33,50 zł
Dwudziestolecie międzywojenne to nie tylko epoka charlestona, jazzu, neonów, smokingów i dam z chłopięcymi fryzurami. Obok przystojnych lotników, gwiazd kina czy żołnierzy, bohaterami masowej wyobraźni stawali się wówczas także jasnowidze i detektywi. Ci pierwsi nie tylko przepowiadali przyszłość i kontaktowali się z zaświatami - równie chętnie rozwiązywali zagadki kryminalne. Drudzy zaś w swoich śledztwach niejednokrotnie sięgali do seansów spirytystycznych, niekiedy nawet porzucając mundur policjanta, by tropić jeszcze mroczniejsze, duchowe tajemnice. Czytelnicy ówczesnych gazet chętnie i z wypiekami na twarzy śledzili wyczyny zarówno detektywów, jak i jasnowidzów. Książka Haski i Stachowicza jest fascynującą podróżą w czasie do barwnego świata przedwojennej Polski. Opowiada o zapomnianych postaciach tamtych czasów – jasnowidzach, mediumistach, komisarzach i prywatnych detektywach. Dzięki policyjnym archiwom, prasie i wspomnieniom, autorom udało się na nowo odkryć świat komisariatów, gabinetów i salonów z wirującymi stolikami, który tak bardzo fascynował niecałe sto lat temu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 360
„Nie ma nierozwiązywalnej zagadki, nic nierozpoznawalnego,jak również nadnaturalnego ani nadnormalnego”.
Z wykładu Gustave’a Géleya wygłoszonego28 stycznia 1918 roku w College de France
„Zjawiska, które nazywamy nadnaturalnymi,mają w istocie charakter naturalny,lecz my nie zgłębiliśmy jeszcze rządzących nimi praw”.
Agatha Christie, Świadek oskarżenia
Detektywi kontra jasnowidze?
Wśród wielu zdjęć fotografki Zofii Chomętowskiej, dokumentujących życie odradzające się w ruinach Warszawy w 1945 roku, jest i to, na którym uwieczniono ścianę ocalałego domu na ulicy Mokotowskiej. Wykonany farbą wielki napis umieszczony wśród szyldów i plakatów głosi: „Kapcie, Mokotowska 52”. Po lewej widać szyld pracowni krawieckiej szyjącej odzież sportową i roboczą, po prawej zaś kilka płacht papieru nalepionych niemal jedna na drugiej. Jeżeli wytężymy wzrok, na tej wiszącej nieco niżej odczytamy nazwisko i imię: Pyffello Wacław. I chodziło tu nie o osobę zaginioną podczas wojny – jak byśmy się spodziewali – ale o tę, która chciałaby ją odszukać. Wacek Pyfel, bo tak naprawdę nazywał się Pyffello, z zawodu był ślusarzem. Szybko jednak się przekonał, że przepowiadanie przyszłości jest intratniejsze, i już przed pierwszą wojną reklamował się jako astrolog, chiromanta i jasnowidz. Na innym zdjęciu, zrobionym w 1940 roku, mężczyzna w kapeluszu i płaszczu stoi przed tablicą ogłoszeniową. Nad afiszem o premierze przedstawienia Paszteciki w teatrze Rewia „Nowości” widać plakat Pyffella, który „mówi o osobach oddalonych”.
O tym, jak dużym wzięciem cieszyli się jasnowidze podczas wojny i tuż po jej zakończeniu, świadczą ogłoszenia w prasie. Weźmy dla przykładu numer gadzinowego „Nowego Kuriera Warszawskiego” z 1 sierpnia 1940 roku. Część ogłoszeń nie różni się zbytnio od tych, które widzimy dziś w gazetach i na portalach internetowych. Ktoś sprzedaje dom z ogródkiem w Radości pod Warszawą („pośrednicy wykluczeni!”[1]), ktoś inny – mieszkanie na Mokotowie. Firma „Fungus” oferuje swoje usługi w zakresie impregnacji drewna, zaś anonimowy lekarz z Marszałkowskiej pomoże zapobiec niepożądanej ciąży. Są też anonse matrymonialne: „Lekarz po trzydziestce, wolny, zdolny i zasobny, ożeni się. Szanse ma Polka uczciwa, kulturalna, efektowna, miła i zdrowa, niekoniecznie bogata, do lat 25”. Treść innych świadczy o tym, że trwa wojna; wyjątkowo dużo ofert dotyczy sprzedaży przedmiotów luksusowych: futer, brylantów, sreber stołowych, nawet obrazu Wojciecha Kossaka. O trwającej okupacji świadczy też język – ktoś chce wynająć pokój „przy izraelskiej rodzinie”, inny zaś zamierza wydzierżawić sklep i prosi, by składać oferty w kiosku na Krakowskim Przedmieściu na hasło „Aryjczyk”. Wyróżnia się kilka anonsów dotyczących poszukiwania osób zaginionych w czasie wojny, między innymi anons Pyffella. Tuż obok swoje usługi oferuje „były detektyw prywatny”, przyjmujący w Alejach Jerozolimskich. W zawierusze wojennej ludzie szukali swoich bliskich lub jakichkolwiek informacji o ich losie. A kto pomoże w tym lepiej niż jasnowidz albo detektyw?
Mężczyzna czytający afisze, Warszawa, 1940 rok.Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygn. 3/2/0/-/223/3
Wydawać by się mogło, że to postacie z całkowicie różnych światów. Detektyw mocno stąpa po ziemi, rozumuje logicznie, bada dowody jak najbardziej materialne, posługuje się dedukcją. W rozwiązywaniu zagadek pomagają mu zeznania świadków, poznawanie faktów i gromadzenie dokumentów. Z kolei jasnowidz wykorzystuje tajemnicze moce nadnaturalne, rozmawia z duchami zmarłych, podróżuje przez niedostępne zwykłym śmiertelnikom niematerialne wymiary, w czym pomaga mu wirujący stolik. Detektyw wierzy szkiełku i oku, jasnowidz zaś odwołuje się do czucia i wiary. A jednak, jeśli się zastanowimy, dojdziemy do wniosku, że łączy ich dużo więcej niż to, iż ogłoszenia każdego z nich sąsiadowały ze sobą w prasie z okresu okupacji. Detektywi i jasnowidze często mieli tych samych klientów – osoby zdesperowane, szukające rozwiązania nurtujących je zagadek lub śladu zaginionych bliskich.
Kluczem do tej historii jest przełom pozytywistyczny drugiej połowy XIX wieku, który otworzył drogę do nowych przestrzeni naukowego poznania. Szkiełko i oko badaczy skierowano wówczas ku zjawiskom społecznym, dzięki czemu powstały podwaliny socjologii, antropologii kultury i psychologii. Nauka zastąpiła wiarę, a różne zjawiska, które jeszcze wiek wcześniej mogły zostać uznane za magię, zaczęły być technologią. Kolejne odkrycia rewolucjonizowały świat w nieznanym dotychczas tempie: silnik parowy, lokomotywa, telegraf, fotografia, elektromagnes, maszyna do szycia, lampa naftowa, elektryczność, bicykl, samochód, kino i aparat do zdjęć rentgenowskich. Szybkość dokonywania się postępu w wielu dziedzinach widać choćby w Warszawie. Na początku XIX wieku oświetlały ją nieliczne latarnie olejowe; nocnym przechodniom drogę w ciemnościach torowali latarnicy wyposażeni w specjalne lampki. Miasto liczyło wówczas nieco ponad sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Sto lat później, w 1908 roku, mieszkańców było już ponad osiemset tysięcy, a po ulicach oświetlonych latarniami elektrycznymi jeździły tramwaje, również elektryczne. Warszawa i tak była zapóźniona w stosunku do innych miast europejskich z powodów politycznych – imperium rosyjskie nie inwestowało w rozwój swoich peryferii. Na początku XX wieku mieszkańcy Londynu, Bostonu, Glasgow i Wiednia mieli do dyspozycji metro.
