Jakby go nie było - Marek Ławrynowicz - ebook
NOWOŚĆ

Jakby go nie było ebook

Marek Ławrynowicz

3,7

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Morderstwo z cieniem Stalina w tle…

 

 

W letniskowej miejscowości Wyręby zostaje zamordowany starszy mężczyzna Kazimierz Łyczuk. Redaktor lokalnej gazety wyrusza w podróż, by czegokolwiek dowiedzieć się o zmarłym i być może trafić na ślad mordercy. Rozmawiając z ludźmi, którzy znali Łyczuka, odkrywa, że przed laty nierzucający się w oczy staruszek był ważną postacią ocierającą się o szczyty ówczesnej władzy.

 

 

Najnowsza książka Marka Ławrynowicza, znanego autora (np. powieści „Patriotów 41” czy „Mundur”), a także scenarzysty (m.in. serialu „Blondynka”), ma konstrukcję kryminału, a zarazem sentymentalno-satyrycznej opowieści, w której kluczową rolę odgrywa historia oszałamiającej kariery prostego człowieka, przypadkiem uwikłanego w tryby totalitarnej ideologii czasów PRL-u.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WARSZAWA 2025

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Marek Ławrynowicz, 2025

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Bogusława Brzezińska

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna,

Texturelabs, Freepik

Zdjęcie autora: © Agnieszka Herman

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68342-26-0 (EPUB); 978-83-68342-27-7 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Rozdział I

Było dokładnie dwie po szóstej, kiedy telefon leżący na stole pomiędzy opróżnioną butelką po żołądkowej gorzkiej a „Armią konną” Izaaka Babla podskoczył nagle i wpadł w nerwowe wibracje. Buczał przez chwilę jak natrętny owad, a potem do buczenia przyłączyła się paskudna melodyjka, która wypełniła pogrążony w półmroku pokój. Sieniawski przewrócił się na drugi bok, machnął rozpaczliwie ręką w stronę telefonu, ale komórka była poza jego zasięgiem. Usiłował schować głowę pod poduszkę, ale i tu dosięgła go upierdliwa melodyjka, która zamiast urwać się jak zwykle w najbardziej nieodpowiednim momencie, rozbrzmiewała coraz bardziej tryumfalnie. Najwyraźniej ten po drugiej stronie uparł się, że obudzi Sieniawskiego o tej bestialskiej godzinie. Poeta wygrzebał się spod kołdry, nie otwierając oczu, chwiejnie podreptał w stronę stołu, namacał telefon, podniósł go do ucha i wychrypiał do mikrofonu:

– Aloooo...

Barwa jego głosu musiała zaskoczyć rozmówcę, bo po drugiej stronie zapadła cisza, a po chwili odezwał się niepewny głos starszego aspiranta Antoniego Krzaka, komendanta miejscowego posterunku policji:

– Redaktor?

– Noooo...

– Mówi Krzak. Mamy morderstwo.

– Cooo?

– Morderstwo. Zabili Chudego. Musisz natychmiast przyjechać na Wyręby.

– O kurwa...

– Policja z Olsztyna już jedzie. Jak się nie pospieszysz, wlezą do domu i cię nie wpuszczą. A miałbyś piękny artykuł do tej twojej gazetki.

– Jadę – oświadczył Sieniawski i otworzył oczy.

Pierwszą rzeczą, którą ujrzał, była butelka po żołądkowej gorzkiej. Podniósł ją do ust, trzymał przez czas dłuższy, aż kilka pozostawionych na dnie kropel dotarło do jego spragnionego gardła i w najmniejszym stopniu nie przyniosło mu satysfakcji. Powędrował do lodówki i stwierdził, że w środku znajduje się jedynie puszka śledzia w oleju. Śledź wzbudził w nim odrazę, więc pomaszerował do zlewu i odkręcił kran. Pił długo z głębokim namysłem. To przywróciło redaktora do życia na tyle, że wciągnął spodnie i nie do końca czysty T-shirt. Przez chwilę miotał się po pokoju, szukając kluczyków do samochodu. Znalazł je pod stołem i walcząc z narastającymi mdłościami, wyszedł na podwórko. Przy płocie stała ciemnoniebieska skoda. Sieniawski wpakował się za kierownicę, przekręcił kluczyk w stacyjce i odpowiedziała mu cisza. To oznaczało tylko jedno: wracając wczoraj z baru Leśny Zakątek zapomniał wyłączyć światła i akumulator się rozładował. Przeklinając samego siebie, wylazł z samochodu, wyciągnął z szopki zdezelowany rower i ruszył w stronę oddalonych o dwa kilometry Wyrębów.

Z Podleśnej (gdzie Sieniawski mieszkał) do osiedla położonych nad jeziorem domków letniskowych zwanego Wyręby prowadziła piaszczysta droga, która nieźle dała mu w kość. Spocony i zdyszany dotarł do domku doktora Bigoszewskiego, przed którym stał radiowóz należący do miejscowego posterunku. Oparł rower o płot, otworzył furtkę i wszedł do środka.

Starszy aspirant Krzak siedział przy drewnianym stole w salonie domku doktora i patrzył w przestrzeń. Na widok Sieniawskiego wstał i wyciągnął do niego rękę.

– Gdzie on jest? – spytał Sieniawski.

– Leży na górze w sypialni.

– Obejrzę go sobie, co?

– Nie wiem, czy nie jesteś za wrażliwy. Chcesz, to patrz, ale żadnego rzygania, bo ci z Olsztyna naskarżą, że nie zabezpieczyłem śladów.

