnej opracowany przez Marshalla B. Rosenberga, w którym nabycie określonych nawyków językowych (eliminacja komunikatów ocennych) oraz obserwacyjnych i samoobserwacyjnych (orientacja na własnych i rozmówcy uczuciach oraz potrzebach) może doprowadzić do całkowitego wyeliminowania dialogu opartego na konkurencji i przemocy (przyp. red.).1

Rodzinna wspólnota

Jesteśmy gatunkiem stadnym. Od zarania dziejów żyjemy we wspólnotach. Najpierwotniejszą ze społeczności i najnaturalniejszą z nich jest rodzina. Rodzimy się wśród najbliższych i kończymy życie, otoczeni nimi. Nawet ci z nas, którzy wybrali życie w pojedynkę – pochodzą z rodziny. Każdy z nas odczuwa pewnego rodzaju rodzinną przynależność. Co dzieje się, kiedy zakładamy własną rodzinę? Jak uczymy się nowych ról i co sprawia, że nie zawsze idzie nam to łatwo?

KIEDY ZACZYNA SIĘ RODZINA

Zwyczajowo za początek rodziny, za „założenie jej” uznaje się moment, w którym w świecie pary dorosłych (w małżeństwie, partnerstwie) pojawia się dziecko, co ciekawe, nie zawsze od razu jako fizyczna obecność – w świadomości dorosłych pojawia się ono często już jako idea, wyobrażenie, marzenie. Wyjątkowość projektu rodzinnego wiąże się z długim czasem jego realizacji. Ważny jest również interdyscyplinarny charakter rodzinnego przedsięwzięcia – wymaga ono od rodziców wiedzy i nabywania doświadczeń z przeróżnych dziedzin (psychologii, medycyny, nauk ścisłych, dietetyki/żywienia). Do realizacji projektu rodzicielskiego potrzebna jest także niezwykła elastyczność – nie istnieją bowiem gotowe recepty i rozwiązania.

Budując relację z własnym dzieckiem, korzystamy, najczęściej nieświadomie, ze wspomnień i doświadczeń z własnego dzieciństwa. To, jak wspominamy i postrzegamy z perspektywy czasu nasze bycie dzieckiem, nasze relacje z rodzicami, wpływa niezwykle silnie na więź, która buduje się między nami a naszymi dziećmi.

Członkowie rodziny to wszyscy bliscy, z którymi połączeni jesteśmy więzami krwi (rodzice, rodzeństwo) lub podjętymi decyzjami (mąż, partner, teściowie). Bliscy ci mogą być już nieobecni (dla mnie to np. moja zmarła babcia) lub jeszcze nie ma ich na świecie (moje wnuki). Z każdym członkiem rodziny wiążą nas relacje bezpośrednie (mama, babcia) lub pośrednie (moja prababcia czy stryj dziadka – słyszałam o nich, widziałam fotografie, są bohaterami rodowych legend). Relacje z bliskimi nas formują, możemy z łatwością dostrzec ich wpływ na nasz rozwój.

CO STANOWI O JAKOŚCI RODZINY

To jasne, że członkowie rodziny wpływają na siebie nawzajem. Jednak nie tylko to albo więzy krwi stanowią o jakości rodziny. Co zatem ją kształtuje? Opowiem o trzech ważnych pojęciach, których w książce będę używała wielokrotnie, a które według mnie mają znaczenie fundamentalne. Są to:

- relacje,

- potrzeby i ich zaspokajanie,

- równowaga pomiędzy tym, kim jesteśmy, a naszą rolą społeczną.

Relacje

Stanowią one podstawę każdej rodziny. Zaczyna się od relacji z samym sobą, potem obejmuje ona naszego partnera lub partnerkę, dziecko. Relacje bywają indywidualne, czyli z poszczególnymi członkami wspólnoty, i zbiorowe – wiążące jednostkę z grupą, a także podgrupę z podgrupą (np. rodzice–dzieci, rodzice–dziadkowie itp.). Bez szczerych, autentycznych i wysokiej jakości relacji nie zbudujemy rodziny, która ową jakość będzie przekazywała kolejnym pokoleniom.

Relacje to codzienna praktyka miłości i bliskości.

Gdy przychodzimy na świat, pojawiamy się na nim od razu głodni bliskości. Potrzeba ta realizuje się w ramionach mamy, na jej ciepłym brzuchu po porodzie, podczas posiłku przy piersi. Do mamy szybko dołączają inni – rozpoczynają się relacje i bliskość z tatą, rodzeństwem, dziadkami, ciociami i wujkami. Coraz starsi i coraz ciekawsi świata wokół poszerzamy krąg bliskich, z którymi tworzymy więzi – dołącza do nich ukochana pani Halinka z przedszkola, ulubiona ciocia z Łodzi czy obecny w życiu rodziny wujek Michał, przyjaciel taty od czasów szkoły podstawowej. Nauczyciele, rodzice kolegów z klasy, babcia koleżanki z podwórka – to, co mówią, i to, jak zwracają się do nas, w ogromnym stopniu wpływa na nasze późniejsze doświadczanie bliskości, bezpieczeństwa i dobrostanu.

Relacje tworzone i współtworzone przez nas wpływają także na ogólne poczucie szczęścia, jak również na nasze zdrowie psychiczne i fizyczne. Dowodzą tego szeroko zakrojone, podłużne (czyli prowadzone na przestrzeni wielu, wielu lat, a nawet pokoleń) badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda^(). Opowiada o nich na platformie TED ich kierownik Robert Waldinger. Przez 75 lat co roku zadawano tym samym 724 mężczyznom pytania dotyczące zarówno ich pracy, jak i rodziny. Po tym czasie obserwowania i analizowania odpowiedzi respondentów naukowcy zyskali pewność: tym, co najmocniej wpływa na dobrostan i poczucie szczęścia, są właśnie relacje – nie pieniądze, sława czy prestiż społeczny.

Wnioski płynące z badań podłużnych, prowadzonych na Uniwersytecie Harvarda:

- Relacje wpływają na nasz wewnętrzny dobrostan

Dzięki przywiązaniu do rodziny, przyjaciół, członków wspólnoty jesteśmy zdrowsi i żyjemy dłużej. Samotni, wyizolowani – podupadamy na zdrowiu, tracimy radość życia i szybciej umieramy.

- Jakość, nie zaś ilość relacji świadczy o ich udanym realizowaniu

Najistotniejszy wydaje się wzorzec więzi zaczerpnięty z własnej rodziny. Doświadczając miłości i akceptacji ze strony rodziców lub opiekunów, zwiększamy prawdopodobieństwo udanych relacji w przyszłości.

- Zaufanie do bliskich sprawia, że zdrowsze jest nie tylko nasze ciało, lecz także umysł

Przekonanie, że trwamy w relacji, w której będziemy w stanie pokonać pojawiające się później trudności, wpływa na witalność umysłu. Ludzie w relacjach pełnych zaufania rzadziej cierpią na zaniki pamięci i zaburzenia poznawcze związane ze starzeniem się.

Odkrycia zespołu Waldingera nie powinny być dla nikogo zaskoczeniem. To wręcz rodzaj wiedzy zdroworozsądkowej, którą nabywamy w procesie stawania się dojrzałymi ludźmi. Mimo to budowanie relacji nadal bywa dla nas wyzwaniem.

Potrzeby

Potrzeby – to kolejne istotne pojęcie, bez znajomości którego trudno mówić o świadomym porozumieniu międzyludzkim i rodzinnym. Warunkiem wejścia w relację z drugą osobą jest dostrzeżenie tego, czego sami potrzebujemy, a potrzeby te mają bardzo szerokie spektrum, począwszy od potrzeb fizjologicznych (głód, sen), poprzez emocjonalne i duchowe (bliskość, pomoc, zaufanie, bycie ważnym, słyszanym), aż do pojęć mocno abstrakcyjnych, takich jak potrzeba zmiany czy potrzeba piękna. Życie w rodzinie, w bliskości sprzyja nauce dostrzegania własnych i cudzych potrzeb. Dzięki obserwacji tego, w jaki sposób rodzice zaspokajają swoje potrzeby, dzieci uczą się rozpoznawania i zaspokajania własnych. Rodzic również zaspokaja pierwsze potrzeby dziecka, gdy nie jest ono jeszcze w stanie zająć się nimi samodzielnie.

Pierwszymi, podstawowymi potrzebami emocjonalnymi małego człowieka są bezpieczeństwo i przynależność. Bezpieczeństwo oznacza możliwość bycia bezwarunkowo zaakceptowanym, przynależność zaś – możliwość stania się częścią czegoś większego. Poczucie elementarnego bezpieczeństwa w relacji z opiekunem sprawia, że bez większych trudności dziecko będzie w stanie budować je także na zewnątrz rodziny w dorosłym życiu.

Rodzina to środowisko, w którym dzięki zaspokojeniu ważnych dla nas potrzeb doświadczamy dobrostanu, a w konsekwencji – rozwoju. Dobrostan wpływa pozytywnie na rozwój, na inicjatywę, aktywność wewnątrz, jak i na zewnątrz. Zatem nie tylko rodzina staje się przestrzenią zaspokajania określonych potrzeb, ale samo bycie w rodzinie stanowi strategię ich zaspokajania.

Strategią nazywamy takie działanie, bądź brak działania, które służy zaspokojeniu potrzeby. By skutecznie komunikować się wewnątrz naszej rodzinnej struktury, musimy uświadomić sobie, czego potrzebujemy i czego szukamy.

Są potrzeby, na które odpowiedź nie znajduje się bezpośrednio w rodzinie. Potrzebę kreatywności lub twórczego rozwoju powinniśmy zaspokajać na zewnątrz. Wybieramy jednak świadomie takie strategie ich zaspokajania, żeby nie wpływały one negatywnie na rodzinę – nasz punkt odniesienia. Czyli: uzdolniona twórczo mama chodzi na lekcje malarstwa we wtorki po południu (potrzeba kreatywności i strategia jej zaspokojenia), ojciec zaś w tym czasie opiekuje się dziećmi (ojciec – potrzeba bycia ważnym i niezbędnym, dzieci – potrzeba bycia zaopiekowanym).