Narodziny nowoczesnego świata spowodowały pojawienie się nowych bohaterów. Wynalazcy oraz naukowcy mieli się zajmować udoskonalaniem przyszłości ludzkości. Baloniarze, a od 1903 roku piloci – podbojami „podobłocznych krain”, jak ujął to Władysław Umiński, jeden z polskich pisarzy przełomu wieków i twórca słowa „samolot”. Historia narodzin nowoczesności, której symbolami były para, elektryczność i samolot, będzie jednak niepełna, jeśli nie znajdzie się w niej miejsca dla detektywa i jasnowidza. Obie te postacie stały się pierwszoplanowymi bohaterami kultury przełomu XIX i XX wieku.
Detektyw miał być tym, kto zaprowadza porządek w szybko zmieniającym się świecie i stoi na straży sprawiedliwości. Na początku był to zwykły policjant, uganiający się za przestępcami z rewolwerem w dłoni; szybko jednak zamienił się on w fachowca, rozwiązującego zagadki nie tylko dzięki zeznaniom świadków, lecz także najnowszym zdobyczom nauki: dedukcji, daktyloskopii, fotografii, grafologii i podręcznikom o działaniu przestępczych umysłów. Z kolei jasnowidze i mediumiści zaglądali w świat pozazmysłowy. Ich popularność można interpretować jako swoistą odpowiedź na postęp; skoro świat zmieniał się w zastraszającym tempie, ludzie zwracali się ku temu, co tajemnicze, duchowe, poza granicą racjonalnego poznania. Tak naprawdę u źródeł mody na seanse przy wirującym stoliku kryło się przekonanie, że skoro wynalazcy i naukowcy w swoich pracowniach rewolucjonizują świat realny, to następnym krokiem będzie odkrycie i zbadanie świata pozazmysłowego. Jeśli bowiem można przesłać telegrafem wiadomość z jednego miasta do drugiego, to dlaczego nie można skontaktować się z duchami lub odkryć, co niesie przyszłość? Komunikacja ze światem pozazmysłowym była często praktykowana, badana i opisywana przez naukowców i wynalazców. Henryk Marconi był przekonany, że w radiu usłyszał duchy. W możliwość kontaktów z zaświatami wierzył Alexander Graham Bell. Wiara, że wkrótce zostaną znalezione dowody na istnienie świata pozazmysłowego, ciał astralnych, na możliwość jasnowidzenia oraz kontaktu z duszami zmarłych, była nie tylko powszechna, ale z punktu widzenia najtęższych umysłów XIX wieku – całkiem racjonalna. Skoro detektyw ma do dyspozycji najnowsze zdobycze nauki, to dlaczego nie może skorzystać z pomocy jasnowidza albo medium odczytującego szczegóły zbrodni z pisma mordercy – zwłaszcza jeśli śledztwo utkwiło w martwym punkcie? A jeżeli i detektyw, i jasnowidz rozwiązują zagadki zbrodni, to co ich różni? Czy naprawdę ludzie żyjący na przełomie XIX i XX wieku uważali ich za przeciwieństwa?
By znaleźć odpowiedź na to pytanie, przyjrzyjmy się najsłynniejszemu detektywowi tamtych czasów. Urodził się on podobno w 1854 roku, ale świat usłyszał o nim po raz pierwszy dopiero w roku 1887. Szybko stał się sławny – i to do tego stopnia, że nawet dziś jest jedną z najpopularniejszych postaci kultury masowej. Okrzyknięto go jednym z największych geniuszy w historii. Zmarł w tragicznych okolicznościach w 1893 roku. Jego wielbiciele pogrążyli się w żałobie. Zmobilizowali całą swoją energię, sięgnęli po zapasy atramentu i przystąpili do pisania listów z pogróżkami do autora. Wymusili na nim, by duch owego geniusza zmaterializował się znowu i stał ciałem. Chyba każdy wie, o kim tu mowa – o Sherlocku Holmesie, najsłynniejszym prywatnym detektywie na świecie. Nic nie szkodzi, że to tylko postać literacka stworzona przez Arthura Conana Doyle’a. Do Holmesa porównuje się do dziś nie tylko innych bohaterów popkultury, ale także prawdziwych, żyjących detektywów. Kto zdobędzie sławę i rozwiąże zagadkę kryminalną tak skomplikowaną, że napiszą o niej w gazetach (teraz raczej w Internecie), ten zapewne może liczyć na przydomek lokalnego, współczesnego Sherlocka. Tak samo było zresztą sto lat temu.
Sherlock Holmes jest nieodrodnym dzieckiem swoich czasów, uosabia wszystko, co w pozytywizmie tak nam bliskie. To człowiek, który siłą umysłu rozwiązuje wszystkie zagadki, jest jak ludzki komputer analizujący dane. Wierzy nie w pozory, lecz w fakty. Posługuje się dedukcją, czyli według podręczników logiki „wnioskowaniem niezawodnym”. Holmes jako racjonalista ustawia się na przeciwnym biegunie do magów, proroków i jasnowidzów. W pracy wykorzystuje intelekt i zmysły; ze zbioru śladów i faktów dzięki dedukcji tworzy najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie tego, co się stało. Ale żeby odnaleźć dowody, właściwie odczytać znaki wypełniające świat, posługuje się intuicją, szóstym zmysłem niedostępnym przeciętnym zjadaczom chleba – nawet gruntownie wykształconym, takim jak doktor Watson. Holmes wykorzystuje też narkotyki, by wzmacniać swoje zdolności. Dopiero po rozwiązaniu zagadki widać, że wszystko, co odkrył, układa się w racjonalną całość. Sztuka dedukcji opisywana jest przez Conana Doyle’a jako rodzaj podróży w umyśle: „A więc byłem w Devonshire.
– Myślą?
– Tak. Moje ciało pozostało tutaj, na tym fotelu, i skonsumowało dwa olbrzymie imbryki kawy i niezliczoną moc tytoniu”[2].
Miarą popularności postaci Sherlocka Holmesa były chociażby pisane przez anonimowych autorów apokryficzne wersje przygód detektywa, ukazujące się w wydaniach zeszytowych w latach 1908-1910.Źródło: CBN Polona
Dla czytelników przygód Holmesa na przełomie XIX i XX wieku owa podróż w umyśle była niezwykle podobna do astralnych podróży poza cielesną powłokę odbywanych przez popularnych wówczas magów i jasnowidzów. Superracjonalny Holmes jawił się im jako ktoś, kto potrafi, podobnie jak jasnowidz, przenikać nieprzeniknione i widzieć niewidzialne.
Sam Arthur Conan Doyle miał w sobie coś z detektywa i coś z mediumisty lub jasnowidza. Ten lekarz z doktoratem oraz propagator szczepień ochronnych był jednocześnie spirytystą i orędownikiem kontaktów z duchami (zwłaszcza po śmierci syna i brata). Uważał, że do zjawisk pozazmysłowych należy podchodzić niezwykle poważnie. Świat pozazmysłowy traktował racjonalnie i naukowo, uczestniczył w niezliczonych eksperymentach i śledztwach, pisał na jego temat rozprawy. Mało tego. Pod koniec życia twierdził, że w przyszłości „detektyw” i „jasnowidz” staną się jednym zawodem; na każdym posterunku będzie dyżurować osoba, która dzięki dedukcji i widzeniu pozazmysłowemu wyjaśni okoliczności każdej zbrodni. „Jeśli otrzyma fragment ubrania zamordowanej osoby, często będzie mogła przenieść się w czasie do momentu zabójstwa i odtworzyć okoliczności zbrodni oraz to, jak jej dokonano”[3].
Podczas rozwiązywania zagadek kryminalnych nieustannie balansowano wówczas na granicy między nowoczesnymi metodami śledczymi a tym, co dziś uznajemy za szarlatanerię. Daktyloskopię i grafologię uważano za równie naukowe i racjonalne jak jasnowidzenie. Przeprowadzano nawet oficjalne eksperymenty śledcze z udziałem mediów zaglądających do świata pozazmysłowego. Do rozwiązywania zagadek kryminalnych wykorzystywano między innymi antropometrię, której twórcą był Cesare Lombroso. Z całą mocą twierdził on, że potencjalnego złoczyńcę rozpozna – dzięki opracowanemu przez siebie aparatowi naukowemu – po kształcie czaszki, rysach twarzy i na przykład długości nosa lub kształcie uszu.