– Co oni mu zrobili?

– Dokładnie nie wiem... Nie żyje pewnie od wczoraj, bo jest zimny i sztywny. Ma wycięty na piersi porządny kawał skóry... Wychodzi na to, że najpierw go torturowali, a potem zabili.

– Pójdę zobaczyć – rzekł Sieniawski.

Na piętro prowadziły wąziutkie schody. Chudy leżał na wznak. Oczy miał otwarte, ale redaktor nie zauważył w nich przerażenia, raczej zdziwienie, jakby Chudy był niemile zaskoczony tym, co go spotkało. Miał na sobie spodnie, koszulę zdjął lub mu ją zdjęto. Na piersi widać było ogromną, prostokątną ranę. Sieniawskiego porwały mdłości. Zbiegł szybko po schodach.

– No i co? – spytał Krzak.

– Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem.

– Ja też nie. W ogóle mam pięćdziesiąt sześć lat i nie pamiętam, żeby kogoś u nas w Podleśnej zamordowali. Po mordzie na dyskotece albo na weselu to sobie nieraz dali, ale żeby aż tak...

Wywody komendanta posterunku przerwał warkot podjeżdżającego do domku samochodu. Przybyli policjanci z Olsztyna. Krzak i Sieniawski wyszli na taras, żeby ich powitać.

Policjantów było trzech, wszyscy po cywilnemu, miedzy trzydziestką a czterdziestką, energiczni i profesjonalni. Dwaj weszli na górę, a jeden został z Krzakiem i Sieniawskim na dole.

– Nazwisko denata? – spytał olsztyński policjant ledwo usiedli przy stole.

– Mam tu jego dowód osobisty. – Krzak sięgnął do kieszeni. – Nazywał się Kazimierz Łyczuk, lat według PESEL-u siedemdziesiąt osiem, zamieszkały Warszawa, ulica Neseberska cztery, mieszkania sto siedemdziesiąt trzy.

– To jego domek?

– Nie. Należy do doktora Bigoszewskiego z Gdańska. Chudy... znaczy Łyczuk, wynajmował go od niego zawsze w czerwcu i czasem we wrześniu.

– Co możecie powiedzieć o denacie?

– Noooo, zasadniczo to nic – rzekł Krzak.

– Człowiek bez właściwości – dorzucił Sieniawski.

Odezwał się po raz pierwszy, i to zwróciło na niego uwagę policjanta z Olsztyna.

– Ten pan, kim jest? – spytał.

– Eustachy Maria Sieniawski. Reprezentuję miesięcznik „Głos Podleśnej” – wyjaśnił redaktor.

Policjant skrzywił się.

– Prasa... – powiedział. – Zawsze bruździ i się czepia... No, ale dobrze, niech pan zostanie, jak pan już tu jest.

Na schodach pojawili się dwaj policjanci, którzy penetrowali pierwsze piętro.

– Nie żyje od około pierwszej lub drugiej w nocy – stwierdził idący przodem wysoki brunet. – Przyczyna śmierci – prawdopodobnie uduszenie, widać ślady czegoś cienkiego na szyi.

– Najciekawsze, że ktoś mu ściągnął z piersi porządny kawał skóry – dodał drugi. – Wygląda na fachową robotę.

– Torturowali go chyba – wtrącił Krzak.

– Nie sądzę. Wygląda na to, że najpierw go udusili, trochę odczekali i dopiero potem ściągnęli skórę. Diabli wiedzą po co. Ta skóra to w ogóle jest? Bo na górze jej nie ma.

– Tu też nie ma. Szukałem – powiedział Krzak.

Sieniawski próbował sobie wyobrazić to wszystko. Ktoś przychodzi, dusi Chudego, zdejmuje mu kawał skóry z piersi i ucieka z nią. To jakiś idiotyzm.

Siedzący przy stole policjant najwyraźniej był tego samego zdania, bo wyciągnął z teczki stosowny formularz i zaczął spisywać fakty, próbując zebrać to wszystko jakoś do kupy.

– Kto go znalazł? – spytał Krzaka.

– Pocialik.

– Co to za jeden?

– Taki miejscowy pijaczek. Mieszka blisko, to kręci się tu na Wyrębach. Komuś załata dach, innemu naprawi płot i z tego żyje. Z Chudym się znał, bo obaj lubią... lubili zamoczyć kija. Pocialik o piątej rano szedł na rybki i pomyślał, że może Chudy pójdzie razem z nim. Drzwi były uchylone, zapukał, a potem wszedł do środka. Wołał, ale Chudy nie odpowiadał. Pomyślał, że może zachorował czy coś takiego i wlazł na górę. Tak się przestraszył, że wiał aż do krzyża na rozstajach i dopiero stamtąd zadzwonił do mnie na komórkę.

– Przesłuchamy go – rzekł policjant. – A z kim w ogóle ten... – spojrzał na dowód osobisty – ten Łyczuk się kontaktował?

– Chyba z nikim – odpowiedział Sieniawski. – Nie przypominam sobie, żeby z kimś.

– Wie pan, jak to jest – dodał Krzak. – Niby mieszkamy niedaleko, oni kupili od nas te działki nad jeziorem, przyjeżdżają do nas do sklepu, do baru, niektórzy do kościoła, ale tak naprawdę Wyręby to inny świat. Oni mają swoje życie, a my swoje.

– A właściciel domku... jak mu tam?

– Bigoszewski. Lekarz z Gdańska. Laryngolog. Dzwoniłem do niego. Już tu jedzie. Będzie za jakąś godzinę.