Gdy funkcjonujemy w rodzinie, wybieramy rzeczy, które służą nam samym, jednak pod warunkiem, że nie są one wymierzone bezpośrednio przeciwko potrzebom innych członków rodziny. Podejmując ważne dla własnego „ja” i własnej tożsamości decyzje, uwzględniamy potrzeby naszej rodziny i to, jakie konsekwencje tej decyzji poniosą mąż, dzieci czy nawet dziadkowie. Warto pamiętać, że współtworząc rodzinę, zawsze pozostajemy wolnymi ludźmi, ale prędzej czy później konsekwencje (np. wynikłe z decyzji o powrocie na studia jednego z opiekunów) dotkną wszystkich jej członków (partner lub partnerka, zobligowani teraz do większej partycypacji w opiece; dzieci, które mogą odczuwać odrzucenie i ciężko je przeżywać). By zbudować porozumienie oparte na zaufaniu i bezpieczeństwie, respektujemy w taki sam sposób potrzeby wszystkich członków wspólnoty rodzinnej. Pozwala to na budowanie równoważnego znaczenia każdej osoby w rodzinie.

Tak naprawdę potrzeby jednego człowieka niewiele różnią się od potrzeb drugiego. Jak to możliwe, skoro mamy wszyscy przeróżne pragnienia, marzenia i plany? Być może potrzeby są bardzo podobne, jednak znacząco różnią się w obrębie strategii ich zaspokajania. Równorzędność potrzeb to nic innego jak uznanie tego faktu. Nie oznacza całkowitej równości między rodzicami a dziećmi. Z uwagi na możliwości psychofizyczne, etap rozwojowy i zasoby poznawcze nie możemy przyjąć, że dzieci dysponują tymi samymi narzędziami co zdrowy dorosły. Jednak potrzeby dzieci muszą być w rodzinie słyszane. Muszą być równorzędne.

Gdy dzieci traktuje się w rodzinie w sposób równorzędny, do lamusa odchodzi znienawidzone przez pokolenia powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają”. Nie istnieje przekonanie: „Będziesz decydować o kolorze ścian, gdy zamieszkasz we własnych domu”. Rodzice dostrzegający równorzędność potrzeb dzieci będą uwzględniali w sposób poważny i rzeczowy te z nich, które odnoszą się bezpośrednio do życia najmłodszych. Kolor ścian w pokoju, miejsce wyjazdu na wakacje, to, czy w oknie pokoju dziecięcego zawisną firanki – rodzic dostrzegający równorzędność wysłucha potrzeb dziecka, podejmie dialog i w rezultacie opracuje strategię, która będzie miała wpływ na zaspokojenie potrzeb zarówno młodego, jak i starszego członka rodziny.

Rodzic świadomy równorzędności dziecka będzie przewodnikiem i dysponentem zasobów (np. finansowych), jednak z prawdziwym zainteresowaniem wysłucha pomysłu młodego człowieka na wakacje czy kolor firanek i ścian w jego pokoju.

Zadaniem rodzica, który zwraca uwagę na równorzędność dziecka, jest też wsparcie go w ewentualnej porażce w zaspokajaniu potrzeb. W bezpiecznej relacji takie wsparcie przychodzi naturalnie i stanowi dla młodego człowieka oswojoną przestrzeń, w której może popełniać błędy i mierzyć się z ich konsekwencjami.

Jak wytłumaczyć współzależność? Nasze istnienie i nasze bycie – sam ten fakt wpływa na członków rodziny. Nawet jeśli nie angażujemy się i nie podejmujemy decyzji, to nasza obecność, świadomość tej obecności zmienia ich odbieranie świata. To relacja dwustronna, gdyż tak samo nasze dzieci wpływają na nas – poprzez ich istnienie, osobowość, specyfikę, wreszcie zachowanie i reakcje.

Jest też inny aspekt współzależności, równie ważny dla rozwoju, a więc przemiany dziecka w młodego człowieka i potem – w osobę dorosłą. Ów aspekt to świadomość, że istnieją potrzeby, które możemy zaspokoić samodzielnie, np. potrzeba snu, rozwoju czy spontaniczności, oraz takie, które zaspokoić można we wspólnocie, np. potrzeba przynależności, czułości, współpracy.

Kiedy w rodzinie pojawiają się dzieci, z jednej strony możemy obserwować ich niemal całkowitą zależność od naszej opieki, dbałości, zaangażowania. Jako rodzice zaspokajamy ich wszystkie potrzeby niemal w stu procentach. Z drugiej strony, od samego początku istnieje też drugi kanał zależności – skierowany od dziecka do rodziców. Potomstwo płacze, śpi, uśmiecha się, wodzi wzrokiem, a kilka miesięcy później zaczyna gaworzyć i samodzielnie się poruszać. Uczymy się czytać dziecko w zmiennych, dynamicznych warunkach jego rozwijającej się komunikacji i ma to przemożny wpływ na naszą percepcję rzeczywistości. Można powiedzieć, że rodzimy się jako istoty współzależne.

W moich rozmowach z rodzicami dosyć często pojawia się stwierdzenie: „Jako rodzice mamy niemal stuprocentowy wpływ na nasze dzieci”. Rzadko jednak słyszę refleksję odwrotną – że to dzieci wpływają na nas, rodziców. Najczęściej takie opinie są wygłaszane przy okazji rozmaitych trudności z zachowaniem dziecka, które wywołują nieprzyjemne emocje rodzica. Ale jaki wpływ ma na nas śpiące niczym aniołek niemowlę? Choćby taki, że korzystając z jego drzemki, możemy sami odpocząć, ugotować zupę, poczytać książkę. Łapiemy oddech, stajemy się bardziej zrelaksowani. Warto dostrzec w tym współzależność.

Kiedy rodzic podchodzi do płaczącego brzdąca, bierze go na ręce, zaczyna kołysać i maluch uspokaja się, jest to bardzo widoczna forma współzależności. To w takich momentach pojawia się myśl: „Jaki on ode mnie zależny”. Podobna myśl może zaistnieć, gdy z jakiegoś powodu rodzic nie podchodzi do dziecka i ono nie przestaje płakać. Zarówno ta sytuacja, jak i sama myśl budzą w nas różne emocje i tym samym wpływają na nasze wybory. Codzienność co krok pokazuje nam, jak jesteśmy z sobą powiązani, jacy jesteśmy współzależni.

Współodpowiedzialność jest zdolnością widzenia tego, że nasze wybory mają wpływ na drugiego człowieka. Jesteśmy w pełni odpowiedzialni za własne uczucia, potrzeby i zachcianki, jednak sposoby wyrażania tych uczuć lub strategie realizacji potrzeb działają bezpośrednio na partnera, dziecko i każdą bliską osobę w naszym otoczeniu. Współodpowiedzialność oznacza uwzględnienie potrzeb i uczuć bliskich, wówczas gdy wybieramy strategię realizacji naszych osobistych potrzeb. Współodpowiedzialność pojawia się tam, gdzie pojawia się wola bycia w kontakcie z drugim człowiekiem.

Jeśli wyobrazimy sobie relację jako tlące się palenisko, to każdy z członków rodziny dokłada do tego paleniska kolejne bierwiono. Małe dziecko dokłada do wspólnoty swoją spontaniczność, radość i lekkość. Tym samym staje się współodpowiedzialne za relację, której jest integralną częścią. Dzieje się to na poziomie wręcz nieuświadomionym, kiedy robimy rzeczy, które wydają się naturalne, niejako przypisane naszej roli w rodzinie. Dziecko zaczyna zabawę w swoim pokoju, następnie przenosi bazę do salonu, tam gdzie urzęduje reszta domowników – tym samym wnosi do pomieszczenia rozbawienie i lekkość, staje się współodpowiedzialne za to, jak potoczy się reszta popołudnia. Mama, która biega maratony, czy tato, miłośnik górskich wędrówek – oboje wpływają swoimi wyborami na to, w jaki sposób rodzina spędza wolny czas, czym się interesuje, o czym rozmawia, jakich decyzji dokonują wspólnie jej członkowie.

Decyduję się na pracę w weekend i słyszę od dzieci, że chciałyby, bym mniej pracowała, a więcej czasu spędzała z nimi na zabawie, od męża zaś – bym dbała o równowagę między pracą a odpoczynkiem. Próbuję skontaktować się z moimi potrzebami stojącymi za decyzją o pracy. Pracuję nawet w weekendy, bo czuję, że praca trenerska przyczynia się do zmiany, pozwala mi na dzielenie się umiejętnościami, wreszcie – daje poczucie bezpieczeństwa finansowego.

Przyglądam się też potrzebom rodziny w tej sytuacji – dzieci potrzebują mojej bliskości, mąż chciałby zrobić coś wspólnie. Wszyscy łakną kontaktu ze mną, potrzebują mojej troski, uwzględnienia ich, zobaczenia. Kiedy poznam potrzeby – zarówno moje, jak i mojej rodziny – będziemy mieć szansę na dialog. Poszukamy rozwiązań, spotkamy się w połowie drogi. Czasem zaspokojenie potrzeb wszystkich członków wspólnoty w tym samym czasie nie jest możliwe, jednak dialog otwiera nas na szukanie rozwiązań w przyszłości.

Dlaczego w naszym rozwoju tak ważna jest wolność? Na warsztatach zdarza mi się słyszeć z ust rodziców: „Nie możemy wyjechać na weekend, ponieważ mamy dwójkę małych dzieci”. Mąż mówi: „Nie mogę zostać dłużej w pracy, bo żona będzie niezadowolona”. Żona zaś: „Nie pójdę z przyjaciółmi do kina, bo mój mąż za nimi nie przepada”.

Kiedy czujemy jakieś ograniczenie, najczęściej szukamy winnych tej sytuacji. Nasza frustracja bywa gwałtowna, intensywna – nieprzyjemne uczucia domagają się szybkich rozwiązań. Znajdują ujście w obwinianiu. Czujemy, że nasza wolność jest ograniczana, i szukamy winnego – tego, który uniemożliwia nam realizację tych potrzeb.

Uczestników moich warsztatów zachęcam do pozostania przy swoich potrzebach, przyjrzenia się im i poszukania – razem z partnerem/partnerką – takich strategii, które uwzględnią potrzeby zarówno ich, jak i pozostałych członków wspólnoty. Już samo wzięcie pod uwagę tych potrzeb jest ważne, gdyż daje nam możliwość wyrażenia siebie.

ROLA SPOŁECZNA A RODZICIELSTWO

Żyjemy w świecie, w którym określone role społeczne wyznaczają nasze zachowania, decyzje i przestrzeń, w której przebywamy. W polskich rodzinach wciąż zbyt wiele jest Matek Polek i Surowych Ojców – nieszczęśliwych więźniów określonej roli, za mało zaś wolnych, świadomych ludzi. Nie jesteśmy w stanie całkowicie uciec od wpływu roli społecznej, jednak nie musimy patrzeć na samych siebie i innych przez jej pryzmat. Podejmując decyzję o wakacjach, możemy dopuścić do głosu stereotyp – wówczas nie pojedziemy z partnerem na urlop, bo „to rodzice, a nie dziadkowie mają wychowywać dzieci”. Możemy też kierować się wolną wolą i odpoczywając z ukochanym na plaży, dzwonić do naszych dzieci co wieczór z pytaniem, jak minął im dzień u dziadków. Wybór należy do nas.

