Jama - Aleksander Kuprin - ebook

Jama ebook

Aleksander Kuprin

0,0

Opis

Niezwykle kontrowersyjna w czasach swojego powstania powieść "Jama" to opis życia pracownic rosyjskiego domu publicznego. Autor traktuje temat prostytucji bez uprzedzeń, opisuje codzienne życie kobiet wykonujących - często z przymusu - "najstarszy zawód świata" takim, jakie jest, bez zbędnych ceremonii i szczerze, bez moralizatorskich wstawek, a wręcz ze współczuciem. To książka o ciekawej akcji i wyrazistych portretach psychologicznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Kuprin

Jama

SAGA Egmont

Jama

Copyright © 2018 Aleksander Kuprin i SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711677001

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Wiem, że wielu czytelników uzna tę opowieść za niemoralną i nieprzyzwoitą, niemniej jednak z całego serca dedykuję ją matkom oraz młodzieży.

Część pierwsza

I

Dawno temu, na długo jeszcze przed nastaniem kolei żelaznej, najdalsze peryferie dużego południowego miasta zamieszkiwali z pokolenia na pokolenie furmani — na służbie oraz prywatni. Od nich cała dzielnica wzięła swą nazwęa. A nazywano ją Jamską Słobodą lub po prostu Jamską, Jamkami albo jeszcze krócej — Jamą. Po pewnym czasie, gdy trakcja parowa wyparła przewóz konny, dziarskie plemię furmańskie zatraciło swoje zawadiackie maniery i junackie obyczaje, wzięło się za inne zajęcia, rozproszyło się i porozłaziło. Jednakże po Jamie na wiele lat — a nawet do dziś — pozostała zła sława, jako o miejscu arcyuciesznym, pijackim, gdzie łatwo o bójkę, zaś nocną porą niebezpiecznym.

Jakoś samo z siebie wynikło, że na ruinach tych starych, zagrzanych miejsc, gdzie niegdyś rumiane żołnierki i czarnobrewe pulchne wdowy handlowały potajemnie wódką oraz wolną miłością, stopniowo zaczęły wyrastać jawne domy publiczne, usankcjonowane przez władze, znajdujące się pod oficjalnym nadzorem i celowo podporządkowane surowym przepisom. Pod koniec dziewiętnastego stulecia obie ulice Jamy — Wielka Jamska i Mała Jamska — były zajęte po obu stronach wyłącznie przez domy rozpusty. Domów prywatnych zostało nie więcej niż piętnaście, a i to mieściły się w nich szynki, piwiarnie i małe sklepiki z różnymi drobiazgami, zaspokajające potrzeby jamskich prostytutek.

Tryb życia oraz obyczaje są niemal jednakowe we wszystkich przeszło trzydziestu zakładach, różnica polega wyłącznie na opłacie pobieranej za miłość na godziny, a co się z tym wiąże, na pewnych drobiazgach zewnętrznych — doborze bardziej lub mniej atrakcyjnych kobiet, względnej elegancji strojów, przepychu pomieszczeń i luksusie wnętrz.

Za najelegantszy uchodzi zakład Treppla, przy wjeździe w Wielką Jamską, pierwszy dom po lewej. To stara firma. Obecny właściciel nosi całkiem inne nazwisko i jest radnym miejskim, a nawet członkiem magistratu. Dom jest piętrowy, biało-zielony, zbudowany w pseudoruskim, filuternym ropetowskim stylu, z kalenicami, rzeźbionymi obramieniami okien, kogucikami i drewnianymi koronkowymi szlaczkami. Na schodach dywan z białym pasem. W przedpokoju wypchany niedźwiedź trzymający w wyciągniętych łapach dużą drewnianą tacę na bilety wizytowe. W sali tanecznej parkiet, w oknach ciężkie zasłony z malinowego jedwabiu i tiulu, wzdłuż ścian białe krzesła ze złoceniami oraz lustra w złoconych ramach. Dwa gabinety wyposażone w dywany, sofy i miękkie atłasowe pufy. W sypialniach błękitne i różowe latarenki, kanausowe kołdry i czyste poduszki. Panienki w wydekoltowanych sukniach balowych obszytych futerkiem albo w kosztownych maskaradowych kostiumach huzarów, paziów, rybaczek, gimnazjalistek, a większość z nich to nadbałtyckie Niemki — postawne, ładne kobiety o białej karnacji i pełnych piersiach. U Treppla płaci się za wizytę trzy ruble, a za całą noc — dziesięć.

Trzy zakłady dwurublowe — Zofii Wasiliewny, „Starokijowski“ i Anny Markowny — są nieco pośledniejsze, uboższe. Pozostałe domy przy Wielkiej Jamskiej biorą po rublu, a wyposażone są jeszcze gorzej. Zaś na Małej Jamskiej, którą odwiedzają żołnierze, drobni złodziejaszkowie, rzemieślnicy oraz szary ludek i gdzie płaci się pięćdziesiąt kopiejek, a nawet mniej, jest już bardzo brudno i ubogo. Podłoga w sali nierówna, obłuszczona i pełna zadr, w oknach czerwone szmatki kumaczowe, sypialnie niczym boksy w stajni, przedzielone cienkimi przepierzeniami nie sięgającymi nawet do sufitu, a na łóżkach, na zbitych siennikach, poniewierają się wymięte, podarte, ciemne od długiego używania, poplamione prześcieradła oraz dziurawe flanelowe koce. Powietrze stęchłe i zadymione z domieszką oparów alkoholu i woni spermy. Kobiety w kolorowych perkalowych gałgankach lub mundurach marynarskich, w większości zachrypnięte lub gęgające przez na wpół zapadnięte nosy, o twarzach noszących jeszcze ślady wczorajszych cięgów i zadrapań, prostacko wymalowane poślinioną czerwoną tekturką z pudełka po papierosach.

Przez okrągły rok, każdego wieczora — z wyjątkiem trzech ostatnich dni Wielkiego Tygodnia oraz wigilii Zwiastowania, które mijają jak z bicza trząsł — ledwie tylko się ściemni, zapalają się przed każdym domem nad rzeźbionymi czterospadowymi podjazdami czerwone wiszące latarnie. Ulica wygląda tak, jak gdyby świętowano Paschę — wszystkie okna jasno oświetlone, wesoła muzyka skrzypiec i fortepianu rozbrzmiewa spoza szyb, bezustannie podjeżdżają i odjeżdżają dorożki. We wszystkich domach drzwi wejściowe otwarte są na oścież, z ulicy widać przez nie kręte schody, wąski korytarz na górze, świetliste błyski rzucane przez kryształowy klosz lampy, zielone ściany przedsionków z wymalowanymi szwajcarskimi pejzażami. Do samego rana setki i tysiące mężczyzn wchodzą i schodzą po tych schodach. Bywają tu wszyscy: ledwie trzymający się na nogach zaślinieni starcy szukający sztucznej podniety i chłopcy — kadeci i gimnazjaliści — niemal dzieci. Brodaci ojcowie rodzin, szacowne filary społeczeństwa w złotych okularach, nowożeńcy, zakochani narzeczeni, czcigodni profesorowie o głośnych nazwiskach, złodzieje, mordercy, liberalni adwokaci, surowi stróże moralności — pedagodzy; czołowi pisarze — autorzy żarliwych, namiętnych artykułów o równouprawnieniu kobiet; kapusie, szpiedzy, zbiegli katorżnicy, oficerowie, studenci, socjaldemokraci, anarchiści i najemni patrioci. Nieśmiali i bezczelni, chorzy i zdrowi, mający po raz pierwszy do czynienia z kobietami i starzy wszetecznicy wyniszczeni przez wszystkie rodzaje rozpusty. Jasnoocy pięknisie i pokraki złośliwie wykoślawione przez naturę, głuchoniemi, ślepi, beznosi, ze sflaczałymi, obwisłymi ciałami, o smrodliwym oddechu, łysi, trzęsący się, pokryci pasożytami — brzuchate, hemoroidalne małpy. Przychodzą swobodnie i zwyczajnie, jak do restauracji czy na dworzec, siedzą, palą, piją, gorączkowo udają wesołość, tańczą wykonując obrzydliwe ruchy imitujące akt seksualny. Niekiedy wybierają uważnie i długo, a czasem z wulgarnym pośpiechem łapią pierwszą z brzegu kobietę, wiedząc z góry, że nigdy nie spotkają się z odmową. Niecierpliwie płacą z góry i na publicznym łóżku, które jeszcze nie ostygło po ciele poprzednika, bezsensownie dopełniają największej i najpiękniejszej z tajemnic świata — tajemnicy poczęcia nowego życia. Kobiety zaś z obojętną gotowością, jednakowymi słowami i wyuczonymi profesjonalnymi ruchami zaspokajają jak maszyny ich żądze, by zaraz po nich, tej samej nocy, z tym samym słowem, uśmiechem i gestem przyjąć trzeciego, czwartego, dziesiątego mężczyznę, nierzadko czekającego już na swą kolejkę w sali ogólnej.

Tak mija noc. Gdy nadchodzi świt, Jama powoli cichnie i jasny poranek zastaje ją pustą, przestronną, pogrążoną we śnie, z zamkniętymi na cztery spusty drzwiami i ślepymi okiennicami. A pod wieczór kobiety znów się obudzą i zaczną się szykować do następnej nocy.

I tak bez końca, dzień za dniem, miesiące i lata, pędzą w swoich publicznych haremach dziwny, niewiarygodny pseudożywot, te odrzucone przez społeczeństwo, wyklęte przez rodzinę ofiary męskiego temperamentu, kloaki dla nadmiaru pożądania, strażniczki rodzinnego honoru — czterysta głupich, leniwych, histerycznych, bezpłodnych kobiet.

II

Druga po południu. W drugorzędnym, dwurublowym zakładzie Anny Markowny wszystko pogrążone jest we śnie. Duża kwadratowa sala z lustrami w złoconych ramach, dwoma dziesiąti pluszowych krzeseł, ustawionych statecznie pod ścianami, z oleodrukami Makowskiego Bojarska uczta i Kąpiel, z kryształowym żyrandolem zwisającym pośrodku — również śpi, a w ciszy i półmroku wydaje się nie zadumana, surowa, dziwnie smutna. Wczoraj, tak jak każdego innego dnia, płonęły światła, rozbrzmiewała dziarska muzyka, snuł się niebieski dym z papierosów, przesuwały się pary kobiet i mężczyzn kręcąc biodrami i wyrzucając wysoko w górę nogi. A cała ulica lśniła od świateł czerwonych latarń nad bramami oraz od blasku padającego z okien i roiła się do samego rana od ludzi i pojazdów.

Teraz ulica opustoszała. Uroczyście i radośnie płonie w blasku letniego słońca. W sali jednak wszystkie firanki są opuszczone i dlatego jest w niej ciemno, chłodno i tak osobliwie pusto, jak bywa za dnia w pustych teatrach, cyrkach i pomieszczeniach sądowych.