– No dobrze. – Policjant znów zaczął pisać, a potem podniósł głowę i rzekł do bruneta: – Dzwoń po karetkę, Piotrek. Niech go dokładnie obejrzą w zakładzie medycyny sądowej. Da się tu coś zjeść? Wyjechaliśmy jak kto głupi bez śniadania.

– Jest bar. Mogę pokazać drogę. Jak się poprosi, to pani Krysia otworzy – powiedział Sieniawski, któremu nie chciało się pedałować z powrotem do Podleśnej i chętnie skorzystałby z policyjnego samochodu.

– Okej – oświadczył blondyn. – Zjemy coś, a w międzyczasie przyjedzie ten Bigoszewski i będzie go można przesłuchać. Pan, panie Krzak, zostanie na miejscu i przypilnuje, żeby nikt się tu nie kręcił.

– Tak jest.

Olsztyńscy policjanci wraz z Sieniawskim wyszli z domku, i tu okazało się, że pozostawienie na miejscu Krzaka miało głęboki sens. Przed furtką stała duża grupa okolicznych mieszkańców i gapiła się na nich z wielkim zainteresowaniem.

– Obywatele, rozejdźcie się. Nie róbcie sensacji – powiedział brunet, ale nikt się nie posłuchał.

– Czy jest tu może pan Pocialik? – spytał drugi z policjantów.

– Jestem – rzekł dumnie Pocialik, występując krok do przodu.

– Pojedzie pan z nami.

Wsiedli w piątkę do samochodu i policyjna kia, wznosząc tumany pyłu, ruszyła do Podleśnej.

Rozdział II

Eustachy Maria Sieniawski był człowiekiem poczętym w romantycznych okolicznościach. Jego mamusia Mariola Możejko była niezwykle skłonna do marzeń. Zajmowała skromne stanowisko bufetowej na dworcu w Szczytnie, robiła kawę, herbatę, nalewała bardzo umiejętnie piwo do kufli, podawała klientom talerze z parującym bigosem albo fasolką po bretońsku, ale robiąc to wszystko, sprawiała wrażenie nieobecnej duchem, i istotnie tak było. Tkwiąc w obskurnym dworcowym bufecie, Mariola nadal przeżywała przygody bohaterów romansów, które wypożyczała regularnie z Biblioteki Publicznej numer 2 i czytała do późna w nocy, a potem śniła kolorowo, romantycznie. Świat dworcowego bufetu tak dalece odbiegał od opisanego w licznych, łudząco do siebie podobnych powieściach, że Mariola w ogóle nie zauważała uśmiechających się do niej kolejarzy i powłóczystych spojrzeń młodzieńców w kolorowych krawatach, przybywających do Szczytna w sobotnie wieczory, szukając atrakcji, których zresztą w tym pięknym mieście wyraźnie brakowało. Liczni zafascynowani nią pijacy zachodzili na dworzec, by wygłaszać skierowane do Marioli bełkotliwe oświadczyny. Krótko mówiąc, bufetowa budziła zainteresowanie społeczne. Czy była piękna? Raczej nie. Mariola należała do dziewcząt, które uznaje się za „apetyczne”, nawet „bardzo apetyczne”. Niewysoka, jasnowłosa, z rozmarzonymi niebieskimi oczami, wszędzie obiecująco pozaokrąglana byłaby świetną kandydatką na żonę dla wielu mieszkańców Szczytna. Mamusia Marioli wielokrotnie czyniła na ten temat aluzje, zwracała jej uwagę na młodzieńców z okolicy, ale żaden z nich nie wyglądał na bohatera romansu, a tylko w takim ponętna bufetowa gotowa byłaby się zakochać, a i to po gruntownym namyśle. Tak mijał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, a nawet rok za rokiem i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek miało się zmienić. Życie jednak lubi czasem sprawiać niespodzianki. Niespodzianka, która pojawiła się pewnego jesiennego dnia o godzinie dwudziestej siedemnaście w opustoszałym bufecie, miała dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, czarny płaszcz, długi biały szalik, piękne, ciemne falujące włosy, twarz ujmującą i pełną szlachetności. Mariola w jednej sekundzie zapomniała o czytanym wczoraj do świtu romansie i zagapiła się na przybysza niczym na święty obrazek. Mężczyzna podszedł do lady i cichym melodyjnym głosem spytał:

– Czy mógłbym prosić o herbatę?

– Tak, oczywiście! – pisnęła Mariola i natychmiast zawstydziła się, że tak piszczy.

– A czy może jest angielska?

– Niestety, mam tylko ulung – odpowiedziała Mariola Możejko, patrząc na czubki swoich butów.

– Nic nie szkodzi – rzekł łagodnie mężczyzna.

– Proszę usiąść przy stoliku. Zaraz doniosę... – wyszeptała Mariola, pospiesznie sięgając po wielki blaszany czajnik.

Nieznajomy poszedł w kąt sali, zdjął płaszcz (pod spodem miał niezwykle wytworną marynarkę) i rozsiadł się wygodnie na twardym krzesełku ze sklejki. Po chwili Mariola przybiegła z herbatą. Potem on pił herbatę, a ona patrzyła, jak on pije. W bufecie panowała cisza, tylko pod sufitem brzęczała mucha, która nie mogła znaleźć drogi do wyjścia. Wreszcie nieznajomy dopił, podszedł do lady, zapłacił, a potem spytał:

– Czy jest tu w pobliżu jakiś hotel?

Mariola popatrzyła na niego swymi niebieskimi pełnymi niewinności oczyma.