Kiedy zostajemy rodzicami, nieświadomie wchodzimy w określone role. Wpisane są w nie specyficzne przekonania: co to znaczy być mamą, kim jest tato, jakie jest dziecko. Przekonania te mogą przeszkadzać nam w budowaniu relacji, o jakich marzymy, gdyż w pewnym momencie rola może przesłonić nam własną tożsamość. Przestajemy widzieć w sobie mężczyznę kochającego górskie wędrówki czy kobietę, która uwielbia taniec i muzykę, ponieważ obowiązki, powinności i umowy zmieniają naszą perspektywę. Patrzymy i chcemy widzieć odpowiedzialnego, rozsądnego ojca dzieciom oraz troskliwą, skupioną na dzieciach matkę. Patrzymy, koncentrując się bardziej na tym, jak ma być, niż na tym, kim teraz naprawdę jesteśmy.

O atmosferze w rodzinie – jak pisze duński pedagog i psychoterapeuta rodzinny Jesper Juul – decydują dorośli. Relacje między dorosłymi przekładają się bezpośrednio na relacje dorosły–dziecko i relacje między samymi dziećmi. Jest to wystarczający powód, bym chciała pozostać sobą, Moniką, a nie jedynie matką swoich dzieci. Kiedy buduję relację z Michałem, a nie tylko z ojcem moich córek, wtedy dużo łatwiej jest mi widzieć jego potrzeby, nie tylko potrzeby naszej rodziny.

W role społeczne wpisane są oczekiwania, wartości, a nawet uwarunkowania prawne. Kiedy staję się matką, z dużym prawdopodobieństwem:

- wykorzystam cały urlop macierzyński,

- będę karmić dziecko piersią do 6/12/24... miesiąca życia,

- będę brać zwolnienia z pracy za każdym razem, gdy moje dziecko będzie chore,

- zaangażuję się w życie przedszkola i szkoły mojego dziecka.

Jeśli angażuję się w powyższe czynności – ponieważ takie są dzisiejsze społeczne oczekiwania wobec matek – to może być mi trudno dostrzec możliwości realizacji własnych potrzeb, które niekoniecznie spełniam w obrębie rodziny. Będzie mi trudno wyobrazić sobie powrót na pół etatu do ukochanej pracy już w połowie urlopu macierzyńskiego i to, że to dziadek zabierze gorączkujące dziecko do lekarza lub że nie podniosę ręki na zebraniu po pytaniu wychowawczyni: „Kto z Państwa może upiec ciasto na bal karnawałowy?”.

Kiedy postrzegam rzeczywistość rodzinną z perspektywy roli społecznej mamy bardziej niż z własnej, indywidualnej pozycji – ograniczam sobie wybór strategii. Nie pytam siebie, czego potrzebuję. Na pierwszy plan wysuwają się potrzeby dziecka, męża, a nawet domowego zwierzęcia. Perspektywa roli każe mi dbać wyłącznie o potrzeby innych. To oni stają się centrum mojego życia, a ich potrzeby są pierwszoplanowe.

Role społeczne zabierają nam autentyczność. Istnieje mnóstwo przekonań dotyczących tego, co oznacza „dobra mama” lub nawet ta „wystarczająca”.

Dobra mama na przykład:

- rozumie swoje dzieci,

- chroni je,

- opiekuje się nimi,

- pomaga w rozwiązywaniu konfliktów,

- godzi dzieci po kłótni,

- rozwija pasje dzieci.

Można wyliczać w nieskończoność. Tymczasem słyszę krzyki dochodzące z pokoju dziecięcego. Z poczucia obowiązku, jaki spoczywa na dobrej mamie, wkraczam tam i wysłuchuję zwaśnionych stron, przytulam, tłumaczę, mediuję... Wychodzę stamtąd dopiero, gdy dzieci wrócą do zabawy, pogodzone. Jako dobra mama, która słyszy krzyki, nie sprawdzam najpierw własnego samopoczucia, nie konfrontuję się z sobą – po prostu wkładam strój superbohaterki i lecę na ratunek. Powstrzymuję buzującą irytację, którą wyraża ulotna myśl: „W tym domu ani przez chwilę nie może być spokoju!”.

Jest mi trudno, ale porzucam zajmowanie się swoją trudnością na rzecz pozostania w roli dobrej mamy, która wspiera własne dzieci. Najpierw więc zaspokajam emocjonalne potrzeby dzieci, a dopiero potem (jeśli w ogóle) swoje własne. Pozostaje pytanie: jak dać dzieciom to, czego w danym momencie samemu się nie posiada?

Kontakt z sobą wpływa na sposób, w jaki wspieramy dzieci.

Jak mam naprawdę usłyszeć dziecko, kiedy w mojej głowie kłębią się myśli, moje ciało jest zmęczone, a na pytanie, o co mi chodzi, odpowiadam „nie wiem”?

Wróćmy do naszej hipotetycznej kłótni. Gdy wejdę do pokoju zwaśnionego rodzeństwa w stanie opisanym wyżej, może uda mi się wysłuchać, co mówią dzieci. Będę potakiwać głową, a nawet odpowiem im w sposób, który sprawi, że będą usatysfakcjonowani. Niemniej zabraknie we mnie prawdziwie otwartej przestrzeni dla tego, co się dzieje. Sama nie mam kontaktu ze swoimi uczuciami, ze swoimi potrzebami, jak zatem mam skontaktować się z uczuciami i potrzebami dzieci? Na pierwszy rzut oka wygląda, że je wspieram, tyle że jest to wsparcie zewnętrzne, czyli przejęcie odpowiedzialności za sytuację, w której znajdują się dzieci. Przeciwieństwem wsparcia zewnętrznego jest wsparcie wewnętrzne – dotykające zaistniałych wydarzeń na poziomie uczuć i potrzeb.

Wsparcie zewnętrzne to taka ingerencja, w której chcemy załagodzić zaistniałą sytuację i umożliwić dzieciom powrót do stanu sprzed konfliktu.

Aby tego dokonać, możemy posłużyć się przykładowymi strategiami:

- zaproponowanie rozwiązań,

- przywołanie obowiązujących w domu zasad i ustaleń,

- podanie analogicznych przykładów z przeszłości itp.

Decydując się na takie wsparcie, chronimy co prawda dzieci przed eskalacją konfliktu, przed intensywnością emocji, jednak odbieramy im poczucie sprawstwa. Nasze zaangażowanie w poszukiwanie rozwiązań osłabia zaangażowanie dzieci. Stają się one jedynie realizatorami sytuacji, nie zaś jej współtwórcami.

Wsparcie wewnętrzne natomiast polega na „zanurzeniu się” w uczucia i potrzeby dzieci. Nie odtwarza faktów, nie dotyczy dokładnie tego, co się wydarzyło (kto pierwszy uderzył, kto co komu zabrał itp.).

Ten rodzaj wsparcia zakłada, że:

- odwołujemy się częściej do potrzeb niż do faktów,

- bardziej zadajemy pytania, niż stwierdzamy,

- więcej słuchamy, mniej mówimy (przemawiamy).

Taki rodzaj wsparcia wymaga doświadczenia w identyfikacji własnych uczuć i potrzeb. Kiedy się na nie zdecydujemy, zostawimy naszym dzieciom miejsce na własne rozwiązania i pomysły. Tak właśnie można pracować nad zaistnieniem współodpowiedzialności, współzależności i równoważności w naszej rodzinie.

PRZEKAZ TRANSGENERACYJNY

O tym, jaka jest rodzina, w której dzisiaj żyjemy, i jakimi rodzicami jesteśmy, decydują nie tylko nasze zachowania i wybory, ale też to, skąd pochodzimy, oraz korzenie naszych rodziców i dziadków. Badania z zakresu epigenetyki dowodzą, że w naszych ciałach żyją zapisane w genach doświadczenia pokoleń wstecz. W naszych rodzinach żyją też zatem inne rodziny.

Czy wiesz, że twoje komórki znajdowały się w ciele twojej babki? Kiedy ona była w piątym miesiącu ciąży z twoją matką, wewnątrz jajnika płodu były twoje komórki. Doświadczenia babci, jej myśli, środowisko, w którym przebywała – wszystko to wpływało na jej komórki ciała, a więc w tym również na twoje. Oznacza to, że wojenne traumy, powojenne nadzieje, niedostatki PRL-u i lęki transformacji mogły wpływać drogą komórkową na to, jak dziś radzimy sobie w gospodarczo-społecznej rzeczywistości początku lat dwudziestych XXI wieku.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Doświadczenie bycia dzieckiem

Nasze dzieci uczą się poprzez codzienne doświadczenia i kontakt z rodzicami. Ów rodzaj uczenia się jest pierwotnym, naturalnym sposobem budowania samowiedzy, wiedzy o świecie, wiedzy o interakcjach. Doświadczenie interakcji rodzic–dziecko będzie dla nich podstawowym modelem rodzicielstwa w przyszłości.

Takie uczenie się jest niezależne od przekazów werbalnych. Zachodzi wielozmysłowo, tym samym trudno jest je oszukać bądź zniekształcić. To, jacy jesteśmy naprawdę – wobec siebie i wobec naszych dzieci – zostawi w pamięci młodszego pokolenia ślad na całe życie.

Nie potrafię nauczyć dziecka czegoś, czego sama nie wiem. Jest to moje przekonanie, które leży u podstaw tego, co nazywam dbaniem o siebie. Dzieci otoczone są też innymi dorosłymi i oni również wpływają na nie w określony sposób. Jednak to rodzic-opiekun od pierwszych dni kładzie w dziecku ten podstawowy fundament.

Nie nauczymy dzieci autentyczności, jeśli sami nie będziemy autentyczni. Nie nauczymy ich ufności do siebie, jeśli sami mamy z tym problem. W jaki sposób rodzic, który ukrywa uczucia i zakłada maski może aktywnie wspierać autentyczność dziecka? Jak rodzic, który widzi świat jako miejsce niebezpieczne będzie aktywnie wspierał ufność potomka? Z okazaniem żalu, smutku lub bezradności czekamy na moment, w którym dziecko uśnie lub pójdzie do szkoły, a jednocześnie zapewniamy je, że należy wyrażać emocje, bo służy to zdrowiu psychicznemu. Jedziemy na rodzinne wakacje nad morze (większość była za), a równocześnie skręcamy się w cichej, niewidocznej desperacji i goryczy, bo marzyliśmy o urlopie na odludziu, z dala od głośnych knajp i pstrokatych straganów.