Mgliście połyskuje czarny, wygięty bok fortepianu, słabo świecą żółte, nadgryzione zębem czasu klawisze. Stęchłe, nieruchome powietrze zachowało jeszcze wczorajszą woń — czuć je perfumami, tytoniem, kwaśną wilgocią dużego, nie zamieszkanego pokoju, potem niezdrowego i nie domytego kobiecego ciała, pudrem, mydłem borno-tymolowym i pyłem z żółtej pasty, którą wczoraj wypastowano parkiet. Dziwnego czaru dodaje tym zapachom aromat więdnącej turzycy. Dzisiaj Zielone Świątki. Hołdując dawnemu obyczajowi pokojowe kupiły na targu rano, kiedy panienki jeszcze spały, całą furę turzycy i rozrzuciły długą, grubą, chrzęszczącą pod nogami trawę wszędzie — w korytarzach, gabinetach, na sali. Zapaliły też lampki oliwne przed wszystkimi obrazami. Panienki, zgodnie z tradycją, nie śmią tego czynić swymi skalanymi w ciągu nocy rękami.

Dozorca zaś ozdobił rzeźbioną bramę w ruskim stylu dwiema ściętymi brzózkami. Podobnie we wszystkich domach, przy gankach, balustradach i drzwiach jaśnieją białe cienkie pnie z wiotką, umierającą zielenią.

Cicho, pusto i sennie w całym domu. Słychać, jak w kuchni rąbią kotlety na obiad. Jedna z panienek, Lubka, boso, w samej koszuli, z gołymi rękami, niezbyt ładna, piegowata, ale krzepka, o jędrnych kształtach, wyszła na wewnętrzne podwórko. Poprzedniego wieczora miała tylko sześciu gości na godziny, nikt z nią nie został na całą noc i dlatego wspaniale, słodko wyspała się sama na szerokim łożu. Wstała wcześnie, o dziesiątej i z przyjemnością pomogła kucharce umyć podłogę oraz stoły w kuchni. Teraz karmi łańcuchowego psa Amura chrząstkami i okrawkami mięsa. Wielkie rude psisko o długiej błyszczącej sierści i czarnym pysku skacze na dziewczynę przednimi łapami mocno napinając łańcuch i niemal się dusząc, to znów wyginając grzbiet i merdając ogonem pochyla łeb ku ziemi, marszczy nos, unosi wargi w uśmiechu, skomli i aż kicha z podniecenia. Ona zaś, drażniąc się z nim, krzyczy z udawaną srogością:

— Ach ty, bałwanie! Ja ci dam! Jak śmiesz?

A tak naprawdę to z całego serca cieszy ją rozradowanie i względy Amura, chwilowa władza nad psem, noc przespana bez mężczyzny i Zielone Świątki znane z mglistych wspomnień dzieciństwa, i skrzący się słoneczny dzień, który tak rzadko przychodzi jej oglądać.

Wszyscy nocni goście już się rozjechali. Nastał najpowszedniejszy, cichy dzień.

W pokoju pryncypałki podano kawę. Zasiadło do niej towarzystwo składające się z pięciu osób. Sama pryncypałka, na której nazwisko zarejestrowany jest dom — Anna Markowna, kobieta około sześćdziesiątki, niziutka, okrągłej tuszy. Przypomina z wyglądu trzy miękkie, galaretowate kule — dużą, średnią i malutką — wtłoczone na siebie bez żadnych odstępów. To jej spódnica, tors oraz głowa. Dziwna rzecz — oczy ma blądoniebieskie niczym młoda dziewczyna lub nawet dziecko, usta natomiast starcze, z bezsilnie zwisającą Wilgotną dolną wargą. Jej małżonek — Isaj Sawwicz — też niskiego wzrostu, siwy, cichutki, małomówny staruszek. Siedzi pod pantoflem u żony — był w tym domu portierem w czasach, gdy Anna Markowna pełniła tu funkcję gospodyni. Żeby być w czymkolwiek przydatny, sam się nauczył grać na skrzypcach i teraz wieczorami przygrywa do tańca, a częstokroć gra też marsza żałobnego dla rozhulanych subiektów, spragnionych pijackich łez.

Następnie dwie gospodynie — starsza i młodsza. Starsza — to Emma Edwardowna. Wysoka, tęga szatynka w wieku czterdziestu sześciu lat, z tłustym wolem składającym się z trzech podbródków. Jej ziemista twarz ma kształt gruszki rozszerzającej się od czoła w kierunku policzków. Ciemne, hemoroidalne kręgi otaczają malutkie czarne oczka. Nos — garbaty, wargi surowo zesznurowane, na twarzy wyraz władczego spokoju. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że za rok, dwa Anna Markowna, przechodząc w stan spoczynku, sprzeda jej zakład ze wszystkimi prawami, przy czym część należności otrzyma w gotówce, a część na raty, na weksel. Dlatego panienki traktują ją na równi z pryncypałką i odczuwają przed nią lęk. Te, które coś przeskrobały, bije własnoręcznie — okrutnie, z zimnym wyrachowaniem i z tym samym spokojem na twarzy. Zwykle miewa wśród panienek faworytkę, którą zadręczą swą zaborczą miłością i niebywałą wprost zazdrością. I jest to nieporównanie gorsze od bicia.

Druga ma na imię Zosia. Bardzo niedawno wybiła się spośród zwykłych panienek, które na razie zwracają się do niej bezosobowo, schlebiając jej i nazywając poufale „gosposią“. Chuda, ruchliwa, z lekkim zezem i różową cerą, czesze się na baranka i uwielbia aktorów, zwłaszcza grubych komików. Do Emmy Edwardowny odnosi się uniżenie.

Wreszcie piąty kompan — miejscowy rewirowy, Kerbesz. Łysawy, mą posturę atlety, rudą brodę w kształcie wachlarza, jasnoniebieskie senne oczy i cienki, lekko ochrypły, przyjemny głos. Wszystkim wiadomo, że przedtem służył w wydziale śledczym i był postrachem rzezimieszków z powodu swojej straszliwej siły fizycznej i okrucieństwa wobec przesłuchiwanych.

Ma na sumieniu kilka ciemnych sprawek. Całe miasto wie, że dwa lata temu ożenił się z bogatą siedemdziesięcioletnią staruchą, a rok później ją udusił. Udało mu się jednak zatuszować jakoś tę sprawę. Zresztą i pozostała czwórka też w swoim życiu z niejednego pieca chleb jadała. Ale podobnie jak dawni pojedynkowicze nie odczuwali żadnych wyrzutów sumienia na wspomnienie swych ofiar, tak i ci ludzie patrzą na mroczne i krwawe sprawki ze swojej przeszłości jak na drobne przykrości, nieuniknione w wykonywanym zawodzie.

Piją kawę z tłustą, parzoną śmietanką, a rewirowy — z benedyktynem. Właściwie to rewirowy nie tyle pije, ile sączy z łaskawą miną.

— Więc jakże to, Fomo Fomiczu? — pyta przypochlebnie pryncypałka. — Przecież ta sprawa funta kłaków niewarta… Wystarczy jedno pana słówko…

Kerbesz powoli wychyla pół kieliszka likieru, rozprowadza lekko językiem po podniebieniu oleisty, mocny trunek, przełyka go, nieśpiesznie popija kawą, po czym przesuwa serdecznym palcem lewej ręki po wąsach w prawo i w lewo.

— Niech pani pomyśli, madame Szajbes — mówi wpatrując się w stół, rozkładając ręce i mrużąc oczy — niech pani tylko pomyśli, na jakie ryzyko się narażam! Dziewczyna została podstępnie wciągnięta w to… jak mu tam… no, słowem, do domu publicznego, mówiąc elegancko. Teraz rodzice poszukują jej przez policję. Ta-ak. Trafia z jednego miejsca do drugiego, z piątego do dziesiątego… Wreszcie ślad urywa się u pani i to — pomyśleć tylko! — w moim rewirze! Cóż mogę zrobić?

— Panie Kerbesz, ona przecież jest pełnoletnia — mówi pryncypałka.

— One są pełnoletnie — potwierdza Isaj Sawwicz. — Mamy na piśmie, że z dobrej woli…

Emma Edwardowna mówi basem, z chłodną pewnością siebie:

— Dalibóg, traktowana jest tutaj jak rodzona córka.

— Przecież nie o tym mówię — krzywi się z niezadowoleniem rewirowy. — Niech się pani postawi w mojej sytuacji… Służba nie drużba. Boże mój, i bez tego kłopotów co niemiara!

Nagle pryncypałka wstaje, szura pantoflami i leniwie mrugając do rewirowego pozbawionym wyrazu, bladoniebieskim okiem, proponuje:

— Panie Kerbesz, może rzuci pan okiem na nasze przeróbki. Chcemy trochę powiększyć lokal.

— A-a! Z przyjemnością…

Po dziesięciu minutach oboje wracają nie patrząc na siebie. W ręce Kerbesza wsuniętej do kieszeni szeleści nowiutka sturublówka. Nie ma już więcej mowy o zdeprawowanej dziewczynie. Rewirowy, pośpiesznie dopijając benedyktyna, biada nad upadkiem dzisiejszej moralności.

— Mam syna Pawła, gimnazjalistę. Przychodzi kiedyś do mnie, łajdak, i oznajmia: „Tato, koledzy mi wymyślają, że jesteś policjantem, że służysz na Jamskiej i bierzesz łapówki w domach publicznych.“ Na miłość boską, niechże pani przyzna, madame Szajbes, czy to nie impertynencja?

— Aj-aj-aj!… I jakie tam łapówki?… Ja też mam…

— Powiadam mu: „Idź, łajdaku, i powiedz o tym dyrektorowi, żeby się to więcej nie powtórzyło, bo inaczej tata doniesie na was wszystkich naczelnikowi okręgu.“ I jak pani myśli, co się stało? Przyszedł i powiedział: „Nie jestem już twoim synem — poszukaj sobie innego.“ Argument! No to spuściłem mu solidne lanie! Oho-ho! Teraz się do mnie nie odzywa. Ja mu jeszcze pokażę!

— Ach, co tu gadać — wzdycha Anna Markowna, dolna warga opada jej, wyblakłe oczy zachodzą mgłą. — My naszą Bertusię — jest w Gimnazjum Fleischera — specjalnie trzymamy w mieście, przy zacnej rodzinie. Rozumie pan, tu mimo wszystko byłoby niezręcznie. A ona przynosi mi z gimnazjum takie słówka i wyrażenia, że nawet ja się rumienię.

— Dalibóg, Aneczka się rumieni — potwierdza Isaj Sawwicz.

— Można się zarumienić — gorąco potakuje Kerbesz. — Tak, tak, rozumiem panią. Boże mój, do czego to wszystko zmierza! Do czego zdążamy? Pytam was, co chcą osiągnąć ci rewolucjoniści i różni studenci czy też… jak ich tam? Niech mają żal do samych siebie. Wszędzie zepsucie, moralność upada, nie ma szacunku dla rodziców. Rozstrzeliwać ich i tyle!