– Jaki tam hotel... – wyszeptała. – Nie ma i nigdy nie będzie. Gdzie nam tu do hoteli.

Nie do końca mówiła prawdę. Był hotel Leśna, ale kawałek od dworca kolejowego, w dodatku w lesie, gdzie przybysza z dalekich stron mogła spotkać w nocy nieprzyjemna przygoda, czego Mariola nie chciała brać na swoje sumienie.

– Trudno – powiedział mężczyzna, nie przestając się uśmiechać. – Zdrzemnę się na dworcu do porannego pociągu.

– Ale... – zaczęła Mariola i zarumieniła się. – Bo ja mieszkam tu niedaleko i zaraz zamykam... mam wolną kanapę... wprawdzie w kuchni... ale całkiem wygodna... gdyby pan...

– I zgodziłaby się pani wpuścić do swego uroczego zakątka obcego mężczyznę?

– Pana tak – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

Była już za piętnaście dziewiąta, więc zamknęli bufet i poszli ciemną i ponurą ulicą do niedużego, ale naprawdę przytulnego mieszkanka Marioli.

To, co się stało tej nocy, przewyższało pod każdym względem przeczytane romanse i senne marzenia. Zaskakująco szybko za oknami pojawił się świt i nieznajomy pobiegł na dworzec, by zdążyć na pociąg do Warszawy o szóstej trzydzieści cztery. Pozostały po nim zapach znakomitych perfum i wizytówka, na której widniał ozdobny napis: Konstanty Karol Sieniawski, i adres w pewnej podwarszawskiej miejscowości. Oszołomiona Mariola długo leżała w łóżku, spóźniła się do pracy, ale była tego dnia tak miła dla wszystkich, że szybko jej to wybaczono. Od tego dnia żyła wspomnieniem jedynej miłosnej nocy w życiu i całkowicie jej to wystarczało.

Konstanty Karol Sieniawski odjechał porannym pociągiem, ale nie zniknął ostatecznie z życia Marioli. Bufetowa przekonała się o tym po upływie trzech tygodni, gdy okres (który miewała do tej pory bardzo regularnie) nie nastąpił. Przez jakiś czas łudziła się, że opóźnienie to efekt zbyt intensywnych igraszek z Konstantym Karolem, ale gdy minął kolejny miesiąc i miesiączka znów się nie pojawiła, pojechała do prywatnego gabinetu ginekologicznego w Olsztynie, gdzie otrzymała odpowiedź jednoznaczną: była w ciąży.

Posiadanie nieślubnych dzieci nie było w tamtych latach w Szczytnie rzeczą dobrze widzianą i wiele dziewcząt, które znalazły się w sytuacji Marioli, starało się pozbyć kłopotu, ale nie ona. Była szczęśliwa, że nosi w łonie malutkiego Konstantego Karola, marzyła o tym, jak to ona doskonale go wychowa i sprawi, że we wszystkim będzie podobny do ojca. Jedyna wątpliwość, jaka ją dręczyła, to: zawiadomić kochanka o tym, co się stało, czy nie? Zdawała sobie sprawę z tego, że ich spotkanie było jedynie skromnym epizodem w jego podróżach, zapewne pełnych podobnych nocy, bo czy była na świecie kobieta, która mogłaby mu się oprzeć? On pewnie już o niej zapomniał, bo przecież, choć zapisała mu na karteczce adres, nie napisał ani nie przysłał pocztówki z Pałacem Kultury. Dopiero gdy ciąża osiągnęła szósty miesiąc i w całej okazałości ukazała się światu, koleżanka kasjerka wytłumaczyła Marioli, że absolutnie należy zawiadomić tatusia, i ona, kasjerka, gdyby jej się coś podobnego przydarzyło, na pewno by to zrobiła. Bufetowa przez pięć dni pisała list, aż w końcu wysłała go do podwarszawskiej miejscowości widniejącej na wizytówce.

Odpowiedź nadeszła po dwóch tygodniach. W wyjątkowo serdecznym liście Konstanty Karol zawiadamiał Mariolę, że bardzo się cieszy, jak najbardziej wierzy, że to jego potomek, daje mu swoje nazwisko i prosi, żeby o ile to będzie chłopiec, nadano mu imiona Eustachy Maria, a jeśli dziewczynka – Konstancja Genowefa. Mariola długo płakała z radości nad tym listem, potem nastąpiło kilka następnych, a w maju urodził się chłopiec ważący ponad cztery kilo, zdrowy i zdaniem wszystkich kolejarzy i kasjerek z dworca w Szczytnie wprost przepiękny. Konstanty Karol w kolejnym liście wyraził radość z posiadania męskiego potomka, poprosił, by małego jak najszybciej ochrzcić, i obiecał, że przyjedzie na chrzciny, by przy okazji załatwić wszelkie formalności.

Mariola zarejestrowała synka w Urzędzie Stanu Cywilnego jako Eustachego Marię Sieniawskiego i przekonała księdza proboszcza do podobnego wpisu w księgach parafialnych. Termin chrzcin wyznaczono za niecały miesiąc.

Rodzina Marioli postanowiła wykorzystać przyjazd Konstantego Karola i porozmawiać z nim w celu przymuszenia do małżeństwa, ale szczęśliwa mamusia o tym nie myślała. Wystarczało jej, że pojawi się na chwilę, obejrzy sobie ich synka, a potem niech się dzieje, co chce.

Niestety, w dniu chrztu Konstanty Karol nie pojawił się w Szczytnie. Mariola miała nadzieję, że wkrótce dostanie list z wyjaśnieniami, ale listu nie było, więc napisała sama. List wrócił po dwóch tygodniach z adnotacją, że adresat wymeldował się z miejsca zamieszkania i nie wiadomo, gdzie aktualnie przebywa. Mariola i ten list skropiła łzami, a potem powoli zaczęła się godzić z tym, że Konstanty Karol pozostanie wspomnieniem, które nigdy się nie zmaterializuje. Powróciła do swoich romansów i każdego wieczora znajdowała w nich pocieszenie.

Eustachy Maria Sieniawski, zwany przez otoczenie Stasiem, rósł tymczasem w miarę zdrowo, radośnie reagując na świat. Mariola nie była jednak zadowolona. Chłopak w niczym nie przypominał Konstantego Karola. Wdał się w matkę. Był niewysoki, okrągły (żeby nie powiedzieć, grubawy), pucołowaty i, co tu dużo mówić, gapiowaty. Jeśli na podwórku grano w piłkę i ktoś w żaden sposób nie mógł w nią trafić, to był na pewno Sieniawski. Jeśli wspinano się na drzewa i ktoś spadał, to na sto procent on. Miał niezwykłą umiejętność przewracania się dokładnie w kałużę, skręcania nogi na równej drodze, wpadania na rosnące na chodniku drzewo. Nic dziwnego, że od czasu do czasu ktoś przysunął Stasiowi w oko, podstawił mu nogę albo przyczepił z tyłu do sweterka kartkę z napisem „dupa”. Takie bywa niekiedy życie osób niestworzonych do ćwiczeń gimnastycznych.

Niedostatki fizyczne nadrabiał Eustachy Maria na polu intelektualnym. Wielką rolę odegrał tu sąsiad Marioli, Wieńczysław Ignatowicz. W młodości, którą spędził w Wilnie, bywał neoromantycznym poetą, potem partyzantem, przez chwilę bohaterem, w tajemniczy i nie do końca legalny sposób przywędrował z Wilna na Warmię, i tu osiadł, imając się różnych zajęć, aż ostatecznie został pod koniec lat czterdziestych nauczycielem języka rosyjskiego, choć w gruncie rzeczy rosyjskiego nie znał, a jedynie białoruski. Na usprawiedliwienie Ignatowicza trzeba powiedzieć, że znał on znakomicie literaturę rosyjską (zwłaszcza poezję), a skoro już został nauczycielem języka, którego nie znał, uczynił wszystko, by się go jak najszybciej nauczyć. Nauczycielem był niezłym. Wprawdzie z trudem panował nad uczniami, ale gdy mówił o Jesieninie albo Czechowie, w jego głosie słychać było autentyczną pasję, która sprawiała, że mimo nieudolności pedagogicznej go szanowano. Przeżył nieudane, trwające kilka lat małżeństwo, próbował bez powodzenia swoich sił jako poeta, aż zrezygnował ze wszystkich ambicji i pasji, pogrążając się powoli w melancholii i alkoholu.

Gdy Eustachy Maria się urodził, Ignatowicz był zapijaczonym emerytem, którego twórczość ograniczała się do okolicznościowych wierszyków z okazji imienin, urodzin i innych ważnych okoliczności w życiu jego sąsiadów i kompanów od kieliszka. Mimo to Mariola, której ciężko było samotnie wychowywać synka, miała do niego zaufanie i wiele razy zostawiała małego Stasia pod opieką starego nauczyciela. Wieńczysław Ignatowicz, zwany przez kolegów z knajpy Heniem, zachowywał w takich okolicznościach całkowitą trzeźwość i odpowiedzialność. Karmił małego, poił, a przede wszystkim czytał mu rosyjskie bajki, które Eustachy Maria uwielbiał. Tak to upadły neoromantyk i ponętna bufetowa, która puściła się z czekającym na przesiadkę pasażerem, zbliżyli się do siebie, zaprzyjaźnili i zaczęli stanowić coś w rodzaju rodziny.

Kiedy Eustachy Maria poszedł do szkoły, Henio Ignatowicz najsumienniej pilnował, żeby mały miał zawsze odrobione lekcje, przerabiał z nim zadania matematyczne, wyciągał z półek zakurzone atlasy, odbywając ze swoim ostatnim uczniem dalekie i egzotyczne podróże. Staś ukończył na samych piątkach szkołę podstawową, potem gimnazjum, poszedł do liceum i wtedy, ku radości swego preceptora, zaczął pisać wiersze.

Utwory młodego Sieniawskiego były zdecydowanie w duchu rosyjskim. Rymowane, śpiewne, odpowiednio „duszoszczypatielne” i należycie spointowane. Ten typ poezji z reguły szybko znajduje wielbicieli i nie inaczej było w tym wypadku. Eustachy Maria stał się gwiazdą szkolnych akademii, które zawsze umiał uświetnić odpowiednim wierszem oddającym linię dyrekcji w trafny i zgodny z zapotrzebowaniem sposób. Koledzy może by mu to mieli za złe, ale uprawiał równocześnie głęboko zakonspirowaną twórczość satyryczną, w której bezlitośnie wyśmiewał ową dyrekcję i grono pedagogiczne. W ten sposób dotarł do matury. W dniu pisemnego egzaminu z języka polskiego zmarł na serce Ignatowicz i Eustachy Maria musiał sam poradzić sobie ze światem.

Bez większego trudu dostał się na polonistykę w Olsztynie. Przez pierwszy rok niezwykle przykładał się do nauki, a potem rzucił się w wir działalności literackiej. Odbywał liczne wieczorki autorskie, zyskał nawet pewną sławę, choć jego rymowane wiersze nie wszystkim się podobały, co ambitniejsi poeci uważali je za anachroniczne, prowincjonalne i pisane pod publiczkę. Na przekór krytykom Eustachy Maria zebrał kilku poetów, trzech młodocianych aktorów, zwerbował zdolnego pianistę i stworzył Olsztyński Teatr Poezji, gdzie wiersze recytowano, śpiewano, wręczano publiczności na kolorowych karteczkach, wieszano je na ścianach pod postacią ogromnych plakatów, słowem – robiono z nimi wszystko, co tylko grupa młodych, narwanych poetów może wymyślić.

Przydało się doświadczenie ze szkolnych akademii. Sieniawski, choć był już wtedy gruby, zaniedbany i ogólnie nieatrakcyjny, szybko stał się największą gwiazdą teatru. Sprawiły to jego idealnie nadające się do recytacji utwory, naprawdę piękny, głęboki baryton, naturalna, znakomita dykcja, a szczególnie ogromne zaangażowanie emocjonalne, które słychać było w każdym padającym ze sceny słowie. Do kilkunastu jego wierszy napisano muzykę i owe piosenki, naprawdę udane, powędrowały w Polskę. Po sukcesach olsztyńskich zaczęto zapraszać teatr do innych miast, gdzie Sieniawski także robił na widowni wielkie wrażenie. Zaczął nosić kolorowe krawaty i upijać się regularnie, tak bowiem wyobrażano sobie w tamtych czasach życie poety. W jednej tylko dziedzinie nie odnosił sukcesów. Żadna z dziewcząt, dla których pisywał najpiękniejsze z możliwych wiersze, nie chciała zainteresować się Sieniawskim na poważnie. Porozmawiać – owszem, bardzo chętnie. Zwierzyć się – jak najbardziej. Ale gdy Eustachy Maria z właściwą sobie niezręcznością zabierał się do całowania, ślicznotki natychmiast przypominały sobie o jakichś niecierpiących zwłoki obowiązkach i znikały z jego życia. Cóż, są problemy, na które i poezja nie pomoże.

Była zresztą kobieta, której poeta się spodobał. Nazywała się Nadieżda Antonowna Staronatczewa, mieszkała w oddalonej o ponad tysiąc kilometrów Moskwie i też była poetką. Sieniawski znalazł gdzieś jej rosyjskie wiersze i bardzo mu się one spodobały. Przetłumaczył je na polski, zdobył adres autorki i wysłał je do Moskwy na ulicę Amundsena. Szybko nadeszła radosna odpowiedź zawierająca zdjęcie Nadieżdy Antonownej, w którym Sieniawski natychmiast się zakochał. Ponieważ w liście było mnóstwo pytań na temat jego osoby, Eustachy Maria odpowiedział wielostronicowym listem, dokładnie opisując swoje uczucia i emocje. Dołączył własne wiersze w wersji polskiej i przetłumaczone osobiście na rosyjski oraz zdjęcie z jednego ze spektakli. Nadieżda odpisała, że Eustachy ma piękne, wyraziste oczy i mądrą, wrażliwą twarz, zaś co do wierszy też są bardzo piękne, ale chyba źle przetłumaczone na rosyjski, niech więc Eustachy Maria więcej tego nie robi, bo ona, Nadia, kupiła już sobie słownik polsko-rosyjski i sama je przetłumaczy tak, jak należy. Od tego czasu regularnie wymieniali listy, tłumaczyli sobie nawzajem wiersze, aż Nadia napisała, że spotkała kogoś bardzo dla niej ważnego, wobec czego przestaje się zajmować poezją i wychodzi za mąż. Sieniawski upił się kilkakrotnie z rozpaczy i korespondencja się urwała.

Lata studiów minęły Eustachemu Marii o wiele za szybko. Chciał zostać w Olsztynie, ale jakoś nie dopisywało mu szczęście. Na uczelni nie mógł zostać, bo zajęty poezją nie wykazał się osiągnięciami naukowymi. W klubie, gdzie działał jego teatr, owszem, chętnie widziano kontynuowanie przez Sieniawskiego działalności, ale nie proponowano żadnych pieniędzy. W miejscowej prasie i radiu nie było zapotrzebowania na młodych poetów. Próbował znaleźć pracę w którejś z olsztyńskich szkół, ale i tu wszystko było obsadzone. Podobnie pod Olsztynem, a nawet w Szczytnie, gdzie nie mając innych perspektyw, wrócił. Siedział w ciemnym pokoju i zaciekle pisał wiersze. Wysyłał je do wszystkich istniejących pism literackich, ale rzadko spotykał się z zachwytem. Co pewien czas jeździł do kuratorium pytać, czy nie ma dla niego pracy, wreszcie za piątym razem poinformowano go, że jest posada polonisty w szkole podstawowej w miejscowości Podleśna na Mazurach, w pobliżu granicy polsko-rosyjskiej. Eustachy Maria, który miał już dosyć kolejnych upadków, Szczytna i mamusi, postanowił jechać. W Podleśnej, która okazała się malutką i senną ni to wsią, ni miasteczkiem, dostał do swojej dyspozycji malutki domek o odrapanych ścianach i zaczął beznadziejne zmagania z gromadą miejscowej dzieciarni, którą interesowało wszystko, tylko nie poezja. Na pocieszenie powierzono mu redagowanie gminnego biuletynu o nazwie „Głos Podleśnej”, wskutek czego znalazł się w gronie osób zbliżonych do wójta, co w tego typu miejscowościach nigdy nie jest bez znaczenia. Cóż, życie jak życie. Ani zanadto piękne, ani zbyt mądre, normalne po prostu.