Mówienie dzieciom, że ludziom warto ufać, a świat jest przyjaznym miejscem, nie wystarczy, by zbudować w nich ufność. Zwłaszcza jeśli są one świadkami sytuacji, w których przechodzimy na drugą stronę ulicy, bo z naprzeciwka zbliża się do nas grupa Romów, albo w panice zawracamy na parking, przerażeni, że ktoś z nich może ukraść nam radio.

Proces uczenia się dzieci zaczyna się w nas rodzicach. Chcemy nauczyć dziecko samoakceptacji, to pochylmy się nad tym zagadnieniem u siebie – dziecko nad wyraz dobrze widzi i słyszy narzekającą przed lustrem mamę. Chcemy nauczyć dziecko dbania o siebie, to niech zobaczy, jak odpoczywamy.

Nasze podejście do siebie i stosunek do świata stają się pierwszą i często najtrwalszą lekcją życia dla naszych dzieci.

Jak zatem uczymy się bycia rodzicami? Naukę tę zaczynamy we wczesnym dzieciństwie. Korzystamy z codziennych doświadczeń i przekazu pokoleniowego. Formy tej nauki to przede wszystkim naśladownictwo, rozróżnianie i nabywanie wiedzy.

Naśladownictwo

Przez sam fakt bycia w rodzinie i obserwację własnych rodziców nabywamy doświadczenia rodzicielskiego. Pierwszą formą uczenia się dziecka jest obserwacja zjawiska, a następnie – próba jego odtworzenia na własnych warunkach. Niekiedy dzieje się to wprost – nasza mama była gospodynią domową, zatem i my jako matki rezygnujemy z pracy zawodowej, opiekujemy się dziećmi, a odpowiedzialność finansową za rodzinę oddajemy mężczyźnie. W niedzielę gotujemy rosół, a w poniedziałek pomidorówkę na rosole. W weekendy wyjeżdżamy z dziećmi za miasto. Nasz tato był harcerzem i złotą rączką, zatem i my, jako ojcowie, samodzielnie remontujemy mieszkanie, przykręcamy półki czy organizujemy w lesie ognisko dla koleżanek i kolegów naszych dzieci.

Czasem jednak robimy dokładnie na odwrót. Kiedy odczuwamy wewnętrzną niezgodę na model rodziny, w której wzrastaliśmy, postanawiamy szybko wrócić do pracy, a dziecko wysłać do żłobka. Kiedy dziecko choruje, zwolnienia bierzemy na zmianę z partnerem, w niedzielę jadamy w restauracji, a podczas kilku weekendów w roku wnuki lądują u dziadków, w czasie gdy rodzice korzystają z wypoczynku na „dorosłym” wyjeździe.

Są to jedynie przykłady, bo i dwudaniowy obiad, i wakacje bez dzieci mogą wynikać z naszych świadomych wyborów, których dokonaliśmy po głębokiej analizie swoich osobistych potrzeb. Nie muszą być to podświadomie wdrukowane doświadczenia, jednak to one są w naszym ciele zapisane najtrwalej.

Znam ludzi, którzy zarzekają się: „Przenigdy nie będę taki jak moi rodzice!”. Kibicuję im gorąco, jednak wiem, że ci „wykorzenieni” przodkowie zawsze w jakimś fragmencie pozostaną częścią naszej świadomości. Za dużo czasu spędziliśmy w towarzystwie rodziców, by do własnej rodziny wejść z zupełnie czystą kartą.

Rozróżnianie

Bycia rodzicem uczymy się też poprzez zabieg rozróżniania tego, co w naszej rodzinie było według nas dobre, a co nie do zaakceptowania; co – jako osoby dorosłe – oceniamy w kategorii zachowań wspierających relacje, a co w kategorii zachowań utrudniających relacje.

Obserwowaniu rodziców z pozycji dziecka nie towarzyszy świadomość, że oto właśnie odbywamy pierwszą i najważniejszą lekcję dla naszego przyszłego rodzicielstwa. Pojawia się ona dopiero, kiedy nasze własne dzieci są już na świecie i znienacka przyłapujemy się na gorszącej konstatacji: „Oto kopiuję moją matkę / mojego ojca!”. Wtedy też kiełkuje w nas decyzja, że albo na pewno nie chcemy tacy być, albo to znane nam z domu zachowanie jest skuteczne i chętnie będziemy z niego korzystać. Mówimy sobie: „Tak jak moja matka dam córce swobodę w wyborze i realizacji ścieżki edukacyjnej. Tak jak moi rodzice pozwolę dzieciom na wakacje z dziadkami. Tak jak mój tato będę wraz z synem spędzał czas przed zaśnięciem na wspólnym czytaniu, przeplatanym z podsumowaniem minionego dnia”.

Dopiero jako dorośli mamy zdolność, by przyjrzeć się wzorcom wyniesionym z rodziny i poddać je własnemu osądowi. Jeśli uświadamiamy sobie, że w naszej rodzinie konflikty były niepożądane i unikane, to możemy podjąć decyzję, aby w rodzinie, którą założymy, o nieporozumieniach dyskutować otwarcie i na bieżąco.

Nabywanie wiedzy

Żyjemy w czasach powszechnego dostępu do wiedzy. Rodziców wspomagają dzisiaj nie tylko doświadczenia poprzednich pokoleń, ale też nauka: psychologia rozwojowa, neurologia czy pedagogika. Dzięki nim możemy poznać te narzędzia, które wspierają rodzinne relacje, a także te, które oddziałują na naszą wspólnotę niekorzystnie. Czytamy książki, chodzimy na szkolenia i warsztaty, korzystamy z porad specjalistów. Z ich pomocą wybieramy to, co pasuje do naszej rodziny.

Zewnętrzne nabywanie wiedzy rozpoczyna się jeszcze zanim dziecko przyjdzie na świat. Korzystamy ze szkół rodzenia, czytamy o tym, czy korzystniejsze dla rozwoju małego człowieka jest spanie w osobnym łóżeczku czy spanie wspólnie z rodzicami. Studiujemy zarówno zalety, jak i wady chusty, wózka, smoczka, śpiworka i elektronicznej niani. Regały zapełniają się kolejnymi książkami, w miarę jak dziecko robi się coraz starsze – teraz czytamy o tym, czy i jak dziecku należy mówić „nie”, jak przygotować je na przyjęcie rodzeństwa, jak poradzić sobie z jego stresem przed szkołą. Korzystamy z internetu, bibliotek, lokalnych grup wsparcia, porad pediatry i trenera umiejętności rodzicielskich. Ta ogromna bańka wiedzy dla rodziców umożliwia nam wypracowanie własnych poglądów na nasz indywidualny rodzinny fenomen. Zastępuje również obecną jeszcze kilkadziesiąt lat temu bliskość wielopokoleniowego klanu.

Warto zatem otworzyć się na poszukiwanie rozwiązań problemów rodzinnych i nie zamiatać pod dywan faktu, że trudności pojawiają się także w naszym domu. Bo przecież „nas to nie dotyczy, u nas jest wspaniale, poradzimy sobie, nasze dzieci są grzeczne i posłuszne, po co nam te dobre rady, a raczej jakieś tam wymysły przemądrzałych ekspertów?”. W pracy z rodzicami niejednokrotnie zetknęłam się z taką postawą – gdy jedno z rodziców (na ogół matka) dostrzega trudności i stara się poprawić sytuację, a drugie stawia opór przed ujawnieniem jakichkolwiek komplikacji.

Dostępne w wersji pełnej

------------------------------------------------------------------------

^() Mowa o najdłuższym w historii nauk społecznych projekcie badawczym, znanym pod nazwą Harvard Study of Adult Development. Źródło: https://www.adultdevelopmentstudy.org/publications (data dostępu: 15.01.2020) (przyp. red.).Dostępne w wersji pełnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 22 min

Lektor: Czyta: Olga Sawicka
Oceny
4,4 (139 ocen)
80
40
16
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgatkaBra

Nie oderwiesz się od lektury

fajny poradnik dla rodzicow!
00
mlodekamyki

Dobrze spędzony czas

Książka o porozumieniu w rodzinie. Dobry starter do rozmowy we dwoje.
00
dollcia19

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam każdą książkę z tej serii. Przeczytaj, trenuj i zmień swoje życie na lepsze ❤️
00
Irma1234

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobre
00
lucybrzezinska

Nie oderwiesz się od lektury

naładowana edukacyjna treścią w przystępnynsposob
00

Popularność




Wstęp

Jestem mamą dwóch dziewczynek – Starszej i Młodszej. Kiedy większa córka była jeszcze zupełnie mała, irytacja, frustracja i złość towarzyszyły jej na tyle często, że zaczęłam szukać ich głębszych przyczyn. Pamiętam doskonale dzień, w którym pewna dwulatka przeżywała prawie czterdziestominutową frustrację, z jej wszystkimi kolorami i odmianami. Nie mogę sobie przypomnieć, o co poszło, ale potrafię przywołać większość myśli, które pojawiały się w mojej głowie podczas tych długich minut. Pamiętam rosnącą bezsilność z każdą kolejną nieskuteczną próbą ukojenia złoszczącego się dziecka. Pamiętam malejącą z każdą minutą pisków ochotę na przytulenie bezradnej dziewczynki. Pamiętam własną złość, coraz większą. Czterdzieści minut to kawał czasu, który staje się wiecznością, gdy ktoś obok krzyczy, tupie, płacze, zamyka się w szafie, chce, żebyś podeszła bliżej lub żebyś w ogóle nie podchodziła, nie patrzyła, nic nie mówiła. Czterdzieści minut z życia dziewczynki, która nie ma pojęcia, co się z nią dzieje, i której przytrafiła się mama, która nie tylko nie wie, jak się nią zająć, ale jeszcze z każdą kolejną minutą staje się coraz bardziej bezsilna, poirytowana i zezłoszczona. No i tak to się zaczęło. Tamte czterdzieści minut sprzed dziesięciu lat zaprowadziło mnie tu, gdzie dziś jestem.

Jak mam pomóc dziecku, gdy sama potrzebuję pomocy?

Jak mam ukoić dziecko, gdy mnie samą trafia jasny szlag?

Jak mam nie wściekać się na wściekające się dziecko?

Powyższe pytania dały początek mojej rodzicielskiej przygodzie – z empatią, świadomością i autentycznością. Zrozumiałam, że zadawanie ich sprowadza się do tego najważniejszego, wręcz fundamentalnego. Zadaję je sobie, gdy jestem zmęczona, poirytowana. Zadaję je sobie, kiedy buzujące emocje usiłują przejąć nade mną kontrolę.

„O co mi chodzi?”