Detektywi jawnie prosili o pomoc jasnowidzów i mediumistów, a ci niekiedy zamieniali się w prywatnych detektywów astralnych pracujących na cały etat. Zajmowali się głównie rozwiązywaniem spraw, w których policja (rzekomo lub faktycznie) okazywała się bezsilna. Czasami bywało odwrotnie; to detektywi porzucali tropienie zbrodni i zamieniali się w łowców przestępczych dusz: demaskowali jasnowidzów hochsztaplerów lub szukali potwierdzenia na istnienie świata pozazmysłowego. Zdarzało się także, że jedna osoba łączyła w sobie obie profesje i działała jako jasnowidz-detektyw.
Opisywani tutaj bohaterowie masowej wyobraźni przełomu XIX i XX wieku mają jeszcze jedną wspólną cechę – często byli ówczesnymi celebrytami. Protokoły z seansów spirytystycznych sąsiadowały na łamach prasy z doniesieniami o dokonanych zbrodniach i prowadzonych śledztwach, a jasnowidze i detektywi zdobywali sławę równą sławie największych gwiazd kina. Wielu bohaterów naszej książki – zarówno detektywów, jak i jasnowidzów – dzięki artykułom na ich temat, wydawanym autobiografiom czy wygłaszanym wykładom budowało wokół siebie legendy, w których mity przeplatały się z rzeczywistością, to, co ziemskie, z tym, co pozazmysłowe, a racjonalne z pozornie nieracjonalnym.
Postanowiliśmy opowiedzieć historie ówczesnych sław, dziś zwykle zupełnie zapomnianych, w których biografiach nierzadko spotykają się świat pospolitej zbrodni i ciężkiej detektywistycznej roboty ze światem duchów i magii. Jest to także opowieść o rozwikływanych różnymi sposobami tajemnicach – spowijających miejsca zbrodni i samych bohaterów.
1. Halo? Czy to duch?
We wrześniu 1923 roku na Uniwersytecie Warszawskim odbyło się ważne wydarzenie naukowe: II Międzynarodowy Kongres Badań Psychicznych. Wbrew nazwie zebrane tam sławy nie zajmowały się problemami leczenia depresji za pomocą terapii na kozetce lub wyjazdu do wód. Głównym tematem spotkania było naukowe wyjaśnianie zjawisk niewyjaśnionych. Prelegentom towarzyszyli damy i dżentelmeni o zaskakujących zdolnościach, na katedrze stały słoje z ektoplazmą, dużym zainteresowaniem cieszyły się zgromadzone na tę okazję wymyślne przyrządy oraz fotografie astralne. Poza gośćmi takimi jak Harry Price, słynny łowca duchów, Gustave Géley z Instytutu Metapsychicznego w Paryżu oraz William Mackenzie, angielski pisarz i badacz zjawisk paranormalnych, w kongresie uczestniczyli także przedstawiciele rządu polskiego, żywo zainteresowani zagadnieniem. Kongres odbywał się bowiem w szczytowym okresie trwającej od połowy XIX wieku mody na wirujące (a właściwie lewitujące) stoliki i materializację duchów. Najsłynniejsze media stolikowe były królami prasy na równi z gwiazdami filmowymi. Jak grzyby po deszczu powstawały różne stowarzyszenia, których członkowie spędzali wieczory na dyskusjach o mediumizmie, spirytyzmie i okultyzmie oraz robieniu zdjęć zjawom. Naukowcy zaś całkiem poważnie głowili się nad racjonalnym wyjaśnianiem tych zjawisk. Dość powszechne było bowiem założenie, że światy pozazmysłowe czekają tylko na swojego odkrywcę, który je zbada i opisze, a spirytyzm przyniesie rewolucję równą tej wywołanej przez odkrycie elektryczności.
Ruch spirytystów i parapsychologów, który ogarnął cały zachodni świat, zapoczątkowały dwa wydarzenia z pozornie odległych obszarów – opowieści grozy i najnowszych wynalazków. Pierwszym wydarzeniem było pojawienie się pewnego wyjątkowo hałaśliwego ducha w miejscowości Hydesville w stanie Nowy Jork. Kilkadziesiąt lat później badacze duchów z całego świata będą mówić o „objawieniu się nowożytnego spirytyzmu”. Owo objawienie nastąpiło 31 marca 1848 roku. Dostąpiły go dwie dziewczynki, które wkrótce zostały słynnymi na cały świat siostrami Fox, pierwszymi megagwiazdami wśród mediów. Margaret miała w momencie objawienia czternaście lat, jej siostra, Kate, dziesięć. Ich dom różnił się od innych w okolicy Hydesville tym, że miał nietypowego lokatora – był nawiedzany przez ducha. Żeby jeszcze był to spokojny duch snujący się cicho w białej szacie po korytarzach, czasem tylko wyjący albo brzęczący łańcuchem... Niestety, był to dziki lokator z prawdziwego zdarzenia, czyli poltergeist. Duchy tego typu objawiają się poprzez generowanie hałaśliwych dźwięków: stukania, gwizdania, trzaskania drzwiami i szufladami. Najbardziej uciążliwe poltergeisty przesuwają ciężkie meble. Na początku w domu rodziny Foxów duch zaznaczał swoją obecność dość łagodnie – pukał w podłogę jednego z pokojów. Stopniowo stawał się bardziej hałaśliwy. Stukał w podłogę tak mocno, że wprawiał ją w wibracje, a ponieważ przychodził po zmierzchu, członkowie rodziny nie mogli liczyć na spokojny sen. Łóżka się trzęsły, hałas ich budził. Zaczęli się bać.
Pamiętnego 31 marca, kiedy dziewczynki zostały same z matką, duch – jak prawie każdej nocy – powrócił. Zaczął się koncert hałasów, który przerodził się w pierwszy seans spirytystyczny. Dziewczynki postanowiły, że nie będą się biernie przysłuchiwać harcom ducha, lecz spróbują do niego przemówić w jego języku, czyli robiąc hałas. Zaczęły więc naśladować poltergeista klaskaniem. W pewnym momencie Kate postanowiła pójść o krok dalej. Zamiast naśladować ducha, klasnęła tylko raz. Ku swojemu zdziwieniu usłyszała jedno stuknięcie. Dziewczynki zaczęły wyklaskiwać kolejne sekwencje – dwa klaśnięcia, trzy, cztery i tak dalej. One klaskały, duch stukał, a właściwie odstukiwał. Nawiązały łączność z tajemniczym bytem nie z tego świata! Wkrótce do eksperymentu włączyła się nawet pani Fox, która zaczęła wypytywać ducha o rozmaite fakty z życia rodziny. Duch odpowiednio odstukiwał na „tak” i „nie” lub wystukiwał liczby. Pani Fox z przerażeniem stwierdziła, że istota z zaświatów – bo to, że jest duchem, też potwierdziła stukaniem – zna wszelkie sekrety rodziny Foxów.
Duch okazał się niezwykle towarzyski i dość szybko zgodził się, by pani Fox sprowadziła sąsiadów. Będą oni mogli potwierdzić, że cała trójka nie postradała zmysłów. Sąsiedzi zaczęli tłumnie gościć w nawiedzonym domu. Zwykle przychodzili z uśmieszkami politowania, a wychodzili z przekonaniem, że byli świadkami czegoś nie z tego świata. Wielu z nich znało lokalną legendę mówiącą, że w domu Foxów niegdyś dokonano krwawego i nigdy nieukaranego morderstwa. Duch szybko podchwycił pomysł i wyznał, że za życia był domokrążcą, który nazywał się Charles B. Rosma. Zamordowano go przed pięcioma laty, jego ciało zaś pogrzebano w piwnicy. Podobno – kierując się wskazówkami ducha – w domu w Hydesville odkopano jakieś kości, ale nigdy nie udało się zidentyfikować, do jakiej osoby (albo jakiego zwierzęcia) należały. Zresztą informacja o kościach pojawiła się w tej historii o wiele później – odkryto je przypadkiem dopiero w 1904 roku, kiedy w zrujnowanym już domu Foxów w zalanej piwnicy runęła ściana; niewykluczone, że kości podłożono, aby uwiarygodnić opowieść. W każdym razie w 1848 roku legenda o zaginionym domokrążcy nie miała poparcia w faktach. Zwolennicy nowo powstającego ruchu spirytystycznego nie widzieli w tym jednak żadnego problemu. Domokrążcy mają to do siebie, że zjawiają się znikąd i szybko znikają – jeśli któregoś z nich zamordowano, można szukać wiatru w polu.
Sąsiedzi Foxów, jak przystało na członków porządnej purytańskiej społeczności, wzięli sprawy w swoje ręce i postanowili wymierzyć sprawiedliwość. Zrobili listę byłych lokatorów nawiedzonego domu i zaczęli szukać mordercy w całej okolicy, korzystali przy tym z efektów przesłuchiwania ducha. W ten sposób najsłynniejsze seanse spirytystyczne XIX wieku stały się poniekąd detektywistycznym śledztwem. Zakończyło się ono, zdaniem Foxów oraz ich sąsiadów, pełnym sukcesem: wytypowano mężczyznę, niejakiego Bella, który idealnie pasował do sporządzonego przez poltergeista profilu zabójcy. Do linczu nie doszło. Mieszkańcy Hydesville okazali się praworządni i tylko poinformowali Bella, że duch wskazał go jako mordercę. Przedstawiciele prawa też niewiele mogli zrobić – w końcu nie mieli dowodów, zeznanie zza grobu zaś się nie liczyło. Bell nie został aresztowany. Nie oznacza to, że wszystko uszło mu płazem. Do końca życia uważano go za zbrodniarza.
Dagerotyp przedstawiający Kate i Maggie Fox, 1852.Źródło: Missouri Historical Society Collections, domena publiczna
Siostry Fox okazały się nie tylko założycielkami ruchu spirytystycznego, lecz także pierwszymi parapsychologicznymi detektywkami. Ich lokalna sława stała się tak duża, że wkrótce rodzina wysłała je do pobliskiego Rochester. W ramach eksperymentu Kate zamieszkała u najstarszej z sióstr, zamężnej Leah. Margaret zaś u ich brata Davida. Okazało się, że stukający duch podążył za siostrami. Nie budziło wątpliwości, że obie są prawdziwymi mediami – osobami obdarzonymi wyjątkową zdolnością kontaktowania się z wymiarem duchowym. W Rochester siostrami opiekowało się małżeństwo radykalnych działaczy purytańskiego ruchu kwakrów, Amy i Isaac Post. Oboje byli zagorzałymi abolicjonistami, Amy należała poza tym do pionierek ruchu na rzecz praw kobiet. Wydawało się, że twardo stąpający po ziemi chrześcijańscy purytanie są dalecy od wiary w duchy, że skupiają się na modlitwie i pracy. Nic bardziej mylnego. Postowie byli pod tak wielkim wrażeniem wyczynów Kate i Margaret, że szybko zaangażowali się w eksperymenty z seansami spirytystycznymi. W końcu zostali jednymi z przywódców ruchu spirytualistów, mniej naukowej, a bardziej religijnej grupy wierzących w możliwość rozmawiania z przybyszami z zaświatów. Mało tego, Issac Post zaczął przedstawiać się jako medium i w 1852 roku opublikował książkę Głosy ze świata duchów, zapisy swoich rozmów z ważnymi osobami z zaświatów.
Okładka broszury z nutami i tekstem pierwszego przeboju spirytystycznego pt. „Spirit Rappings”, 1853, Źródło: domena publiczna
Wielbiciele mediumicznego talentu sióstr Fox zorganizowali 14 listopada 1849 w Corinthian Hall w Rochester pierwszy publiczny pokaz rozmów z duchami. Zapoczątkowali tym samym szaleństwo spirytyzmu, które objęło najpierw Stany Zjednoczone, a później dość szybko cały zachodni świat. W następnym roku seanse spirytystyczne sióstr gromadziły tłumy w salach Nowego Jorku. Margaret i Kate stały się prawdziwymi gwiazdami. Jednak nawet w XIX wieku nastoletnie celebrytki były narażone na wiele pokus; panny Fox podobno szybko rozsmakowały się w napojach wyskokowych i flirtach (lub romansach, jak chciały plotki). Jednak państwo Post i Leah pilnowali, by pokazy nie przerodziły się w kabaret i przyciągały do ruchu nowych sympatyków – najlepiej tych o wysokiej pozycji społecznej i z zasobnym portfelem. Jednym z nich okazał się Horace Greeley, wpływowy kongresmen, publicysta i założyciel „New York Tribune”. Dzięki niemu panny Fox dostały się na nowojorskie salony. Zyskały jeszcze większą sławę oraz wpływowych i bogatych mężów. Margaret poślubiła słynnego podróżnika Elishę Kane’a, Kate – londyńskiego prawnika H.D. Jenckena.
Ruch spirytystyczny nabierał rozpędu. Zwolennikom rozmów z duchami zupełnie nie przeszkadzał fakt, że po latach siostry przyznały się do sfingowania historii z poltergeistem. Wcześnie owdowiała i zniszczona alkoholizmem Margaret opublikowała w październiku 1888 roku na łamach „New York World” wyznanie, w którym zdradzała wszystkie szczegóły wielkiej mistyfikacji dwóch małych dziewczynek. Wszystko zaczęło się od kawałów z jabłkiem przywiązanym na sznurku. Dziewczynki rzucały nim, ono się turlało, wywołując hałas i wibracje podłogi. Udało im się wmówić matce, że to stuka duch. W Rochester pod okiem Leah dziewczynki ćwiczyły niemal niezauważalne ruchy stopami, za sprawą których wydawały dźwięki ducha. Ówczesna moda nakazywała zasłanianie nóg, więc metoda okazała się niezwykle efektywna i efektowna.
Wyznanie Margaret nie zraziło entuzjastów kontaktów z zaświatami. Fali popularności spirytyzmu nie dało się zatrzymać. Popłynęła z większą siłą, gdy Allan Kardec, francuski naukowiec, opublikował w 1857 roku swoją Księgę duchów – zawierającą odpowiedzi duchów na zadawane im na seansach pytania o wszechświat, życie i całą resztę. Argumenty zwolenników sióstr, które potem powtarzano właściwie w każdym przypadku zdemaskowania oszukańczego medium, opierały się często na przekonaniu, że tylko niektóre niezwykłe możliwości prezentowane przez panny Fox da się wytłumaczyć stosowanymi przez nie trikami. W 1927 roku – już po śmierci sióstr – postawiono w Rochester obelisk, który je upamiętnia.
Wydarzenia w Hydesville nie trafiłyby na podatny grunt, gdyby nie pewien wynalazek, który na równi z maszyną parową i elektrycznością zrewolucjonizował cały świat. Główną rolę też odgrywały tu media – lecz chodziło nie o komunikację z duchami, a o telegraf, który w czasach sióstr Fox zdobył szaloną popularność. Porozumiewanie się na odległość za pomocą niewidzialnych impulsów elektrycznych porównywano do magii, której – jak napisano w 1852 roku w „Gazecie Warszawskiej” w relacji z biura telegraficznego w Londynie – najważniejszym elementem były „drgające hyżo [sic!] igiełki”[4].
Koncepcja telegrafu elektrycznego pojawiła się w połowie XVIII wieku, jednak nie od razu zdobyła serca miłośników postępu. Napotkano wiele problemów – początkowo każdej literze alfabetu miał odpowiadać jeden przewód, co było nieporęczne i niepraktyczne. Dopiero na początku XIX wieku powstały pierwsze działające aparaty; poprzednie były tylko prototypami. Największy przełom wywołał telegraf pewnego malarza i wynalazcy, Samuela Finleya Breese’a Morse’a, oraz stworzony przez niego kod, który znacznie uprościł przesyłanie informacji. Kod ten stał się narzędziem uniwersalnym, pierwszym software’em ery elektrycznej. Doskonale nadawał się do przesyłania wiadomości jednodrutowym telegrafem, równie skutecznie udawało się wykorzystywać go do innych celów. Właśnie ta uniwersalność zapewniła mu sukces. Zakodowaną wiadomość można było wydrukować, nie trzeba było jej odczytywać w czasie rzeczywistym. Morse 24 maja 1844 roku zainaugurował pierwszą oficjalną linię telegraficzną – wysłał wiadomość z sali Sądu Najwyższego w Waszyngtonie do Baltimore. Brzmiała ona: „What hath God wrought” (Co Bóg uczyni) i była cytatem z Biblii. Amerykański rząd i biznesmeni wkrótce zaczęli masowo inwestować w międzymiastowe połączenia telegraficzne. Do 1850 roku w USA zainstalowano już 12 tysięcy mil kabli telegraficznych. Pojawienie się ducha w domu sióstr przypadło więc na okres, kiedy o telegrafie i kodzie Morse’a było naprawdę głośno. Każdy o nim słyszał, nawet jeśli nie mógł w praktyce zetknąć się z jego działaniem. Nic dziwnego, że ideę komunikacji na odległość podchwyciły Kate i Margaret. Oczywiście z małą pomocą dorosłych. Podobno głównym inicjatorem był Isaac Post. To on zaproponował, by komunikację z duchem Charlesem usystematyzować i wykorzystywać w niej kod na podobieństwo kodu Morse’a. Nowoczesna komunikacja z duchami miała od początku wymiar technologiczny[5].
Post mógł sporo wiedzieć o telegrafie, bo Rochester, miasto, w którym mieszkał i w którym rozpoczęła się kariera sióstr Fox, przymierzało się do roli amerykańskiej stolicy telegrafu. Jednym z szanowanych obywateli miasta, jego chlubą, był biznesmen i działacz społeczny Henry O’Reilly, imigrant z Irlandii. O’Reilly założył i wydawał lokalną gazetę, szefował poczcie, angażował się w życie polityczne i lobbował na rzecz darmowej publicznej edukacji dla mieszkańców Rochester. Zasłynął jednak przede wszystkim jako człowiek, który zainwestował w technologię przyszłości. Już w czerwcu 1845 roku podpisał umowę z przedstawicielem Morse’a i powołał przedsiębiorstwo, które zajęło się budową linii telegraficznych od wschodniego wybrzeża aż do Wielkich Jezior. Pokłóciwszy się z ludźmi Morse’a o interpretację umowy, stał się w 1854 roku bohaterem pierwszej wielkiej batalii sądowej o prawa patentowe do nowej technologii, tak zwanej The Telegraph Patent Case. Koledzy O’Reilly’ego również nie próżnowali i w Rochester w 1851 roku grupa biznesmenów założyła New York and Mississippi Valley Printing Telegraph Company. Jeżeli ta nazwa niewiele dziś mówi, to zapewne dlatego, że pięć lat później została zmieniona na Western Union. Rochester stało się prawdziwą stolicą telegrafu. Nic dziwnego, że rodzący się tam spirytyzm szybko zaczął wykorzystywać terminologię naukową związaną z elektrycznością i komunikacją. W końcu człowiek też jest maszyną elektromagnetyczną; przypuszczano więc, że istnieją niezbadane jeszcze siły elektryczne łączące nasz świat ze światem duchów. A może dusza ludzka jest rodzajem energii elektrycznej, która po śmierci ciała błąka się po tym świecie i choć niewidoczna, dysponuje sporą siłą sprawczą (a przynajmniej może się z nami komunikować)?
Koncepcja „duchowego telegrafu” czerpała nie tylko z idei komunikacji na odległość, ale i z pomysłów technologicznych udoskonaleń. Przykładem były tu między innymi tak dziwne wynalazki jak „duchowa bateria” używana podczas seansów spirytystycznych, czyli rodzaj wzmacniacza polepszającego komunikację z duchami. Zebrani wokół wirującego stolika byli podzieleni: z jednej strony mężczyźni, z drugiej kobiety – co stanowiło odpowiednik elektrod cynkowej i miedzianej w klasycznym ogniwie galwanicznym Volty. Jakby tego było mało, uczestnicy seansu powinni trzymać w rękach sznur tworzący „duchowy obwód”. Skrzyżowane końce tego sznura umieszczano w wypełnionych wodą wiadrach lub misach wykonanych z miedzi i cynku.
Spirytyzm niektórym „duchowym inżynierom” wydawał się kolejnym krokiem w usprawnianiu telekomunikacji, który będzie uczynić tym łatwiej, że pomogą w nim mieszkańcy świata duchów. W 1852 roku jedno z amerykańskich czasopism poświęconych spirytyzmowi donosiło o dziwnej wizycie u jednego z prenumeratorów. Wieczorem nawiedziły go zjawy ubrane w antyczne stroje, które przyniosły jakiś zaawansowany sprzęt elektryczny emitujący kolorowe światła. Urządzenie, kiedy położono na nim papier i pióro, zaczynało samodzielnie pisać po hebrajsku. Historia ta miała ciąg dalszy – po kilku miesiącach prób spirytyści wreszcie skontaktowali się z duchami, które przyniosły ów sprzęt. Otrzymali wiadomość z zaświatów od samego Benjamina Franklina, że zademonstrował on im swój najnowszy wynalazek, który zmieni porządek społeczny na Ziemi. Co stało się z tym sprzętem – nie wiadomo.
Angielska ulotka instruująca, jak komunikować się z duchami za pomocą wirującego stolika, 1853. Źródło: British Library, domena publiczna.
W 1853 roku powstał nawet swoisty sojusz żywych i umarłych na rzecz stworzenia technologiczno-spirytystycznej utopii. Na jego czele stanął John Murray Spear, bostoński pastor oraz spirytysta. Jak twierdził, nawiązał kontakt z zaświatowym Stowarzyszeniem Dobroczynnych, do którego należały najbardziej światłe umysły wszech czasów, między innymi Sokrates, Seneka i Thomas Jefferson. Stowarzyszenie za cel obrało sobie wpływanie na polepszenie losu ludzkości – kluczem do tego miało być zbudowanie mechanicznego człowieka działającego dzięki elektryczności oraz siłom duchowym. Później Spear ogłosił powstanie w zaświatach Stowarzyszenia Elektryzatorów, do którego należał Benjamin Franklin. Duchowi elektrycy mieli przekazywać wiedzę o elektryczności i magnetyzmie. Przede wszystkim mieli instruować Speara w kwestii zbudowania wspominanej boskiej maszyny, nazwanej New Motive Power. Niestety, zjawy przekazywały wskazówki, lecz nie pieniądze – tych starczyło tylko na magnesy, koła oraz metalowe pręty. Podstawą konstrukcji mechanicznego człowieka miał się stać stół z jadalni Speara – był to więc pierwszy swego rodzaju desktop. Spirytystyczny pastor twierdził, że jego urządzenie jest ostatnim i najlepszym darem Boga dla świata. Świat jednak nie potrafił tego docenić.
Spirytyści nie porzucali prób quasi-telegraficznej komunikacji z duchami. Budowanie kolejnych urządzeń i wysyłanie depesz nie przyniosło spodziewanych rezultatów – wrócono więc do sprawdzonych stuków i puków. Nie oznaczało to jednak, że spirytyści raz na zawsze przestali myśleć o nowoczesnych technologiach. Przecież w tym samym czasie co telegraf pojawiła się fotografia. Jednym z pierwszych Amerykanów, którzy odwiedzili we Francji pioniera fotografii, Louisa Daguerre’a, i zapoznali się z jego wynalazkiem, był w 1839 roku Samuel Morse. Spirytyści szybko zaczęli używać nowego wynalazku. Jeżeli bowiem ducha można zobaczyć, to dlaczego go nie sfotografować? Zwłaszcza że robienie takich zdjęć zwykle okazywało się naprawdę dobrym posunięciem biznesowym. Pierwsze próby portretowania duchów, podejmowane w latach pięćdziesiątych XIX wieku, się nie udały. Dopiero wiosną 1861 roku pewien grawer z Bostonu, zajmujący się fotografią w niedzielne popołudnia, podczas prób zrobienia autoportretu zobaczył na negatywie zamazaną postać stojącej w kącie pokoju młodej dziewczyny. Wkrótce najznamienitsze pisma spirytualistyczne obwieściły wykonanie pierwszej udanej fotografii astralnej. Grawerem tym był William Howard Mumler. Szybko porzucił swój zawód, aby zająć się duchami na poważnie. Za każde zdjęcie inkasował dziesięć dolarów i to bez gwarancji uchwycenia na nim ducha. Damy z wyższych sfer były zachwycone i fotografowały się chętnie, i rzadko narzekały, że obok nich nie pojawił się duch, którego zamówiły. Pewien wpływ na to miał z pewnością fakt, że Mumler podczas robienia zdjęć kreował w atelier odpowiednią atmosferę. Pomagała mu w tym jego żona, znana w kręgach spirytystycznych jako medium. Standardowo obecność duchów zwiastowały stukoty i tajemnicze kroki; niekiedy nawet tańczył aparat. Hannah Mumler widziała i opisywała zafascynowanemu klientowi ducha, który później pojawiał się na negatywie. Oczywiście zdjęciami astralnymi Mumlera zainteresowali się, na równi z tłumem szturmującym jego atelier, badacze i fotografowie sprawdzający ich wiarygodność. Mimo to Mumlerowi nie udało się udowodnić oszustwa aż do 1863 roku, kiedy to doktor H.F. Gardner, znany spirytysta i jeden z najwcześniejszych klientów Mumlera, na przyniesionej do domu fotografii rozpoznał żyjącą kobietę, która kilka tygodni wcześniej odwiedziła fotografa. Reputacja Mumlera legła w gruzach, co zmusiło go, by powrócił do zawodu grawera. W 1868 roku przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie zatrudnił się w jednym z najbardziej znanych zakładów fotograficznych i zaczął masowo robić zdjęcia z duchami w tle. Sukces przyszedł natychmiast – po kilku miesiącach i ponad pięciuset udanych zdjęciach Mumler wykupił cały zakład. Tydzień później aresztowano go pod zarzutem oszustwa. Co prawda podczas procesu zarzuty oddalono, ale Mumler nigdy nie odzyskał utraconej reputacji. Zmarł w 1884 roku w biedzie. Jego zdjęcia krążyły po Stanach jako podstawowy dowód na istnienie duchów – szczególnie najsłynniejszy portret Mary Todd Lincoln z duchem męża, prezydenta Abrahama Lincolna.
Fotografia Mary Todd Lincoln, wykonana przez Williama Mumlera w 1872 roku. Źródło: domena publiczna
Zainteresowanie fotografią astralną szybko pojawiło się także w Europie. Samuel Guppy i jego żona Elisabeth, znane londyńskie medium, 4 maja 1872 roku odwiedzili lokalnego fotografa Fredericka Hudsona, aby zrobić kilka zdjęć do kart wizytowych. Hudson miał im zrobić trzy zdjęcia. Po ich wywołaniu okazało się, że obecna jest na nich także postać w bieli, która dodatkowo na jednej z fotografii trzyma nad głową Guppy’ego girlandę kwiatów. Kilka dni później zrobiono jeszcze jedno zdjęcie – tym razem obok Elisabeth i jej syna pojawiła się jakaś postać o orientalnym wyglądzie, która trzymała ręce nad ich głowami, jakby udzielała im błogosławieństwa. Nietrudno się domyślić, że do Hudsona klienci zaczęli walić drzwiami i oknami. Podobno nie miał nawet czasu na jedzenie. I – jak w przypadku Mumlera – razem z amatorami zdjęć z duchami pojawili się także fachowcy, stawiający sobie za cel zdemaskowanie fotografa. Londyńskie środowisko podzieliło się na zwolenników i przeciwników Hudsona. Niektórzy pisali, że być może fotograf dla zaspokojenia wymagań klientów oszukuje od czasu do czasu przez dwukrotne naświetlenie negatywów, jednak większość jego zdjęć wydawała się autentyczna. Dyskusja wciąż trwała, kiedy Hudson – oficjalnie z przyczyn zdrowotnych – zamknął w 1876 roku biznes i wyprowadził się z Londynu.
W tym samym okresie moda na spirytyzm zataczała coraz szersze kręgi również we Francji. Paryż – stolica mody i sztuki – wyróżniał się nawet w kwestii duchów – w latach sześćdziesiątych XIX wieku szczególnie modne były publiczne seanse spirytystyczne prowadzone w teatrach paryskich przez słynnych iluzjonistów. Nic dziwnego, że wkrótce każdy szanujący się mieszczanin chciał mieć na kominku obok typowego zdjęcia rodzinnego także takie, na którym będzie w towarzystwie nieżyjących przodków.
Największą karierę wśród paryskich fotografów duchowych zrobił na początku lat siedemdziesiątych Édouard Buguet. Niesamowite efekty specjalne, jakie pojawiały się na jego zdjęciach, tłumaczył teorią Mesmera. Twierdził, że przepisem na udane zdjęcie ducha jest poddanie aparatu fotograficznego, kliszy, a także samego fotografa wpływowi doświadczonego mesmerysty. Jego zdaniem taki osobnik odpowiednio namagnetyzuje sprzęt „fluidem uniwersalnym”, co zapewni pojawienie się ducha na zdjęciu. Uważał też, że właściwie całą robotę wykonują za niego duchy, w których rękach on jest tylko marionetką, swego rodzaju medium fotograficznym. Buguet zasłynął zdjęciem swojego guru, popularnego francuskiego spirytysty Pierre’a-Gaëtana Leymariego, na którym uwiecznił dwóch jego znajomych. Smaczku dodawał fakt, że jeden z nich umarł dwanaście lat przed zrobieniem zdjęcia. Zdjęcie trafiło na łamy magazynu spirytystów „Revue Spirite” – trudno o lepszą reklamę. I tu scenariusz się powtórzył. Szybko u Bugueta zjawili się kolejni klienci, przede wszystkim z licznego grona entuzjastów spirytyzmu, oraz sceptycy. Niestety, tym razem byli to nie poważni demaskatorzy zjawisk niewyjaśnionych, lecz łowcy przestępczych dusz, czyli paryscy stróże prawa. W 1875 roku Bugueta oskarżono o oszustwo. Do atelier przy bulwarze Montmartre wpadła brygada policyjna i urządziła przeszukanie. W komórce zamiast duchów odkryli dwa manekiny, całuny z półprzezroczystych materiałów, fałszywe brody i prawie trzysta zdjęć różnych twarzy. Oskarżony wyznał, że używał tych przedmiotów do fabrykowania fotografii zjaw. Metoda była prosta: uzyskiwał od klienta informację, kogo ze zmarłych chce zobaczyć na zdjęciu, i brał się szybko do roboty. Manekinowi doczepiał odpowiednią twarz i okrywał go półprzezroczystym całunem – „fluidycznym welonem”. Dzięki niemu maskował ewentualny brak podobieństwa do zmarłego i uzyskiwał odpowiednio uduchowiony wygląd. Przygotowanego manekina fotografował na czarnym tle. Potem wystarczyło wykorzystać podstawową zasadę fotograficznych trików: podwójną ekspozycję, czyli sfotografować klienta na tej samej kliszy. Można powiedzieć, że Buguet był jednym z prekursorów uzyskiwania prostych efektów specjalnych za pomocą techniki obróbki obrazu zwanej blue box. Jedną twarz ze zbioru wykorzystywał wiele razy. Klienci spragnieni efektu końcowego zawsze dawali się nabrać. Zresztą nawet wtedy, kiedy zaczęto ich wzywać na świadków, większość z nich nie chciała wierzyć w zeznania oskarżonego ani w raporty policyjne. Mieli przecież niezbite dowody w postaci zdjęć duchów znajomych osób. Niestety, Buguetowi postawa wiernych fanów niewiele pomogła; został skazany na rok więzienia i grzywnę w wysokości pięciuset franków. Taki obrót spraw nie przeszkodził mu później twierdzić publicznie, że złożył fałszywe zeznania, do czego policja zmusiła go obietnicą uniewinnienia. Według tej wersji z manekinów korzystali jego współpracownicy, mniej utalentowani w sztuce fotografii spirytystycznej, którzy zapewne zazdrościli mu sławy i dorabiali sobie na boku.
Losy prekursorów portretowej fotografii astralnej studziły nieco zapędy naśladowców – ale na początku XX wieku zdjęcia z nieżyjącym przodkiem zaczęły znowu być popularne, głównie dzięki pewnemu stolarzowi z Anglii, Williamowi Hope’owi, i jego znajomym, znanym jako Koło Fotograficzne z Crewe. Tym razem do sprawy zabrano się naukowo: zdjęcia Hope’a badało wiele instytucji takich jak Królewskie Towarzystwo Fotograficzne oraz Towarzystwo Badania Nadnaturalnych Fotografii. Nawiasem mówiąc, członkom tego ostatniego w 1921 roku Hope zrobił zdjęcie, na którym – po obróceniu o dziewięćdziesiąt stopni – widać twarz zmarłego ojca jednego ze spirytystów. Przypadkiem Koła Fotograficznego z Crewe zajmowały się również sławy, między innymi William Crookes, najsłynniejszy łowca duchów tamtego czasu, Harry Price oraz Arthur Conan Doyle, który uważał zdjęcia Hope’a za autentyczne. Oczywiście, zadowolonych klientów nie brakowało. Pani Pickup, sfotografowana w 1922 roku, napisała nawet w liście do Hope’a: „Żadne słowa nie mogą wyrazić mojej wdzięczności dla Pana. Dodatkowa postać na zdjęciu to mój drogi zmarły mąż, tak jak modliłam się o jego przyjście [...]. Wizyta ta pozostanie w mojej pamięci jako jeden z najjaśniejszych dni w moim życiu”[6]. Mimo wszystko fotograf kilka razy musiał tłumaczyć się z zarzutów oszustwa – w 1915 roku przyznał nawet, że na zdjęciu zrobionym archidiakonowi Colleyowi zamiast twarzy jego zmarłej matki dodał twarz babki jednej z klientek. Cieszył się jednak sławą aż do śmierci w 1933 roku. Obliczono, że zrobił około dwóch i pół tysiąca fotografii astralnych.
Jedno ze zdjęć astralnych, zrobionych przez Williama Hope’a.Źródło: domena publiczna
Mniej szczęścia miała słynna w latach dwudziestych fotografka zjaw, Ada Emma Deane, która podobno przejawiała zdolności mediumiczne od dzieciństwa, ale zainteresowała się nimi na poważnie dopiero w pięćdziesiątej ósmej wiośnie życia, kiedy to kupiła stary aparat i zaczęła fotografować dzieci, przyjaciół i sąsiadów. Na zdjęciach rodzinnych zapewne by się skończyło, gdyby nie modna wówczas rozrywka towarzyska w postaci seansów spirytystycznych. Na jednym z nich wywołany duch oznajmił Adzie, że powinna zająć się fotografią astralną. Wkrótce na zdjęciach Deane zaroiło się od zjaw. Znalazł się wśród nich jej przewodnik duchowy, Indianin Brązowy Wilk. Co ciekawe, Deane należała do pierwszych osób eksperymentujących z fotografią kolorową – okazało się, że duchom kolor wcale nie przeszkadza. Ostatecznie sławę Deane zyskała – dość przewrotnie – dzięki zdjęciom, na których podstawie później ją zdemaskowano. Otóż 11 listopada 1921 roku sfotografowała tłum podczas dwóch minut ciszy na cześć poległych podczas pierwszej wojny światowej. Na zdjęciu pojawiły się twarze postaci zidentyfikowanych później jako zmarli żołnierze (oraz – nie wiedzieć czemu – Brązowy Wilk). Nie trzeba dodawać, że wymiar symboliczny tej fotografii był dla społeczeństwa angielskiego ogromny i pisano o niej dużo w prasie krajowej. W 1922 roku Deane powtórzyła sukces – tym razem sfotografowała tłum zgromadzony 11 listopada wokół Cenotafu w Whitehall (znany pomnik poświęcony żołnierzom z czasów pierwszej wojny światowej). Rok później kolejna rocznica – i kolejne zdjęcie; tym razem jednak pracownicy agencji fotograficznej zauważyli, że twarze na zdjęciu są zdumiewająco podobne do twarzy znanych piłkarzy i bokserów, na dodatek żyjących. Wybuchł wielki skandal. Deane wycofała się z biznesu i zajęła hodowlą psów.
Kolejną nowością inspirującą tropicieli zjawisk nie z tego świata było radio. Tu również teorie naukowe łączyły się z pomysłami fantastycznymi według dzisiejszych standardów. Dobrym przykładem jest Oliver Lodge, jeden z odkrywców fal elektromagnetycznych i telegrafu bez drutu – zapalony spirytysta. Jego badania nad falami elektromagnetycznymi wydawały się potwierdzać tezę, że wszechświat wypełnia tajemniczy eter zamieszkały przez byty duchowe. Rozwój radia miał więc prowadzić do rozwoju komunikacji ze światem duchów. Jak się wówczas zdawało, komunikacja bezprzewodowa połączy żywych i umarłych oraz rozwiąże wszelkie tajemnice związane z telepatią. W końcu wszystko odbywa się w przestrzeni zwanej eterem i poddaje się naukowemu poznaniu. Lodge jako wierzący chrześcijanin uważał, że zmartwychwstanie Jezusa też było swego rodzaju zjawiskiem elektromagnetycznym – po prostu objawiło się jego ciało eteryczne.
Na seansach spirytystycznych bywał Guglielmo Marconi, który podobno pod koniec życia pracował nad urządzeniem umożliwiającym odbieranie „z eteru” głosów ludzi zmarłych (a w każdym razie uważał, że coś takiego da się zbudować). Tu także radiospirytyzm łączy się z religią chrześcijańską. Marconi, który osobiście zainaugurował działalność Radia Watykan, uważał, że rozwój technologii radiowej pozwoli usłyszeć ostatnie słowa Jezusa umierającego na krzyżu. Nawet tak mocno stąpający po ziemi wynalazca i biznesmen jak Thomas Edison stwierdził w 1920 roku w wywiadzie dla „American Magazine”, że pracuje nad urządzeniem pozwalającym na porozumiewanie się z duszami, które opuściły ciało. Chociaż sześć lat później Edison przyznał na łamach „New York Timesa”, że zażartował sobie z dziennikarza i nad żadnym duchowym telefonem nie pracował, to jego pomysł podchwycili spirytyści. Arthur Conan Doyle w 1922 roku na łamach tegoż „New York Timesa” oświadczył kategorycznie, że taka łączność jest możliwa. Podał nawet przykład pewnego radiowca z Manchesteru, który na krótko ją nawiązał, ale okazało się, że częstotliwość nadawania jest poza możliwościami jego odbiornika. Niektórzy spirytyści poszli jeszcze dalej: oznajmili, że zbudują uduchowiony aparat radiowy i wreszcie nastanie era, kiedy do komunikacji z duchami nie będą potrzebne ludzkie media, bo zastąpią je specjalne urządzenia nadawczo-odbiorcze.
Rzeczywiście wraz z popularyzacją odbiorników radiowych świat nagle zaroił się od tajemniczych głosów z daleka. Nie potrafiono jednoznacznie stwierdzić, do kogo one należą: do ludzi znajdujących się w innym mieście czy do duchów. Pojawiły się rozmaite historie, popularne zwłaszcza wśród pierwszych pasjonatów radia uprawiających tak zwany DX fishing lubDXing. Określenie „DX” to skrót używany przez telegrafistów oznaczający distant lubdistance. DX fishing polega na poszukiwaniu za pomocą odbiornika radiowego sygnałów z jak najdalszych stacji nadawczych, często odległych o tysiące kilometrów. Wszystko zaczęło się oczywiście od prób bicia rekordów w odległości transmisji (na tym zbudował swoją potęgę Marconi) i zachęcaniu radioamatorów do sygnalizowania nadawcom, jak daleko sięgnął ich sygnał[7]. Taka zabawa niektórych wręcz uzależniała. Wkrótce zaczęły jej towarzyszyć opowieści mrożące krew w żyłach. Jedne mówiły o odebraniu sygnałów od osób, które po wysłaniu wiadomości radiowej zmarły, a ich głos krążył w atmosferze niczym duch. Inne – o odebraniu sygnałów ze świata umarłych.
Plansza do ouija z 1894 roku. Źródło: domena publiczna
Najczęściej do kontaktów z duchami używano prostych środków – wystarczył stolik, kilku chętnych i odpowiednio uzdolnione medium. Na przełomie XIX i XX wieku seanse spirytystyczne stały się ulubioną rozrywką salonów Europy i Ameryki. Sceptycy i entuzjaści równie chętnie zasiadali do stolików, zaś obrotni mediumiści, spirytyści i przedsiębiorcy zbijali na tym fortunę. W 1890 roku amerykański biznesmen Elijah Bond opatentował nawet specjalną tabliczkę do komunikacji z duchami nazwaną ouija. Prawa do niej wykupił inny biznesmen, William Fuld – i oczywiście zarobił krocie. Gazety drukowały protokoły seansów, najbardziej uzdolnione media zyskiwały status celebrytów. Naukowcy zaś głowili się nad tym, czy zjawiska nadprzyrodzone istnieją. Czy można je zbadać? Czy kontakt z zaświatami jest możliwy? Czy może to jedno wielkie oszustwo?
Nic dziwnego, że badania mediumizmu, telekinezy, hipnozy i jasnowidzenia zaczęły być domeną różnego rodzaju stowarzyszeń i instytutów, a prace na ten temat pisali poważni profesorowie. Powstała nawet dziedzina nauki – parapsychologia. W „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” napisano: „Dociekanie tych spraw nie nadaje się zupełnie dla ludzi przeciętnych, lecz może być jedynie atrybutem ludzi prawdziwej nauki, którzy poważnie i naukowo nie dla podniecenia siebie i swej wyobraźni, lecz dla rzeczy samej teren ten traktują”[8].
Niektórzy za początek parapsychologii uważają działalność Towarzystwa Dialektycznego powołanego w styczniu 1869 roku w Londynie. Członkowie towarzystwa postanowili, że będą naukowo badać „zjawiska mediumiczne”. Między innymi po odbyciu piętnastu posiedzeń z medium Danielem Dunglasem Home’em opublikowali sprawozdanie, w którym uznali „za rzeczywiste” takie choćby zjawiska jak telekineza, lewitacja, materializacja różnych zjaw oraz:
1. Głosy i rozmaitej natury szelesty, wywoływane bez udziału jakiejkolwiek siły mięśniowej lub mechanicznej.
2. Ruchy ciał ciężkich, występujące bez udziału siły mięśniowej lub mechanicznej, a często nawet nie dotykanych przez nikogo.
3. Dźwięki, które za pomocą umówionych znaków udzielają stosownej odpowiedzi na stawiane pytania.
4. Fakt, że odpowiedzi w ten sposób dawane, choć w znacznej części są banalne, niekiedy zawierają szczegóły znane wyłącznie tylko jednej z osób obecnych.
5. Ten fakt w końcu, że są istotnie osoby, których obecność sprzyja występowaniu zjawisk paranormalnych, gdy tymczasem obecność innych, występowaniu temu staje na przeszkodzie, lecz że różnica ta nie pozostaje w związku z przekonaniem, jakie osoby te względem danych zjawisk wyznają[9].
Dalsze badania zlecono profesorowi Williamowi Crookesowi. Był on ważną postacią ruchu spirytystycznego i przewodniczącym londyńskiego Society for Psychical Research. Przede wszystkim jednak był chemikiem (jednym z odkrywców talu) i wynalazcą – skonstruował między innymi rurę Crookesa, która pozwoliła na odkrycie promieni X oraz przydała się do skonstruowania kineskopu telewizora.
Jednak wątpiący w możliwości porozumienia się ze światem duchów, zwłaszcza przy pomocy ludzi obdarzonych szczególną mocą, zabrali głos właściwie w tym samym momencie, w którym objawiły się nowoczesne „telegraficzne” duchy. Wraz z rosnącą sławą sióstr Fox rosła też armia badaczy, swoistych spirytystycznych śledczych, którzy chcieli zdemaskować media jako oszustów. Spory odsetek członków wszelakich towarzystw badawczych zajmujących się metapsychiką też w gruncie rzeczy opracowywał skuteczne metody obnażania spirytystycznych oszustw, choć głównym założeniem towarzystw było naukowe udowodnienie istnienia mocy parapsychologicznych. Już w 1851 roku szwagierka sióstr Fox zeznała, i to pod przysięgą, że siostry są oszustkami, a dziwne odgłosy wywołują stopami, wcześniej rozgrzanymi przed kominkiem. W tym samym roku siostry przebadali trzej naukowcy z uniwersytetu w Buffalo, samozwańczy tropiciele medialnych oszustów. Oni też uznali, że siostry posługują się niezwykle wyćwiczonymi stopami, a kiedy pod nogami mają poduszki, duchy nie stukają. Rok wcześniej do podobnych wniosków doszedł badający sprawę lekarz, a w gazecie „New York Tribune” ukazał się artykuł wyjaśniający metody oszustwa. Z kolei kilka lat później siostry przebadał Charles Grafton Page – wieloletni urzędnik biura patentowego, lekarz, chemik, wynalazca i jeden z pionierów wdrażania wynalazków elektrycznych (w tym oczywiście telegrafu). Kiedy nie zajmował się sprawdzaniem, czy wynalazki są godne zarejestrowania w urzędzie patentowym – co samo w sobie było pracą godną śledczego – tropił różnego rodzaju paranaukowe przekręty. Uważał, że dzięki rzetelnej obserwacji łatwo odkryć oszustwo. Poddawszy obserwacji siostry Fox, uznał, że pod długimi sukniami ukrywają one różnego rodzaju proste narzędzia i w ten sposób przesyłają dźwięki do mebli.
Wśród zajadłych tropicieli spirytystycznych oszustów przeważali naukowcy i dziennikarze – w 1857 roku „Boston Courier” powołał nawet specjalną komisję badającą przypadki podobne do tych z Hydesville i oferującą wysoką nagrodę (500 dolarów) osobom, które udowodnią, że mają nadnaturalne moce. Test przed komisją siostry Fox oblały.
Najoryginalniejszą postacią wśród tropicieli fałszywych mediów był zawodowy iluzjonista – i to światowej sławy. Harry Houdini zaczął demaskować media w latach dwudziestych XX wieku, u szczytu swojej sławy. Podobno impuls do zainteresowania się spirytyzmem dała mu śmierć matki. Houdini przyjaźnił się z Arthurem Conanem Doylem, przekonanym, że spirytyści są z całą pewnością obdarzeni niezwykłą mocą. Zawodowemu iluzjoniście wystarczyło jednak kilka seansów z mediami, by odkryć triki, jakimi się posługiwały. Stał się zapamiętałym pogromcą duchów. Przystąpił nawet do komisji przy miesięczniku „Scientific American”, która stawiała sobie cel podobny tej stworzonej wcześniej przez „Boston Courier”. Mało tego, magik namówił do podobnej działalności kolegów z branży. W sumie była to trochę walka z konkurencją, która według iluzjonistów grała nieczysto. Nic dziwnego, że ojciec Sherlocka Holmesa śmiertelnie obraził się na przyjaciela. Uważał nawet, że Houdini sam jest medium, sztuki wykonuje dzięki prawdziwej magicznej mocy, a demaskowanie oszustów spirytystycznych to pozbywanie się konkurencji.
Największą sławą wśród łowca duchów cieszył się wspominany kilkakrotnie Harry Price, rocznik 1881. Początkowo chciał być archeologiem, lecz zainteresował się sztuczkami magicznymi i zaczął demaskować fałszywe media. W 1920 roku wstąpił do angielskiego Towarzystwa Badań Psychicznych. Jedno z jego pierwszych głośnych śledztw doprowadziło do zdemaskowania Evy Carrière, znanej w spirytystycznym światku jako Eva C. Podczas seansów najczęściej materializowała ona z ektoplazmy różne części ciała oraz swojego przewodnika duchowego, bramina Bien Boa. Mimo oskarżeń o oszustwo Eva C. szybko zyskiwała popularność wśród naukowców i spirytystów. Zapewne nie bez znaczenia był tu fakt, że podczas seansów biegała nago i wraz z Juliette Bisson, towarzyszką, kochanką oraz asystentką, robiły wszystko, aby spotkania dostarczały widzom również erotycznych przeżyć. Conan Doyle był przekonany, że Eva C. jest autentycznym medium; zupełnie nieprzekonany był z kolei Houdini. Aby rozsądzić ten spór, Harry Price poddał analizie ektoplazmę z seansu Evy C. – okazało się, że to przeżuty papier gazetowy.
Eva Carrière podczas seansu w 1912 roku. Źródło: domena publiczna
Price, który w 1926 roku