Rozdział III

Chudego zamordowano w nocy z soboty na niedzielę, toteż cały dzień świąteczny przeznaczony zwykle na błogie lenistwo i wizytę w kościele wypełniło mieszkańcom Podleśnej bieganie na Wyręby i z powrotem oraz zaciekłe plotkowanie. Sieniawski był w centrum zainteresowania, bo Krzak odjechał wraz z nieboszczykiem do Olsztyna, a Pocialik po porannych przeżyciach spił się do nieprzytomności. Eustachy Maria cierpliwie opowiadał wszystkim o tym, co widział, ale w końcu mu się znudziło. Poszedł do domu, zamknął się na klucz i udając, że go nie ma, czytał do wieczora „Armię konną” Babla.

Następnego dnia poszedł do szkoły i stał się przedmiotem zainteresowania uczniów, jako ktoś, kto na własne oczy widział trupa, i to nie zwykłego trupa, który może się trafić w każdej rodzinie, ale zamordowanego – tak całkiem na śmierć. Próbowali go zagadnąć w kwestii tego, jak się czuje człowiek, który stanął oko w oko z trupem, ale Sieniawski pospiesznie przeszedł do Juliusza Słowackiego. Po trzeciej lekcji pojawiła się w szkole sekretarka z gminy, która poinformowała redaktora, że po zakończeniu lekcji ma się stawić u wójta. Eustachy Maria jeszcze przez dwie godziny lekcyjne męczył uczniów Słowackim, Mickiewiczem i Sienkiewiczem, a potem pomaszerował do urzędu.

Wójt siedział w sali konferencyjnej. Na stole prezydialnym stała butelka podlejszego gatunku whisky, z której wójt nalewał sobie od czasu do czasu kolejną porcję do szklaneczki i popijał małymi łykami. Na widok Sieniawskiego ożywił się, uniósł szklaneczkę w górę i rzekł:

– Witam, panie Sieniawski! Niezłe gówno, co?

Sięgnął po drugą szklaneczkę, nalał do niej whisky i pchnął ją w stronę Eustachego Marii, który przyjął ten gest z wdzięcznością, bo wczorajszego wieczoru nie stronił od alkoholu i potrzebował klina. Wypili, milczeli przez chwilę, a potem wójt znów zabrał głos:

– No i co o tym sądzisz, redaktor?

– Przykra sprawa, panie wójcie.

– Diabła tam przykra! – obruszył się wójt. – Katastrofalna! Musi pan przygotować numer specjalny!

– Tylko że jak na razie nie ma za bardzo materiału. Chyba że pan wójt coś wie?

– Wiem tyle, ile mi powiedział Krzak. Śmierć nastąpiła między pierwszą a drugą w nocy. Udusili go, chyba działali z zaskoczenia, bo nie ma śladów walki. Na drzwiach nie ma śladów włamania. Diabli wiedzą, może ich znał, jeśli wpuścił bandytów do środka.

– Może był tylko jeden?

– Co najmniej dwóch. Znaleziono niedopałki papierosów, dwóch różnych gatunków. Niedopałki lepszych papierosów z filtrem w popielniczce w sypialni Chudego, peta podlejszego gatunku na drodze przed domem. Chudy nie palił, czyli było ich co najmniej dwóch.

– Te w popielniczce jakieś eleganckie?

– Podróby z Kaliningradu. Ale u nas prawie wszyscy takie palą. Wiadomo, przemyt.

– No a co z tą skórą na piersi?

– Wycięli po śmierci, ale szybko, prawdopodobnie od razu. Skóry nigdzie nie ma. Znikła.

– Coś jeszcze zginęło?

– Cholera wie. Śladów szukania nie ma. Bigoszewski mówi, że w domku wszystko jest tak, jak było. Krótko mówiąc: sytuacja w rodzaju wiem, że nic nie wiem.

Wójt nalał i znów wypili.

– Sam pan wójt widzi, że nie ma tu materiału na numer specjalny – powiedział Sieniawski.

– Nic nie rozumiesz, redaktor. To uderza w lokalną władzę.

– Niby dlaczego?

– Pierwszą kadencję jestem wójtem. Nie ma nawet roku, jak rządzę. Nigdy tu nikogo nie mordowali, a jak ja nastałem, od razu morderstwo.

– Przecież to nie wina pana wójta.

– Może i nie, ale za mojej kadencji. To coś znaczy. Trzeba ludziom wyjaśnić, że doszło do tego poza strukturami władz samorządowych. Przedstawicie sylwetkę zamordowanego, a ja napiszę odezwę, że czuwam i nie ma się czego obawiać.

– Kiedy ja nic o nim nie wiem?

– Niech pan jedzie do Gdańska do Bigoszewskiego i dowie się, skąd wytrzasnął tego tam... jak on się właściwie nazywał?

– Kazimierz Łyczuk.

– Skąd wytrzasnął tego Łyczuka. Nie ma co siedzieć bezczynnie, gdy płoną róże. Do roboty.

Następnego dnia Sieniawski z pewnym trudem uruchomił swoją skodę i pojechał do Gdańska. Doktor Bigoszewski, którego Eustachy Maria zawiadomił telefonicznie o swoim przyjeździe, czekał na niego, nerwowo pogryzając chipsy, które kupił na przyjęcie redaktora. Gdy Sieniawski wreszcie się zjawił, zrobił kawę, a potem dał wyraz swemu przygnębieniu.

– Zupełnie nie wiem, co mam robić, panie Eustachy – mówił. – Ten domek na Wyrębach to cały dorobek mojego życia. Zawsze się cieszyłem, że pojadę tam na wakacje i posiedzę na werandzie, patrząc na jezioro. A teraz? Nawet nie mógłbym tam pojechać.

– Rozumiem pana – powiedział redaktor.

– Trzeba by chyba sprzedać, ale kto kupi domek, w którym zamordowano człowieka?

– Można nie mówić.

– Ludzie i tak powiedzą. Poza tym wie pan, jak to jest. Zamordowali raz, to mogą i drugi.

– Nie sądzę. A swoją drogą: skąd się właściwie wziął ten Łyczuk? To jakiś pana znajomy?

– A gdzie tam. Nigdy go przedtem nie widziałem. To było w sierpniu pięć lat temu. Reperowałem furtkę, która się trochę opuściła. Nadszedł drogą od Zaborówki. Od razu było widać, że nietutejszy, bo się nie spieszył i rozglądał na boki. Wszedł w naszą uliczkę, dostrzegł mnie, podszedł i zapytał, czy nie wynająłbym mu domu na wrzesień. Bardzo mu się spodobała okolica i chciał pobyć tu jesienią.

– Jakie zrobił na panu wrażenie?

– Trudno powiedzieć. Od razu było widać, że to nie jest człowiek wykształcony. Nie wyglądał też na zamożnego, bo ubranie miał skromne i zużyte.

– Jednak chciał wynająć dom.

– To mnie zastanowiło. Ale wie pan... ja zawsze we wrześniu wracam do pracy, dom stoi pusty do lipca następnego roku, więc właściwie dlaczego nie. Coś w jego wyglądzie wzbudzało zaufanie. Weszliśmy do środka i spisaliśmy umowę. Poprosiłem o zaliczkę. Okazało się, że ma tyle przy sobie.

– Czyli nie był człowiekiem biednym?

– Sądzę, że nie. Przez pięć lat naszej znajomości zawsze płacił wszelkie należności w terminie i nigdy się nie targował.

– Co pan o nim poza tym wie?

– W zasadzie to myśmy się nie widywali. Po tym pierwszym pobycie przysłał na wiosnę list z pytaniem, czy nie wynająłbym domu na czerwiec. Nie widziałem przeszkód, zwłaszcza że obiecywał przy okazji przygotować dom do sezonu. Potem to się samo z siebie przedłużało. Nie widywaliśmy się. Jak przyjeżdżałem, już go nie było. Pieniądze przysyłał przekazem pocztowym.

– A klucze?

– Miał swoje. Nigdy nic z domu nie zginęło, nie było żadnych szkód.

– Idealny lokator?

– Można tak powiedzieć.

– Zna pan jakichś jego znajomych?

– Nie.

– Jakieś szczegóły dotyczące jego osoby?

– Znam jego warszawski adres. Neseberska cztery, mieszkania sto siedemdziesiąt trzy. Myślę, że pan, mieszkając na miejscu, miał z nim o wiele więcej kontaktów niż ja.

Wracając do Podleśnej, Sieniawski nie mógł przestać myśleć o Łyczuku. Chudy – jak go tu nazywano – pojawiał się w sklepie, na targu, kupował, co mu tam było potrzebne, i wracał do siebie. W barze nie bywał. Z nikim nie zawarł bliższej znajomości. Nawet w kościele siadał zawsze z tyłu, jakby nie chciał się rzucać w oczy. Kto mógłby o nim coś powiedzieć? Chyba tylko Pocialik, z którym Chudy czasem chodził na ryby.

Następnego dnia pojechał do Pocialika i szczęśliwie zastał go trzeźwego, a za to bardzo spragnionego, więc butelka czystej wyborowej, którą Sieniawski przywiózł ze sobą, sprawiła, że atmosfera stała się przyjazna i serdeczna. Pocialik pokroił na kawałki kaszankę i siedli sobie w cieniu pod gruszą, by cieszyć się tak pięknym porankiem.

Niestety, im niżej opadał poziom płynu w butelce, tym mniej Pocialik miał do powiedzenia. Chodzić na ryby z Chudym, chodził. Siadali na brzegu, patrzyli w wodę, Pocialik pociągał z butelki żołądkową gorzką, Chudy oranżadę. Podobno miał wrzody i dlatego nie chciał pić, ale Pocialik mu nie wierzył, bo zna niejednego, co ma wrzody, a mimo to ciągnie jak smok. Czy gadali? Ano gadali, ale głównie Pocialik, szczególnie po opróżnieniu butelki. Sieniawski był bardzo rozczarowany.

– A nie próbował go pan wypytać o Warszawę... jak tam ludzie żyją?

– Co miałem nie próbować... – bełkotał Pocialik, na którym czysta wyborowa już zrobiła wrażenie. – Ale z nim nie można się było dogadać.

– Niby w jakim sensie?

– Pytam go, dajmy na to, o tą jego Warszawę, a on mówi: miasto jak miasto.

– I nic więcej?

– Nic. Pytam o dworzec centralny, a on: dworzec jak dworzec. I tak ze wszystkim.

– A nie pytał pan, kim właściwie jest z zawodu?

– Z zawodu to on był emeryt, to każdy głupi wiedział.

– Ale przed emeryturą?

– A wiesz pan, że raz zapytałem. Był na rencie.

– A przedtem?

– Nie chciał powiedzieć. „Kim byłem, tym byłem”, powiadał, albo: „Stare dzieje, nie ma co wspominać”. Tyle się dowiedziałem.