O co mi chodzi, gdy chcę, żeby moje dziecko przestało płakać? O co mi chodzi, gdy nie zgadzam się na trzecią bajkę? O co mi chodzi, kiedy chcę uciec gdzie pieprz rośnie albo przynajmniej zamknąć się w łazience? O co mi chodzi, do cholery?!

Rodzicielstwo nie było moim największym marzeniem, jednak stało się częścią mojego życia. A gdy już się rozsiadło na dobre, okazało się źródłem różnorodnych wyzwań, małych i dużych odkryć. Zaistniało jako pole do doświadczania i poznawania, jako miejsce rozwoju umiejętności i kompetencji w bardzo różnych obszarach, nie tylko rodzicielskich.

Nie wiem, czy nie będąc mamą, byłabym trenerką Porozumienia bez Przemocy[1]. Wiem natomiast, że dzięki byciu mamą każdego dnia staję się uważniejszym przewodnikiem innych poszukujących rodziców. I tak już zostanie. Ludzie wybierający mój zawód, zawód trenera lub trenerki, nie stanowią ani grupy wybrańców, oświeconych, ani też, broń Boże, grupy modeli idealnych. Jestem rodzicem, zupełnie tak jak ty. Mam swoje mocne strony i takie, które wciąż czekają na lepsze czasy, by rozkwitnąć i np. zachwycić moje dzieci. Świętuję rodzicielskie sukcesy, opłakuję potknięcia i upadki. Cieszę się z niektórych decyzji, innych zaś żałuję. To, co zyskuję dzięki praktykowaniu Porozumienia bez Przemocy, to większa świadomość, przekonanie, że zawsze mam wybór i że zmiana też jest możliwa, zawsze.

Victor E. Frankl w swojej książce Człowiek w poszukiwaniu sensu napisał, że „pomiędzy bodźcem i reakcją jest przestrzeń: w tej przestrzeni leży wolność i moc wyboru naszej odpowiedzi” (tłum. aut.). Porozumienie bez Przemocy, o którym tutaj opowiadam (nawet jeśli nie używam tej nazwy), jest o budowaniu przestrzeni w sobie i wokół siebie, przestrzeni, w której można dokonywać wolnych wyborów.

[1] Porozumienie bez Przemocy (ang. Nonviolent Communication, NVC) – model komunikacji interpersonalnej opracowany przez Marshalla B. Rosenberga, w którym nabycie określonych nawyków językowych (eliminacja komunikatów ocennych) oraz obserwacyjnych i samoobserwacyjnych (orientacja na własnych i rozmówcy uczuciach oraz potrzebach) może doprowadzić do całkowitego wyeliminowania dialogu opartego na konkurencji i przemocy (przyp. red.).

1

Rodzinna wspólnota

Jesteśmy gatunkiem stadnym. Od zarania dziejów żyjemy we wspólnotach. Najpierwotniejszą ze społeczności i najnaturalniejszą z nich jest rodzina. Rodzimy się wśród najbliższych i kończymy życie, otoczeni nimi. Nawet ci z nas, którzy wybrali życie w pojedynkę – pochodzą z rodziny. Każdy z nas odczuwa pewnego rodzaju rodzinną przynależność. Co dzieje się, kiedy zakładamy własną rodzinę? Jak uczymy się nowych ról i co sprawia, że nie zawsze idzie nam to łatwo?

KIEDY ZACZYNA SIĘ RODZINA

Zwyczajowo za początek rodziny, za „założenie jej” uznaje się moment, w którym w świecie pary dorosłych (w małżeństwie, partnerstwie) pojawia się dziecko, co ciekawe, nie zawsze od razu jako fizyczna obecność – w świadomości dorosłych pojawia się ono często już jako idea, wyobrażenie, marzenie. Wyjątkowość projektu rodzinnego wiąże się z długim czasem jego realizacji. Ważny jest również interdyscyplinarny charakter rodzinnego przedsięwzięcia – wymaga ono od rodziców wiedzy i nabywania doświadczeń z przeróżnych dziedzin (psychologii, medycyny, nauk ścisłych, dietetyki/żywienia). Do realizacji projektu rodzicielskiego potrzebna jest także niezwykła elastyczność – nie istnieją bowiem gotowe recepty i rozwiązania.

Budując relację z własnym dzieckiem, korzystamy, najczęściej nieświadomie, ze wspomnień i doświadczeń z własnego dzieciństwa. To, jak wspominamy i postrzegamy z perspektywy czasu nasze bycie dzieckiem, nasze relacje z rodzicami, wpływa niezwykle silnie na więź, która buduje się między nami a naszymi dziećmi.

Członkowie rodziny to wszyscy bliscy, z którymi połączeni jesteśmy więzami krwi (rodzice, rodzeństwo) lub podjętymi decyzjami (mąż, partner, teściowie). Bliscy ci mogą być już nieobecni (dla mnie to np. moja zmarła babcia) lub jeszcze nie ma ich na świecie (moje wnuki). Z każdym członkiem rodziny wiążą nas relacje bezpośrednie (mama, babcia) lub pośrednie (moja prababcia czy stryj dziadka – słyszałam o nich, widziałam fotografie, są bohaterami rodowych legend). Relacje z bliskimi nas formują, możemy z łatwością dostrzec ich wpływ na nasz rozwój.

CO STANOWI O JAKOŚCI RODZINY

To jasne, że członkowie rodziny wpływają na siebie nawzajem. Jednak nie tylko to albo więzy krwi stanowią o jakości rodziny. Co zatem ją kształtuje? Opowiem o trzech ważnych pojęciach, których w książce będę używała wielokrotnie, a które według mnie mają znaczenie fundamentalne. Są to:

relacje,

potrzeby i ich zaspokajanie,

równowaga pomiędzy tym, kim jesteśmy, a naszą rolą społeczną.

Relacje

Stanowią one podstawę każdej rodziny. Zaczyna się od relacji z samym sobą, potem obejmuje ona naszego partnera lub partnerkę, dziecko. Relacje bywają indywidualne, czyli z poszczególnymi członkami wspólnoty, i zbiorowe – wiążące jednostkę z grupą, a także podgrupę z podgrupą (np. rodzice–dzieci, rodzice–dziadkowie itp.). Bez szczerych, autentycznych i wysokiej jakości relacji nie zbudujemy rodziny, która ową jakość będzie przekazywała kolejnym pokoleniom.

Relacje to codzienna praktyka miłości i bliskości.

Gdy przychodzimy na świat, pojawiamy się na nim od razu głodni bliskości. Potrzeba ta realizuje się w ramionach mamy, na jej ciepłym brzuchu po porodzie, podczas posiłku przy piersi. Do mamy szybko dołączają inni – rozpoczynają się relacje i bliskość z tatą, rodzeństwem, dziadkami, ciociami i wujkami. Coraz starsi i coraz ciekawsi świata wokół poszerzamy krąg bliskich, z którymi tworzymy więzi – dołącza do nich ukochana pani Halinka z przedszkola, ulubiona ciocia z Łodzi czy obecny w życiu rodziny wujek Michał, przyjaciel taty od czasów szkoły podstawowej. Nauczyciele, rodzice kolegów z klasy, babcia koleżanki z podwórka – to, co mówią, i to, jak zwracają się do nas, w ogromnym stopniu wpływa na nasze późniejsze doświadczanie bliskości, bezpieczeństwa i dobrostanu.

Relacje tworzone i współtworzone przez nas wpływają także na ogólne poczucie szczęścia, jak również na nasze zdrowie psychiczne i fizyczne. Dowodzą tego szeroko zakrojone, podłużne (czyli prowadzone na przestrzeni wielu, wielu lat, a nawet pokoleń) badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda[2]. Opowiada o nich na platformie TED ich kierownik Robert Waldinger. Przez 75 lat co roku zadawano tym samym 724 mężczyznom pytania dotyczące zarówno ich pracy, jak i rodziny. Po tym czasie obserwowania i analizowania odpowiedzi respondentów naukowcy zyskali pewność: tym, co najmocniej wpływa na dobrostan i poczucie szczęścia, są właśnie relacje – nie pieniądze, sława czy prestiż społeczny.

Wnioski płynące z badań podłużnych, prowadzonych na Uniwersytecie Harvarda:

Relacje wpływają na nasz wewnętrzny dobrostan

Dzięki przywiązaniu do rodziny, przyjaciół, członków wspólnoty jesteśmy zdrowsi i żyjemy dłużej. Samotni, wyizolowani – podupadamy na zdrowiu, tracimy radość życia i szybciej umieramy.

Jakość, nie zaś ilość relacji świadczy o ich udanym realizowaniu

Najistotniejszy wydaje się wzorzec więzi zaczerpnięty z własnej rodziny. Doświadczając miłości i akceptacji ze strony rodziców lub opiekunów, zwiększamy prawdopodobieństwo udanych relacji w przyszłości.

Zaufanie do bliskich sprawia, że zdrowsze jest nie tylko nasze ciało, lecz także umysł

Przekonanie, że trwamy w relacji, w której będziemy w stanie pokonać pojawiające się później trudności, wpływa na witalność umysłu. Ludzie w relacjach pełnych zaufania rzadziej cierpią na zaniki pamięci i zaburzenia poznawcze związane ze starzeniem się.

Odkrycia zespołu Waldingera nie powinny być dla nikogo zaskoczeniem. To wręcz rodzaj wiedzy zdroworozsądkowej, którą nabywamy w procesie stawania się dojrzałymi ludźmi. Mimo to budowanie relacji nadal bywa dla nas wyzwaniem.

Potrzeby

Potrzeby – to kolejne istotne pojęcie, bez znajomości którego trudno mówić o świadomym porozumieniu międzyludzkim i rodzinnym. Warunkiem wejścia w relację z drugą osobą jest dostrzeżenie tego, czego sami potrzebujemy, a potrzeby te mają bardzo szerokie spektrum, począwszy od potrzeb fizjologicznych (głód, sen), poprzez emocjonalne i duchowe (bliskość, pomoc, zaufanie, bycie ważnym, słyszanym), aż do pojęć mocno abstrakcyjnych, takich jak potrzeba zmiany czy potrzeba piękna. Życie w rodzinie, w bliskości sprzyja nauce dostrzegania własnych i cudzych potrzeb. Dzięki obserwacji tego, w jaki sposób rodzice zaspokajają swoje potrzeby, dzieci uczą się rozpoznawania i zaspokajania własnych. Rodzic również zaspokaja pierwsze potrzeby dziecka, gdy nie jest ono jeszcze w stanie zająć się nimi samodzielnie.

Pierwszymi, podstawowymi potrzebami emocjonalnymi małego człowieka są bezpieczeństwo i przynależność. Bezpieczeństwo oznacza możliwość bycia bezwarunkowo zaakceptowanym, przynależność zaś – możliwośćstania się częścią czegoś większego. Poczucie elementarnego bezpieczeństwa w relacji z opiekunem sprawia, że bez większych trudności dziecko będzie w stanie budować je także na zewnątrz rodziny w dorosłym życiu.

Rodzina to środowisko, w którym dzięki zaspokojeniu ważnych dla nas potrzeb doświadczamy dobrostanu, a w konsekwencji – rozwoju. Dobrostan wpływa pozytywnie na rozwój, na inicjatywę, aktywność wewnątrz, jak i na zewnątrz. Zatem nie tylko rodzina staje się przestrzenią zaspokajania określonych potrzeb, ale samo bycie w rodzinie stanowi strategię ich zaspokajania.

Strategią nazywamy takie działanie, bądź brak działania, które służy zaspokojeniu potrzeby. By skutecznie komunikować się wewnątrz naszej rodzinnej struktury, musimy uświadomić sobie, czego potrzebujemy i czego szukamy.

Są potrzeby, na które odpowiedź nie znajduje się bezpośrednio w rodzinie. Potrzebę kreatywności lub twórczego rozwoju powinniśmy zaspokajać na zewnątrz. Wybieramy jednak świadomie takie strategie ich zaspokajania, żeby nie wpływały one negatywnie na rodzinę – nasz punkt odniesienia. Czyli: uzdolniona twórczo mama chodzi na lekcje malarstwa we wtorki po południu (potrzeba kreatywności i strategia jej zaspokojenia), ojciec zaś w tym czasie opiekuje się dziećmi (ojciec – potrzeba bycia ważnym i niezbędnym, dzieci – potrzeba bycia zaopiekowanym).

Gdy funkcjonujemy w rodzinie, wybieramy rzeczy, które służą nam samym, jednak pod warunkiem, że nie są one wymierzone bezpośrednio przeciwko potrzebom innych członków rodziny. Podejmując ważne dla własnego „ja” i własnej tożsamości decyzje, uwzględniamy potrzeby naszej rodziny i to, jakie konsekwencje tej decyzji poniosą mąż, dzieci czy nawet dziadkowie. Warto pamiętać, że współtworząc rodzinę, zawsze pozostajemy wolnymi ludźmi, ale prędzej czy później konsekwencje (np. wynikłe z decyzji o powrocie na studia jednego z opiekunów) dotkną wszystkich jej członków (partner lub partnerka, zobligowani teraz do większej partycypacji w opiece; dzieci, które mogą odczuwać odrzucenie i ciężko je przeżywać). By zbudować porozumienie oparte na zaufaniu i bezpieczeństwie, respektujemy w taki sam sposób potrzeby wszystkich członków wspólnoty rodzinnej. Pozwala to na budowanie równoważnego znaczenia każdej osoby w rodzinie.

Tak naprawdę potrzeby jednego człowieka niewiele różnią się od potrzeb drugiego. Jak to możliwe, skoro mamy wszyscy przeróżne pragnienia, marzenia i plany? Być może potrzeby są bardzo podobne, jednak znacząco różnią się w obrębie strategii ich zaspokajania. Równorzędność potrzeb to nic innego jak uznanie tego faktu. Nie oznacza całkowitej równości między rodzicami a dziećmi. Z uwagi na możliwości psychofizyczne, etap rozwojowy i zasoby poznawcze nie możemy przyjąć, że dzieci dysponują tymi samymi narzędziami co zdrowy dorosły. Jednak potrzeby dzieci muszą być w rodzinie słyszane. Muszą być równorzędne.

Gdy dzieci traktuje się w rodzinie w sposób równorzędny, do lamusa odchodzi znienawidzone przez pokolenia powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają”. Nie istnieje przekonanie: „Będziesz decydować o kolorze ścian, gdy zamieszkasz we własnych domu”. Rodzice dostrzegający równorzędność potrzeb dzieci będą uwzględniali w sposób poważny i rzeczowy te z nich, które odnoszą się bezpośrednio do życia najmłodszych. Kolor ścian w pokoju, miejsce wyjazdu na wakacje, to, czy w oknie pokoju dziecięcego zawisną firanki – rodzic dostrzegający równorzędność wysłucha potrzeb dziecka, podejmie dialog i w rezultacie opracuje strategię, która będzie miała wpływ na zaspokojenie potrzeb zarówno młodego, jak i starszego członka rodziny.

Rodzic świadomy równorzędności dziecka będzie przewodnikiem i dysponentem zasobów (np. finansowych), jednak z prawdziwym zainteresowaniem wysłucha pomysłu młodego człowieka na wakacje czy kolor firanek i ścian w jego pokoju.

Zadaniem rodzica, który zwraca uwagę na równorzędność dziecka, jest też wsparcie go w ewentualnej porażce w zaspokajaniu potrzeb. W bezpiecznej relacji takie wsparcie przychodzi naturalnie i stanowi dla młodego człowieka oswojoną przestrzeń, w której może popełniać błędy i mierzyć się z ich konsekwencjami.

Jak wytłumaczyć współzależność? Nasze istnienie i nasze bycie – sam ten fakt wpływa na członków rodziny. Nawet jeśli nie angażujemy się i nie podejmujemy decyzji, to nasza obecność, świadomość tej obecności zmienia ich odbieranie świata. To relacja dwustronna, gdyż tak samo nasze dzieci wpływają na nas – poprzez ich istnienie, osobowość, specyfikę, wreszcie zachowanie i reakcje.

Jest też inny aspekt współzależności, równie ważny dla rozwoju, a więc przemiany dziecka w młodego człowieka i potem – w osobę dorosłą. Ów aspekt to świadomość, że istnieją potrzeby, które możemy zaspokoić samodzielnie, np. potrzeba snu, rozwoju czy spontaniczności, oraz takie, które zaspokoić można we wspólnocie, np. potrzeba przynależności, czułości, współpracy.

Kiedy w rodzinie pojawiają się dzieci, z jednej strony możemy obserwować ich niemal całkowitą zależność od naszej opieki, dbałości, zaangażowania. Jako rodzice zaspokajamy ich wszystkie potrzeby niemal w stu procentach. Z drugiej strony, od samego początku istnieje też drugi kanał zależności – skierowany od dziecka do rodziców. Potomstwo płacze, śpi, uśmiecha się, wodzi wzrokiem, a kilka miesięcy później zaczyna gaworzyć i samodzielnie się poruszać. Uczymy się czytać dziecko w zmiennych, dynamicznych warunkach jego rozwijającej się komunikacji i ma to przemożny wpływ na naszą percepcję rzeczywistości. Można powiedzieć, że rodzimy się jako istoty współzależne.

W moich rozmowach z rodzicami dosyć często pojawia się stwierdzenie: „Jako rodzice mamy niemal stuprocentowy wpływ na nasze dzieci”. Rzadko jednak słyszę refleksję odwrotną – że to dzieci wpływają na nas, rodziców. Najczęściej takie opinie są wygłaszane przy okazji rozmaitych trudności z zachowaniem dziecka, które wywołują nieprzyjemne emocje rodzica. Ale jaki wpływ ma na nas śpiące niczym aniołek niemowlę? Choćby taki, że korzystając z jego drzemki, możemy sami odpocząć, ugotować zupę, poczytać książkę. Łapiemy oddech, stajemy się bardziej zrelaksowani. Warto dostrzec w tym współzależność.

Kiedy rodzic podchodzi do płaczącego brzdąca, bierze go na ręce, zaczyna kołysać i maluch uspokaja się, jest to bardzo widoczna forma współzależności. To w takich momentach pojawia się myśl: „Jaki on ode mnie zależny”. Podobna myśl może zaistnieć, gdy z jakiegoś powodu rodzic nie podchodzi do dziecka i ono nie przestaje płakać. Zarówno ta sytuacja, jak i sama myśl budzą w nas różne emocje i tym samym wpływają na nasze wybory. Codzienność co krok pokazuje nam, jak jesteśmy z sobą powiązani, jacy jesteśmy współzależni.

Współodpowiedzialność jest zdolnością widzenia tego, że nasze wybory mają wpływ na drugiego człowieka. Jesteśmy w pełni odpowiedzialni za własne uczucia, potrzeby i zachcianki, jednak sposoby wyrażania tych uczuć lub strategie realizacji potrzeb działają bezpośrednio na partnera, dziecko i każdą bliską osobę w naszym otoczeniu. Współodpowiedzialność oznacza uwzględnienie potrzeb i uczuć bliskich, wówczas gdy wybieramy strategię realizacji naszych osobistych potrzeb. Współodpowiedzialność pojawia się tam, gdzie pojawia się wola bycia w kontakcie z drugim człowiekiem.

Jeśli wyobrazimy sobie relację jako tlące się palenisko, to każdy z członków rodziny dokłada do tego paleniska kolejne bierwiono. Małe dziecko dokłada do wspólnoty swoją spontaniczność, radość i lekkość. Tym samym staje się współodpowiedzialne za relację, której jest integralną częścią. Dzieje się to na poziomie wręcz nieuświadomionym, kiedy robimy rzeczy, które wydają się naturalne, niejako przypisane naszej roli w rodzinie. Dziecko zaczyna zabawę w swoim pokoju, następnie przenosi bazę do salonu, tam gdzie urzęduje reszta domowników – tym samym wnosi do pomieszczenia rozbawienie i lekkość, staje się współodpowiedzialne za to, jak potoczy się reszta popołudnia. Mama, która biega maratony, czy tato, miłośnik górskich wędrówek – oboje wpływają swoimi wyborami na to, w jaki sposób rodzina spędza wolny czas, czym się interesuje, o czym rozmawia, jakich decyzji dokonują wspólnie jej członkowie.

Decyduję się na pracę w weekend i słyszę od dzieci, że chciałyby, bym mniej pracowała, a więcej czasu spędzała z nimi na zabawie, od męża zaś – bym dbała o równowagę między pracą a odpoczynkiem. Próbuję skontaktować się z moimi potrzebami stojącymi za decyzją o pracy. Pracuję nawet w weekendy, bo czuję, że praca trenerska przyczynia się do zmiany, pozwala mi na dzielenie się umiejętnościami, wreszcie – daje poczucie bezpieczeństwa finansowego.

Przyglądam się też potrzebom rodziny w tej sytuacji – dzieci potrzebują mojej bliskości, mąż chciałby zrobić coś wspólnie. Wszyscy łakną kontaktu ze mną, potrzebują mojej troski, uwzględnienia ich, zobaczenia. Kiedy poznam potrzeby – zarówno moje, jak i mojej rodziny – będziemy mieć szansę na dialog. Poszukamy rozwiązań, spotkamy się w połowie drogi. Czasem zaspokojenie potrzeb wszystkich członków wspólnoty w tym samym czasie nie jest możliwe, jednak dialog otwiera nas na szukanie rozwiązań w przyszłości.