— A u nas zdarzył się przedwczoraj taki przypadek — wtrąca z podnieceniem Zosia. — Przyszedł klient, tęgi mężczyzna…

— Przestań pieprzyć! — przerywa jej ostro, w burdelowym żargonie, Emma Edwardowna, która przysłuchiwała się słowom rewirowego nabożnie kiwając przechyloną na bok głową. — Lepiej zajęłabyś się śniadaniem dla panienek.

— Na nikim już nie można polegać — ciągnie gderliwym tonem pryncypałka. — Każda służąca to ścierwo, oszustka. A panienki tylko myślą o swoich kochankach. Wyłącznie żeby mieć własną przyjemność. A swoje obowiązki zaniedbują.

Niezręczne milczenie. Ktoś puka do drzwi. Za nimi rozlega się cienki kobiecy głos.

— Gosposiu! Proszę przyjąć pieniądze i dać mi żeton. Pietia wyszedł.

Rewirowy wstaje i poprawia szablę.

— Czas na służbę. Wszystkiego najlepszego, Anno Markowno. Pomyślności, Isaju Sawwiczu.

— Może jeszcze kieliszeczek na drogę? — wyciąga rękę nad stołem ślepawy Isaj Sawwicz.

— Dziękuję. Nie mogę. Wystarczy. Mam honor…

— Dziękujemy za miłe towarzystwo. Proszę o nas nie zapominać.

— Zawsze do usług. Do widzenia.

Zatrzymuje się jednak na chwilę w drzwiach i mówi znacząco:

— Mimo wszystko dam wam dobrą radę — lepiej spławcie gdzieś zawczasu tę panienkę. Oczywiście, to wasza sprawa, ale po starej przyjaźni — uprzedzam.

Wychodzi. Gdy jego kroki cichną już na schodach i zatrzaskują się za nim frontowe drzwi, Emma Edwardowna parska przez nos i mówi z pogardą:

— Kombinator! Chciałby i tu, i tam wyciągnąć forsę…

Powoli wszyscy opuszczają pokój. W domu panuje ciemność. Słodko pachnie na wpół zwiędłą turzycą. Cisza.

III

Do obiadu, który podawany jest o szóstej wieczorem, czas ciągnie się nieskończenie długo i nieznośnie monotonnie. Zresztą w ogóle ta dzienna przerwa jest najgorsza i najbardziej jałowa w życiu domu. Przypomina nieco nastrojem senne, próżniacze godziny spędzane podczas wielkich świąt w instytutach oraz innych zamkniętych żeńskich szkołach, kiedy to koleżanki się rozjechały, jest dużo swobody i dużo bezczynności, kiedy przez cały dzień panuje ckliwa nuda. W samych tylko haleczkach i białych koszulkach, z gołymi ramionami, niekiedy boso, kobiety włóczą się bez celu z pokoju do pokoju, wszystkie nie umyte, nie uczesane, leniwie stukają wskazującym palcem w klawisze starego fortepianu, leniwie wróżą z kart, leniwie się kłócą i z dręczącym rozdrażnieniem oczekują wieczora.

Lubka po śniadaniu zaniosła Amurowi resztki chleba i okrawki szynki, ale pies szybko jej się sprzykrzył. Kupiła na spółkę z Niurą berberysowe cukierki i pestki słonecznika, a teraz obie stoją za ogrodzeniem oddzielającym dom od ulicy, gryzą ziarenka, których łupiny zostają im na podbródkach i na piersiach, i obojętnie plotkują o wszystkich przechodniach na ulicy: o latarniku nalewającym naftę do ulicznych latarń, o stójkowym z kontrolną księgą doręczeń pod pachą, o gospodyni innego zakładu przebiegającej przez ulicę do sklepiku…

Niura to niewysoka dziewczyna o niebieskich wyłupiastych oczach, jasnych jak len włosach, z błękitnymi żyłkami na skroniach. Ma w twarzy coś bezmyślnego i niewinnego, niczym biały baranek wielkanocny z cukru. Jest żywa, ruchliwa, ciekawska, wszędzie się pcha i ze wszystkimi się zgadza, pierwsza zna wszystkie nowinki, a gdy mówi, to tak miele językiem, że na czerwonych wargach pękają bąbelki śliny jak u małych dzieci.

Naprzeciwko wyskakuje na moment z piwiarni kędzierzawy podpity chłopak z bielmem na oku, posługacz, i biegnie do sąsiedniego szynku.

— Prochorze Iwanowiczu, hej, Prochorze Iwanowiczu — woła Niura — niech się pan poczęstuje słonecznikiem.

— Zapraszamy do nas — podchwytuje Luba.

Niura parska i dodaje, krztusząc się ze śmiechu:

— Na ciepłe nóżki.

Nagle otwierają się frontowe drzwi i ukazuję się w nich groźna postać starszej gospodyni.

— Fuj! Cóż to za skandal? — woła władczym głosem. — Ile razy mam wam powtarzać, że nie wolno wylatywać na ulicę w dzień i to jeszcze — fuj! — w samej bieliźnie. Nie pojmuję, jak można tak nie dbać o reputację. Przyzwoite, szanujące się panienki nie powinny wystawiać się na widok publiczny. Chyba, dzięki Bogu, jesteście w porządnym domu, a nie w żołnierskim zamtuzie na Małej Jamskiej.

Panienki wracają do domu, idą do kuchni i długo siedzą na taboretach, obserwując nadąsaną kucharkę Praskowię, majtając nogami i w milczeniu gryząc pestki.

Wpokoju Mańki Malutkiej, którą nazywają też Mańką Awanturnicą i Mańką Białaską, zebrało się całe towarzystwo. Siedząc na brzegu łóżka, Mańka i druga panienka, Zoja, wysoka, ładna, z łukowato zarysowanymi brwiami, szarymi, lekko wyłupiastymi oczyma, z typową białą, poczciwą twarzą rosyjskiej prostytutki, grają w karty w „sześćdziesiąt sześć“. Najbliższa przyjaciółka Mańki Malutkiej, Żenia, leży na wznak za ich plecami na łóżku, czyta wystrzępioną książkę Dumasa Naszyjnik królowej i pali papierosa. W całym zakładzie ona jedyna jest amatorką książek, czyta namiętnie, co jej wpadnie w ręce. O dziwo jednak połykanie powieści z gatunku płaszcza i szpady nie uczyniło jej sentymentalną i nie nadwątliło wyobraźni. Najbardziej podoba jej się w powieściach długa, chytrze pomyślana i zręcznie rozwikłana intryga, wspaniałe pojedynki, przed którymi wicehrabia rozwiązuje kokardy u swoich trzewików na znak, że nie zamierza ustąpić ani na krok ze swej pozycji, i po których markiz, przebiwszy hrabiego na wylot, przeprasza, iż zrobił dziurę w jego pięknej nowej kamizelce; sakiewki pełne złota, od niechcenia rzucane na lewo i prawo przez głównych bohaterów, przygody miłosne i cięte dowcipy Henryka IV — słowem, cały ten pikantny, zdobny w złoto i koronki heroizm minionych stuleci historii Francji. W życiu codziennym na odwrót, ma trzeźwy umysł, jest skora do drwin, praktyczna i cynicznie złośliwa. Wśród panienek w zakładzie zajmuje takie miejsce, jakie w szkołach zamkniętych przypada największemu siłaczowi, drugorocznemu albo tej najładniejszej uczennicy — uwielbianej i tyranizującej inne. Jest wysoką szczupłą brunetką o przepięknych, piwnych płonących oczach, małych dumnych ustach, z wąsikiem nad górną wargą i ciemnym niezdrowym rumieńcem na policzkach.

Nie wypuszczając papierosa z ust i mrużąc oczy od dymu, coraz to odwraca stronice poślinionym palcem. Nogi ma do kolan gołe, stopy wielkie, prostackie — powyżej dużych palców ostro sterczą brzydkie, zniekształcone kostki.

Tutaj też, założywszy nogę na nogę, lekko pochylona, siedzi z robótką w ręku Tamara, cicha, sympatyczną, ładniutka dziewczyna, lekko rudawa, o tym ciemnym lśniącym odcieniu włosów, jaki się widuje na grzbietach lisów zimą. Prawdziwe jej imię brzmi Glikeria lub pospolicie Łukeria. Zgodnie jednak ze starym obyczajem domów publicznych pospolite imiona Matrion, Agafij, Siklinitij są zastępowane dźwięcznymi, przeważnie egzotycznymi pseudonimami. Tamara była niegdyś mniszką lub, być może, tylko nowicjuszką w klasztorze i do tej pory jej twarz zachowała obrzmiałą bladość oraz wyraz obłudnej skromności i płochliwości właściwy młodym mniszkom. Trzyma się na uboczu, z nikim się nie przyjaźni, nikomu nie zwierza się ze swego dawnego życia. Prawdopodobnie oprócz pobytu w klasztorze ma na swym koncie wiele przygód — jakaś milcząca występna tajemnica kryje się w jej powolnej mowie, w umykającym spod długich opuszczonych rzęs spojrzeniu ciemnozłotych oczu, w manierach, uśmieszkach i intonacjach skromnej, lecz rozpustnej świętoszki. Pewnego razu panienki z niemal nabożnym przerażeniem usłyszały, że Tamara biegle mówi po francusku i niemiecku. Tkwi w niej jakaś wewnętrzna, powściągana siła. Mimo jej pozornie łagodnego i zgodnego charakteru wszyscy w zakładzie traktują ją z ostrożnym szacunkiem — i pryncypałka, i koleżanki, i obie gospodynie, a nawet portier, ten prawdziwy sułtan domu rozpusty, postrach i bohater wszystkich.

— Biję — mówi Zoja i odwraca atut leżący pod talią koszulką do góry. — Melduję czterdzieści, chodzę w asa pik, proszę, Maniu, o dziesiąteczkę. Skończyłam. Pięćdziesiąt siedem i jedenaście, sześćdziesiąt osiem. Ile masz?

— Trzydzieści — mówi Mańka urażonym tonem, odymając wargi. — No tak, tobie to dobrze, pamiętasz wszystkie lewy. Rozdawaj… No i co dalej, Tamarko? — zwraca się do koleżanki. — Mów, ja słucham.

Zoja tasuje stare, poczerniałe, wytłuszczone karty, podsuwa Mani do przełożenia, następnie rozdaje, pośliniwszy przedtem palce.

Tymczasem Tamara opowiada Mani cichym głosem, nie przerywając szycia.

— Wyszywałyśmy płaskim ściegiem, złotą nicią antymisy, palie, szaty biskupie… w trawki, kwiaty, krzyżyki. Bywało, że siedziałyśmy przy oknie, a okienka malutkie, okratowane — światła mało; pachnie oliwą, kadzidłem, cyprysem, rozmawiać nie wolno — mateczka była surowa. Któraś intonowała z nudów wielkopostną pieśń. Pięknie śpiewały, prześlicznie, a życie takie spokojne i zapach cudowny, śnieżek za oknem, jak we śnie…

Żenia opuszcza wystrzępioną książkę na brzuch, rzuca papierosa ponad głową Zoi i mówi ironicznie:

— Znamy to wasze spokojne życie. Noworodki topione w wychodku. Szatan ciągle krąży wokół waszych świętych miejsc.

— Melduję czterdzieści. Miałam czterdzieści sześć! Skończyłam! — wykrzykuje z podnieceniem Mańka Malutka i klaszcze w dłonie. — Otwieram trzy.

Tamara odpowiada Żeni z ledwie widocznym uśmieszkiem, który prawie nie rozciąga warg, tylko sprawia, że w ich kącikach tworzą się malutkie figlarne, dwuznaczne dołeczki, zupełnie jak u Mony Lizy na portrecie Leonarda da Vinci.

— Ludzie plotą dużo na temat mniszek… Cóż, jeśli nawet czasem grzeszyły…

— Kto nie grzeszy, ten nie ma za co żałować — wtrąca poważnie Zoja i ślini palec.

— Siedzimy tak, haftujemy, od złota plamy przed oczyma tańczą, a od porannego stania łamie w nogach, łamie w plecach. A wieczorem znowu służba. Zastukasz do celi mateczki: „Przez modlitwy świętych naszych ojców, Panie, zmiłuj się nad nami.“ A mateczka odpowiada z celi basikiem: „Am-men.“

Żenia patrzy na nią przez chwilę z uwagą, kręci głową i mówi znacząco:

— Dziwna z ciebie dziewczyna, Tamaro. Przyglądam ci się i nie mogę wyjść z podziwu. Rozumiem, że idiotki w rodzaju Sońki bawią się w miłość. Po to są idiotkami. Ale ty, która chyba z niejednego pieca chleb jadłaś i o niejedno się w życiu otarłaś, też pozwalasz sobie na takie głupstwa? Po kiego licha haftujesz tę koszulę?

Tamara powoli przypina tkaninę szpilkami na kolanie, wygładza naparstkiem szew i odpowiada nie podnosząc oczu, lekko przechyliwszy głowę na bok:

— Trzeba coś robić! Nudno tu. W karty nie grywam i nie lubię.

Żenia nie przestaje kręcić głową.

— Nie, doprawdy, przedziwna z ciebie dziewczyna, bardzo dziwna. Od klientów zawsze dostajesz więcej niż my wszystkie. Idiotko, zamiast gromadzić pieniądze, na co je trwonisz? Kupujesz perfumy po siedem rubli za flakonik. Komu to potrzebne? Teraz znów nakupiłaś jedwabiu za piętnaście rubli. Przecież to dla twojego Sieńki.

— Oczywiście, że dla Sienieczki.

— Też znalazłaś skarb. Złodziejaszek zatracony. Przyjeżdża do zakładu niby jakaś wysoka szarża. Tylko tego brakuje, żeby cię bił. Rzezimieszki to lubią. I pewnie cię obdziera?

— Daję tyle, ile sama zechcę — odpowiada krótko Tamara i przegryza nitkę.

— Temu też się dziwię. Z twoim rozumem, twoją urodą, podłapałabym sobie takiego gościa, który by mnie wziął na utrzymanie. Miałabym własny powóz i brylanty.

— Co kto lubi, Żeniu. Z ciebie też ładna i miła dziewczyna, i charakter masz taki niezależny, śmiały, a ugrzęzłyśmy obie u Anny Markowny.

Żenia nie wytrzymuje, wybucha z niekłamaną goryczą:

— Tak! No chyba! Tobie szczęście sprzyja!… Masz samych najlepszych klientów. Robisz z nimi, co zechcesz, a do mnie przyłażą albo same staruchy, albo niemowlaki. Nie wiedzie mi się. Albo z soplami u nosa, albo żółtodzioby. Właśnie najbardziej nie znoszę młokosów. Przyjdzie taki, obrzydliwiec, tchórzy, spieszy się, dygoce, a jak zrobi swoje, nie wie, gdzie oczy ze wstydu podziać. Skręca go z obrzydzenia. Chętnie strzeliłabym takiego w mordę. Nim zapłaci rubla, miętosi go w kieszeni, aż zrobi się gorący i wilgotny od potu. Chłystek! Matka mu daje dziesięć kopiejek na bułkę paryską z kiełbasą, a ten oszczędza na dziwki. Niedawno był u mnie jeden kadecik. Celowo, jemu na złość, powiedziałam: „Masz tu, milusi, cukierka na drogę, possiesz sobie, jak będziesz wracał do korpusu.“ Najpierw się obraził, a potem wziął. Specjalnie popatrzyłam później z ganku: wyszedł, obejrzał się i szybko włożył cukierka do ust. Świniak!

— Ze staruchami jeszcze gorzej — odzywa się łagodnym głosem Mańka Malutka i figlarnie spogląda na Zoję. — Jak myślisz Zojeczko?

Zoja, która skończyła grę i właśnie zamierzała ziewnąć, teraz już ani rusz ziewnąć nie może. Ni to się chce rozgniewać, ni to roześmiać. Odwiedza ją stały klient, jakiś wysoko postawiony staruszek z wypaczonymi nawykami erotycznymi. Cały zakład ma z niego dobrą zabawę.

Zoi udaje się wreszcie ziewnąć.

— Ach wy, diablice — mówi schrypniętym głosem. — Niech go ziemia pochłonie, starego przeklętnika!

— Mimo wszystko najgorsi — ciągnie Żenia — gorsi od twego dyrektora, Zojeńko, gorsi od mojego kadeta, gorsi od wszystkich — są wasi kochankowie. Cóż to za radość — przyjdzie pijany, zgrywa się, natrząsa, próbuje udawać nie wiadomo kogo, ale nic mu z tego nie wychodzi. Proszę bardzo — chło-pa-czek. Cham nad chamy, brudny, wyświniony, cuchnący, całe ciało w bliznach, jednym się tylko może pochwalić — jedwabną koszulą, którą mu wyhaftuje Tamara. Klnie, sukinsyn, bluzga, rwie się do bitki. Tfu! Nie — zawołała nagle wesołym, dziarskim głosem — jedyna osoba, którą kocham wiernie i bez obłudy, na wieki wieków, to moja Manieczka, Mańka Białaska, Mańka Malutka, Mańka Awanturnica.

I nagle objąwszy Manię za ramiona i piersi, przyciągnęła ją ku sobie, przewróciła na łóżko i zaczęła długo i namiętnie całować jej włosy, oczy, wargi. Mańka ledwie zdołała jej się wyrwać — z potarganą jasną szopą włosów, cała zarumieniona od szarpaniny, zażenowana, ze spuszczonymi, zwilgotniałymi ze śmiechu oczyma.

— Przestań, Żenieczko, przestań. Co ty wyprawiasz?… Puść!

Mania Malutka — to najłagodniejsza i najspokojniejsza panienka w całym zakładzie. Dobra, ustępliwa, nie potrafi odmówić niczyjej prośbie i chcąc nie chcąc wszyscy traktują ją z dużą czułością. Czerwieni się z powodu byle głupstwa i właśnie wtedy jest najbardziej ponętna, jak ponętne potrafią być bardzo jasne blondynki o delikatnej karnacji. Ale wystarczy, by wypiła parę kieliszków ulubionego benedyktyna, a zmienia się nie do poznania i wyprawia takie awantury, że musi interweniować gospodyni, portier, a niekiedy nawet policja. To dla niej pestka uderzyć klienta w twarz albo chlusnąć mu w oczy winem, przewrócić lampę, zwymyślać pryncypałkę. Żenia otacza ją jakąś dziwną tkliwą opieką i szorstkim uwielbieniem.

— Obiad, panienki! Obiad! — woła biegnąc korytarzem gospodyni Zosia. Otwiera w biegu drzwi do pokoju Mani i rzuca pospiesznie:

— Szybko na obiad, panienki!

Idą znów do kuchni, ciągle tylko w bieliźnie, nie umyte, w pantoflach i na bosaka. Podano smaczny barszcz ze spyrkami i pomidorami, kotlety i ciastka — rurki z kremem śmietankowym. Żadna jednak nie ma apetytu, co jest następstwem siedzącego trybu życia i nieprawidłowego snu, jak również tego, że większość panienek zdążyła już, niczym dziewczęta z internatu w świąteczny dzień, posłać wcześniej do sklepu po chałwę, orzechy, rachatłukum, kiszone ogórki, krówki śmietankowe i zepsuć sobie całkiem apetyt. Tylko jedna Nina, mała wiejska dziewczyna z perkatym nosem, zaledwie dwa miesiące temu uwiedziona przez jakiegoś komiwojażera i sprzedana przez niego do domu publicznego, je za cztery. Nie straciła jeszcze zapobiegliwego apetytu kobiety z ludu.

Żenia, która ledwie podłubała z obrzydzeniem kotlet i zjadła pół rurki, mówi do niej z obłudnym współczuciem:

— Fiokłusza, może byś zjadła i mój kotlecik? Jedz, kochana, jedz, nie krępuj się, musisz się poprawić. A wiecie, panienki, co wam powiem — zwraca się do koleżanek — przecież nasza Fiokłuszka ma solitera, a kiedy człowiek ma solitera, zawsze je za dwoje: połowę za siebie, połowę za glistę.

Nina gniewnie sapie i odpowiada przez nos nie pasującym do jej postury basem:

— Żadnych glist nie mam. To pani ma glisty i dlatego jest pani taka chuda.

I niewzruszenie opycha się dalej, a po obiedzie, senna jak boa dusiciel, beka głośno, pije wodę, czka i ukradkiem, by nikt nie widział, kreśli znak krzyża na ustach wedle dawnego obyczaju.

Ale już w korytarzu i pokojach słychać dźwięczny głos Zosi:

— Ubierać się, panienki, ubierać się. Nie ma co się rozsiadać… Do roboty…

Po kilku minutach we wszystkich pokojach czuć swąd przypalonych włosów, mydło borno-tymolowe, tanią wodę kolońską. Panienki stroją się na wieczór.

IV

Nastał późny wieczór, a po nim ciepła ciemna noc, ale jeszcze długo, do samej północy żarzyła się gęsta malinowa zorza. Portier Symeon zapalił wszystkie kinkiety na ścianach sali i żyrandol, a także czerwoną latarnię nad gankiem. Był to chuderlawy, lekko przygarbiony, małomówny i surowy mężczyzna o szerokich kanciastych ramionach, brunet, ospowaty, z pozostawionymi przez tę chorobę łysinkami w brwiach i wąsach, o matowoczarnych, zuchwałych oczach. W ciągu dnia miał wolne, spał, przez całą zaś noc siedział w przedpokoju pod lampą, podawał i zdejmował płaszcze oraz interweniował w razie jakiegoś zamieszania.

Przyszedł taper — młody, wysoki, delikatny blondyn z bielmem na prawym oku. Póki nie zeszli się goście, uczyli się po cichutku z Isajem Sawwiczem „pas d’Espagne“ — tańca, który właśnie zaczynał wchodzić w modę. Za każdy taniec zamówiony przez gości dostawali trzydzieści kopiejek od tańca łatwego i półrublówkę od kadryla. Z tego połowę zabierała pryncypałka, Anna Markowna, a drugą muzykanci dzielili równo pomiędzy siebie. W ten sposób taper otrzymywał tylko jedną czwartą całego zarobku, co rzecz jasna było rażącą niesprawiedliwością, albowiem samoukowi Isajowi Sawwiczowi słoń nadepnął na ucho. Taper musiał bez przerwy uczyć go nowych motywów, poprawiać i zagłuszać jego błędy głośnymi akordami. Panienki z niejaką dumą opowiadały gościom o taperze, że uczęszczał do konserwatorium i przez cały czas był tam prymusem, ale z powodu żydowskiego pochodzenia i choroby oczu nie udało mu się go ukończyć. Wszystkie odnosiły się do niego opiekuńczo, z jakimś przyjaznym, nieco ckliwym współczuciem, co wiąże się w dużej mierze z wewnętrznymi zakulisowymi obyczajami panującymi w domach rozpusty, gdzie pod zewnętrzną wulgarnością i ciskaniem sprośnych słów kryje się taki sam ckliwy sentymentalizm jak na żeńskich pensjach i ponoć w katorżniczych więzieniach.

Wszystkie panienki już ubrane i gotowe na przyjęcie gości skręcały się z nudów. Mimo iż większość kobiet odczuwała w stosunku do mężczyzn, z wyjątkiem swoich kochanków, całkowitą, a nawet lekko zabarwioną wstrętem, obojętność, przed każdym takim wieczorem w ich duszach ożywały i lęgły się mgliste nadzieje — nie wiadomo, kto je wybierze, czy nie zdarzy się coś niezwykłego, śmiesznego lub frapującego, czy gość nie zadziwi swą szczodrością, a może zdarzy się cud, który odmieni całe życie? Te przeczucia i nadzieje przypominały podniecenie hazardzisty, który przed wizytą w klubie przelicza swoją gotówkę. Poza tym, mimo swej bezpłciowości, nie straciły jednak najważniejszego, instynktownego dążenia kobiet — chęci podobania się.

Zdarzało się wprawdzie, że dom odwiedzali zupełnie niezwykli osobnicy i działy się tam wówczas dantejskie sceny. Nagle zjawiała się policja razem z przebranymi szpiclami, aresztowała jakichś przyzwoitych z wyglądu, nieskazitelnych dżentelmenów i wyprowadzała ich poszturchując w kark. Czasem wywiązywały się bójki pomiędzy pijanymi awanturnikami i portierami ze wszystkich domów, zbiegającymi się na pomoc swemu koledze, podczas których leciały szyby z okien i fortepianowe deki, a nogi pluszowych krzeseł zamieniały się w narzędzia walki, krew zalewała parkiet w salonie oraz stopnie schodów, ludzie z przekłutymi bokami i rozbitymi głowami walili się w błoto przed bramą. Towarzyszył im zwierzęcy, pożądliwy zachwyt Żeńki, która z płonącymi oczyma i uszczęśliwionym śmiechem pchała się w sam środek burdy, klepała się po biodrach, klęła i podjudzała, gdy tymczasem jej przyjaciółki piszczały ze strachu i chowały się pod łóżka.

Niekiedy przyjeżdżał wraz z tłumem pieczeniarzy jakiś członek artełu albo kasjer, który dawno już zagalopował się w trwonieniu wielotysięcznych sum, grze w karty i skandalicznych hulankach, a teraz szastał ostatnimi pieniędzmi w niepohamowanej pijackiej malignie, zanim popełnił samobójstwo albo znalazł się na ławie oskarżonych. Zamykano wtedy na cztery spusty drzwi i okna przybytku i przez dwie doby bez przerwy trwała rosyjska orgia, koszmarna, smętna, dzika, pełna krzyków i łez, poniewierania kobiecych ciał. Urządzano rajskie noce, podczas których pokracznie wygibali się na golasa przy dźwiękach muzyki pijani, krzywonodzy, włochaci, brzuchaci mężczyźni oraz kobiety o zwiotczałych, ziemistych, sflaczałych ciałach, pili i żarli jak świnie w łóżkach i na podłodze, w dusznej, pełnej oparów alkoholowych atmosferze, skażonej oddechami ludzkimi i wyziewami nie domytej skóry.

Z rzadka odwiedzał zakład atleta cyrkowy, sprawiający w niewysokich pomieszczeniach wrażenie czegoś nienaturalnie masywnego, niczym koń wprowadzony do pokoju, Chińczyk w granatowym kaftanie, białych pończochach i z warkoczem, Murzyn z kafeszantanu w smokingu i pantalonach w kratkę, z kwiatkiem w butonierce i w wykrochmalonej bieliźnie, która — ku zdziwieniu panienek — nie tylko nie brudziła się od czarnej skóry, lecz wydawała się przy niej jeszcze bardziej olśniewająco biała.

Mężczyźni owi poruszali stępiałą wyobraźnię prostytutek, rozbudzali ich skostniałą wrażliwość i profesjonalną ciekawość, i wszystkie one chodziły za nimi niemal zakochane, zazdroszcząc i docinając sobie nawzajem.

Zdarzyło się kiedyś, że Symeon wpuścił na salę jakiegoś starszego pana ubranego jak mieszczanin. Nie było w nim nic szczególnego — poważna, chuda twarz z wystającymi guzowato kośćmi policzkowymi, niskie czoło, broda w klin, gęste brwi, jedno oko wyraźnie wyżej od drugiego. Wchodząc podniósł palce do czoła, chcąc się przeżegnać, szukając świętego obrazu na ścianach, lecz nie znalazłszy go, nie stropił się bynajmniej, opuścił rękę, splunął i od razu z rzeczową miną podszedł do najgrubszej w całym zakładzie panienki — Kat’ki.

— Chodźmy! — rzucił krótko i kiwnął zdecydowanie głową wskazując jej drzwi.

W czasie jego nieobecności wszystkowiedzący Symeon, strojąc tajemnicze, a nawet nieco dumne miny, zdążył powiedzieć swojej ówczesnej kochance Niurze, która z okrągłymi ze zgrozy oczyma natychmiast przekazała szeptem swoim koleżankom, w wielkim sekrecie, że ów mieszczanin nazywa się Diadczenko i że ubiegłej jesieni podjął się — pod nieobecność kata — wykonać egzekucję jedenastu buntowników i własnoręcznie powiesił ich w ciągu dwóch dni. I — aczkolwiek to okropne — nie było wówczas ani jednej panienki w całym zakładzie, która nie poczułaby zawiści do grubej Kat’ki i nie doświadczyłaby strasznej, cierpkiej, przyprawiającej o zawrót głowy ciekawości. Kiedy Diadczenko wyszedł po półgodzinie ze swoją stateczną i surową miną, wszystkie kobiety w milczeniu, z otwartymi ustami, odprowadziły go do wyjścia, a potem patrzyły za nim z okien, gdy szedł ulicą. Następnie rzuciły się biegiem do pokoju, w którym ubierała się Kat’ka, i zasypały ją pytaniami. Patrzyły z nie doznawanymi dotychczas uczuciami, niemal ze zdumieniem, na jej gołe, czerwone, tłuste ramiona, na zmiętą jeszcze pościel, na starą zatłuszczoną jednorublówkę, którą Kat’ka pokazała im, wyciągnąwszy z pończochy. Nie potrafiła jednak zaspokoić ich ciekawości — „mężczyzna jak każdy inny“ — mówiła spokojnie, trochę zaskoczona, ale dowiedziawszy się, kim był jej gość, rozpłakała się nagle, sama nie wiedząc czemu.

Ten człowiek, najnędzniejszy spośród nędzników, upadły tak nisko, jak tylko może sobie człowiek wyobrazić, ten dobrowolny kat obszedł się z nią bez brutalności, ale z takim brakiem cienia jakiejkolwiek pieszczoty, z takim lekceważeniem i drewnianą obojętnością, z jaką nie traktuje się nie tylko człowieka, lecz choćby psa czy konia, a nawet parasola, palta czy kapelusza, potraktował ją jak jakiś brudny przedmiot, który przez moment bywa nieodzowny, ale zaraz potem staje się obcy, nieprzydatny i wręcz wstrętny. Całej grozy tej myśli gruba Kat’ka nie była w stanie pojąć swoim móżdżkiem spasionej indyczki i dlatego płakała — jak jej się samej wydało — bez przyczyny i bez sensu.

Zdarzały się również inne wypadki wstrząsające mętnym, plugawym życiem tych nieszczęsnych, chorych, głupich kobiet. Bywały przypadki dzikiej, nieokiełznanej zazdrości zakończone strzelaniną z rewolweru i truciem się. Czasami, niezwykle rzadko, rozkwitała na tej mierzwie delikatna, płomienna i czysta miłość, czasami kobiety opuszczały nawet zakład przy pomocy ukochanego, jednakże niemal każda w końcu tam powracała. Dwa lub trzy razy okazało się nagle, że kobieta z domu publicznego jest brzemienna, i choć z pozoru wydawało się to czymś śmiesznym i wstydliwym, w gruncie rzeczy było wzruszające.

I cokolwiek by się działo, każdy wieczór przynosił z sobą takie podniecające, napięte oczekiwanie pikantnych wydarzeń, że inne życie, poza domem rozpusty, wydawało się tym leniwym, bezwolnym kobietom jałowe i nudne.

V

Okna są otwarte na oścież w pachnącą wieczorną ciemność, tiulowe firanki kołyszą się lekko od niezauważalnego powiewu. Pachnie rosistą trawą z mizernego ogródka przed domem, trochę bzem i więdnącymi liśćmi brzózek ustawionych przy bramie z okazji Zielonych Świątek. Luba w granatowym aksamitnym kaftaniku z głębokim dekoltem i Niura ubrana na „bobo“ w różowe szerokie wdzianko do kolan, z rozpuszczonymi jasnymi włosami i loczkami na czole, leżą objęte na parapecie okiennym i nucą z cicha bardzo znaną wśród prostytutek i zawsze aktualną pieśń o szpitalu. Niura cichutko, nosowo, ciągnie pierwszym głosem, Luba wtóruje jej matowym altem:

Dziś wypiszą ze szpitala,

Do domu się zbieram,

Doktor Krasow nie pozwala,

A niech go cholera.b

We wszystkich domach otwarte okna są jasno oświetlone, a przed bramami płoną wiszące latarnie. Obie panienki doskonale widzą wnętrze salonu w zakładzie Zofii Wasiliewny, znajdującym się naprzeciwko — żółty błyszczący parkiet, ciemnowiśniowe draperie na drzwiach ściągnięte sznurami, fragment czarnego fortepianu, tremo w złoconej ramie i to przemykające, to znów kryjące się sylwetki kobiet w strojnych sukniach oraz ich odbicia w lustrach. Rzeźbiony ganek Treppla po prawej stronie tonie w błękitnawym świetle elektrycznym kulistej lampy z matowego szkła.

Wieczór był cichy i ciepły. Gdzieś bardzo daleko za torem kolejowym, za czarnymi dachami, za smukłymi pniami drzew, nisko nad ciemną ziemią, gdzie oko nie dostrzega, lecz raczej wyczuwa potężne, zielone tchnienie wiosny, rumieni się purpurą i złotem skroś szaroniebieską mgłę wąska smuga zorzy wieczornej. I w tej niewyraźnej, dalekiej poświacie, w łagodnym powietrzu, w zapachach nadchodzącej nocy była jakaś tajemnicza, wyczuwalna melancholia, która bywa tak subtelna wieczorami na przełomie wiosny i lata. Dobiegał przytłumiony szum miasta, dolatywały tęskne nosowe dźwięki harmonii, myczenie krów, suche szuranie czyichś kroków, laska z okuciem dźwięcznie stukała o płyty chodnika, leniwie i nierówno dudniły koła dorożki toczącej się wolno po Jamie i wszystkie te dźwięki zachwycająco i miękko wplatały się w zamyśloną drzemkę wieczoru. Nawet gwizd parowozów dobiegający od torów kolejowych, nakreślonych w ciemności zielonymi i czerwonymi światełkami, rozlegał się z cichą, śpiewną ostrożnością.

Rano przyszła tu salowa,

Przyniosła bułeczki.

Przyniosła bułeczki,

Dała po troszeczku.

— Prochorze Iwanowiczu! — woła nagle Niura do kędzierzawego posługacza z piwiarni, który jak czarny cień przebiega przez drogę. — Hej, Prochorze Iwanowiczu!

— A niech cię! — odburkuje tamten ochryple. — Czego tam?

— Kazał się panu kłaniać jeden pana znajomy. Dziś go widziałam.

— Jaki znajomy?

— Taki ładniutki… Sympatyczny brunecik… Nie, lepiej niech pan spyta, gdzie go widziałam?

— No, gdzie? — Prochor Iwanowicz przystaje na chwilę.

— U nas na półce, podrzucił jajo kukułce.

— Eee! Głupia krowa!

Niura śmieje się piskliwie na całą Jamę i pada na parapet, wierzgając nogami w długich czarnych pończochach. Potem, gdy się już wyśmiała, robi nagle wielkie okrągłe oczy i mówi szeptem:

— A wiesz, że on w zaprzeszłym roku zadźgał nożem jedną kobietę? Właśnie ten Prochor. Jak Boga kocham.

— Coo? Na śmierć?

— Nie, nie na śmierć. Wylizała się — mówi Niura z wyraźnym żalem. — Ale dwa miesiące przeleżała w Aleksandrowskim. Doktorzy mówili, że gdyby tak ciutkę wyżej — to koniec. Kita!

— A za co on ją?

— Skąd mam wiedzieć? Może pieniądze przed nim chowała albo zdradziła. Był jej kochankiem — alfonsem.

— No i co, siedział?

— Nie. Nie mieli dowodów. Była wtedy straszna draka. Biło się ze sto osób. Ona też oświadczyła policji, że nie ma żadnych podejrzeń. Ale Prochor sam się potem chwalił: tym razem Duńki nie zaciukałem, ale dokończę kiedy indziej. Nie ujdzie mi. Zrobię z nią koniec!

Luba wzdryga się cała.

— Mściwe są te alfonsiaki — mówi cicho, ze zgrozą w głosie.

— Coś niesamowitego! Wiesz, ja z naszym Symeonem kręciłam przez cały rok. Co za łajdak, istna bestia! Cała chodziłam w siniakach. I to nie, żeby za coś, tak po prostu, poszedł ze mną rano do pokoju, zamknął drzwi i dalej się pastwić nade mną. Ręce wykręca, w piersi szczypie, za gardło dusi. Niby całuje, całuje, a tu jak mnie w wargę ugryzie, aż krew tryska… Ja zaczynam płakać, a on tylko na to czeka. Rzuca się na mnie jak bestia, aż się trzęsie. Wszystkie pieniądze mi zabierał, co do kopiejki. Nie miałam za co paczki papierosów kupić! Skąpy jak diabli ten Symeon, wszystko na książeczkę składa… mówi, że jak uzbiera tysiąc rubli, to pójdzie do klasztoru.

— Ee?

— Jak Boga kocham! Zajrzyj tylko do jego pokoju — przez okrągłą dobę, dniem i nocą pali się lampka oliwna przed obrazami. Bardzo gorliwy do Boga… Pewnie dlatego, że grzechy ma śmiertelne. To morderca.

— Coś ty?

— A niech go tam, skończmy już o nim, Luboczka. No, dalej…

Pójdę do japteki, kupię zajzajeru,

Struję się i już —

zaczyna Niura cichutkim głosikiem.

Żenia, ująwszy się pod boki, przechadza się w tę i z powrotem po sali, kołysząc biodrami i przeglądając się we wszystkich lustrach. Ma na sobie krótką pomarańczową suknię z atłasu, układaną od pasa w proste, głębokie fałdy, która faluje miarowo w takt jej poruszeń. Mańka Malutka, namiętna hazardzistka, gotowa rżnąć w karty dwadzieścia cztery godziny na dobę, gra z Paszą w „sześćdziesiąt sześć“, przy czym dla wygody obie kobiety zostawiły między sobą wolne krzesło, a lewy zbierają wprost do spódnic, na kolana. Mańka włożyła brązową, bardzo skromną sukienkę z czarnym fartuszkiem i czarnym karbowanym żabocikiem. Ten strój świetnie pasuje do jej delikatnej płowej główki i filigranowej figurki, odmładza ją i czyni podobną do gimnazjalistki.

Jej partnerka Pasza to bardzo dziwna i nieszczęśliwa dziewczyna. Dawno już powinna przebywać nie w domu rozpusty, lecz w klinice psychiatrycznej, a to z powodu dokuczliwych zaburzeń nerwowych sprawiających, że oddaje się zapamiętale, z chorobliwą namiętnością każdemu mężczyźnie, który ją wybierze, choćby był nawet najbardziej odstręczający. Koleżanki natrząsają się z niej i trochę nią gardzą z powodu tej ułomności, jak gdyby zdradziła zawodową nienawiść do mężczyzn. Niura bardzo udatnie przedrzeźnia jej westchnienia, jęki, okrzyki i namiętne słowa, od których tamta nie może się powstrzymać w momencie ekstazy i które są słyszalne przez dwa lub trzy przepierzenia w sąsiadujących pokojach. O Paszy chodzą słuchy, że trafiła do domu publicznego wcale nie wskutek nędzy czy też oszustwa, lecz wstąpiła doń sama, dobrowolnie, by zaspokoić swój zwierzęcy, nienasycony instynkt. Ale pryncypałka oraz dwie gospodynie dogadzają Paszy na wszelkie sposoby i sprzyjają jej obłąkańczej słabości, ponieważ dzięki niej dziewczyna jest rozchwytywana i zarabia czterokrotnie, pięciokrotnie więcej od całej reszty. Zarabia tak dużo, że w ruchliwe dni świąteczne w ogóle jej nie wyprowadzają do pośledniejszych gości albo odmawiają im pod pretekstem jej choroby, ponieważ stali lepsi goście czują się urażeni, gdy słyszą, że ich znajoma panienka jest zajęta z kim innym. A takich stałych gości Paszka ma zatrzęsienie. Wielu z nich darzy ją naprawdę szczerą, aczkolwiek zwierzęcą miłością, a niedawno dwóch bywalców równocześnie chciało nawet wziąć ją na utrzymanie: Gruzin — subiekt ze sklepu handlującego kachetyńskimi winami oraz jakiś agent kolejowy, bardzo dumny i bardzo biedny szlachcic, słusznego wzrostu, z wystrzępionymi mankietami, z okiem przesłoniętym czarnym krążkiem na gumce. Pasza, bierna we wszystkim z wyjątkiem swojej ślepej lubieżności, poszłaby, rzecz jasna, z każdym, kto chciałby ją zabrać, ale zarząd domu czujnie strzeże w jej osobie swych interesów. Bliski obłęd już się czai w jej miłej twarzyczce, w półprzymkniętych oczach, zawsze uśmiechających się łagodnie jakimś pijanym, błogim, wstydliwym, a zarazem pożądliwym uśmiechem, w jej miękkich wilgotnych wargach, które bez przerwy oblizuje, w krótkim cichym śmieszku — śmieszku kretynki. Równocześnie ta prawdziwa ofiara publicznej żądzy jest w życiu codziennym niezwykle dobroduszna, ustępliwa, absolutnie bezinteresowna i okropnie wstydzi się swej wybujałej chutliwości. Wobec koleżanek jest delikatna, bardzo lubi się całować, obejmować i spać z nimi w jednym łóżku, ale wszystkie czują do niej lekki wstręt.

— Manieczko, kochaneczko moja najmilsza — mówi przymilnie Pasza dotykając ręki Mani — powróż mi, moje złotko.

— Oj-oj — Mania wydyma wargi jak dziecko. — Pograjmy jeszcze.

— Manieczko, moja śliczna, najpiękniejsza, moje złotko drogie, kochane…

Mania ustępuje i rozkłada talię na swoich kolanach. Wychodzi czerwienny dom, niewielki interes pieniężny i spotkanie w pikowym domu z królem treflowym w dużym towarzystwie.

Pasza klaszcze radośnie w dłonie.

— Ach, to mój Lewanek! No tak, przecież obiecał dzisiaj przyjść. Na pewno Lewanek.

— To twój Gruzin?

— Tak, tak, mój Gruzinek. Och, jakiż on jest miły. Najchętniej nigdy bym go od siebie nie puściła. Wiesz, co mi powiedział ostatnim razem? „Jeśli dalej będziesz w domu publicznym, to cebe zabiję i sebe też.“ I tylko okiem na mnie łypnął.

Żenia, która przystanęła opodal, usłyszała jej słowa i spytała wyniośle:

— Kto niby tak powiedział?

— Mój Gruzin, Lewan. Ciebie i siebie zabiję.

— Głupia. Żaden z niego Gruzin, zwykły Ormiaszka. Zwariowana idiotka.

— A właśnie że Gruzin. I to dość dziwne z twojej strony…

— Mówię ci — Ormiaszka. Ja wiem lepiej. Idiotka!

— Czemu mi wymyślasz, Żeniu? Przecież ja cię nie obrażam.

— Tego by jeszcze brakowało! Głupia! Czy ci nie wszystko jedno, kim on jest? Zakochałaś się w nim czy co?

— Właśnie że się zakochałam!

— Tym bardziej jesteś głupia. A tego ze znaczkiem na czapce, ślepego, też kochasz?

— A jakże! Bardzo go szanuję. Jest naprawdę solidny.

— Kolkę-buchaltera też? I dostawcę? I Antosia-kartosia? I grubego aktora? U-ch, bezwstydnica! — wykrzykuje nagle Żenia. — Patrzeć na ciebie bez wstrętu nie mogę. Ty suko! Gdybym była na twoim miejscu, nieszczęsna, życie bym raczej sobie odebrała, powiesiłabym się na sznurówce od gorsetu. Ty gadzino!

Pasza w milczeniu przesłania rzęsami oczy pełne łez. Mania staje w jej obronie.

— Co ty tak, Żeniu… Czemu na nią tak…

— Ech, wszystkie jesteście dobre! — ostro przerywa jej Żenia. — Żadnej godności!… Przychodzi cham, kupuje cię niczym kawałek wołowiny, najmuję jak dorożkarza według taryfy do miłości na godziny, a ty się rozklejasz: „Ach, kochaneczek! Ach, nieziemska namiętność!“ Tfu!

Gniewnie odwraca się do nich plecami i z powrotem zaczyna swój spacer po przekątnej sali, kołysząc biodrami i przeglądając się w każdym lustrze.

Tymczasem Izaak Dawidowicz, taper, wciąż jeszcze męczy się z opornym skrzypkiem.

— Nie tak, nie tak, Isaju Sawwiczu. Niech pan odłoży na chwilę te skrzypce i posłucha mnie. Motyw brzmi tak.

Gra jednym palcem i beczy okropnym kozim głosem, typowym dla wszystkich kapelmistrzów, jako że kiedyś próbował jednym z nich zostać:

— Estam, es-tam, es-tiam-tiam. No, teraz niech pan powtarza za mną pierwszą frazę od początku… No… ein, zwei…

Próbę obserwuje uważnie oparta o fortepian szarooka Zoja o okrągłej twarzy i kolistych łukach brwi, bezlitośnie wysmarowana tanim blanszem i różem, oraz Wiera, wiotka, zmizerowana, w kostiumie dżokeja — okrągłej czapeczce z prostym daszkiem, jedwabnej kurteczce w biało-granatowe paski, w białych obcisłych rajtuzach i lakierowanych długich bucikach z żółtymi wyłogami. Wiera istotnie podobna jest do dżokeja ze swą wąską twarzą, w której pod opadającą na czoło dziarską grzywką żywo błyszczą błękitne oczy osadzone zbyt blisko garbatego, nerwowego, bardzo ładnego noska. Kiedy wreszcie po wielu próbach muzykantom udaje się zgrać, niziutka Wiera podchodzi do rosłej Zoi drobiącym krokiem, z wypiętą pupą i rozsuniętymi łokciami, jak chodzą tylko kobiety w męskich kostiumach, i składa przed nią komiczny dworski ukłon. I ogromnie zadowolone zaczynają sunąć po parkiecie.

Żwawa Niura, która zawsze pierwsza przynosi wszystkie nowinki, zeskakuje nagle z parapetu i woła zachłystując się z pośpiechu i podniecenia:

— Do Treppla… podjechała… luksusowa dorożka… ze światłem elektrycznym… Oj, dziewczynki… można umrzeć na miejscu… na hołoblach elektryczność…

Wszystkie panienki, z wyjątkiem dumnej Żeni, wychylają się z okien. Przy bramie Treppla rzeczywiście stoi dorożka. Nowiutki wytworny wolant lśni świeżym lakierem, na końcach hołobli płoną żółtym światłem dwie malutkie elektryczne latarenki, wysoki siwy koń niecierpliwie potrząsa pięknym łbem z różową plamką na chrapach, przebiera w miejscu kopytami i strzyże cienkimi uszami. Brodaty gruby woźnica siedzi na koźle jak posąg, wyciągnąwszy ręce wzdłuż kolan.

— Ach, gdyby tak się przejechać! — piszczy Niura. — Ojczulku, hej, ojczulku — woła przewieszając się przez parapet — przewieź biedną dziewczynę… Zapłacę w naturze…

Ale dorożkarz śmieje się, robi prawie niedostrzegalny ruch palcami i siwy koń natychmiast, jakby tylko na to czekał, rusza z miejsca rączym kłusem, pięknie zawraca i odpływa w ciemność razem z wolantem oraz szerokimi plecami woźnicy.

— Fuj! Świństwo! — rozlega się w pokoju pełen oburzenia głos Emmy Edwardowny. — Kto to widział, żeby przyzwoite panienki pozwalały sobie wywieszać się z okna i krzyczeć na całą ulicę. Skandal! I to oczywiście Niura, zawsze ta okropna Niura!

Wygląda majestatycznie w swojej czarnej sukni, z żółtą zwiotczałą twarzą, ciemnymi workami pod oczyma i trzema zwisającymi, trzęsącymi się podbródkami. Panienki, niczym pensjonarki, które coś zbroiły, statecznie sadowią się na krzesłach stojących pod ścianami, oprócz Żeni, która nie przestaje obserwować swego odbicia w lustrach. Kolejni dwaj woźnice podjeżdżają naprzeciwko, do domu Zofii Wasiliewny. Jama się ożywia. Wreszcie turkot kół na jezdni urywa się przed bramą Anny Markowny.

Portier Symeon odbiera od kogoś płaszcz w przedpokoju. Żenia zagląda tam, opierając się obiema rękami o futrynę, natychmiast jednak odwraca się i odchodzi wzruszając ramionami i kręcąc przecząco głową.

— Nie wiem, kto to, ktoś całkiem nieznajomy — mówi półgłosem. — Nigdy u nas nie był. Jakiś gruby ojczulek w uniformie i złotych okularach.

Emma Edwardowna mówi rozkazującym tonem dźwięczącym jak trąbką kawaleryjska.

— Panienki, na salę! Na salę, panienki!

Wchodzą kolejno dumnym krokiem: Tamara z obnażonymi białymi ramionami i szyją oplecioną sznureczkiem sztucznych pereł, gruba Kat’ka o mięsistej kwadratowej twarzy i niskim czole — również wydekoltowana, tyle że skórę ma zaczerwienioną i pryszczatą. Za nią perkatonosa nowicjuszka Nina, niezgrabna, w sukience papuziozielonego koloru, druga Mańka — Mańka Duża vel Mańka-Krokodyl i jako ostatnia — Sońka-Rumpel, Żydówka o ciemnej, brzydkiej twarzy i bardzo wydatnym nosie, który stał się przyczyną jej przezwiska, ale za to o tak pięknych, ogromnych oczach, łagodnych i smutnych, płonących i wilgotnych zarazem, jakie pośród kobiet całego świata miewają tylko Żydówki.

VI

Starszy gość w uniformie urzędu dobroczynności wszedł powolnym, niepewnym krokiem, lekko pochylony do przodu, pocierając kolistym ruchem dłonie tak, jak gdyby je mył. Ponieważ wszystkie kobiety trwały w uroczystym milczeniu, jakby go nie zauważając, przeszedł przez całą salę i usiadł na krześle obok Luby, która zgodnie z etykietą podwinęła tylko trochę spódnicę, zachowując przy tym roztargnioną i dumną minę panienki z przyzwoitego zakładu.

— Dzień dobry pani — zagadnął.

— Dzień dobry — odpowiedziała krótko.

— Jak się pani miewa?

— Dziękuję. Może mnie pan poczęstuje papierosem?

— Niestety nie palę.

— A to pięknie. Mężczyzna i nie pali. No więc niech mnie pan poczęstuje szampanem z lemoniadą.

Mężczyzna milczał.

— Och, aleś ty skąpy, ojczulku! Gdzie pan pracuje? Jest pan urzędnikiem?

— Nie, nauczycielem. Uczę języka niemieckiego.

— A ja pana już gdzieś widziałam, ojczulku. Pańska twarz jest mi skąds znajoma. Gdzie ja pana mogłam spotkać?

— No, doprawdy nie mam pojęcia. Może na ulicy.

— Może i na ulicy… Poczęstowałby mnie pan choćby pomarańczą. Mogę zamówić?

Mężczyzna, rozglądając się dokoła, milczał w dalszym ciągu. Twarz zaczęła mu błyszczeć, pryszcze na czole poczerwieniały. Szacował powoli wszystkie kobiety, wybierając odpowiednią dla siebie, i jednocześnie czuł się skrępowany własnym milczeniem. Nie było o czym rozmawiać, poza tym drażniła go obojętna natarczywość Luby. Podobała mu się gruba Katia z powodu obfitego, krowiego cielska, ale prawdopodobnie — ważył w myślach — jest bardzo zimna w miłości, jak wszystkie tęgie kobiety, a w dodatku ma brzydką twarz. Podniecała go również Wiera swym chłopięcym wyglądem i silnymi udami opiętymi w biały trykot i Mania Białaska przypominająca niewinną gimnazjalistkę, i ładna Żenia o zuchwałej, smagłej twarzy. Długą chwilę przyglądał się Żeni, ale tylko poprawił się, niezdecydowany, na krześle — domyślił się bowiem z jej nonszalanckiego, nieprzystępnego i niedbałego zachowania, jak również z tego, iż otwarcie nie zwracała nań najmniejszej uwagi, że jest najbardziej rozpuszczona ze wszystkich panienek w zakładzie, przyzwyczajona, że klienci tracą na nią więcej pieniędzy niż na inne. A pedagog był człowiekiem oszczędnym, obarczonym dużą rodziną i wyniszczoną, umęczoną jego męskimi wymaganiami żoną, cierpiącą na całe mnóstwo kobiecych chorób. Prowadząc zajęcia w żeńskim gimnazjum i w instytucie, żył stale w jakiejś skrywanej, lubieżnej malignie i tylko niemieckie opanowanie, skąpstwo i tchórzliwość pomagały mu trzymać w ryzach wiecznie rozbudzoną żądzę. Ale ze dwa, trzy razy w roku za cenę nieprawdopodobnych wyrzeczeń wysupływał ze swego nędznego budżetu pięć czy dziesięć rubli, odmawiając sobie ukochanego kufelka piwa wieczorem i oszczędzając na tramwaju konnym, przez co był zmuszony pokonywać piechotą ogromne odległości w mieście. Odkładał te pieniądze na kobiety i tracił powoli, ze smakiem, starając się jak najbardziej przedłużyć przyjemność i obniżyć jej koszty. Za swoje pieniądze wymagał bardzo dużo i to rzeczy właściwie niemożliwych — jego sentymentalna niemiecka dusza gorąco łaknęła niewinności, nieśmiałości, poezji w wizerunku płowowłosej Gretchen, ale jako mężczyzna marzył, pragnął i potrzebował, by jego pieszczoty wprawiały kobiety w uniesienie, drżenie i słodką niemoc.

Zresztą o to samo chodziło wszystkim mężczyznom — nawet tym najpodlejszym, najbardziej szpetnym, pokracznym, a nawet impotentom — i dlatego stare jak świat doświadczenie dawno już nauczyło kobiety udawać za pomocą poruszeń i jęków najgorętszą namiętność, gdy tymczasem w ekstatycznych chwilach zachowywały całkowity chłód.

— Proszę przynajmniej zamówić u muzykantów jakąś poleczkę. Niech panienki sobie potańczą — burknęła Luba.

To było mu na rękę. Przy muzyce, pośród tanecznego ścisku, o wiele łatwiej było wstać i wyprowadzić z sali jedną z panienek, niż zrobić to wśród ogólnego milczenia i sztywnego bezruchu.

— A ile to kosztuje? — spytał ostrożnie.

— Kadryl — pół rubla, a inne tańce — trzydzieści kopiejek. A więc można?

— No cóż… proszę… Ja tam nie żałuję — zgodził się udając hojność. — Komu mam powiedzieć?

— A tym tu, muzykantom.

— Dlaczego nie… ja z przyjemnością… Panie muzykancie, poproszę o coś lekkiego — powiedział kładąc srebrną monetę na fortepianie.

— Co pan sobie życzy? — spytał Isaj Sawwicz, chowając pieniądze do kieszeni. — Walca, polkę czy polkę-mazurkę?

— No… coś w tym guście…

— Walca, walca! — zawołała ze swego miejsca Wiera, która uwielbiała tańczyć.

— Nie, polkę!… Walca!… Węgierkę! Walca!… — rozległy się głosy.

— Niech zagrają polkę — zdecydowała kapryśnym tonem Luba. — Isaju Sawwiczu, proszę, zagrajcie poleczkę. To mój mąż i dla mnie zamawia — dodała obejmując pedagoga za szyję. — Prawda, ojczulku?

Ale on wyswobodził się z jej uścisku, chowając głowę w ramiona niczym żółw, zaś Lubka, bez urazy, poszła tańczyć z Niurą. Oprócz nich krążyły jeszcze trzy pary. Podczas tańca wszystkie panienki starały się trzymać bardzo prosto, nie poruszać głową, a na twarzy zachować wyraz całkowitej obojętności, jak nakazywał zakładowy savoir-vivre. Korzystając z zamieszania, nauczyciel podszedł do Mańki Malutkiej.

— Pójdziemy? — spytał podając jej ramię.

— Chodźmy — odrzekła śmiejąc się.

Zaprowadziła go do swojego pokoju przystrojonego z kokieterią typową dla domu publicznego na średnim poziomie — komoda nakryta szydełkowym obrusem, na niej lustro, bukiet sztucznych kwiatów, parę pustych bombonierek, puderniczka, wyblakła fotografia młodego blondyna z wyrazem dumnego zdziwienia na twarzy, kilka wizytówek. Nad łóżkiem nakrytym różową pikowaną kołdrą zawieszony na ścianie kilim wyobrażający tureckiego sułtana zażywającego pieszczot w swoim haremie z kalianem w ustach. Na ścianach jeszcze parę fotografii przesadnie wyelegantowanych mężczyzn wyglądających na lokajczyków lub aktorów. Różowa lampa zwisająca na łańcuszkach z sufitu, okrągły stół z żakardową serwetą, trzy wiedeńskie krzesła, emaliowana miednica i taki sam dzbanek na taborecie, w kącie za łóżkiem.

— Zamów, kochaneńki, szampana z lemoniadą — poprosiła zgodnie ze zwyczajem zakładu Mańka Malutka, rozpinając stanik.

— Potem — odpowiedział chłodno pedagog. — To będzie zależało tylko od ciebie. Poza tym, jaki może być u was szampan? Pewnie jakaś lura.

— Mamy bardzo dobrego szampana — odparła Mańka z urazą. — Dwa ruble za butelkę. Jeśli jesteś taki skąpy, to kup chociaż piwa. Dobrze?

— No, piwo mogę zamówić.

— A dla mnie lemoniadę i pomarańcze. Tak?

— Butelkę lemoniady — tak, pomarańcze — nie. Potem może postawię ci nawet szampana, wszystko zależy od ciebie. Jak się postarasz!

— Wobec tego poproszę, ojczulku, o cztery butelki piwa i dwie lemoniady, tak? I dla mnie chociaż tabliczkę czekolady. Dobrze?

— Dwie butelki piwa, butelkę lemoniady i nic poza tym. Nie lubię, kiedy się ze mną targują. Jeśli będzie trzeba, sam zamówię.

— A mogę zaprosić jedną przyjaciółkę?

— Nie, proszę tylko bez żadnych przyjaciółek.

Mańka wychyliła się przez drzwi na korytarz i zawołała głośno:

— Gosposiu! Dwie butelki piwa i dla mnie butelkę lemoniady.

Wszedł Symeon z tacą i z zawodową zręcznością odkorkował butelki. Za nim wsunęła się gospodyni Zosia.

— No proszę, jak przyjemnie. Szczęść Boże młodej parze! — pogratulowała.

— Ojczulku, poczęstuj gosposię piwem — poprosiła Mańka. — Proszę bardzo, gosposiu.

— W takim razie pańskie zdrowie. Pana twarz wydaje mi się znajoma.

Niemiec pił piwo, oblizując wąsy, i z niecierpliwością czekał, aż gospodyni się wyniesie. Ale ona odstawiła swoją szklankę, podziękowała i rzekła:

— Pozwoli pan, że zainkasuję od pana pieniądze. To, co się należy za piwo i za wizytę. Tak będzie i dla pana lepiej, i dla nas wygodniej.

Żądanie zapłaty wywarło na gościu przykre wrażenie, albowiem całkowicie zburzyło sentymentalny aspekt jego zamiarów. Rozgniewał się okropnie.

— Cóż to za chamstwo, doprawdy! Zdaje się, że nie mam zamiaru stąd uciec. Poza tym nie zna się pani na ludziach. Czy nie widzi pani, że przyszedł do was człowiek przyzwoity, w uniformie, a nie jakiś oberwaniec. Cóż za natręctwo!

Gospodyni nieco się stropiła.

— Proszę się nie obrażać. Oczywiście za wizytę sam pan ureguluje panience. Myślę, że pan nie poskąpi, to miła dziewczyna. Ale za piwo i lemoniadę niech pan będzie uprzejmy zapłacić. Ja też muszę się rozliczyć z pryncypałką. Dwie butelki piwa po pięćdziesiąt — to będzie rubel i lemoniada za trzydzieści — razem rubel trzydzieści.

— Boże mój, butelka piwa pięćdziesiąt kopiejek! — oburzył się Niemiec. — Przecież w każdej piwiarni dostanę ją za dwanaście.

— No to niech pan idzie do piwiarni, jeśli tam jest taniej — obraziła się Zosia. — A skoro przyszedł pan do przyzwoitego zakładu, to obowiązuje tutaj cena pięćdziesięciu kopiejek. Nie bierzemy nic dodatkowo. Tak jest lepiej. Dwadzieścia kopiejek reszty dla pana?

— Tak, koniecznie proszę o resztę — twardo podkreślił nauczyciel. — I żeby tu już nikt więcej nie wchodził.

— Nie, nie, nie, skądże — zakręciła się koło drzwi Zosia. — Proszę się tu rozgościć jak najwygodniej. Smacznego.

Mańka zamknęła za nią drzwi na haczyk i usiadła Niemcowi na kolanie, obejmując go nagimi ramionami.

— Dawno tu jesteś? — spytał pociągając piwo. Czuł niejasno, że to udawanie miłości, które ma za chwilę nastąpić, wymaga jakiegoś duchowego zbliżenia, intymniejszej znajomości, toteż powściągając niecierpliwość, zagaił zwykłą rozmowę, jaką prowadzą niemal wszyscy mężczyźni sam na sam z prostytutkami i która zmusza je, by kłamały prawie automatycznie, bez goryczy, entuzjazmu czy złości, według tego samego utartego schematu.

— Niedawno, dopiero trzeci miesiąc.

— A ile masz lat?

— Szesnaście — skłamała Mańka Malutka odejmując sobie pięć lat.

— Och, taka młodziutka! — zdumiał się Niemiec i zaczął zdejmować buty pochylając się i stękając. — Jak tutaj trafiłaś?

— Jeden oficer pozbawił mnie cnoty tam… w rodzinnych stronach. A moja mama — okropność, jaka sroga. Gdyby się dowiedziała, udusiłaby mnie własnymi rękami. No to uciekłam z domu i trafiłam tutaj…

— A tego oficera, który był pierwszy, kochałaś?

— Jakbym go nie kochała, to nie poszłabym do niego. Obiecywał, że się ożeni, podlec jeden, a jak dostał to, co chciał, rzucił mnie.

— A wstydziłaś się za pierwszym razem?

— Pewnie, że się wstydziłam… Ty jak, ojczulku, wolisz, przy świetle czy po ciemku? Przygaszę trochę lampę. Dobrze?

— A nie tęskno ci tutaj? Jak masz na imię?

— Mania. Pewnie, że mi tęskno. Co to za życie!

Niemiec pocałował ją mocno w usta i znów zapytał:

— A mężczyzn lubisz? Zdarzają się sympatyczni, z którymi jest ci przyjemnie?

— Czemu nie — roześmiała się Mańka. — Ja lubię najbardziej właśnie takich jak pan, sympatycznych, tłuściutkich.

— Lubisz? A dlaczego?

— No bo lubię. Pan też jest miły.

Niemiec namyślał się chwilę, popijając w zadumie piwo. Potem powiedział to, co prawie każdy mężczyzna mówi prostytutce, zanim posiądzie jej ciało:

— Wiesz co, Marichen, ty też bardzo mi się podobasz. Chętnie wziąłbym cię na utrzymanie.

— Jest pan żonaty — odparła dotykając jego obrączki.

— Tak, ale wiesz, nie żyję z żoną, ona jest chorowita, nie może spełniać obowiązków małżeńskich.

— Biedaczka! Gdyby się dowiedziała, dokąd, ojczulku, chodzisz, oczy by pewnie wypłakała.

— Daj spokój. Wiesz, Mari, cały czas szukam dla siebie właśnie takiej dziewczyny jak ty, skromnej i ładniutkiej. Jestem człowiekiem zamożnym, znalazłbym dla ciebie mieszkanko ze stołowaniem, z ogrzewaniem, z oświetleniem. I na drobne wydatki czterdzieści rubli miesięcznie. Poszłabyś?

— Czemu nie, pewnie, że bym poszła.

Pocałował ją namiętnie, ale tajona obawa wśliznęła się do jego tchórzliwego serca.

— A jesteś zdrowa? — spytał nieprzyjaznym, drżącym głosem.

— Oczywiście, że zdrowa. Mamy co sobotę badania lekarskie.

W pięć minut później wyszła od niego, chowając po drodze za pończochę zarobione pieniądze, na które popluła najpierw zgodnie z przesądem na dobry początek. Ani o wzięciu na utrzymanie, ani o sympatii więcej mowy nie było. Niemiec, niezadowolony z oziębłości Mańki, kazał wezwać do siebie gospodynię.

— Gosposiu, mój mąż prosi panią do siebie! — powiedziała Mania wchodząc na salę i poprawiając włosy przed lustrem.

Zosia wyszła, po chwili wróciła i poprosiła na korytarz Paszę. Za moment weszła na salę sama.

— Coś ty, Malutka, jakoś nie dogodziłaś swemu kawalerowi? — spytała ze śmiechem. — Skarży się na ciebie: „To nie kobieta, ale kawałek drewna, góra lodowa.“ Posłałam do niego Paszkę.

— Ech, obrzydliwiec jakiś! — skrzywiła się Mańka i splunęła. — Pcha się z rozmowami, pyta: czujesz coś, gdy cię całuję? Czujesz przyjemne podniecenie? Stary cap. Na utrzymanie, mówi, wezmę.

— Wszyscy to mówią — obojętnie zauważyła Zoja.

Ale Żenia, która już od rana była w złym humorze, wybuchnęła nagle: