JAN XXIII. Wypróbowany święty - Jacek Święcki - ebook

JAN XXIII. Wypróbowany święty ebook

Jacek Święcki

5,0

Opis

Jan XXIII całe życie był zupełnie normalnym człowiekiem, pochodził z przeciętnej rodziny, prowadził zwykłe życie kapłana i biskupa, w którym jednak musiał czasem rozwiązywać trudne, choć skądinąd całkiem prozaiczne problemy. Nie spotkamy u niego mistycznych przeżyć, nie był cudotwórcą, nie spędzał długich godzin w konfesjonale i nie miał stygmatów, nie nawrócił w swym życiu setek tysięcy pogan, ateistów i innowierców, wreszcie nie zginął męczeńską śmiercią, lecz umarł we własnym łóżku.

A i teraz wielu z przekąsem zauważa, że cudami też się specjalnie nie popisał, skoro papież Franciszek zwolnił go z tego wymogu w trakcie procesu kanonizacji. A zatem po co nam taki święty? I skąd się nagle wzięło aż tylu ludzi żywiących do niego tak głęboką cześć, że Kościół zdecydował się obdarzyć go chwałą ołtarzy?...

 
 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Rok wydania: 2014

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Wstęp

Część pierwsza

Tygiel, w którym próbuje się złoto

Punkt wyjścia: młody kleryk skupiony na własnej doskonałości

Pierwsza próba: służba wojskowa i trudny powrót

Lata bezpiecznych przystani

Druga próba: śmierć duchowego ojca i protektora

Lata burz i niepokojów

Preludium trzeciej próby: zesłanie do Bułgarii

Trzecia próba: w otchłani opuszczenia

Epilog trzeciej próby: wynagrodzone upokorzenia

Czas dojrzewania

Czwarta próba: misja nie do spełnienia we Francji

Czas wytchnienia

Piąta próba: „przejściowy” pontyfikat

Punkt dojścia: papież, czyli ojciec wszystkich ludzi

Część druga

Zasady wiodące ku świętości

Trzymanie się wskazówek wybranych świętych

Wierność duchowości ignacjańskiej

Zgoda na rezygnację z własnego pomysłu na życie

Dążenie we wszystkim do prostoty

Ufność w Boże miłosierdzie

Zażyłość z Jezusem

© Wydawnictwo WAM, 2014

© Jacek Święcki, 2014

Redakcja Katarzyna Stokłosa

Korekta Małgorzata Płazowska

Projekt okładki Przemysław Wysogląd SJ

do druku przygotował Andrzej Sochacki

Łamanie Jacek Zaryczny

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Mojej Żonie Basi

Wstęp

Niełatwo jest w naszych czasach pisać o świętych. Nadziemskie postaci w aureoli budzą w nas zarówno respekt, jak i poczucie dystansu. Niby dobrze wiemy, że to tacy sami ludzie jak my, ale jednak w tylu aspektach są tak bardzo wyjątkowi i inni, że skłonni jesteśmy traktować ich raczej jak aniołów, a nie jak istoty z krwi i kości. Są to z pewnością heroiczni wyznawcy wiary, myślimy, lecz ich motywy działania wydają się nam odległe o lata świetlne od tego, co odczuwa i myśli tak zwany normalny katolik, nawet taki, który traktuje swą wiarę całkiem poważnie. Zdaje się nam, że wszyscy oni żyli w jakimś sztucznym świecie i rozwiązywali sztuczne problemy: niczym Don Kichot rzucali się na potężne wiatraki, walczyli z nimi, a potem w tej walce ponosili chwalebną śmierć, nagrodzoną po pewnym czasie najpierw beatyfikacją, a następnie kanonizacją. Jakby to napisał Wieszcz: „kochali i cierpieli za miliony”, w ewidentny sposób „nawiedzeni”, bo kierujący się w życiu odblaskami jakiegoś nieziemskiego światła, którego my w ogóle nie widzimy – i najczęściej widzieć nie chcemy, jeśli miałoby to prowadzić do podobnych skutków.

A jeśli już ich czcimy i poważamy, to dlatego, że każdy z nich jest „specjalistą” od pewnych spraw, z którymi na ogół nie radzimy sobie w życiu. Jeden jest więc od bólu gardła, a drugi od dobrego zamążpójścia. Jeden od zgubionych rzeczy, inny od pożaru. A w razie naprawdę wielkiego kłopotu jest nawet ktoś od spraw beznadziejnych. Wertując żywoty świętych, z pewnością znajdziemy osobę czy też osoby, które pasują jak ulał do naszego przypadku. Skoro kosztem dziwacznego i trudnego życia otrzymali od Boga specjalną łaskę, aby pomagać żyjącym – to teraz korzystajmy z tego! Odmówmy do nich kolejną modlitwę, litanię czy nowennę, zwłaszcza w sytuacji, gdy wszelkie inne środki zawiodły, nośmy przy sobie ich obrazki i medaliki, stawiajmy świece przed ich obrazami i figurkami. A jeśli pomogło i stał się cud, to fundujmy w tych miejscach ex voto z krótkim opisem wydarzenia.

Zastanawiające jest, jak wielu zachwyca się tym, że ten czy inny święty już od najmłodszych lat był tak pobożny, nadzwyczajny i nieskazitelny. Tak jakby w tym przypadku zadziałała jakaś szczególna i niezasłużona łaska Boża, dotykająca kogoś od urodzenia i wyróżniająca go radykalnie spośród innych zwyczajnych śmiertelników. A jeśli nawet ten czy inny święty w młodym wieku był grzesznikiem, to – zgodnie z hagiograficzną logiką – nagle, w jakimś momencie swego życia, doznaje wielkiego nawrócenia, po czym wszystko się w nim zmienia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Tymczasem Pismo Święte zupełnie inaczej opisuje drogę wiodącą ku doskonałości. Biblijny Mędrzec mówi o niej bardzo jasno:

Dziecko, jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenia! Zachowaj spokój serca i bądź cierpliwy, a nie trać równowagi w czasie utrapienia! […] Bo w ogniu próbuje się złoto, a ludzi miłych Bogu – w piecu poniżenia. Bądź Mu wierny, a On zajmie się tobą, prostuj swe drogi i Jemu zaufaj! (Syr 2,1-2.5-6).

Zgodnie z tymi słowami receptą na świętość jest zwyczajne i cierpliwe znoszenie codziennych przeciwności, a nie zapierający dech w piersiach popis nadludzkich dokonań. Nie chodzi o to, by zrobić coś wielkiego, ale o pozwolenie Bogu na to, aby przez różnego rodzaju doświadczenia dokonał się cud przemiany człowieka ulepionego z prochu ziemi (por. Rdz 2,7) w złoto.

Również gdy czytamy oficjalne dokumenty Kościoła, uderza lakoniczność wypowiedzi na temat świętych i samej świętości. Dla przykładu Katechizm Kościoła Katolickiego stwierdza jedynie, że jest nim „uczeń Chrystusa, którego życie było przykładną wiernością swemu Panu. Święty […] jest wzorem miłości i zapewnia wstawiennictwo u Boga”[1]. Nieco więcej znajdziemy w konstytucji apostolskiej Divinus perfectionis Magister z 1983 roku, która określa procedury beatyfikacji i kanonizacji. Czytamy w niej:

Bóg wybiera w każdym czasie wielu, którzy, naśladując najbliżej przykład Chrystusa, składają wspaniałe świadectwo Królestwu Niebieskiemu poprzez przelanie krwi lub przez heroiczną praktykę cnót. […] Gdy bowiem przyglądamy się życiu tych, którzy wiernie naśladowali Chrystusa, otrzymujemy nową motywację i pobudkę do szukania przyszłego Miasta [tzn. niebieskiej Jerozolimy] i poznajemy najpełniej drogę, po której, wśród zmienności świata, stosownie do stanu [życia] i warunków każdemu z nas właściwych, możemy dojść do doskonałego zjednoczenia z Chrystusem, czyli do świętości. Bez wątpienia, mając tak wielu świadków, przez których Bóg ukazuje swoją obecność i do nas przemawia, jesteśmy pociągani z wielką mocą do osiągnięcia Jego Królestwa[2].

Z wypowiedzi Magisterium wynika zatem niedwuznacznie, że nie ten jest święty, kto przeszedł życie w moralnej nieskazitelności czy też doskonałości, ale ten, kto tak bardzo zjednoczył się z Chrystusem, że stał się dla innych Jego znakiem, Jego rozpoznawalną Obecnością i Jego Głosem. Głosem Pasterza, który „woła swoje owce po imieniu i wyprowadza je, aby miały życie, i miały je w obfitości” (por. J 10,3.10). To zaś wcale nie musi być dla świata ani spektakularne, ani też specjalnie zasługujące. W tym kontekście „heroiczność cnót” nie oznacza bynajmniej bezgrzeszności, ale szczególną intensywność miłości, która okazuje się silniejsza od naturalnego instynktu ratowania własnego życia i własnej reputacji.

Zapewne możemy być bardzo zdziwieni tak wielką różnicą pomiędzy nauką Kościoła o świętych i naszymi o nich wyobrażeniami. Rozziew ten nie jest przypadkowy i ma swoje racje historyczne. Chrześcijaństwo zrodziło się bowiem w basenie Morza Śródziemnego, w kręgu grecko-rzymskiej kultury, w której szczególną rolę pełnił od niepamiętnych czasów kult herosów. Opowieści o słynnych bohaterach, takich jak Herakles, co to „dzieckiem w kolebce urwał łeb hydrze” i „za młodu zdusił Centaury”, Tezeusz, Achilles czy też Odyseusz, rozpalały wyobraźnię starożytnych Hellenów. Podziwiano ich niezwykłe czyny, które wydawały się poza zasięgiem zwykłych śmiertelników. Wyobrażano sobie chętnie, że po śmierci wszyscy oni doznawali apoteozy, to znaczy zostawali pośmiertnie dołączeni do grona bogów olimpijskich. Z tego też powodu stawiano im kapliczki, a z czasem zaczęto im nawet składać ofiary. Co ciekawe, wielu wybitnych władców, filozofów i poetów także traktowano co najmniej jak półbogów. Na przykład założyciel szkoły stoickiej, Zenon z Kition, doznawał pośmiertnego publicznego kultu na terenie akademii, którą założył w Atenach.

Nic zatem dziwnego, że gdy cały świat grecko-rzymski przyjął na początku V wieku chrześcijaństwo – nie zawsze szczerze i spontanicznie! – cała ta dawna tradycja przeniosła się w niemal naturalny sposób na kult świętych. Podobnie jak przy dawnych herosach szukano zwłaszcza ich nadzwyczajnych dokonań – jakoby poza zasięgiem zwykłych śmiertelników – i dowodów ich opieki nad czcicielami. Nazywano ich chętnie „Bożymi atletami” i ustanawiano święta na ich cześć. Kościół to wszystko przyjął, gdyż tylko za cenę podobnych przystosowań (dziś mówimy chętnie o „inkulturacji”) można było stosunkowo szybko zewangelizować miliony mieszkańców Imperium Rzymskiego. Przedtem jednak, gdy chrześcijanie byli prześladowani, czcią otaczano zabijanych z powodu wiary w Chrystusa męczenników; na ich grobach sprawowano nierzadko Eucharystię, zaś wielu wiernych doznawało za ich wstawiennictwem uzdrowień. Nietrudno jest pokazać, że te dwie zupełnie różne w swej wymowie tradycje w jakiś sposób nałożyły się w chrześcijańskiej świadomości i przetrwały do tej pory. Ale to spowodowało też, że do dziś nasze popularne wyobrażenia o świętości odbiegają od czystości autentycznej nauki Kościoła.

Tymczasem w przypadku Angela Roncallego, który potem został papieżem Janem XXIII, musimy prędzej czy później dostrzec, że popularny stereotyp świętego pasuje do jego postaci jak pięść do nosa. Co ciekawe, on sam patrzył na świętość w zupełnie inny sposób. W liście[3] do swej bratanicy Henryki (młodej zakonnicy) pisze: „Świętość nie polega na umartwieniach i na dziwacznych praktykach, ale na poszukiwaniu we wszystkim woli Pana, na posłuszeństwie, na łagodności” (LdR 386). Natomiast w Dzienniku duszy[4] stwierdził: „Świętość świętych nie polega na zdumiewających wydarzeniach, ale na małych rzeczach, które w oczach świata wydają się błahostkami” (GdA 341).

Był przecież całe życie zupełnie normalnym człowiekiem, pochodził z przeciętnej rodziny, prowadził zwykłe życie kapłana i biskupa, w którym jednak musiał czasem rozwiązywać trudne, choć skądinąd całkiem prozaiczne problemy. Nie spotkamy u niego mistycznych przeżyć, nie był cudotwórcą, nie spędzał długich godzin w konfesjonale i nie miał stygmatów, nie nawrócił w swym życiu setek tysięcy pogan, ateistów i innowierców, wreszcie nie zginął męczeńską śmiercią, lecz umarł we własnym łóżku. Z pewnością także nie zostanie nigdy doktorem Kościoła, bo choć listów, notatek i książek napisał w swym życiu sporo, nie wspina się w nich nigdy na szczyty katolickiej duchowości. Gorzej, możemy u niego dostrzec również wiele ludzkich słabostek i niedoskonałości. Za życia wytykano mu regularnie łakomstwo, brak profesjonalizmu w wypełnianiu powierzonych obowiązków, nieostrożność w stosunkach z niekatolikami i jeszcze wiele, wiele innych podobnych „grzeszków”. A i teraz wielu z przekąsem zauważa, że cudami też się specjalnie nie popisał, skoro papież Franciszek zwolnił go z tego wymogu w trakcie procesu kanonizacji. A zatem po co nam taki święty? I skąd się nagle wzięło aż tylu ludzi żywiących do niego tak głęboką cześć, że Kościół zdecydował się obdarzyć go chwałą ołtarzy?

Odpowiedź jest równie prosta, jak prosta jest historia jego życia: bo był dobry, bo swą ujmującą dobrocią uobecniał niejako samego Dobrego Pasterza, którego przez ponad pięćdziesiąt lat reprezentował jako kapłan, biskup i papież. Do tego stopnia, że cały świat był tym głęboko wstrząśnięty, a ludzie mu tego nigdy nie zapomnieli. Był zawsze szczery i naturalny – i nie usiłował nigdy grać cudzej roli, choćby go ku temu popychały natrętne okoliczności. I to nawet wtedy, gdy zasiadł na Stolicy Piotrowej. To, co miał w danej chwili do zrobienia, choćby to były nawet bardzo nieznaczące gesty, czynił zawsze, nie dopuszczając się przy tym najmniejszych kompromisów. Nigdy nie przejmował się sobą i swoją „karierą”, godził się z wielokrotnym spychaniem go na boczny tor. Nie dążył też do władzy i zaszczytów – i dlatego właśnie je otrzymał dla dobra powierzonych mu ludzi.

Czy to wszystko jednak rzeczywiście wystarcza, aby go proklamować świętym? Może do zbawienia polegającego na natychmiastowym wejściu do chwały nieba w chwili śmierci tak, myślimy spontanicznie, ale od kanonizacji oczekiwalibyśmy jednak czegoś „więcej”… No i właśnie, czego więcej? Zapewne więcej „nadprzyrodzoności”, „nadzwyczajności”, „moralnej doskonałości”, „blasku chwały Bożej” w jego życiu i tym podobnych akcesoriów. I tak właśnie według Wikipedii, której wpisy dość dokładnie wyrażają powszechnie przyjęte przekonania, „kanonizacja to oficjalne uznanie przez Stolicę Apostolską – lub przez zatwierdzenie przez Święty Synod w Kościele prawosławnym – świętości danej zmarłej osoby z racji osiągnięcia przez nią doskonałości moralnej w stopniu heroicznym lub uznanie jej za męczennika”[5]. Wydawałoby się, że ta krótka i treściwa definicja zawiera istotę rzeczy. Ale gdyby tak się naprawdę sprawy miały, to miejsce Jana XXIII byłoby może jeszcze tylko we wdzięcznej ludzkiej pamięci, ale z pewnością nie na ołtarzach.

Nie traktujmy zatem świętych jak bohaterów kolorowych reklam przyciągających ludzi do praktykowania religii za pomocą nadzwyczajnych „efektów specjalnych”. Bo w gruncie rzeczy są oni po prostu pożytecznymi drogowskazami, które kierują nas na drogę spełnienia, to znaczy drogę przyjęcia Miłości Wcielonej, objawionej nam w Ewangelii, i stopniowego upodobnienia się do Niej. Zaś Angelo Roncalli, święty papież Jan XXIII, w dobitny sposób ukazał nam, jak można to osiągnąć w codzienności zwykłego życia.

Część pierwsza

Tygiel, w którym próbuje się złoto

Tajemnicy świętości nie odkryjemy, gdy zatrzymamy się jedynie na podziwie wobec czyichś nadzwyczajnych cnót lub determinacji w składaniu świadectwa aż do przelania krwi. Odkryjemy ją w zupełnie inny sposób: obserwując, jak Bóg poddawał świętych „niebiańskiej obróbce” w tyglu rozmaitych prób, a także przyglądając się, jak oni je przeżywali i dokąd te doświadczenia doprowadziły ich na kolejnych etapach życia. Często przejścia te są właściwie wielkimi życiowymi katastrofami, z których – jak nam podpowiada zdrowy rozsądek – na ogół nie wychodzi się bez szwanku. Może niekoniecznie traci się rękę lub nogę, ale często coś znacznie ważniejszego: wiarę, zaufanie do Boga i bliźnich, optymizm, a nawet sens życia. Są to takie wydarzenia, w których człowiek konfrontuje się z własną niemocą, słabością i kruchością. Musi im stawić czoła bez możliwości uniku czy ucieczki. Czasem prowadzi to do tragedii. Nierzadko jednak zdarza się, że osoba, która, z ludzkiego punktu widzenia, utraciła niemal wszystko, co stanowiło dla niej wartość, katastrofę przeżywa i rozpoczyna życie jakby na zupełnie innych zasadach, wewnętrznie wzmocniona, zdolna do podjęcia nowej misji.

Jakże często lubimy spoglądać na wcinające się w morze strome klify, na spadające w przepaść wodospady czy też na poszarpane granie górskich szczytów. To niewątpliwe cuda przyrody, które, o czym nieraz zapominamy, powstały w wyniku jakichś naturalnych katastrof: obsunięć i trzęsień ziemi, potężnych zderzeń płyt tektonicznych czy też ruchów górotwórczych. Dzieje świętych także usiane są podobnymi wydarzeniami, tyle że w sferze duchowej. Gdy się je przeżywa, musi to być straszny czas, ale gdy już się je przeszło, to nagle powstaje jakiś nowy cud natury. Być może dlatego hagiografie pełne są zachwytów nad widowiskowymi wydarzeniami z życia świętych, jakby to były widoki lub pejzaże, które w przewodnikach zwykło się oceniać odpowiednią liczbą gwiazdek. „Święty Jacek podnoszący łany zboża po gradzie” *** – czyż nie tak? Owszem, są to niewątpliwie piękne i znaczące znaki Bożej mocy towarzyszące heroicznie wyznawanej wierze, niemniej ich wymowa nie powinna sprowadzać się jedynie do doznań emocjonalno-estetycznych. Powinny nam raczej uświadomić, jak wielkiej próbie musiał zostać przedtem poddany ten lub inny święty i jak bardzo musiała go ona zmienić od wewnątrz, aby potem stał się zdolny do „udźwignięcia” podobnego cudu.

Także w przypadku Angela Roncallego, przyszłego papieża Jana XXIII, mamy do czynienia z co najmniej kilkoma dramatycznymi wydarzeniami i zwrotami w życiu, które całkowicie go przemieniły. Bez dokładniejszego przyjrzenia się im nie sposób zrozumieć, skąd wziął się ów niezwykły papież, który zapoczątkował tak wielki przełom w Kościele.

Punkt wyjścia: młody kleryk skupiony na własnej doskonałości

Wszystko zaczęło się prozaicznie. Angelo przychodzi na świat 25 listopada 1881 roku w przysiółku Brussico na obrzeżach wioski Sotto il Monte, położonej kilkanaście kilometrów od Bergamo. To niewielkie miasto położone w dolinie Padu słynie ze swych zabytków, commedii dell’arte, jest także miejscem twórczości słynnego malarza Lorenza Lotta. W dziewiętnastowiecznej Italii wyróżniało się pobożnością zarówno mieszkańców, jak i osób duchownych. Rodzice Angela są wieśniakami uprawiającymi nie swoją, bo hrabiowską, ziemię w ramach specyficznego układu dzierżawczego zwanego mezzadria. Konkretnie oznaczało to, że państwo Roncalli musieli oddawać właścicielowi połowę tego, co zdołali na niej wypracować, łącznie z wyhodowanymi w gospodarstwie zwierzętami.

A jednak było coś, co wyróżniało wyraźnie Roncallich od innych chłopów będących w podobnym położeniu; mianowicie to, że zachowali oni pamięć o przodku Maitino (Marcinie), który, jako syn szlachcica, na początku XV wieku przybył do Sotto il Monte (dosłownie Podgórze) i tam się osiedlił w rezydencji zwanej odtąd Camaitino, u stóp góry, na której wtedy wznosiło się opactwo benedyktyńskie. A zatem pomimo popadnięcia w biedę i nieustanną zależność materialną jako ród wyraźnie zachowali poczucie dumy i honoru, które przejawiało się zwłaszcza w dokładnym przestrzeganiu zasad religii i swoistym kodeksie obyczajowym. Nad całym rodem czuwał zawsze jakiś szczególnie zasłużony „patriarcha”, który dbał o zachowywanie obyczajów przodków i cieszył się niekłamanym autorytetem. Tę rolę, gdy Angelo (Anioł) był dzieckiem i młodzieńcem, pełnił „barba” (celibatariusz) Zaverio (Ksawery), brat jego dziadka. To on właśnie wybrał mu na drugie imię Józef, do którego przyszły papież był przez całe życie bardziej przywiązany niż do pierwszego. On też wieczorem zbierał całą rodzinę na modlitwę różańcową.

Młody Angelo już od najmłodszych lat czuje się wyraźnie powołany do stanu kapłańskiego. Potem powie o tym wenecjanom, już jako patriarcha, w jednym z kazań: „Być księdzem? Od najmłodszych lat myślałem tylko o tym, żeby być księdzem. W ten sposób skromny syn ludu otrzymał wspaniałą misję do spełnienia, która obraca się na korzyść ludzi”[6]. Zwraca uwagę fakt, że w czasach, gdy do Pierwszej Komunii dopuszczano dzieci, które przekroczyły dwunasty rok życia, on przystąpił do niej w wieku siedmiu lat i czterech miesięcy, zaś dwa miesiące wcześniej przyjął też sakrament bierzmowania. Musiał być zapewne bardzo zdeterminowany, aby przedtem zdać odpowiednie egzaminy… Mało tego, to właśnie jego, kiedy był w wieku, gdy ledwo potrafi się czytać i pisać, proboszcz poprosił, aby sporządził listę wszystkich koleżanek i kolegów, którzy po raz pierwszy przystąpili do Stołu Pańskiego!

W tych czasach droga syna wieśniaka do święceń była usłana wielorakimi trudnościami. Po pierwsze, koszt nauki był niemożliwy do udźwignięcia dla wielodzietnej rodziny ledwo zarabiającej na to, aby codziennie każdy miał co włożyć do ust. Po drugie, w domu nie było żadnych warunków do nauki. Droga do szkoły (zwłaszcza zimą) bywała długa i uciążliwa, zaś nauczyciele brutalnie egzekwowali wiedzę, tarmosząc bez miłosierdzia uszy małych wieśniaków, którzy nie znaleźli czasu czy też ochoty, aby „wykuć” tabliczkę mnożenia albo kolejną łacińską deklinację. A zatem Angelo bynajmniej prymusem w szkole podstawowej nie jest, a do słabych stopni dołącza się wyraźna niechęć kolegów, którzy często zrzucają winę na niego za coś, co sami przeskrobali – i przezywają go „księżulkiem”. Dziecko musi na tyle wyróżniać się od rówieśników, że zauważa to nawet hrabia Morlani, właściciel ziemi, na której pracowała rodzina Roncallich. Ofiarowuje chłopcu całkowite pokrycie kosztów nauki w małym seminarium w Bergamo, o ile tylko zda egzamin wstępny. Tu pomocny okazuje się proboszcz Rebuzzini, który – choć do Angela odnosił się zawsze surowo i niechętnie udzielał pomocy materialnej – postanawia sprawdzić jego wiedzę i pomaga mu nadrobić to, czego nie zdołał nauczyć się w szkole podstawowej.

W wieku jedenastu lat Angelo opuszcza rodzinny dom i przenosi się do Bergamo. W rodzinne strony wraca tylko w ciągu bardzo długich wakacji, które wówczas trwały mniej więcej od połowy lipca do początku listopada. Zwyczaj ten zachowa aż do chwili, gdy zostanie wybrany papieżem: późnym latem, niekiedy na początku jesieni, zawsze będzie przyjeżdżać do rodzinnego Sotto il Monte na dłuższe, co najmniej miesięczne, wakacje.

Teraz nauka idzie młodemu seminarzyście znacznie lepiej: w pierwszym roku ma jeszcze jedynie dobre i dostateczne stopnie, ale dwa lata później staje się prymusem. Ma więcej czasu i jest obdarzony niezwykłym uporem (będącym czymś więcej niż jedynie „chłopskim”) oraz determinacją, które potem zawiodą go w życiu bardzo daleko. Toteż gdy ma niecałe czternaście lat, w dniu św. Piotra i Pawła 1895 roku, otrzymuje tonsurę na znak przynależności do stanu kapłańskiego i zaczyna nosić sutannę. Ale to jeszcze nie wszystko. Przełożeni, widząc niezwykłe postępy młodzieńca o tak skromnym pochodzeniu, dają mu także Mały Regulamin, to znaczy regułę życia, którą proponują jedynie gorliwszym seminarzystom. Młody Angelo przepisuje ją do niewielkiego zeszytu, w którym później będzie notować także wszelkie swoje duchowe postępy, zaniedbania i upadki odnośnie do wszystkich punktów owego regulaminu. Taka jest właśnie geneza Dziennika duszy, kluczowego świadectwa życia wewnętrznego przyszłego papieża Jana XXIII. Tak naprawdę nie jest to dziennik, w którym Angelo spisywał swoje przemyślenia, ale zbiór duchowych tekstów, do których w swoim czasie przywiązywał wielkie znaczenie i które przynajmniej przez pewien czas kształtowały jego osobowość i ducha. Niekoniecznie są to niezwykle intymne rozważania: czasem to po prostu notatki z rekolekcji, które albo sam odprawiał, albo głosił dla innych, zapiski z ważnych podróży, a nawet kolejne wersje testamentu.

Co stanowiło treść Małego Regulaminu? Gdy go dziś czytamy, uderza przede wszystkim ogromny spis pobożnych praktyk, podzielonych na rubryki „codziennie”, „co tydzień”, „co miesiąc”, „co rok” i „w każdym czasie”. Gdy to wszystko spada nagle na głowę trzynastoletniego chłopca, choćby nawet nie wiem jak pilnego, reakcją może być albo bunt („to niemożliwe do wykonania”, „z tym się długo nie da żyć”), albo też podjęcie wyzwania („tak, wykonam to właśnie dlatego, że jest to takie trudne!”). W dalszej części Dziennika duszy widzimy, jak dalece w młodym Angelu przeważy właśnie ta druga reakcja. On musi zostać świętym i wobec tego zadanie wykona bez szemrania i dyskusji! A ponieważ w tym wieku wypełnienie wszystkich punktów Małego Regulaminu z całym zaangażowaniem i wolą jest (przynajmniej z punktu widzenia elementarnych praw psychologii) właściwie niemożliwe, stąd też napotykamy w zapiskach początkującego kleryka nie kilka, ale dosłownie dziesiątki stron takich oto wpisów:

Po uczynieniu generalnego przeglądu moich uczynków z ostatnich dni stwierdziłem, że mam dość powodów do wstydu i upokorzenia. Widzę, że do doskonałości w tym wszystkim, co czynię, wiele mi jeszcze brakuje: nie za dobrze odprawiałem medytacje, nie słuchałem należycie mszy św., a to dlatego, że pozwoliłem sobie na rozproszenie zaraz po rannym wstaniu, podczas ubierania się. Stwierdziłem, że nie nawiedzałem Najświętszego Sakramentu z taką jak dawniej gorliwością, że byłem bardzo roztargniony, zwłaszcza podczas recytacji nieszporów, że poddawałem się lenistwu z powodu panującego upału, jednym słowem, jestem dopiero na początku obranej przeze mnie drogi. Co za wstyd! Myślałem, że do tej pory stanę się już świętym, a tymczasem jestem takim samym nędznikiem jak poprzednio. Muszę więc głęboko się upokorzyć i zrozumieć, że nic nie jestem wart. Pokory, pokory, pokory! (DzD, s. 57-58; 63).

Ale gdy już coś naszemu ambitnemu klerykowi wyszło, to też nie był z tego zadowolony:

Dziś także nieźle mi poszło, za co składam dzięki Jezusowi. Ach, gdyby tak zawsze mogło być, co by to było za szczęście! Ale biada mi, gdybym się miał tym pysznić, biada! Sam z siebie nie mam nic dobrego, moją własnością są tylko grzechy (DzD, s. 90; 147).

A zatem dokładne wypełnienie punktów Małego Regulaminu nie może być, jego zdaniem, powodem do chluby, bo, po pierwsze, zawsze mogło być lepiej i więcej, a po drugie, groziłoby to popadnięciem w grzech pychy, który przekreśliłby wszelkie inne zasługi. W ten sposób nasz pobożny młodzieniec znalazł się w dość subtelnej duchowej pułapce: uporczywie szukał moralnej doskonałości, która zabiera całą radość płynącą z obcowania poprzez modlitwę z Bogiem i Jego świętymi, zabiera też pokój serca i w znaczący sposób izoluje od bliźnich. Wyraźnie widać tę tendencję w następującej uwadze:

[…] zatrzymuję się zbyt długo po kolacji na pogawędkach z moją rodziną w kuchni; w dodatku mówi się zawsze o kłopotach, które napełniają moje serce smutkiem i mogą doprowadzić do tego, że zapomnę o wielkim prawie miłości. A więc po skończonym różańcu [odmawianym przez całą rodzinę] powiem jeszcze parę słów i wycofam się. Pewno, że kłopotów jest wiele, lecz moje są innego rodzaju niż te, które dręczą moją rodzinę: ich kłopoty dotyczą ciała, spraw materialnych, a moje dotyczą duszy. […] Przeciwności, zamiast służyć moim najbliższym ku dobremu, służą im ku złemu (por. DzD, s. 80; 121).

Sens tego wspomnienia jest jasny: rodzina Angela myśli tylko o przyziemnych sprawach materialnych, a zupełnie nie baczy na dobra duchowe, które w tym przypadku domagałyby się, w imię prawa miłości, zaprzestania walki o swoje i udzielenia przebaczenia. A jednak tkwi w nim też pewnego rodzaju domniemanie, że w zasadzie tylko on, ambitny kleryk realizujący ideały świętości, ma w życiu prawdziwe problemy (domyślnie: ze stosowaniem Małego Regulaminu), zaś inni, gdy przejmują się sprawami tego świata, czynią to jedynie na własną zgubę. Nic zatem dziwnego, że od czasu do czasu ktoś z bliższych znajomych lub krewnych żali się przełożonym seminaryjnym Angela, że ten za bardzo wywyższa się ponad innych; raz nawet wylewa na niego swe żale własna matka, gdy potraktował ją, zapewne nieświadomie, nieco obcesowo. Osiemdziesięcioletni papież Jan XXIII tak potem oceni ów okres swego życia:

Byłem dobrym, niewinnym chłopcem, trochę nieśmiałym. Chciałem za wszelką cenę kochać Boga i nie myślałem o niczym innym, jak tylko aby zostać księdzem […]. Także gryzłem się z powodu roztargnień na modlitwie i nakładałem na siebie nie lada pokuty, żeby się od nich uwolnić. Brałem wszystko na serio, stąd moje rachunki sumienia były drobiazgowe i surowe. Dziś, z odległości przeszło sześćdziesięciu lat, patrzę na te moje pierwsze zapiski duchowe, jak gdyby to były wypowiedzi kogoś innego i wielbię za to Pana (DzD, s. 6-7).

„Jak gdyby to były zapiski kogoś innego…”

Jak jednak doszło do tak wielkiej przemiany w życiu duchowym Angela Roncallego?

Pierwsza próba: służba wojskowa i trudny powrót

Angelo powoli zbliżał się do ukończenia ważnego etapu seminaryjnej formacji, czyli do przyjęcia pierwszych święceń. Uczy się coraz lepiej, a przełożeni, widząc jego zaangażowanie i zapał, powierzają mu coraz poważniejsze funkcje opieki nad nowo przybyłymi klerykami. Około roku 1900, kiedy kończy dziewiętnaście lat, zapada decyzja, aby wysłać go na dalsze studia do Rzymu, do prestiżowego seminarium duchownego, w którym diecezja Bergamo mogła umieścić jedynie kilku swoich kleryków. Był to wówczas ogromny zaszczyt, ponieważ tego rodzaju promocja na ogół łączyła się z szybką ścieżką kariery, nie wykluczając w tym nawet trafienia do Kurii Rzymskiej. W rzymskim seminarium wykładali wówczas najwybitniejsi profesorowie, tacy jak chociażby Eugenio Pacelli, przyszły papież Pius XII. Na wszelki wypadek nowi seminarzyści musieli ponownie przejść pełny kurs teologii, tym razem na możliwie najwyższym poziomie, studia zaś kończyły się uzyskaniem tytułu doktora teologii, czego nie praktykowano w innych seminariach.

Angelo czuje się w Rzymie bardzo dobrze. Nie ma problemów z zawyżonym poziomem studiów, zajmuje się szczególnie zgłębianiem historii Kościoła. Tymczasem w jego rodzinnym domu zachodzi dość niespodziewana okoliczność, która w poważny sposób zakłóca rzymską sielankę. Jest nią powołanie do wojska jego młodszego brata Zaverio (Ksawerego), który w połowie 1901 roku kończy właśnie osiemnaście lat. Starszych braci Angelo nie ma, natomiast dwaj młodsi od niego są jeszcze dziećmi (dziesięć i siedem lat). Ojciec Angela Jan Baptysta ma wtedy czterdzieści siedem lat i do tego spore kłopoty ze zdrowiem, nie może więc uprawiać ziemi. Służba wojskowa Zaverio wiązałaby się zatem z materialną ruiną całej rodziny, w której było jeszcze kilka małoletnich sióstr.

Cóż w tej sytuacji ma zrobić Angelo? Mógłby powiedzieć sobie, że jego powołanie (w końcu sprawa duchowa!) jest ważniejsze od zwykłych przyziemnych problemów rodziny – i spokojnie kontynuować studia w Rzymie, modląc się przy okazji o to, aby jego bliscy jakoś przetrwali tę sytuację z Bożą pomocą.

A jednak, przypuszczalnie w trakcie wakacji 1901 roku, podejmuje zupełnie inną decyzję. Po rozmowie ze swymi przełożonymi z Bergamo postanawia odbyć służbę wojskową zamiast brata. Trzeba wiedzieć, że w owym czasie, pomimo bardzo napiętych stosunków między państwem włoskim a Kościołem, kleryków do wojska w zasadzie nigdy nie powoływano. W tej wyjątkowej sytuacji Angelo zgłasza się do wojska na ochotnika, zaś diecezja Bergamo płaci włoskiej armii sporą jak na owe czasy sumę 1200 lirów, aby skrócić okres jego służby z dwóch lat do roku. Ma ona miejsce w koszarach tuż pod Bergamo, przy czym dowódcy zostali o fakcie z góry uprzedzeni, aby nie czynić powołanemu klerykowi zbytnich kłopotów. Na początku wydaje się więc, że wszystko będzie się odbywać w sposób możliwie najmniej kłopotliwy i prawie bezbolesny, na tyle, na ile mogła na to pozwolić wojskowa dyscyplina.

Służba wojskowa jest jednak dla Angela dużym szokiem. Nie ma wprawdzie kłopotów ani z dostosowaniem się do rygorów życia w koszarach, ani z udziałem w forsownych marszach i ćwiczeniach. Po sześciu miesiącach zostaje nawet kapralem, a na samym końcu służby sierżantem. Nie jest też w najmniejszym stopniu szykanowany przez dowódców. A jednak brutalne zetknięcie się z instytucją, gdzie młodzi poborowi zaspokajają swoje seksualne potrzeby jak popadło, otwarcie o tym mówiąc (a nawet przechwalając się), gdzie Bóg wydaje się całkowicie nieobecny, gdzie straszne przekleństwa dotyczące Osób Trójcy Świętej, Matki Bożej i świętych są na porządku dziennym – będą się nimi gorszyć nawet żołnierze armii Hallera walczący po włoskiej stronie pod koniec pierwszej wojny światowej – robi swoje. Po powrocie Angelo nazywa swoje roczne doświadczenie „niewolą babilońską” i pisze bez ogródek w swych rekolekcyjnych notatkach:

Znam życie w koszarach i drżę na samą myśl o nim. Ile tam przekleństw, ile plugastwa! […] O, jak brzydki jest świat, ile w nim plugastwa i brudu! W ciągu roku mej służby wojskowej przekonałem się o tym wprost namacalnie. Wojsko jest bagnem, które mogłoby zatopić całe miasto. Któż potrafi bez pomocy Bożej ocalić się od tego błota? Dziękuję Ci, mój Boże, żeś mnie uchronił od tak wielkiego zepsucia; jest to naprawdę jedna z największych łask, za które będę Ci wdzięczny przez całe życie. Nie przypuszczałem, że człowiek, istota rozumna, może tak się poniżyć. A jednak tak jest i dziś z moim doświadczeniem mogę chyba twierdzić, że większość ludzi w pewnym okresie życia upodabnia się do bezwstydnych zwierząt. […] Dziś nie dziwię się już niczemu, pewne historie nie robią już na mnie wrażenia. […] O Panie, drżę także o siebie (DzD, s. 125, 127; 243, 248-250).

Młodemu pobożnemu klerykowi zawalił się właśnie cały jego duchowy świat, w którym jedynym poważnym zmartwieniem były rozbieżności z literą Małego Regulaminu. Jakże teraz, w świetle nowego doświadczenia życiowego, mogły przedstawiać się takie oto punkty:

Nie będę nigdy brał do ręki ani oglądał książek czy obrazków obrażających skromność, a gdy napotkam tak niebezpieczne przedmioty, natychmiast podrę je lub spalę – nawet gdyby znajdowały się w rękach moich kolegów – chyba że takie postępowanie miałoby wywołać jakieś niepożądane skutki. […] Gdy zauważę u innych jakieś uchybienie czystości, upomnę z miłością, a jeśli to nie pomoże, odejdę, zaznaczając w ten sposób moje najwyższe niezadowolenie (DzD, s. 55; 52-53).

Otóż to: nie można było tak po prostu „odejść sobie” z koszar, wyrażając przy tym „najwyższe niezadowolenie”, gdy wysłuchało się przypadkowo jakiegoś sprośnego dowcipu! Nowa sytuacja wymagała zupełnie nowego „Regulaminu”, wymagała zupełnie innej postawy, innego sposobu myślenia i działania niż wszystko to, o czym dotąd Angelo słyszał od swoich profesorów.

Także dla samych profesorów rzymskiego seminarium powrót Angela na studia po roku spędzonym w wojsku mógł być bardzo kłopotliwy. Kto wie, na ile go zmieniły koszary? Jak dalece tak bliski i długi kontakt z ludźmi „niebojącymi się Boga” mógł wpłynąć na jego serce? Z tego powodu przełożeni niemal natychmiast wysyłają sierżanta kleryka na kilkudniowe ćwiczenia ignacjańskie do redemptorysty o. Francesca Pitocchiego, aby sprawdził, czy ten niegdyś dobrze zapowiadający się młodzieniec jest jeszcze zdolny do życia w stanie duchownym. Samemu zaś zainteresowanemu oświadczają, że nie ma mowy, aby mu szybko udzielono niższych święceń (wtedy był to subdiakonat i diakonat), że przypuszczalnie będzie musiał raz jeszcze powtórzyć rok studiów i że tymczasowo będzie skierowany do pracy jako sanitariusz w infirmerii.

Angelo przypuszczalnie czuł przez skórę, że teraz właśnie decydują się losy jego kapłaństwa. Rozumiał, że traktuje się go niczym starotestamentalnego „nieczystego”, który zaciągnął swoją nieczystość przez długi kontakt z nieczystymi. Gdyby został usunięty, musiałby powrócić do swojej wioski z rozpaczą w sercu i podjąć pracę na roli jak jego bracia. Bo zapewne do wojska powrócić by już nie chciał, nawet w roli zawodowego podoficera…

I oto właśnie w tym dramatycznym momencie Opatrzność zsyła mu kierownika duchowego, o którym – już jako papież – powie, że to właśnie on uratował go w krytycznym momencie życia. Dotąd rekolekcyjne zapiski Angela koncentrowały się na spisywaniu kolejnych postanowień i obwinianiu siebie, że ich nie wypełnia tak, jak trzeba. Były to także ćwiczenia wzorowane na tygodniach św. Ignacego Loyoli, ale ich celem było – jak się wydaje z tego, co nasz pilny kleryk tam zanotował – nie tyle lepsze poznawanie Jezusa przez medytację Ewangelii, ile motywowanie się do większej gorliwości w spełnianiu owych zobowiązań i wzbudzanie żalu, że nie jest się jeszcze tak świętym, jak się być powinno. Oto jeden z takich typowych zapisków:

Jestem klerykiem, więc muszę być wobec Boga aniołem. […] Imię Angelo musi być dla mnie bodźcem, bym stał się prawdziwie anielskim klerykiem. Ile razy posłyszę, że tak mnie nazywają, przypomnę sobie mój obowiązek dążenia do doskonałości, a równocześnie wzbudzę w sobie akt skruchy za to, że pomimo imienia, które noszę, wcale nie jestem aniołem (DzD, s. 97-98; 165).

Gdy zaś na rok przed służbą wojskową pielgrzymował do rzymskich katakumb, wyrwało mu się spontanicznie takie oto pobożne westchnienie:

O Tarcyzjuszu, kilkuletni bohaterze, o Cecylio, cudzie siły, wybrany kwiecie czystości, jak bardzo was zapamiętano! Dlaczego ja nie jestem taki, jakimi wyście się stali? (GdA 232).

Teraz jednak nowy ojciec duchowy ukazuje Angelowi zupełnie nową perspektywę: nie ma co porównywać własnego życia z życiem innych świętych – a już tym bardziej aniołów – ani własnych czynów z ideałami spisanymi w reguły. Cały jego wysiłek powinien odtąd wyrażać się w pozwoleniu na oświecenie wydarzeń własnego życia światłem płynącym z życia Jezusa, opisanego w Ewangelii, i na wewnętrznym przyswojeniu tej nauki podczas medytacji. Stąd powinny wynikać wszelkie dalsze decyzje. I nagle wszystko staje się dla zbolałego kleryka jasne. Gdy rozważa fundamentalną regułę, która jest kamieniem węgielnym Ćwiczeń duchowych św. Ignacego Loyoli i która zawiera taką oto wskazówkę:

trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi [nie robiącymi różnicy] w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych, […] tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa [więcej] niż ubóstwa, zaszczytów [więcej] niż wzgardy, życia długiego [więcej] niż krótkiego, i podobnie we wszystkich innych rzeczach[7],

spontanicznie i natychmiast zaczyna ją stosować do własnej sytuacji:

Chciałbym studiować jakąś dziedzinę wiedzy. Przełożeni na to nie pozwalają. A więc dobrze, nie będę studiował i nadal będę pogodny. Chciałbym otrzymać święcenia subdiakonatu na Wielkanoc. Przełożeni nie chcą o tym słyszeć. Skoro tak, będę czekał i nadal będę pogodny. Bardzo bym chciał, by mnie zostawiono w spokoju. Tymczasem przełożeni chcą mi dać zajęcie, które mi się wydaje upokarzające i uraża moją miłość własną. Posłuszeństwo drogo mnie kosztuje. Tym lepiej: będę posłuszny (DzD, s. 124; 240).

Zaczyna też, zgodnie z logiką Ćwiczeń duchowych, odczytywać własne życie nie przez pryzmat zasad moralnych, lecz w świetle życia Chrystusa:

Tyś przyszedł na świat ubogi, ale czyż i ja, któremu aż do tej pory musisz dostarczać pożywienia kęs po kęsku, nie jestem wielkim biedakiem? Odkąd zostałem klerykiem, nie miałem jeszcze na sobie sukni, która by nie była z litości podarowana przez jakąś dobrą istotę. Tyś ciężko pracował od najmłodszych lat, ale wiesz, że i jam jest ubogi w pracach od młodości mojej (Ps 87,16). Tyś nie szukał zwolnienia od żadnego prawa – i ja także musiałem się poddać służbie wojskowej, co jest niesłusznym i barbarzyńskim nakazem w stosunku do Twych sług. Pierwsze trzydzieści lat Twego życia spędziłeś w milczeniu i ciszy domku nazaretańskiego, a ja już od przeszło dziesięciu lat usunąłem się ze świata i schroniłem się w Twoim sanktuarium (DzD, s. 128-129; 254-255).

Zauważa też, jak bardzo jego skromne pochodzenie wprawiało go w kompleks niższości, który aż dotąd starał się przezwyciężyć poprzez coraz to nowe sukcesy zarówno w nauce, jak i w ascezie. Odkrywa nagle, że ubóstwo, w kontekście upodobniania się do Jezusa, jest raczej korzyścią niż obciążeniem:

Tymczasem dobre i to, że nie wstydzę się nigdy mego ubóstwa, przeciwnie, mam w nim wielkie upodobanie, szczycę się nim jak panowie tego świata swymi znakomitymi nazwiskami, tytułami szlacheckimi, swymi strojami. Jestem z tego samego co i Chrystus rodu: czegóż mi więcej potrzeba? Czy odczuwam jakiś brak? Opatrzność dostarczy wszystkiego w obfitości, jak to dotąd czyniła (DzD, s. 130; 259).

Wreszcie dokonuje także przełomowego odkrycia:

Oto najważniejszy szczególny owoc moich rekolekcji. Nie powinienem pragnąć stać się tym, czym nie jestem, lecz w jak najdoskonalszy sposób realizować to, czym jestem. Takie jest zdanie mego [umiłowanego] św. Franciszka Salezego (por. DzD, s. 134; 273).

Miesiąc po zakończeniu rekolekcji przedłuża tę refleksję w niezwykle dojrzały sposób:

Przekonałem się niezbicie, jak fałszywe jest mniemanie, że kształtowanie siebie na wzór jakiegoś świętego prowadzi do własnego uświęcenia. Gdy tylko zauważyłem w moich czynach jakąś niedoskonałość, stawiałem sobie przed oczy postać świętego, którego chciałem naśladować we wszystkich, najmniejszych szczegółach, tak jak malarz czyni, kopiując dokładnie obraz Rafaela. Mówiłem sobie, że św. Alojzy w takim wypadku postąpiłby tak a tak, natomiast nie uczyniłby tego lub tamtego. Kończyło się jednak na tym, że nie udawało mi się nigdy osiągnąć tego, co zamierzałem, a sądząc, że temu podołam, niecierpliwiłem się. Taka metoda jest fałszywa. Z cnoty świętych muszę brać to, co istotne, a nie rzeczy przypadkowe. Nie jestem św. Alojzym i nie mogę się uświęcić w ten sam co on sposób, lecz tak, jak tego wymaga moje odmienne jestestwo, mój charakter i moje warunki. Nie mogę być sztywną i martwą kopią choćby nawet najdoskonalszego wzoru. Bóg chce, byśmy naśladując świętych, czerpali z ich cnót najbardziej ożywcze soki, łączyli je z naszą krwią i dostosowywali do naszych indywidualnych możliwości i naszych warunków. Gdyby św. Alojzy był taki jak ja, uświęciłby się w inny sposób, niż to uczynił (DzD, s. 146-147; 303).

Odkryciu, że należy zaprzestać naiwnego naśladownictwa świętych, Angelo będzie wierny aż do końca swego życia. Od tego momentu będzie się starał czynić wszystko, cokolwiek mu będzie powierzone, w sobie właściwy sposób, biorąc pod uwagę własne usposobienie, talenty i doświadczenia. Nigdy nie będzie się starał powielać czynów swoich poprzedników ani z nimi porównywać, zwłaszcza gdy zostanie papieżem.

Tak oto pierwsza wielka próba życia zakończyła się dla Angela wielkim zwycięstwem. Wyszedł z niej umocniony i stał się jakby innym człowiekiem. Pisze o tym tymi słowami:

O roku 1902 będę zawsze pamiętał jako o roku mej służby wojskowej i roku walki. Mogłem stracić powołanie jak tylu innych biednych, nieszczęśliwych, a nie utraciłem go. Mogłem utracić świętą czystość, łaskę Bożą, lecz Bóg nie dopuścił do tego. Przeszedłem przez błoto, ale On nie dozwolił, bym się pobrudził. Żyję, jestem zdrowy, silny, bardziej niż kiedykolwiek… Jezu, dziękuję Ci, kocham Cię (DzD, s. 142; 292).

Lata bezpiecznych przystani

Po rekolekcjach ignacjańskich odprawionych pod kierunkiem o. Pitocchiego Angelo całkowicie odzyskuje zaufanie swych przełożonych z rzymskiego seminarium. Czytający w duszach rekolekcjonista musiał ich zupełnie uspokoić co do stanu ducha sierżanta kleryka i zapewnić ich, że roczny pobyt w wojsku ani go nie wykoleił, ani nie zniszczył jego powołania. Także nauka po rocznej przerwie nie sprawia byłemu żołnierzowi żadnych kłopotów. Do święceń subdiakonatu zostaje dopuszczony jeszcze w kwietniu 1903, do diakonatu w grudniu 1903, zaś w lipcu 1904 roku zdaje ostatnie egzaminy doktorskie wieńczące jego studia teologiczne.

W czasie dni skupienia tuż przed święceniami prezbiteratu dopada go jednak wielki niepokój odnośnie do jego kapłańskiej przyszłości. Angelo, jako potomek zasiedziałych rolników, jakby z natury lubił stabilność i obawiał się gwałtownych zmian związanych zarówno z miejscem zamieszkania, jak i pracą. Tu jednak zadziałało bezbłędnie poprzednie doświadczenie przełomowych rekolekcji z grudnia 1902 roku. Pomny na to, że trzeba zawsze zachowywać dystans do własnych planów i zamiarów, bo nigdy nie dorównują Bożemu zamysłowi, zapisuje:

Kim będę w przyszłości? Czy dobrym teologiem, wybitnym prawnikiem, wiejskim proboszczem, czy też zwykłym, biednym księdzem? Cóż mnie to może obchodzić! Może niczego nie osiągnę, może znacznie więcej – to wszystko zależy od tego, co Bóg zechce ze mną uczynić. Bóg jest dla mnie wszystkim. „Bóg mój i wszystko moje”. Co do marzeń piastowanych przez miłość własną – chęci popisania się przed ludźmi – Bóg postara się, by to wszystko wniwecz obrócić. Muszę dobrze wbić sobie w głowę, że Bóg mnie kocha i wtedy w moich planach nie będzie miejsca na ambicję. Zrozumiem również, że nie warto sobie tym zaprzątać głowy (DzD, s. 196; 430).

Tak właśnie dojrzewa w nim coraz bardziej wewnętrzna wolność, a więc to, co św. Ignacy Loyola nazywa w Ćwiczeniach duchowych świętą obojętnością (łac. indifferentia). Angelo przypomina sobie także, że świętych, których starał się naśladować w szczególny sposób, Bóg prowadził niekiedy w bardzo zaskakujący sposób:

Czyż nie widać jasno, że święci już od najmłodszych lat wstępowali na drogę wprost przeciwną niż ta, którą wskazywały ich naturalne skłonności i wspaniałe przymioty? A jednak zostali świętymi, i to jakimi świętymi! Reformatorami społeczeństwa, założycielami wybitnych zakonów. Praktykowali bowiem świętą obojętność, pilnie wsłuchiwali się w głos Boga, który przemawiał do nich, tak jak do mnie; nie kierowali się w wyborze drogi miłością własną, lecz z zamkniętymi oczami i z zapałem oddawali się temu, co Bóg chciał. Powracam do zagadnienia obojętności, ponieważ w gruncie rzeczy to stanowi dla mnie najtwardszy do zgryzienia orzech (por. DzD, s. 196; 432).

Czy już wtedy domyśla się, jak wiele w jego dalszym życiu będzie zależało od jak najdokładniejszego trzymania się tej zasady?

10 sierpnia 1904 roku Angelo otrzymuje święcenia kapłańskie z rąk biskupa Giuseppego Ceppetellego, tytularnego patriarchy Konstantynopola. Zapewne nie przypuszcza wtedy, że sam przez długie lata będzie w Konstantynopolu piastował urząd delegata apostolskiego… Następnego dnia wczesnym rankiem wicerektor jego seminarium prowadzi go do grobu św. Piotra, aby tam Angelo odprawił mszę świętą prymicyjną. Po tym pełnym wzniosłych przeżyć nawiedzeniu grobu Księcia Apostołów Angela czeka w południe kolejna niespodzianka: prywatna audiencja u papieża Piusa X. Ojciec Święty nie tylko kurtuazyjnie zamienia z neoprezbiterem kilka zdań, lecz także błogosławi go i wyraża radość z powodu dzwonów w Bergamo, których piękny dźwięk będzie towarzyszył jego mszy w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w rodzinnej wiosce. Młody ksiądz mógł się wtedy czuć niczym w siódmym niebie…

W tym podniosło-radosnym nastroju przeżywa jeszcze kolejnych kilka miesięcy. Pozostaje w Rzymie, zaczyna studiować prawo kanoniczne w celu uzyskania kolejnego doktoratu i zostaje ojcem duchowym kleryków swego seminarium duchownego. Stan jego ducha oddaje nieco podniosłe kazanie, które wygłasza dla swych podopiecznych w październiku 1904 roku podczas pielgrzymki do La Verny, miejsca, gdzie św. Franciszek z Asyżu otrzymał stygmaty.

Teraz już w pełni przekonany, że o wszystkim decyduje osobista więź z Jezusem, a nie formalne trzymanie się choćby najpobożniejszej reguły życia, mówi jakby w natchnieniu:

Ach, przyjaźń z Jezusem! Jest naszym życiem, jest tajemnicą naszego istnienia, wyjaśnia powołanie, kapłaństwo i apostolat przyszłych dni. […] Przyjaźń z Jezusem nie czyni hałasu, ale ujawnia się w natychmiastowym rozlewaniu się słodyczy i pokoju, który przenika całą naszą osobę poprzez łagodne i pozbawione wstrząsów panowanie nad naszymi popędami, w wybornej uprzejmości i pięknie usposobienia; my zaś [wraz z nią] to wszystko stopniowo pozyskujemy. […] Apostolski zapał, poprzez który możemy pewnego dnia uczynić tak wielkie rzeczy naszym braciom, nieustannie wykuwa się w ukrytym sanktuarium naszej zażyłej przyjaźni z Jezusem. W Nim uczymy się kochać wszystkich ludzi tak jak On ich ukochał, tak aby cały świat zjednoczył się z nami w miłowaniu tylko Jego samego (GdA 453-454).