Dlaczego w naszym rozwoju tak ważna jest wolność? Na warsztatach zdarza mi się słyszeć z ust rodziców: „Nie możemy wyjechać na weekend, ponieważ mamy dwójkę małych dzieci”. Mąż mówi: „Nie mogę zostać dłużej w pracy, bo żona będzie niezadowolona”. Żona zaś: „Nie pójdę z przyjaciółmi do kina, bo mój mąż za nimi nie przepada”.

Kiedy czujemy jakieś ograniczenie, najczęściej szukamy winnych tej sytuacji. Nasza frustracja bywa gwałtowna, intensywna – nieprzyjemne uczucia domagają się szybkich rozwiązań. Znajdują ujście w obwinianiu. Czujemy, że nasza wolność jest ograniczana, i szukamy winnego – tego, który uniemożliwia nam realizację tych potrzeb.

Uczestników moich warsztatów zachęcam do pozostania przy swoich potrzebach, przyjrzenia się im i poszukania – razem z partnerem/partnerką – takich strategii, które uwzględnią potrzeby zarówno ich, jak i pozostałych członków wspólnoty. Już samo wzięcie pod uwagę tych potrzeb jest ważne, gdyż daje nam możliwość wyrażenia siebie.

ROLA SPOŁECZNA A RODZICIELSTWO

Żyjemy w świecie, w którym określone role społeczne wyznaczają nasze zachowania, decyzje i przestrzeń, w której przebywamy. W polskich rodzinach wciąż zbyt wiele jest Matek Polek i Surowych Ojców – nieszczęśliwych więźniów określonej roli, za mało zaś wolnych, świadomych ludzi. Nie jesteśmy w stanie całkowicie uciec od wpływu roli społecznej, jednak nie musimy patrzeć na samych siebie i innych przez jej pryzmat. Podejmując decyzję o wakacjach, możemy dopuścić do głosu stereotyp – wówczas nie pojedziemy z partnerem na urlop, bo „to rodzice, a nie dziadkowie mają wychowywać dzieci”. Możemy też kierować się wolną wolą i odpoczywając z ukochanym na plaży, dzwonić do naszych dzieci co wieczór z pytaniem, jak minął im dzień u dziadków. Wybór należy do nas.

Kiedy zostajemy rodzicami, nieświadomie wchodzimy w określone role. Wpisane są w nie specyficzne przekonania: co to znaczy być mamą, kim jest tato, jakie jest dziecko. Przekonania te mogą przeszkadzać nam w budowaniu relacji, o jakich marzymy, gdyż w pewnym momencie rola może przesłonić nam własną tożsamość. Przestajemy widzieć w sobie mężczyznę kochającego górskie wędrówki czy kobietę, która uwielbia taniec i muzykę, ponieważ obowiązki, powinności i umowy zmieniają naszą perspektywę. Patrzymy i chcemy widzieć odpowiedzialnego, rozsądnego ojca dzieciom oraz troskliwą, skupioną na dzieciach matkę. Patrzymy, koncentrując się bardziej na tym, jak ma być, niż na tym, kim teraz naprawdę jesteśmy.

O atmosferze w rodzinie – jak pisze duński pedagog i psychoterapeuta rodzinny Jesper Juul – decydują dorośli. Relacje między dorosłymi przekładają się bezpośrednio na relacje dorosły–dziecko i relacje między samymi dziećmi. Jest to wystarczający powód, bym chciała pozostać sobą, Moniką, a nie jedynie matką swoich dzieci. Kiedy buduję relację z Michałem, a nie tylko z ojcem moich córek, wtedy dużo łatwiej jest mi widzieć jego potrzeby, nie tylko potrzeby naszej rodziny.

W role społeczne wpisane są oczekiwania, wartości, a nawet uwarunkowania prawne. Kiedy staję się matką, z dużym prawdopodobieństwem:

wykorzystam cały urlop macierzyński,

będę karmić dziecko piersią do 6/12/24... miesiąca życia,

będę brać zwolnienia z pracy za każdym razem, gdy moje dziecko będzie chore,

zaangażuję się w życie przedszkola i szkoły mojego dziecka.

Jeśli angażuję się w powyższe czynności – ponieważ takie są dzisiejsze społeczne oczekiwania wobec matek – to może być mi trudno dostrzec możliwości realizacji własnych potrzeb, które niekoniecznie spełniam w obrębie rodziny. Będzie mi trudno wyobrazić sobie powrót na pół etatu do ukochanej pracy już w połowie urlopu macierzyńskiego i to, że to dziadek zabierze gorączkujące dziecko do lekarza lub że nie podniosę ręki na zebraniu po pytaniu wychowawczyni: „Kto z Państwa może upiec ciasto na bal karnawałowy?”.

Kiedy postrzegam rzeczywistość rodzinną z perspektywy roli społecznej mamy bardziej niż z własnej, indywidualnej pozycji – ograniczam sobie wybór strategii. Nie pytam siebie, czego potrzebuję. Na pierwszy plan wysuwają się potrzeby dziecka, męża, a nawet domowego zwierzęcia. Perspektywa roli każe mi dbać wyłącznie o potrzeby innych. To oni stają się centrum mojego życia, a ich potrzeby są pierwszoplanowe.

Role społeczne zabierają nam autentyczność. Istnieje mnóstwo przekonań dotyczących tego, co oznacza „dobra mama” lub nawet ta „wystarczająca”.

Dobra mama na przykład:

rozumie swoje dzieci,

chroni je,

opiekuje się nimi,

pomaga w rozwiązywaniu konfliktów,

godzi dzieci po kłótni,

rozwija pasje dzieci.

Można wyliczać w nieskończoność. Tymczasem słyszę krzyki dochodzące z pokoju dziecięcego. Z poczucia obowiązku, jaki spoczywa na dobrej mamie, wkraczam tam i wysłuchuję zwaśnionych stron, przytulam, tłumaczę, mediuję... Wychodzę stamtąd dopiero, gdy dzieci wrócą do zabawy, pogodzone. Jako dobra mama, która słyszy krzyki, nie sprawdzam najpierw własnego samopoczucia, nie konfrontuję się z sobą – po prostu wkładam strój superbohaterki i lecę na ratunek. Powstrzymuję buzującą irytację, którą wyraża ulotna myśl: „W tym domu ani przez chwilę nie może być spokoju!”.

Jest mi trudno, ale porzucam zajmowanie się swoją trudnością na rzecz pozostania w roli dobrej mamy, która wspiera własne dzieci. Najpierw więc zaspokajam emocjonalne potrzeby dzieci, a dopiero potem (jeśli w ogóle) swoje własne. Pozostaje pytanie: jak dać dzieciom to, czego w danym momencie samemu się nie posiada?

Kontakt z sobą wpływa na sposób, w jaki wspieramy dzieci.

Jak mam naprawdę usłyszeć dziecko, kiedy w mojej głowie kłębią się myśli, moje ciało jest zmęczone, a na pytanie, o co mi chodzi, odpowiadam „nie wiem”?

Wróćmy do naszej hipotetycznej kłótni. Gdy wejdę do pokoju zwaśnionego rodzeństwa w stanie opisanym wyżej, może uda mi się wysłuchać, co mówią dzieci. Będę potakiwać głową, a nawet odpowiem im w sposób, który sprawi, że będą usatysfakcjonowani. Niemniej zabraknie we mnie prawdziwie otwartej przestrzeni dla tego, co się dzieje. Sama nie mam kontaktu ze swoimi uczuciami, ze swoimi potrzebami, jak zatem mam skontaktować się z uczuciami i potrzebami dzieci? Na pierwszy rzut oka wygląda, że je wspieram, tyle że jest to wsparcie zewnętrzne, czyli przejęcie odpowiedzialności za sytuację, w której znajdują się dzieci. Przeciwieństwem wsparcia zewnętrznego jest wsparcie wewnętrzne – dotykające zaistniałych wydarzeń na poziomie uczuć i potrzeb.

Wsparcie zewnętrzne to taka ingerencja, w której chcemy załagodzić zaistniałą sytuację i umożliwić dzieciom powrót do stanu sprzed konfliktu.

Aby tego dokonać, możemy posłużyć się przykładowymi strategiami:

zaproponowanie rozwiązań,

przywołanie obowiązujących w domu zasad i ustaleń,

podanie analogicznych przykładów z przeszłości itp.

Decydując się na takie wsparcie, chronimy co prawda dzieci przed eskalacją konfliktu, przed intensywnością emocji, jednak odbieramy im poczucie sprawstwa. Nasze zaangażowanie w poszukiwanie rozwiązań osłabia zaangażowanie dzieci. Stają się one jedynie realizatorami sytuacji, nie zaś jej współtwórcami.

Wsparcie wewnętrzne natomiastpolega na „zanurzeniu się” w uczucia i potrzeby dzieci. Nie odtwarza faktów, nie dotyczy dokładnie tego, co się wydarzyło (kto pierwszy uderzył, kto co komu zabrał itp.).

Ten rodzaj wsparcia zakłada, że:

odwołujemy się częściej do potrzeb niż do faktów,

bardziej zadajemy pytania, niż stwierdzamy,

więcej słuchamy, mniej mówimy (przemawiamy).

Taki rodzaj wsparcia wymaga doświadczenia w identyfikacji własnych uczuć i potrzeb. Kiedy się na nie zdecydujemy, zostawimy naszym dzieciom miejsce na własne rozwiązania i pomysły. Tak właśnie można pracować nad zaistnieniem współodpowiedzialności, współzależności i równoważności w naszej rodzinie.

PRZEKAZ TRANSGENERACYJNY

O tym, jaka jest rodzina, w której dzisiaj żyjemy, i jakimi rodzicami jesteśmy, decydują nie tylko nasze zachowania i wybory, ale też to, skąd pochodzimy, oraz korzenie naszych rodziców i dziadków. Badania z zakresu epigenetyki dowodzą, że w naszych ciałach żyją zapisane w genach doświadczenia pokoleń wstecz. W naszych rodzinach żyją też zatem inne rodziny.

Czy wiesz, że twoje komórki znajdowały się w ciele twojej babki? Kiedy ona była w piątym miesiącu ciąży z twoją matką, wewnątrz jajnika płodu były twoje komórki. Doświadczenia babci, jej myśli, środowisko, w którym przebywała – wszystko to wpływało na jej komórki ciała, a więc w tym również na twoje. Oznacza to, że wojenne traumy, powojenne nadzieje, niedostatki PRL-u i lęki transformacji mogły wpływać drogą komórkową na to, jak dziś radzimy sobie w gospodarczo-społecznej rzeczywistości początku lat dwudziestych XXI wieku.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Doświadczenie bycia dzieckiem

Nasze dzieci uczą się poprzez codzienne doświadczenia i kontakt z rodzicami. Ów rodzaj uczenia się jest pierwotnym, naturalnym sposobem budowania samowiedzy, wiedzy o świecie, wiedzy o interakcjach. Doświadczenie interakcji rodzic–dziecko będzie dla nich podstawowym modelem rodzicielstwa w przyszłości.

Takie uczenie się jest niezależne od przekazów werbalnych. Zachodzi wielozmysłowo, tym samym trudno jest je oszukać bądź zniekształcić. To, jacy jesteśmy naprawdę – wobec siebie i wobec naszych dzieci – zostawi w pamięci młodszego pokolenia ślad na całe życie.

Nie potrafię nauczyć dziecka czegoś, czego sama nie wiem. Jest to moje przekonanie, które leży u podstaw tego, co nazywam dbaniem o siebie. Dzieci otoczone są też innymi dorosłymi i oni również wpływają na nie w określony sposób. Jednak to rodzic-opiekun od pierwszych dni kładzie w dziecku ten podstawowy fundament.

Nie nauczymy dzieci autentyczności, jeśli sami nie będziemy autentyczni. Nie nauczymy ich ufności do siebie, jeśli sami mamy z tym problem. W jaki sposób rodzic, który ukrywa uczucia i zakłada maski może aktywnie wspierać autentyczność dziecka? Jak rodzic, który widzi świat jako miejsce niebezpieczne będzie aktywnie wspierał ufność potomka? Z okazaniem żalu, smutku lub bezradności czekamy na moment, w którym dziecko uśnie lub pójdzie do szkoły, a jednocześnie zapewniamy je, że należy wyrażać emocje, bo służy to zdrowiu psychicznemu. Jedziemy na rodzinne wakacje nad morze (większość była za), a równocześnie skręcamy się w cichej, niewidocznej desperacji i goryczy, bo marzyliśmy o urlopie na odludziu, z dala od głośnych knajp i pstrokatych straganów.

Mówienie dzieciom, że ludziom warto ufać, a świat jest przyjaznym miejscem, nie wystarczy, by zbudować w nich ufność. Zwłaszcza jeśli są one świadkami sytuacji, w których przechodzimy na drugą stronę ulicy, bo z naprzeciwka zbliża się do nas grupa Romów, albo w panice zawracamy na parking, przerażeni, że ktoś z nich może ukraść nam radio.

Proces uczenia się dzieci zaczyna się w nas rodzicach. Chcemy nauczyć dziecko samoakceptacji, to pochylmy się nad tym zagadnieniem u siebie – dziecko nad wyraz dobrze widzi i słyszy narzekającą przed lustrem mamę. Chcemy nauczyć dziecko dbania o siebie, to niech zobaczy, jak odpoczywamy.

Nasze podejście do siebie i stosunek do świata stają się pierwszą i często najtrwalszą lekcją życia dla naszych dzieci.

Jak zatem uczymy się bycia rodzicami? Naukę tę zaczynamy we wczesnym dzieciństwie. Korzystamy z codziennych doświadczeń i przekazu pokoleniowego. Formy tej nauki to przede wszystkim naśladownictwo, rozróżnianie i nabywanie wiedzy.

Naśladownictwo

Przez sam fakt bycia w rodzinie i obserwację własnych rodziców nabywamy doświadczenia rodzicielskiego. Pierwszą formą uczenia się dziecka jest obserwacja zjawiska, a następnie – próba jego odtworzenia na własnych warunkach. Niekiedy dzieje się to wprost – nasza mama była gospodynią domową, zatem i my jako matki rezygnujemy z pracy zawodowej, opiekujemy się dziećmi, a odpowiedzialność finansową za rodzinę oddajemy mężczyźnie. W niedzielę gotujemy rosół, a w poniedziałek pomidorówkę na rosole. W weekendy wyjeżdżamy z dziećmi za miasto. Nasz tato był harcerzem i złotą rączką, zatem i my, jako ojcowie, samodzielnie remontujemy mieszkanie, przykręcamy półki czy organizujemy w lesie ognisko dla koleżanek i kolegów naszych dzieci.

Czasem jednak robimy dokładnie na odwrót. Kiedy odczuwamy wewnętrzną niezgodę na model rodziny, w której wzrastaliśmy, postanawiamy szybko wrócić do pracy, a dziecko wysłać do żłobka. Kiedy dziecko choruje, zwolnienia bierzemy na zmianę z partnerem, w niedzielę jadamy w restauracji, a podczas kilku weekendów w roku wnuki lądują u dziadków, w czasie gdy rodzice korzystają z wypoczynku na „dorosłym” wyjeździe.

Są to jedynie przykłady, bo i dwudaniowy obiad, i wakacje bez dzieci mogą wynikać z naszych świadomych wyborów, których dokonaliśmy po głębokiej analizie swoich osobistych potrzeb. Nie muszą być to podświadomie wdrukowane doświadczenia, jednak to one są w naszym ciele zapisane najtrwalej.

Znam ludzi, którzy zarzekają się: „Przenigdy nie będę taki jak moi rodzice!”. Kibicuję im gorąco, jednak wiem, że ci „wykorzenieni” przodkowie zawsze w jakimś fragmencie pozostaną częścią naszej świadomości. Za dużo czasu spędziliśmy w towarzystwie rodziców, by do własnej rodziny wejść z zupełnie czystą kartą.

Rozróżnianie

Bycia rodzicem uczymy się też poprzez zabieg rozróżniania tego, co w naszej rodzinie było według nas dobre, a co nie do zaakceptowania; co – jako osoby dorosłe – oceniamy w kategorii zachowań wspierających relacje, a co w kategorii zachowań utrudniających relacje.

Obserwowaniu rodziców z pozycji dziecka nie towarzyszy świadomość, że oto właśnie odbywamy pierwszą i najważniejszą lekcję dla naszego przyszłego rodzicielstwa. Pojawia się ona dopiero, kiedy nasze własne dzieci są już na świecie i znienacka przyłapujemy się na gorszącej konstatacji: „Oto kopiuję moją matkę / mojego ojca!”. Wtedy też kiełkuje w nas decyzja, że albo na pewno nie chcemy tacy być, albo to znane nam z domu zachowanie jest skuteczne i chętnie będziemy z niego korzystać. Mówimy sobie: „Tak jak moja matka dam córce swobodę w wyborze i realizacji ścieżki edukacyjnej. Tak jak moi rodzice pozwolę dzieciom na wakacje z dziadkami. Tak jak mój tato będę wraz z synem spędzał czas przed zaśnięciem na wspólnym czytaniu, przeplatanym z podsumowaniem minionego dnia”.

Dopiero jako dorośli mamy zdolność, by przyjrzeć się wzorcom wyniesionym z rodziny i poddać je własnemu osądowi. Jeśli uświadamiamy sobie, że w naszej rodzinie konflikty były niepożądane i unikane, to możemy podjąć decyzję, aby w rodzinie, którą założymy, o nieporozumieniach dyskutować otwarcie i na bieżąco.

Nabywanie wiedzy

Żyjemy w czasach powszechnego dostępu do wiedzy. Rodziców wspomagają dzisiaj nie tylko doświadczenia poprzednich pokoleń, ale też nauka: psychologia rozwojowa, neurologia czy pedagogika. Dzięki nim możemy poznać te narzędzia, które wspierają rodzinne relacje, a także te, które oddziałują na naszą wspólnotę niekorzystnie. Czytamy książki, chodzimy na szkolenia i warsztaty, korzystamy z porad specjalistów. Z ich pomocą wybieramy to, co pasuje do naszej rodziny.

Zewnętrzne nabywanie wiedzy rozpoczyna się jeszcze zanim dziecko przyjdzie na świat. Korzystamy ze szkół rodzenia, czytamy o tym, czy korzystniejsze dla rozwoju małego człowieka jest spanie w osobnym łóżeczku czy spanie wspólnie z rodzicami. Studiujemy zarówno zalety, jak i wady chusty, wózka, smoczka, śpiworka i elektronicznej niani. Regały zapełniają się kolejnymi książkami, w miarę jak dziecko robi się coraz starsze – teraz czytamy o tym, czy i jak dziecku należy mówić „nie”, jak przygotować je na przyjęcie rodzeństwa, jak poradzić sobie z jego stresem przed szkołą. Korzystamy z internetu, bibliotek, lokalnych grup wsparcia, porad pediatry i trenera umiejętności rodzicielskich. Ta ogromna bańka wiedzy dla rodziców umożliwia nam wypracowanie własnych poglądów na nasz indywidualny rodzinny fenomen. Zastępuje również obecną jeszcze kilkadziesiąt lat temu bliskość wielopokoleniowego klanu.

Warto zatem otworzyć się na poszukiwanie rozwiązań problemów rodzinnych i nie zamiatać pod dywan faktu, że trudności pojawiają się także w naszym domu. Bo przecież „nas to nie dotyczy, u nas jest wspaniale, poradzimy sobie, nasze dzieci są grzeczne i posłuszne, po co nam te dobre rady, a raczej jakieś tam wymysły przemądrzałych ekspertów?”. W pracy z rodzicami niejednokrotnie zetknęłam się z taką postawą – gdy jedno z rodziców (na ogół matka) dostrzega trudności i stara się poprawić sytuację, a drugie stawia opór przed ujawnieniem jakichkolwiek komplikacji.

Dostępne w wersji pełnej

[2] Mowa o najdłuższym w historii nauk społecznych projekcie badawczym, znanym pod nazwą Harvard Study of Adult Development. Źródło: https://www.adultdevelopmentstudy.org/publications (data dostępu: 15.01.2020) (przyp. red.).

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Wydawnictwo: Natuli

Wydawca: Michał Dyrda

Redakcja merytoryczna: Anna Siudut-Stajura, Alicja Szwinta-Dyrda

Redakcja językowa: Natalia Fiedorczuk-Cieślak, Adrian Kyć

Korekta: Alicja Stępniak

Ilustracje: Kamila Loskot

Projekt okładki: Kamila Loskot

Projekt typograficzny i skład: Bogumiła Dziedzic

Zdjęcie autorki: Alicja Kędzierska

© Natuli / natuli.pl

© Monika Szczepanik / monikaszczepanik.pl

Wydanie pierwsze 2020

ISBN 978-83-66057-16-6

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl