Jeden zero dla Baśki - Elwira Watała - ebook + książka

Jeden zero dla Baśki ebook

Elwira Watała

0,0

Opis

Ukoronowaniem twórczości pisarki jest jej pierwsza powieść, którą nazywa swym „łabędzim śpiewem”. „Jeden zero dla Baśki” to wielowątkowa historia o poszukiwaniu miłości, fałszywej moralności i społecznym ostracyzmie w komunistycznej rzeczywistości lat 60-tych XX wieku. Porusza również temat wojny kulturowej, czyli zderzenia obłudnego socjalizmu ze zdegenerowanym ruchem hipisowskim, w którego epicentrum znalazła się tytułowa Baśka. Wszystko to okraszone zostało erotycznymi perypetiami bohaterów, których nie powstydziłby się nawet markiz de Sade.

„Jeden zero dla Baśki” Elwira Watała to wielowątkowa powieść, której akcja toczy się w komunistycznej Polsce lat 60-tych. Tytułowa Baśka, czyli Barbara Dąbrowska – nauczycielka polonistyki, czeka na swoją wielką miłość, pragnie poznać idealnego mężczyznę, z którym mogłaby założyć rodzinę i być szczęśliwą. Książę z bajki wkrótce wkracza w jej monotonne życie, jednak on, Eryk – wolnomyśliciel i hipis ma zupełnie inne plany… Pozostawia Baśkę zrozpaczoną, a ponadto… brzemienną. Od tego momentu świat dobrodusznej kobiety staje się dosłownym polem walki o godność i przetrwanie. Napiętnowana szkarłatną literą, musi zmierzyć się ze społecznym ostracyzmem.

Czy wygra tę walkę?

Elwira Watała „Królowa Skandali” i „Mistrzyni Gawędy” autorka 14-stu polskojęzycznych książek z literatury faktu i czterech bestsellerów wydanych w Rosji zaprasza Czytelników na wyjątkową podróż w czeluści ludzkich przywar, słabości i namiętności – wszystko opowiedziane epicką gawędą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ I

Odcinek 1

Więc tak: najpierw rozległ się ostry niczym milicyjna syrena dzwonek do drzwi wejściowych, potem wysunęła się ogromna noga w męskich butach i na progu mieszkania Baśki ukazała się matka. Baśka westchnęła, wytarła fartuchem mokre ręce i pobiegła ucałować ją w pulchny policzek, udając radość. Matka, dotknięta astmatyczną dolegliwością, ciężko oddychając i wycierając pot z czoła moherową czapką, usiadła na taborecie i przystąpiła do przesłuchania.

— No i co? — spytała groźnie — chuligan nie ma zamiaru się żenić?

— Nie ma — odpowiedziała Baśka.

— I alimentów nie płaci?

— Nie płaci — potwierdziła Baśka.

— Granda… — powiedziała matka.

Potem zaczęła szybko łykając słowa trajkotać:

— Chuligana trzeba podać do sądu, skoro spłodził dziecko, niech płaci, a sąsiedzi chyba już się z Baśki śmieją! Niezamężna, spłodziła bachora, a i hańba jaka dla socjalistycznej szkoły! Nauczycielka polonistyki, wychowawczyni klasy piątej „B” ma bękarta, dziecko bez ojca, a jeśli byłby żywy ojciec Baśki, on by nigdy nie dopuścił do podobnego rozpasania się córki, wziąłby pas i po gołym tyłku, po gołym tyłku, a jeśli...

— Wystarczy! — przerwała Baśka ten bujny monolog. — Będziemy herbatę pić.

Matka się uspokoiła, nasypała sobie trzy łyżeczki cukru do szklanki i sapiąc jak parowóz zaczęła pić herbatę, nie wyjawiając najmniejszej chęci ujrzenia wnuka, który sobie słodko spał w pokoju, w drewnianym łóżeczku, nieświadomy jaki ciężki los czeka go za dwa lata, gdy z rocznego bobasa przeistoczy się w niewyspanego, rozdrażnionego socjalistycznego trzylatka z ciężkimi obowiązkami dorosłego: wstawania o szóstej nad ranem i zasuwania jak dorosły do roboty, do socjalistycznego przedszkola, gdzie wraz z innymi trzylatkami, chudymi jak trzcinki, o bladych policzkach nieszczęśliwców, chórem będzie recytować: „Kto ty jesteś? Polak mały...”.

Polak mały, Polak duży! O wrodzonej, specyficznej cesze narodowej. Polacy zawsze dążą do wolności. Tak już mają we krwi i w genach. Kościuszko z motyką na słońce polazł. Rosjanie nie. Rosjanie lubią dobrych i silnych carów. Niechby nawet zły był, typu Iwana Groźnego, byleby za mordę naród trzymał i na anarchię nie pozwalał. Bo anarchia grozi wojną domową. A wojna domowa to najgorsza na świecie rzecz. Brat zabija brata w imię czego, pytam was?

Pomilczały. Zrobiło się nudno i nieswojo. Po ścianie pełzł pająk celując w małą muszkę. Matka posmutniała i znowu zaczęła płakać. Łzy cienką strużką spływały po jej pulchnych policzkach, i ona zrezygnowawszy z zamiaru wytarcia ich moherową czapką wyjęła z torebki malutką batystową chusteczkę i delikatnie przykładała ją do oczu. Tak było dostojniej dla powagi chwili, na to nieszczęście, jakie zgotowała jej córka. Ocierała więc łzy malutką batystową chusteczką i biadoliła… Biadoliła o różnym. O ciężkim losie samotnej jak palec córki, bez męża, z synkiem bękartem, i o tym jak to sromotne jest dla nauczycielki polonistyki mieć nieślubne dziecko.

— Zapewne sąsiedzi się śmieją?

— Po raz który będziesz mnie dręczyć z tymi sąsiadami? — zadała Baśka retoryczne pytanie. Odpowiedzi nie uzyskała. Matka wciąż płakała. Ulewa kapuśniaczkiem, nie błyskotliwą burzą, zapowiadała długotrwałość.

Płaczcie wraz ze mną, płaczcie, nawoływała francuska królowa Maria Antonina, gdy wyjawiła się afera z naszyjnikiem. Damy pałacowe zgodnie przykładały chusteczki do oczu, usiłując wycisnąć choć kropelkę łzy. Zadanie było trudne. Naśladowanie perskich płaczek wychodziło im kiepsko i spaliło na panewce. Damom płakać się nie chciało, im chciało się balować.

— Sąsiedzi… niech sobie ulżą… — ucięła ten niebezpieczny temat Baśka, niegrzecznie przerywając monolog matki i stawiając czajnik po raz drugi na piec gazowy.

Herbaciana inkwizycja mogła trwać długo. Należało ją przetrwać. Matka nalewała sobie już trzecią szklankę herbaty kontynuując biadolenie o rożnym, głównie o swej niskiej emeryturce, bo rząd nie dba o dobrobycie ludzi, a jak dorwie się do koryta...

Baśkę znudził monolog matki i zechciało się jej wypić wódki. Wódki w domu nie było, zresztą picie przy matce było nierealne. Tak siedziały obok siebie, dwie obce sobie kobiety, gruba, nieapetyczna starucha o późnym macierzyństwie i jej córka, brzydka jak noc. Potem matka zasnęła, tuż przy stole, zachrapała męskim basem. Strużka wypłakanych łez ciekła po jej policzku i wreszcie żałosnym soplem zawisała pod nosem. Baśka ostrożnie dotknęła ramienia starszej kobiety. Ta otworzyła oczy, niczego nie rozumiejąc, gdzie to ona?

— Wnuka mama nie chce zobaczyć? — szepnęła jej przymilnie.

— Wnuka? — żachnęła się matka, wydając groźny basowy ryk. — Bękart, a nie wnuk! — pogardliwie wzruszyła ramionami. — Nieochrzczony, zrodzony z ojca hipisa... („chuligana i matki dziwki, czy o takim wnuku ona myślała?”).

Pojednanie nie nastąpiło. Zrozumienia w rodzinie Baśka nie znajdzie. Inwazja obraźliwych słów zasypała ją śnieżną lawiną i uniosła za sobą w otchłań.

„Żebyś zdechła…” – powiedziała Baśka w duchu.

Odcinek 2

Gdzie ona poznała Eryka? Nie wiadomo. Gdziekolwiek. Rozejrzyjcie się, no państwo! Może poznała go w remizie strażackiej, a może w klubie młodzieżowym na tanecznym wieczorku? Podczas obchodów Święta Rewolucji Październikowej? A co? Całkiem możliwe, a nawet prawdopodobne.

Grała tam orkiestra ochotniczej straży pożarnej z całą werwą swych żelaznych płuc, bo orkiestra była dęta. Zagłuszała wszystkie inne dźwięki dookoła. Miała monopol na szum z tych trąb, fanfar i bębnów, bowiem nie codziennie przecież polski naród świętuje dzień Rewolucji Październikowej. Tylko raz do roku, siódmego listopada. Młodzież polska pragnęła uczcić to radzieckie święto, wręcz się rwała ze swym patriotyzmem do zaprzyjaźnionego państwa, brata swego starszego, którego niestety, nie wybrali i który doskonale wiedział jakiego szczęścia potrzebuje naród polski.

Tańczące pary raczej milczały, no bo, co tu można wyszeptać wśród ogłuszającej kakofonii orkiestry dętej? Decybele były alfą i omegą. One tu królowały, one dominowały nad wszystkimi. Zresztą język zakochanych nie potrzebuje słów. Język zakochanych to ich oczy, uśmiech, drżenie rąk i bliskość ust.

Baśka siedziała, podpierając plecami bieloną wapnem ścianę, bo należała do grupki dziewcząt, na których nie było zapotrzebowania ze strony chłopców. Chłopcy takimi postnymi dziewuchami nie byli zainteresowani. Co sobą przedstawiały? Taką sobie, nieatrakcyjną przesyłkę nieodebraną przez adresata.

Niestety, Baśka również należała do grupy nieatrakcyjnych dziewcząt. No i cóż z tego, że była gotowa do wielkiej miłości? Że dojrzała do niej, że wręcz pchała się ku niej, że wręcz wypierała z niej ta wielka miłość, jak watolina z paletka biedaka, lecz żałosne były przecież perspektywy zamiany taniego paletka na porządne futro.

Och, jak ta siedemnastolatka, ta piękna i głupiutka Maria Antonina, córka austriackiej cesarzowej Marii Teresy dążyła do wielkiej miłości. Jak gotowa była pokochać swego księcia na białym koniu. No i przybył. Ręce usmarowane stolarskim klejem, bo lubił Ludwik XVI strugać okienne ramy. Gruby, o flegmatycznym spojrzeniu śniętej ryby, zachwytu księżniczki Marii Antoniny nie wzbudzał. A gdy szedł do sypialni swej żony, trzymany z jednej strony pod ręce przez Ludwika XV, z drugiej przez madame du Barry chwiał się z lęku, jak pijany. Na katorgę szedł przecież, na kopulację z uroczą małżonką.

Z gotowości Baśki ku wielkiej miłości futra nie uszyjesz. Tak, ona była gotowa do tego potężnego uczucia, rozsadzającego mózg i waginę. Była gotowa poświęcić swe dziewictwo dla tego jedynego, swego księcia z bajki, który nie wiadomo dlaczego ciągle ociągał się z przyjściem i którego sobie ubzdurała w gorących snach i bezsennych nocach. Zanim go ujrzała już wszystko o nim wiedziała jakim ma być. Zapewne, nie na białym koniu przybędzie do niej, zapewne bez lichego nawet samochodu marki „Syrena”, lecz z otwartą duszą i sercem. „Oto ja, Baśka! Bierz mnie dla wielkiej miłości i na całe życie”.

Aforyzm Czernyszewskiego o pocałunku bez miłości, którymi nie należy raczyć chłopców, przybrał w jej mózgu inne znaczenie: „Umrzyj lecz nie oddawaj swego ciała bez miłości”. No i gnuśnieje to młode, zdrowe, jędrne ciało, rozsadzane setkami igiełek chuci, domagając się swych praw natury bez wgryzania się w dylemat: jaką ma być ta miłość: duża czy maleńka? Ciało upierdliwie domagało się po prostu mężczyzny z krwi i kości tu i teraz, bo ileż można cierpieć katuszy seksualnej abstynencji? Do stu lat?

„Gdy przyjdę do ciebie taki oto bezzębny i stary, i wyszepczę: „Dziś jestem zadziwiająco tkliwy”, jak to powiedział Majakowski w „Obłoku w spodniach”.

Obłoku w spodniach Baśka również nie chciała. Nie mniszka przecież Baśka, żeby cierpieć cielesne męki, jak ta, co złożyła Bogu obietnicę czystości, a teraz goniona nieujarzmioną chucią chciwie w półmroku swej celi nakłada kondom na świecę, pożądliwie szepcząc: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”.

A potem wetknie sobie tę świeczkę we własną cierpiącą waginę i mieszając słowa modlitwy z przekleństwami, zacznie we frykcyjnych drgawkach wywoływać rozkoszy dostojnej bogów, lecz sztucznie wywołany orgazm takiej rozkoszy nie da, będzie zaledwie żałosną namiastką naturalnego orgazmu, bowiem rozkosz seksualna potrzebuje prawdziwego męskiego członka a nie nędznej świeczki go imitującej. Lecz cóż, jak się mówi, na bezrybiu i… nawet własna ręka może dać seksualną satysfakcję, co udowodnił wiecznie masturbujący się filozof Diogenes.

Filozof Diogenes uprawiał masturbację siedząc w beczce publicznie. Nie wstydził się tego czynu, bo wymyśliła go przecież nie znająca wstydu natura. Ona targana żądzą, ogromnie niedoskonała, ułomna nawet, kazała mu to czynić. Diogenes zapraszał więc ludzi aby brać z niego przykład. W ten sposób świat oczyści się od pruderii i fałszu. Rzymianie zaś uważali to za czyn lubieżny i publicznego świntuszenia wieszczka nie aprobowali.

Obecnie, w pierwszym dziesięcioleciu dwudziestego pierwszego wieku stosunek ludzkości do masturbacji jest zgoła inny, niż za czasów Baśki, czyli w sześćdziesiątych latach XX wieku. Masturbatorów wtedy za ludzi nie uważano, wyłącznie za zboczeńców. A teraz lekarze nawet zalecają masturbowanie się, jako skuteczny środek zdrowotny. I co wy na to, matki synów XX wieku, którym ręce gotowe byłyście odciachać, jeśli zobaczyłyście, że podejrzanie błądzili pod kołdrami?

Tissot: masturbujacy się mężczyzna ma skrzywiony kręgosłup, rzadką krew, z nosa mu ciągle cieknie, ręce mu drżą, w głowie szumi, ma trupiobladą twarz, podsiniaczone oczy, prawie wyłażące z orbit, mózg ma słaby i wygląd nieszczęśliwego człowieka. Grożą mu groźne choroby.

Wprawdzie, w tym opisie wyglądu przez Tissota masturbatora Baśka upatrzyła alkoholika z sąsiedniej bramy i na wszelki wypadek masturbacji nie uprawiała.

Baśka nie zamierzała na srebrnej tacy nieść Bogu swego, świeczką splamionego dziewictwa. Ten balast trzeba zrzucić z siebie tu i teraz byle z dostojną osobą. Lecz gdzie szukać dostojnej osoby? Defloracja dziewictwa wymagała małej drobnostki, mężczyzny, w którym można byłoby się zakochać. Takie było minimalne wymaganie Baśki w związku z gotowością utraty swej czystości. Lecz porządnego egzemplarza w postaci dostojnego mężczyzny nie było. Zakochać się nie było w kim, dosłownie jak u Sergiusza Jesienina: „W Moskwie dwa miliony spódnic, a zakochać się nie ma w kim”.

No i kiedy wreszcie to uczucie nadejdzie? Nadeszło wkrótce…

Myślowe błagania Baśki zostały usłyszane i nieważne kto je łaskawie wysłuchał, bóg czy diabeł… Najważniejsze, że zakochanie się wreszcie przyszło – to cenne uczucie, które należy ponoć obecnie do rzadkości.

Zakochanie się było piorunującym, absolutnym, całkowitym, natychmiastowym już po trzech tańcach i na całe życie. Więc tak: najpierw był walc, potem tango z przytulaniem się, potem rock and roll, gdzie trzeba było nakręcić się porządnie w akrobatycznych wygibasach do góry nogami, pokazując majtki. Czy, aby były czyste?

Dylemat czystych majtek mocno nurtował angielską królową Henriettę, żonę Karola I. Miała ona zwyczaj podczas kłótni z mężem podbiegać do okna z zamiarem wyskoczenia zeń. Zatrzymywała samobójstwo królowej myśl czy, aby czyste miała w dany moment pantalony, bo na dole przecież tłum ludzi, blamażu zaś królowa nie pragnęła.

Na wszelki wypadek Baśka roztropnie przepuściła rock and roll. Po trzech tańcach poczuła nie bez miłego zdziwienia jak wzbiera się w niej pożądane uczucie. Zakochanie się w tym od dawna niemytym młodzieńcu bez przedniego zęba i bez skarpet na „gołych” sandałach, z których swojsko wyglądał duży palec z niezupełnie czystymi rasputinowskimi paznokciami, z dezynwolturą spoglądający na świat: „patrzcie, oto Ja, pan świata!”.

Chłopak śmierdział potem o zapachu końskiego łajna, lecz był to upragniony dla Baśki zapach perfum francuskich, czy też polskich „Być może”.

Być może na innych dworach było inaczej. Na dworze Henryka IV w Luwrze właśnie tak: niemyte ciało króla i dużo kochanek, którym rekomendowano polubić zapach jego potu. A śmierdział on czosnkiem i końskim łajnem w równych dawkach. „To u mnie od dziada” – mówił dumnie, uważając to za męski zapach.

Dwie jego żony: królowa Margot i Hiszpanka Maria Medici przykładały do nosa naperfumowane chusteczki, gdy szły z królem do łóżka.

Zakochanie się Baśki wyrażało się w tym, że braków w ubiorze młodzieńca i uszczerbków w jego uzębieniu nie chciało się zauważać, a zapach ciała był właściwy. Chciało się natomiast pogłaskać te długie, niemyte hipisowskie kudły i przytulić swój policzek do jego, nieogolonego, szorstkiego… A może zetknąć się rzęsami jak kotki, albo wtulić się nosami jak Eskimosi… Och, czy mało to, jak zakochani wyrażają swe uczucia?

Zakochanie się Baśki w młodzieńcu odbyło się bez udziału wesołego amorka Erosa, nieślubnego synka Afrodyty. Samoistnie. Ten młodzieniec był teraz jej bogiem i carem, i jemu Baśka odda swoje dziewictwo. Dumnie poniesie na tacy, na aksamitnej poduszce… Jej triumfalny pochód obejdzie się bez łez rozpaczy i bez okrzyków bólu. Ból przerobiony na rozkosz, co rodzi? Czy, aby nie orgazm? Najcudowniejsze uczucie na świecie, jak powiedziała pisarka Anais Nin, znajdująca się w kazirodczym związku ze swoim ojcem.

Dawniej ludzkość dążyła do szczęścia, teraz dąży do orgazmu. Dawniej dziewica – to było święte.

Jednorożec biały, mistyczne zwierzę nigdy nie oddaje się w ręce ludziom. Zawsze przed nimi ucieka. Natomiast przed dziewicą staje jak wryty, wykazując posłuszeństwo potulnego cielątka. Stoi bezradnie opuściwszy zakochany wzrok i dziewica może go do woli głaskać, nawet chwytać za jedyny róg.

Maria Antonina pod ręką jednorożca nie miała, nie mogła więc sprawdzić siłę swego dziewictwa po siedmioletnim stażu małżeństwa. Ludwik XVI znosząc dzielnie ironiczne uśmieszki dworzan w dalszym ciągu jeszcze nie zdeflorował żony. Szalała biedaczka w niepomiernych tratach na drogocenności, usiłując skompensować klejnotami brak ciąży. Ciążyło jej dziewictwo… Oj, jak bardzo ciążyło!

Więc jednorożec! Taka jest wielka siła dziewictwa, którego współczesne dziewczęta za grosz nie cenią i im prędzej się go pozbawią, tym lepiej. Nieraz nawet w wieku dwunastu lat. Baśka zbyt długo nosiła swe dziewictwo, czas pozbyć się go, lecz z dostojnym mężczyzną.

Zakochanie się Baśki było ciepłe jak krowie placki i łagodne jak letni deszcz, jak fale południowego morza, jak lekki wiaterek zefir, unoszący ku Niebu złote włosy egipskiej królowej Bereniki. Podpełzało do serca małą żmijką i rozpływało się tysiącami strumyków po całym ciele, przyśpieszając obieg krwi. Och ten cudowny odmładzający hormon zakochania się, łagodzi obyczaje i podnosi nastrój do stopnia euforii. I depresji nie ma. I nie runie człowiek z dachu dziesiątego piętra, lecz zaraz skoczy do góry i poleci wzwyż, niczym w pięknym śnie, bo otrzymał skrzydła. Rozpiera go radość i duma, a małe nieszczęścia dnia codziennego rozpływają się jak zjawa nocna, ulatują gdzieś precz. Życie nabiera sensu. Chcesz, dostanę ci gwiazdkę z nieba, chcesz urwę kawałek księżyca, chcesz zabiję sąsiadów, chcesz zrobię tobie dziecko.

Eryk, Eryk brzmiało imię tego Baśki boga i władcy! Wsłuchujcie się, jak radośnie rankiem ptaki za oknem ćwierkają: „Eryk, Eryk! Co za cudowne imię! Króla imię!”.

Tak nazywała pieszczotliwie Izabela, „Wilczyca Francji”, królowa Anglii, swego męża Edwarda II. A potem, potem było gorzej. Za gejowskie upodobania wsunęła swemu Erykowi do odbytu rozgrzany do czerwoności żelazny pręt. Umierał król w wielkich i haniebnych mękach.

Ani pręta, ani innego erotycznego gadżetu w celu odbycia analnego seksu, czym obecnie częstują nas pornograficzne filmy, my wsadzać nie będziemy. Nie zapominajcie: my są porządni i dążymy do czystej miłości!

Odcinek 3

Zostawiwszy hipisowską bandę, aby dosypiała swe leniwe marzenia, podtrzymywane dostępnymi afrodyzjakami (zazwyczaj zupą z makówek), Eryk niczym Czełkasz, bandzior Maksyma Gorkiego, ręce w kieszeniach, pogwizdując zuchwale, wyruszył do miasta na podryw obiektu w celu odbycia z nim seksu.

To było trudne. Drogie prostytutki w rachubę nie wchodziły. Za darmochę dup nie dawały. Nawet przystojniakom w stylu Apolla Belwederskiego nie dawały… Po drugie, naczytawszy się groźnych plakatów w przychodniach medycznych: „Nie dawaj liza, nie dawaj gryza”, oddawali się z prezerwatywą i seks stawał się jak cukierek lizany przez papierek. Po trzecie, nie całowały się: „Owszem laskę pociągniemy za dodatkową opłatę, lecz spermy nie łykamy i usta dla pocałunków nie nadstawiamy, bo nie chcemy żeby cudzy język pełny mikrobów właził do naszej tchawicy”. Ich szybki numerek stawał się dla Eryka gorszy od jego samogwałtu: „I po co mi taka amatorszczyzna?!”. Lecz nie było w pobliżu świeżej dziwki gotowej do bezpłatnego przespania się z ciekawym młodzieńcem bez skarpet i przedniego zęba.

Spędzać zaś „na sucho” wieczór nie chciało się. Portki rozsadzało dynamitem i Eryk był w stanie, o którym genialny pornograf Henry Miller powiedział: „Już wieczór, a ja wciąż chodzę z niewyżytym chujem”.

Przeklinając wyrachowanie kurew, Eryk wyruszył do klubu młodzieżowego, gdzie świętowano rocznicę Rewolucji Październikowej, w nadziei uwiedzenia na prędko jakiejś gapowatej brzydulki, mniej łasej na forsę ze względu na swą szpetotę. Owszem brzydulki były. Podpierały ściany z oczami smutnych krów, którym wciąż podsuwa się zamiast rześkiego byczka fiolkę z jego nasieniem. A to, zgódź się Czytelniku, nie to samo co rypanie się z żywym bykiem. Mleko krowy kwaśnieje od takiego fiolkowego seksu.

Tu o seksie brzydulkom można było tylko pomarzyć.

Chłopaki ich nie chcieli. A niechciana kobieta, to histeria i nieszczęśliwość. Taka kobieta ciągle znajduje się na pograniczu załamania nerwowego. Raniła dumę kobiecą sama świadomość, iż jest niepożądana. Każda niechciana kobieta bądź to królowa, czy dziewczyna zetemesowska znajduje się w szponach niewysłowionej histerii, czasami tłumionej, czasami nie, wtedy lecą naczynia w mieszczańskich domach i cenne wazony w królewskich pałacach.

Karolina, królowa meksykańska, czując się niechcianą dla męża Maksa, brata austriackiego Franciszka Józefa niczym oszalała furia latała po królewskich pokojach ze skrzywioną od wściekłości twarzą. Z rozdętymi skrzydełkami swego jedwabnego szlafroka, zamiatała, oraz gromiła wszystko po drodze, poczynając od wścibskich mord swych sług, a kończąc na drogich wazonach chińskich.

Co za uszczerbek dla królewskiej i bez tego ubogiej kiesy! Wstydziłabyś się Karolino, tak rozpuszczać swe namiętności z powodu braku kawałka męskiego mięska w swej waginie!

Wstydź się ty, córko belgijskiego króla Leopolda I, który z nadmiaru potencji odcinał bezpardonowo Murzynom dłonie na kawowych plantacjach w Kongo, a potem jego kochanka urodziła dziecko bez prawej dłoni. Ciebie też dosięgła za twoją histerię nieujarzmionej chuci kara bogów. Zostałaś w czorty zgwałcona we własnym pałacu przez robaczka-sługę, a potem w Watykanie, w gabinecie papieża urodziłaś nieślubne dziecko. Wstyd i hańba na całą Europę! Co tam Europę, na cały świat! Histeria nie popłaca. Mówię Wam!

Eryk przy takiej mnogości brzydulek podpierających ściany młodzieżowego klubu nieco się ożywił, podniósł się na duchu, bowiem żywo zrozumiał, że jego uwodzicielskie szanse zogromniały. Poczuł się niemal Kreuzesem, niemal Herkulesem wystawionym na bohaterskie czyny. Brzydulki, podpierające ściany zachowywały się na pozór obojętnie, ukrywając swą trwogę, tłumiąc ból przewidzianej porażki. Swoją niewysłowioną histerię zapchały głęboko wewnątrz organizmu i szklanek musztardowych na szczerbatych stolikach jeszcze nie tłukły. Upatrywać na nich drogich wazonów byłoby naiwnością. Tu stała oranżada z czasów dinozaurów, zamykana na szczelne sprężynowe zameczki, były także szklane syfony z gazowaną wodą. Wódy i piwa nie było.

W myśl świetlanego założenia władz partyjnych socjalistyczna młodzież miała się bawić bez dopingu, bez udziału alkoholu i narkotyków. O ekstazie jeszcze w tych czasach nie słyszano, czasami w toaletach wąchano kokainę. Jak widzimy asortyment podniet był raczej ubogi, lecz w sam raz jak na socjalistyczną szczęśliwość. O tym, że istnieją marihuana i LSD zetemesowska młodzież nie wiedziała. O tym wiedziały dzieci kwiaty, czyli hipisi, lecz ci do klubów młodzieżowych nie pchali się, spokojnie wylegiwali się w swych norach.

Oni zrezygnowawszy z walki klasowej, w swym leniwym buncie wegetowali sobie beztrosko. Brudni, niechlujni, może i ze wszami we włosach, śmierdzący potem i spermą, pragnący słoneczka, dzieci natury kopulowały bezwstydnie jak dzikusy z epoki kamienia łupanego z kim popadło.

Urodziło się nam hipisiątko, hipisiątko jak się ma! Tatuś Kazik a mama Iwonka, hipisiątko na sto dwa! Urodziło się nam, no to cóż? Na to nic nie poradzisz i już… ani ty, ani my, ani wszyscy hipisi!

No tak, czasami rodzili dzieci. Dzieci zabierało państwo, hipisi byli pozbawieni macierzyńskich instynktów.

I tak, Eryk poczuł się człowiekiem sukcesu. Jego szansy poderwania brzydulki rosły z każdą sekundą. Pierwsza runda podboju rozpoczęła się.

Odcinek 4

Najpierw obejrzał uważnie bielone ściany z portretami proletariackich wodzów, Marksa, Engelsa, Stalina i Gomułki, jakby pytając ich o zgodę na podryw dziewczyny. Potem podciągnął spodnie, sprawdził zapiętość rozporka, przygładził pośliniaczonymi palcami swe rozwichrzone kudły, zapiął rozpięty na brzuchu guzik koszuli, kaszlnął, beknął, nałożył na twarz beztroski uśmiech głupkowatego Arlekina czy też durnowatego Piotra III, małżonka Katarzyny Wielkiej, i ruszył…

Parł jak czołg radziecki na przełaj przez te ogrodzenia, przez szydercze uśmiechy dziewuch do tej swojej, jedynej brzydulki, wyłowionej wprawnym okiem podrywacza. Ta jedyna zrozumie, że hipisiątko też człowiek, a nawet chłopak w portkach i potrzebuje swego kawałka ludzkiego szczęścia z ogólnej kulebiaki.

Ludzie nie akceptowali hipisów-darmozjadów zrodzonych z bliżej nieznanych Kazików i Iwonek, wychowanych w domach dziecka, którzy ukończyli bezpłatne szkoły i fakultety wyższych uczelni, bo socjalizm to raj dla bezpłatnej edukacji wyższej każdego gremium, nawet dla wyrzutków społeczeństwa, pochodzących z domów dziecka. Poczciwi mieszczuchy, hipisów nie rozumieli. Nie pojmowali tego ich pasywnego buntu, przejawiającego się w wiecznym leniuchowaniu i w zwierzęcym parzeniu się. Mieszczuchy pamiętający wielkie bitwy o wolność waszą i naszą z orężem w jednej ręce i czerwoną flagą w drugiej, byli dosłownie zszokowani zachowaniem hipisów. Chleba im dawano mało, pieniędzy wcale, no może jakaś tam litościwa babcia drżącą suchą rączką wyjmie z przedwojennej portmonetki zatłuszczoną tysiącem rąk pięciozłotową asygnatkę i ciężko wzdychając włoży ją do brudnej łapy hipisa. A on władca świata, nawet nie podziękuje, leniwie schowa asygnatkę do kieszeni bezbożnie obszarpanych dżinsów i będzie kontynuował swe medytacyjne drapanie się po wszawej głowie.

Skąd taka pewność siebie, taka obojętna siła w tych pasywnych hipisach, którzy nigdy nie wystąpili z orężem w ręku? Tym nie mniej, oni tu byli gospodarzami życia. Z tej pokornej obojętności wyłaziła dzika siła niepokory, która zdumiewała małych niewolników-mieszczuchów, przyzwyczajonych po żołniersku, bez dyskusji wykonywać rozkazy władzy i kościoła. Walka bez broni, jedynie uzbrojona w dziwną ideologię apatii, a jednak niepokory, czy też niepokory z apatii. Lecz wkrótce ta ideologia upadła.

Daleka wizja „Słonecznego Miasta” Campanielli okazała się tylko pustynnym mirażem. Rzeczywistość była okrutna i bezwzględna. Dalekie przygody i sine dale, które tak mamiły hipisów okazały się fikcją, bańką mydlaną, która pękła przy konfrontacji z szarą rzeczywistością. Dalekie i romantyczne przygody hipisów nieco poszarzały. Zeszła z nich pozłota. Ikony obrosły patyną szarości. Nie było w tej sinej dali rozkoszy wyobraźni, bądź nawet elementarnych wygód bytowych. Nie było pięciogwiazdkowych hoteli i moteli z czystą pościelą, oraz mechatym szlafrokiem, basenem i bezpłatnym śniadaniem, włączonym w cenę lokum. Nie było ani garbatych Volkswagenów ani amerykańskich Cadillaców pożerających socjalistyczną, tanią benzynę z żarłocznością Gargantua. Nic takiego nie istniało. Sina dal hipisów oferowała im kurz wyboistych dróg, podróże autostopem, byle jaki nocleg często w oborze wraz ze świniami, szybki numerek z przygodną dziewczyną w kopie siana z wielką możliwością zarażenia się AIDS czy kiłą. Większość hipisów wódki nie piła, woleli narkotyki. Eryk nie unikał wiejskiego bimbru, nielegalnie pędzonego przez wiejskich chłopów upijających się do nieprzytomności.

Socjalistyczna ideologia oficjalnie nie akceptowała uchlewaniem się alkoholem przez społeczeństwo. Zdając sobie jednak sprawę, że lud musi mieć „furtkę dla duszy”, żeby łatwiej mu było znosić paskudną rzeczywistość prozy dnia codziennego, przymykała oczy na pędzenie bimbru, który według satyryków Ilji Ilfa i Eugenia Pietrowa można było pędzić z różnego gówna, nawet z taboretu.

A to już inny „taboret” – taboret Wersalu, o które to prawo do siadania w obecności króla, damy walczyły na zabój i którego nie doświadczyła sfrustrowana nasza Marysieńka Sobieska. Płakała biedaczka z powodu takiej poniewierki i okrutne listy swemu Janowi pisała w odpowiedzi na jego erotyczne wyznania: „Całowałbym i całował twoją muszeńkę w nieskończoność”. Lecz „skończoność” przyszła, gdy rozstrzygali, kto kogo syfilisem zaraził, on ją, czy ona jego – od swego pierwszego męża łajdaka Zawadzkiego.

Partyjna elita uchlewała się alkoholem incognito, doiła swe koniaki i whisky kupione w Peweksie potajemnie, za grubymi murami partyjnych gabinetów, obwieszonych portretami Marksa, Engelsa, Lenina i Gomułki z obowiązkowym biurkiem pokrytym suknem zielonym i sofą miękką na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się okazja do małego relaksiku seksualnego.

A co? Jestem człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mi obce!

Konstatujmy, towarzysze, iż wódka w epokę świetlanego socjalizmu była najtańsza w świecie.

Szefa KGB i generalnego sekretarza partii komunistycznej ZSRR – Jurija Andropowa, naród kochał za to, że wprowadził najtańszą w świecie wódkę – 3 ruble 60 kopiejek za butelkę, nazwaną w narodzie „andropowką”. Rozumiał ten władca potrzeby narodu, czego nie można powiedzieć o naszym Gierku. Ten od narodu pomocy oczekiwał: ciągle tylko było słychać jego „Pomożecie?”.

A jak naród pomoże, jeśli sam bezprawny, słaby i mały, i bardzo zmęczony?

No tak, nie życie księcia z bajki oferowała Erykowi hipisowska komuna. Nadszedł czas, gdy jego skołatana dusza zapragnęła przytuliska, domu, ciepłego gniazdka. Swojej malutkiej stabilizacyjki.

„Wtuliłabym się w swoje, miękkie, ciepłe, żeńskie” – Włodzimierz Majakowski.

No i… książę z bajki zjawił się. Zdecydowanie wkroczył w życie Baśki. Wydumany, wymarzony, wypocony w niespokojnych snach, kiedy to ostrym nożem rozdzierało jestestwo dojrzałej, lecz niewyżytej seksualnie dziewczyny, która nigdy jeszcze nie spróbowała mężczyzny. Jestestwo doskwierało zimnym poceniem się rąk, ich drżeniem, udarami klimakterycznymi krwi do mózgu, zawrotami głowy. Freud wiedział co czyni, gdy pisał czym może grozić abstynencja seksualna.

Nerwicą grozi niewyżyta płeć, Drogi Czytelniku! Można nabawić się nerwicy, można nawet umrzeć, albo stać się zgryźliwą dewotką, wariatką lub ryczącą basem i z wąsami pod gębą – starą panną nienawidzącą cały świat. Można stać się bestią, jeśli dziewuszka omotana początkami nimfomanii nie dostanie w porę swej „działki” – narkotyku, jędrnego nasienia mężczyzny.

„Gdybym wiedziała, gdybym wiedziała”, szlochała polska magnatka, ulubienica Katarzyny II, Helena Radziwiłłowa, po utracie swej najmłodszej córki Róży, która zmarła z braku seksu.

„Gdybym wiedziała o tym, stajennego Frania bym jej do łóżka podsunęła”. Niestety, było za późno. Róża zmarła z braku seksu.

W Wersalu austriacki przyszły cesarz Józef II nie pozwolił z tego powodu umrzeć swej młodszej siostrze, Marii Antoninie. Wszak, że siedem lat minęło, a o ciąży królowej ani widu, ani słychu. Biega w swym Trianonie zamężna niezdeflorowana dziewica i głupstwa państwowe czyni. Jej brat Józef II zdecydowanie wmieszał się w alkowiane nędze życie siostry i zażądał od Ludwika XVI zdecydowanych działań w likwidacji swej stulejki. Mały chirurgiczny zabieg na penisie króla i… posypały się dzieci. Czworo. Uf, co za ulga!

„Uf, co za ulga!” – Baśka jeszcze tego nie powie! Jeszcze czekają ją filozoficzne rozważania nieszczęsnego Hamleta – „być, czy nie być?” („To be, or not to be…?”).

Fuj ty!, żeby kawałek ludzkiego mięska miał tak ogromne, takie decydujące znaczenie w życiu kobiety? Kto jest tu panem, ja czy moja macica? Być niewolnicą jakiejś nicości, przeciętnej niedoskonałości? O miły Boże, ubogą masz wyobraźnię, jeśli rozkosz uzależniasz od innej osoby, na dodatek umieszczając tą rozkosz w tak poślednim miejscu, z którego mocz wycieka i inne nieczystości. Pod tym względem pospolite warzywko, na przykład ogórek ma większą doskonałość. Na jednej gałązce mu rosną organy: męski i żeński. Sam sobie jest panem. Niezależny od nikogo, nawet od pszczoły. Absolutnie uwolniony od ciężaru chuci. Zechciało się tej roślince pieprzenia, zapyliła sama siebie i sprawa załatwiona. Wolna jak wiatr! Oddajmy ogórkowi hołd! Uchylmy kapelusza przed dzielną roślinką gloryfikującą wolność i tak genialnie poradziwszej sobie z wymogami płci. Bo ponoć wolność to największe dobro jednostki, tak mawiają filozofowie. Nawet szaleniec de Sade, nie mogący doznać orgazmu bez zadawania ofierze bólu, przez całe życie rozpaczliwie dążył do wolności.

Baśka cierpiała bez seksu. Fizycznie czy psychicznie, jaka to różnica, jeśli ciało domagało się wyjawienia wszystkich jego sekretów z udziałem mężczyzny, a nie za pomocą samoobsługi? Dziewictwo doskwierało dziewczynie. Masturbować się nie umiała i nie chciała, bo to grzech przecież i wstyd nawet przed samą sobą.

Baśka „stajennego” nie chciała. Ona maksymalistka, mimo szpetnej buzi. Jej podawaj księcia z bajki, żeby serce zatrzepotało na jego widok spłoszonym ptakiem złapanym w sidła, rybką złotą pojmaną na haczyk. Żeby zaiskrzyło się i zabłysnął pochmurny dzień promykiem słońca, a do duszy weszłaby błogość, ze wszystkimi przymiotami zakochanej osoby, z radością taką, że zachciewa się objąć cały świat w szczęśliwym uścisku.

Eryk z Baśką wyszli z klubu razem. Potem całowali się w brudnej bramie, śmierdzącej myszami i uryną. Eryk liczył na propozycję dziewczyny wspólnego wypicia herbatki w jej mieszkaniu, lecz zaproszenia do „lukullusowej” uczty nie nastąpiło. Mężczyzna musiał zrozumieć, że do „konkretu” dziś nie dojdzie, mimo iż brzydulce coraz bardziej chłodniały usta i coraz mocniej dygotała całym ciałem, bliska omdlenia.

„Tylko tego mi brakowało!” – pomyślał Eryk. „Może ma padaczkę i ja będę musiał pogotowie wzywać!”.

Nie, problemów Eryk nie chciał. Czuł, że dziewczyna jawnie problemowa. „No nie, dziękuję uprzejmie za taką miłą randkę” – i zaczął pośpiesznie się żegnać, nawet nie dokończywszy kolejnego pocałunku. Jednak zdążył wydusić z dziewczyny obietnicę, że jutro o piątej wieczór spotkają się u Baśki w mieszkaniu, aby wypić małą czarną w przytulnej atmosferze.

„Jeśli i tym razem, zamiast dupę nadstawić dziewucho bezczelna, zaczniesz dygotać, jak liść na wietrze, skończę z tobą na zawsze” – myślał Eryk odchodząc.

„Bierz mnie głuptasku, po męsku!” – mówiła sześćdziesięciopięcioletnia Kataryna Wielka do swego dwudziestosiedmioletniego faworyta Platona Zubowa. „Nie śmiem wasza wysokość” – odpowiadał faworyt głupio chichocząc. Taka ważna caryca i takie paskudne sprawki!

Zanim „paskudne sprawki” urzeczywistnią się w życiu naszych bohaterów, Baśka i Eryk długo myśleli o wczorajszym wieczorze, przychodząc, ku zgoła odmiennym wnioskom.

Dziewczyna tak dziko napalona i gotowa do zaoferowania chłopakowi swego dziewictwa, intuicyjnie wyczuła, czym Eryka odstraszyła. No właśnie, tym dygotaniem, tym blednięciem ust i policzków, tym stanem niesamowitego podniecenia.

„Opanuj się idiotko! Odstraszysz chłopaka!” – mówił Baśce jej wewnętrzny rozsądny głos. Przyjmuj miłość chłopca z dostojeństwem w atmosferze spokoju i powściągliwości. Tak rozumowała ona.

On myślał inaczej: „I po co traciłem czas na pocałunki. Trzeba było brać byka za rogi i przelecieć ją na prędko, na stojąco, resztkę spermy zdmuchnąć, portki zapiąć i hajda! I miałbym spokój dwa tygodnie, do następnej przygody”.

Wnioski wyciągnął prawidłowe – zero ceregieli i Wersalu.

„I żadnych tam rozczulań na temat miłości Romea i Juli u mnie nie będzie!”.

Wieczorny seks zapowiadał się być szturmowy, bez różnych tam czułości i tkliwości, lakoniczny i po męsku brutalny.

Do „konkretu” nie doszło także podczas następnego spotkania. Zakochani spacerowali po parku, zatrzymywali się i usilnie wąchali róże rosnące na klombach, przyciskając kłujące gałązki z niedojrzałymi pączkami do nosa. Żaden stróż porządku nie zarzuci im niszczenia socjalistycznej własności. Róże były wąchane bez zrywania gałązek. Histerycznie rozweselony Eryk, któremu wciąż umykała przepióreczka, czyli seks z brzydulką, krzyczał:

— Obywatele, nie zrywajcie róż z klombów i nie kładźcie ich na babcinej trumnie, uszanujcie socjalistyczną własność! Wąchajcie róże nie odchodząc od stoiska! Zabijmy zgniły Zachód naszą wysoką kulturą!

Baśka obrażała się, bo wyczuwała sarkazm, który nie sprzyjał miłosnej atmosferze. Jej seks z królewiczem z bajki wciąż się oddalał. Rozeszli się i tym razem każdy przy swoich interesach. Postanowili spotkać się po raz trzeci, tym razem już w mieszkaniu Baśki. Dać chłopakowi ostatnią szansę – była to humanitarna decyzja ze strony dziewczyny.

Istnieje bardzo dobre rosyjskie przysłowie: „Chce się, lecz się kłuję i mama nie pozwala”. Mniej więcej takie uczucia targały Baśką, gdy odciągała intymne zbliżenie z Erykiem. Krótko i węzłowato: Baśka bała się zarazić chorobą weneryczną. Nasłyszała się o tym niebezpieczeństwie wynikłym z przypadkowych spotkań. Użycie prezerwatywy? To nawet jej do głowy nie przyszło – pozbawiać się swego dziewictwa w taki wyrafinowany i chamski sposób? Nie śmieszcie Baśkę, Drodzy Państwo!

Henryk IV – król francuski, nie próżnował podczas kilkumiesięcznego oblężenia Paryża. Co wieczór spędzał czas w towarzystwie uroczej mniszki pod nazwiskiem Werdun. Weszła do historii tym, że zaraziła wielkiego króla syfilisem. „Paryż nie jest wart mszy” – mruczał król odwołując swoją pierwotną ripostę.

Ludwikowi XIV, którego nazywano Królem Słońce (fr. le Roi-Soleil), i który głosił hasło „Państwo to Ja!”, syfilis leczono kwasem mrówkowym. Kuracja była długotrwała i bardzo uciążliwa, lecz zakończyła się pozytywnie.

Franciszek I król francuski, leczył swój syfilis afrykańskim korzeniem z fatalnym skutkiem. Korzeń ten ochoczo pomagający tubylcom w leczeniu syfilisu nie pomógł Franciszkowi I, zmarł od tej dolegliwości.

No i wreszcie odbyła się ta „mała czarna” w mieszkaniu Baśki. „Trzecie i ostatnie spotkanie, bo do trzech razy sztuka”, myślała ona i szczebiotała niewinnie, gdy pili tę lurę, zwaną „kawą”:

— Wiesz Eryku, według Talleyranda, ministra Napoleona, kawa powinna być czarna jak diabeł, gorąca jak piekło i słodka jak miłość… Tobie ile cukru?

Eryk, rozzłoszczony nieprzewidzianymi trudnościami w zdobyciu dziewczyny, której brzydota nie predysponowała do tak żmudnego oblężenia dziewiczej twierdzy i chwytając uchem ostatnie słowo ‘miłość’, nagle wrzasnął:

— Zdejmuj majtki!

— Co? — niezrozumiała przestraszona Baśka…

— Zdejmuj majtki i kładź się — powtórzył Eryk. — Zaraz wpakuję ci świder do środka. Nie mam czasu na ceregiele i filozofowanie.

Tak przecież postępował z każdą dziewczyną w świętym przekonaniu, że lubią brutalność. I żadna dziewczyna nie obrażała się, ponieważ ich pragnienia były zharmonizowane w dążeniu posiadania się nawzajem. Czemu więc ta brzydulka, która powinna była piszczeć ze szczęścia od takiej propozycji ładnego chłopaka i łapać okazyjne mgnienie, nagle spochmurniała jak chmura gradowa, a potem chwyciła szczotkę do zamiatania podłogi i obracając nią jak dzidą ruszyła do ataku, usiłując wygarbować chłopakowi skórę.

— Wariatka! — wrzeszczał Eryk cofając się, ku drzwiom.

A, gdy wypadł z mieszkania silnie poirytowany, w złości z całej siły walnął nogą w drzwi. Cienka dykta naporu nóg obrażonego mężczyzny nie wytrzymała, zgięła się, odkleiła i odpadła tworząc ogromną dziurę. Eryk prędko dał w nogi.

Minęło dwa miesiące. Eryk przypadkowo spotkał Baśkę na ulicy. Dziewczyna wyglądała na wychudzoną i smutną. W jej oczach zaczaił się ból. Ból cierpiącego człowieka. Eryk podszedł do niej, przeprosił i wyjął z kieszeni zmiętą asygnatkę w kwocie dwudziestu złotych. Trochę pomyślał, dodał jeszcze drobnych pięć złotych i szerokim gestem dżentelmena przeciągając Baśce te pieniądze rzekł:

— To na naprawę wyłamanych drzwi…

No i odtąd Baśka i Eryk zaczęli żyć razem.

Redakcja, skład, opracowanie techniczne i projekt okładki:

Arkadiusz Siejda

Przygotowanie wydania elektronicznego:

Rafał S. Puka

© Copyright by Elwira Watała, 2021

© Copyright by Arkadiusz Siejda, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowianie całości lub części publikacji bez pisemnej zgody wydawcy ZABRONIONE

ISBN 978-83-962307-4-4

Wydawca:

Wydawca Arkadiusz Siejda

19-314 Kalinowo, ul. Sportowa 1/2

tel. 506 585 513

[email protected]

www.arkadiuszsiejda.pl