Jednym słowem miłość - Magdalena Kołosowska - ebook + audiobook

Jednym słowem miłość ebook i audiobook

Magdalena Kołosowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Majka miała dwadzieścia lat, gdy wyszła za mąż. Trochę dla żartu, nieco spontanicznie, ale na pewno zbyt pochopnie. Do takiego wniosku doszła jednak dopiero po latach. A od kiedy mąż wyjechał do pracy za granicę, ich małżeństwo istnieje już tylko na papierze. 

Monika, zwariowana przyjaciółka Majki, próbuje sobie radzić po kolejnym zawodzie miłosnym, a tak naprawdę stara się poukładać całe swoje życie. Chociaż wydaje się, że szuka ciągle damsko-męskich przygód, w głębi duszy marzy o prawdziwym uczuciu. 

Podobnie jak Majka, także Kuba kiedyś zdecydował się na szybki ślub. Zrobił to jeszcze na studiach, bo jego dziewczyna zaszła w ciążę. Z czasem okazuje się, że małżonkowie wcale się nie kochają i po prostu żyją obok siebie. Poświęcają się pracy w wydawnictwie i udają, że problemy w ich małżeństwie nie istnieją.

I jest jeszcze Paweł. Przystojny, pewny siebie, skacze z kwiatka na kwiatek i nawet nie myśli o stałym związku. Cieszy się brakiem zobowiązań i czerpie z życia całymi garściami.

Zupełnie przypadkiem cała czwórka udaje się w tym samym czasie na Mazury, żeby spędzić tam czas i odpocząć od trosk życia codziennego. Co się stanie, gdy się poznają? Czy mają szanse na nowy początek, odrobinę szczęścia? Jednym słowem – miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (24 oceny)
17
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Egoana

Z braku laku…

No…nie podobała mi się…Przeczytałam, ale na siłę, taka ciężka. Pomysł fajny ale wykonanie nie bardzo. Przepraszam autorkę, wiadomo żaden ze mnie krytyk
00
ursa29

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna w słuchaniu☺️ ps,ale chcę ciąg dalszy 😜😊☺️
00
dorgyu

Całkiem niezła

Do przeczytania skusiły mnie wysokie oceny ale moim zdaniem nie ma szału. Początek książki strasznie opisowy, nudny, zanim akcja się jakoś rozkręciła była już prawie połowa. Brakuje mi w niej emocji, chemii. No i epilogu bo zakończenie nie powala.
00
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Dorota447

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa ciekawi bohaterowie😀
00

Popularność




Ty­tuł: Jed­nym sło­wem mi­łość

Co­py­ri­ght © Mag­da­lena Ko­ło­sow­ska, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8076-445-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

czło­wiek to rze­czow­nik, a rze­czow­ni­kiem rzą­dzą przy­padki

Kry­styna Sie­sicka, Za­pałka na za­krę­cie

Mi­łość. To szcze­gólne brze­mię, prze­szkoda i pro­blem ludz­ko­ści, a rów­no­cze­śnie coś, co wspiera każ­dego z nas naj­więk­szą mocą. Mi­łość przy­po­mi­nała czas. Czas, sa­mot­ność i całe mnó­stwo wy­my­ślo­nych przez czło­wieka re­guł. To wszystko, co ist­nieje tylko w na­szym świe­cie. Co nas pęta, a rów­no­cze­śnie czyni nas wol­nymi. Co spra­wia, że je­ste­śmy ludźmi.

Genki Ka­wa­mura, A gdyby tak ze świata znik­nęły koty?

MAJA

Nie umiem cze­kać! Po­waż­nie! Ni­gdy nie by­łam spe­cjal­nie cier­pliwa. Naj­le­piej gdy­bym wszystko, czego tylko chcę, miała od razu. Już. Pstryk – i jest!

Ostat­nio sta­ram się nad tym pa­no­wać, bo usły­sza­łam od ko­goś: „Na­ucz się cze­kać”. Tylko że co z ta­kiego cze­ka­nia może wyjść? Nic. I mó­wię to zu­peł­nie se­rio, bo mam w tym do­świad­cze­nie. Od za­wsze cze­kam. Na wszystko.

A te­raz cze­kam na od­po­wiedź z wy­daw­nic­twa. Aaa, co? Za­sko­cze­nie?

Pi­szę. Dużo pi­szę, a ostat­nio skoń­czy­łam swoją książkę i wy­sła­łam ją (wy­sła­łam!) do wy­daw­nic­twa (wcale nie do jed­nego, żeby była ja­sność). I cze­kam te­raz na ja­kąś po­zy­tywną od­po­wiedź. To dla­tego moja cier­pli­wość jest na wy­czer­pa­niu jak ba­te­ria w te­le­fo­nie ma­ło­lata po ca­ło­noc­nym scrol­lo­wa­niu so­cial me­diów (jakby kie­dy­kol­wiek była na­ła­do­wana!). Dwie od­po­wie­dzi już otrzy­ma­łam. Nie! Tylko tyle? Chyba ja­kieś uza­sad­nie­nie po­winno być? Na przy­kład: „Zwa­żyw­szy na na­sze plany wy­daw­ni­cze, nie je­ste­śmy za­in­te­re­so­wani wy­da­niem Pani książki w tej chwili”. Zro­zu­mia­ła­bym. A nie tylko: „Z przy­kro­ścią in­for­mu­jemy, że nie je­ste­śmy za­in­te­re­so­wani pod­ję­ciem współ­pracy z Pa­nią”. Ale dla­czego? Się py­tam!

Te od­po­wie­dzi pod­cięły mi skrzy­dła. Oto ja, pełna opty­mi­zmu i wiary, zo­sta­łam mo­men­tal­nie spro­wa­dzona na zie­mię. No masz! Pik, pik. Pik, pik. Mój te­le­fon, wpraw­dzie nie naj­now­szej ge­ne­ra­cji, ale przy­naj­mniej dziel­nie uda­jący wy­pa­sio­nego smart­fo­nika, daje mi znak, że do­sta­łam ese­mesa. Nie mam ochoty pi­sać do ko­go­kol­wiek, a mimo to się­gam po apa­rat. I… to nie ese­mes, to po­wia­do­mie­nie o ma­ilu! Drżącą ręką otwie­ram wia­do­mość wprost w ko­mórce, nie włą­czam na­wet kom­pu­tera. Chcę ją jak naj­szyb­ciej prze­czy­tać. Tekst ła­duje się bły­ska­wicz­nie. Czy­tam, czy­tam… Wy­daw­nic­two! Yes, yes, yes! Do­sta­łam od­po­wiedź! Jesz­cze nie wie­rzę. Hura!!!

Od­pi­sali. Prze­bie­gam szybko wzro­kiem ko­lejne li­nijki i… Mail jak mail, nic wiel­kiego, ja­kieś grzecz­no­ściowe slo­gany: „Sza­nowna Pani, bla, bla, bla, za­po­zna­li­śmy się z Pani tek­stem i bar­dzo nam się spodo­bał. Przed pod­ję­ciem osta­tecz­nej de­cy­zji o wy­da­niu pro­po­nu­jemy Pani jed­nak wpro­wa­dze­nie kilku po­pra­wek”. Czy­ta­jąc z wy­pie­kami na twa­rzy, przy­swa­jam treść. Tekst im się po­doba, to raz, pro­po­nują ja­kieś drobne zmiany (przy­słali na­wet su­ge­stie, ho, ho, ho), to dwa, i… „Je­zus Ma­ria! Oni na­prawdę chcą tę moją książkę wy­dać? Ja nie mogę!” – po­my­śla­łam. Ode­tchnę­łam głę­boko, uspo­ko­iłam swoje sza­le­jące ser­du­cho, po­now­nie prze­czy­ta­łam ma­ila… Naj­dziw­niej­sze jest to, że pod­pi­sał się pod nim… Ja­kub Szy­dłow­ski. No co jak co, ale na­prawdę uwa­żam, że to lek­tura skie­ro­wana ra­czej do ko­biet, i za­sko­czyło mnie, że czło­wiek, któ­rego nie znam, męż­czy­zna na do­da­tek, tę moją książkę prze­czy­tał. Wie o mnie w tej chwili wię­cej niż Ja­cek, mój ślubny mąż, od dzie­się­ciu lat ten sam! Co prawda obec­nie prze­by­wa­jący na emi­gra­cji (jak to ład­nie brzmi!) i za­ra­bia­jący na chleb (swój, gwoli ści­sło­ści).

Prawda wy­gląda na­stę­pu­jąco… Około dwóch lat temu naj­lep­szy przy­ja­ciel mo­jego męża, nie­jaki Ar­ka­diusz, wpadł na po­mysł, aby wy­je­chać do Szwe­cji. Zbie­rać coś tam (do dziś nie wiem, czy cho­dziło o ja­gody czy bo­rówki, dla mnie to jedno i to samo). Po­my­śla­łam, że okej, niech tak bę­dzie, trzy mie­siące zlecą jak z bi­cza strze­lił, a do­dat­kowe pie­nią­dze za­wsze się przy­da­dzą. Tym bar­dziej że z kasą u nas było kru­cho. Firma, w któ­rej pra­co­wa­łam, splaj­to­wała (dla­czego mnie to nie dziwi?), a ja z dnia na dzień stra­ci­łam za­ję­cie. Tak że Ja­cek po­je­chał. W lipcu. Miał wró­cić w paź­dzier­niku, ale oka­zało się, że zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wiła się nowa pro­po­zy­cja pracy (ja tam w ta­kie przy­padki nie wie­rzę, za­wsze uwa­ża­łam, że zna­leźli so­bie nową ro­botę, bo nie chcieli wra­cać – i już) i zo­stają. Ale dzie­lące mnie i męża ki­lo­me­try osła­biły mój wpływ na niego. Roz­ma­wia­li­śmy rzadko, raz w ty­go­dniu, bo nie czu­li­śmy po­trzeby, by ro­bić to czę­ściej. I choć świat da­wał nam nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści, wy­star­czyło mieć do­stęp do in­ter­netu, na­sze kon­takty ni­gdy nie trwały dłu­żej niż ja­kieś pięć–sie­dem mi­nut. Krótko i na te­mat. Prze­ka­zy­wa­li­śmy so­bie naj­waż­niej­sze in­for­ma­cje, koń­cząc za­wsze tą samą for­mułką: „do na­stęp­nego”. Nie uma­wia­li­śmy się ani kiedy ten „na­stępny” ma być, ani kto za­dzwoni. Za­wsze jed­nak wy­cho­dziło tak, że w ko­lej­nym ty­go­dniu roz­ma­wia­li­śmy.

Jak mó­wi­łam, wy­jazd miał trwać trzy mie­siące. Ja­koś w po­ło­wie wrze­śnia za­czę­łam się za­sta­na­wiać, jak długo jesz­cze po­zo­stanę sło­mianą wdową, a co gor­sza, ro­dzice Jacka za­częli py­tać, czy wiem, kiedy wraca i tak da­lej. Nie wie­dzia­łam. I na­wet nie wie­dzia­łam, czy chcę wie­dzieć. Ale Ja­cek za­dzwo­nił, za­nim zdą­ży­łam za­de­cy­do­wać, co wolę.

– Cześć, Majka – usły­sza­łam w słu­chawce jego ra­do­sny głos. W domu był ra­czej mru­kiem, a od kiedy tam pra­co­wał, mia­łam wra­że­nie, że try­ska ener­gią i do­brym hu­mo­rem.

– Cześć – od­par­łam ci­cho. No nic, ode­bra­łam, to z nim po­roz­ma­wiam, ja­koś tych kilka mi­nut prze­żyję. – Coś się stało, że je­steś taki za­do­wo­lony? – spy­ta­łam, za­nim zdą­ży­łam po­my­śleć.

– Nie­spo­dzianka – usły­sza­łam. Ale mój mąż chyba nie chciał cze­kać, aż zgadnę jaka, bo mó­wił da­lej: – Zresztą… i tak ci po­wiem, więc może od razu?

– Może… – Nie by­łam ani tro­chę tak pod­eks­cy­to­wana jak on.

– Do­sta­li­śmy fajną ofertę pracy! – Cie­szył się jak dziecko.

– Jaką? – za­in­te­re­so­wa­łam się.

– Na bu­do­wie! – Mój mąż wciąż mó­wił z pod­nie­ce­niem w gło­sie.

Aż usia­dłam. Jak to na bu­do­wie? Gdzie na bu­do­wie? Ja­cek i bu­dowa? Chyba się prze­sły­sza­łam.

– Na ja­kiej bu­do­wie? – za­py­ta­łam. – Jako kto? Stróż?

– Pro­szę cię! – Ja­cek nie krył, że go ura­zi­łam.

Wes­tchnę­łam, in­tu­icyj­nie wy­czu­wa­jąc, że na pię­ciu–sied­miu mi­nu­tach ta roz­mowa się nie skoń­czy.

– Na bu­do­wie to na bu­do­wie. Bę­dziemy domy bu­do­wać.

– Taa. Chyba zamki z pia­sku – rzu­ci­łam ką­śli­wie. – Niby jak? I z czego? Prze­cież ty nie od­róż­niasz ce­gły od pu­staka!

– Prze­stań już! Spe­cja­listka się zna­la­zła! Skoro tak się na tym znasz, to dla­czego ta twoja firma splaj­to­wała, co? Ce­gła czy pu­stak, do­bre so­bie!

– Nie ob­ra­żaj się i mnie przy oka­zji, prze­cież to prawda. W ży­ciu nie pra­co­wa­łeś na bu­do­wie! Je­stem po pro­stu cie­kawa, w jaki spo­sób za­mie­rzasz sta­wiać te domy.

– Wła­snymi rę­cami, z bali – wy­pa­lił. – To będą domy drew­niane, ro­zu­miesz? Je­ste­śmy już po roz­mo­wie, za­czy­namy od po­nie­działku.

– Od… po­nie­działku? Ale… – Na­gle za­częło do mnie do­cie­rać, że to coś wię­cej niż tylko zmiana pracy. Kto nor­malny zmie­nia pracę na dwa ty­go­dnie przed po­wro­tem do domu? I po­my­śla­łam tak, wie­dząc na­wet to, co wie­dzia­łam o swoim mężu. Że nie­stały i tak da­lej. – Ja­cek, po­wiedz mi…

– Mó­wię ci…

– Nie rób so­bie jaj.

– Nie ro­bię.

– Aha, tylko co?

– Nic.

– Na li­tość bo­ską, mówże wresz­cie: co to zna­czy?! – krzyk­nę­łam.

– Ojej, coś ty taka zła? Okres masz? A może wła­śnie ci się zbliża?

– Ja­cek! Po­wi­nie­neś wie­dzieć, że ja od za­wsze albo mam okres, albo je­stem tuż przed, więc nie kom­bi­nuj, tylko mów.

– Okej, okej… – Mój mąż się pod­dał.

Oczami wy­obraźni wi­dzia­łam, jak unosi ręce w ge­ście pod­da­nia się.

– Do­sta­li­śmy świetną pro­po­zy­cję, lep­sze za­robki, lep­sze wa­runki.

– Do brzegu – po­na­gli­łam.

– Prze­no­simy się o dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów.

– No i?

– I zo­sta­jemy. – Usły­sza­łam wresz­cie to, na co pod­świa­do­mie cze­ka­łam. – Ma­jeczka, nie de­ner­wuj się tylko, pro­szę, wiesz, że ro­bię to dla cie­bie, prawda?

A niech go! Ja­kie „dla mnie”?

– Chyba żar­tu­jesz! Na jak długo zo­sta­je­cie? – Wy­cią­gnę­łam pa­pie­rosa i za­pa­li­łam. Za­cią­gnę­łam się za­chłan­nie, jakby od tego za­le­żało moje ży­cie.

– Jesz­cze nie wiemy…

– Co to zna­czy „jesz­cze nie wiemy”? – drą­ży­łam.

– Na pewno zo­sta­niemy tu­taj trzy mie­siące…

„Trzy mie­siące”! To zna­czy, że nie wróci na Boże Na­ro­dze­nie?

– A po­tem zo­ba­czymy. Wszystko za­leży od tego, czy się spraw­dzimy, a je­śli tak, to czy bę­dziemy chcieli da­lej pra­co­wać.

Coś mi mó­wiło, że mój mąż bę­dzie bar­dzo chciał i zrobi wszystko, żeby tam zo­stać!

– Czyli…? – rzu­ci­łam, nie ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi. – Na­stępne trzy mie­siące, tak? W ciągu ostat­nich trzech nie wi­dzie­li­śmy się ani razu!

– Przy­jadę w przy­szły week­end i po­roz­ma­wiamy – obie­cał.

Za­sko­czył mnie. Skoro jed­nak pa­dła taka obiet­nica, po­sta­no­wi­łam się cie­szyć i do­pil­no­wać, by ją zre­ali­zo­wał. Koń­cząc roz­mowę z Jac­kiem, wie­dzia­łam, że mu­szę wy­ko­nać jesz­cze je­den te­le­fon. Do Syl­wii, żony Arka. Mu­sia­łam to wszystko z kimś prze­ga­dać.

– Cześć – po­wie­dzia­łam, kiedy usły­sza­łam „halo”. – Ma­ria – przed­sta­wi­łam się bar­dzo ofi­cjal­nie.

– Wiem, wiem prze­cież. – Chyba się ucie­szyła. – Skoro dzwo­nisz, to już pew­nie wiesz?

– Wiem – przy­zna­łam. – I je­stem cie­kawa, co ty o tym my­ślisz.

Syl­wia na chwilę za­mil­kła, a ja nie by­łam pewna, czy to ozna­cza, że się za­sta­na­wia, co po­wie­dzieć, czy też nie ma o czym mó­wić. Nie chcia­łam wy­bie­rać po­mię­dzy moż­li­wo­ściami, mu­sia­łam z nią po­ga­dać! Szcze­rze.

– Ja wie­dzia­łam od po­czątku – usły­sza­łam i opa­dłam na pod­łogę, obi­ja­jąc so­bie przy oka­zji sie­dze­nie.

– Co ty mó­wisz? Od ja­kiego po­czątku? To zna­czy od kiedy? – za­rzu­ci­łam ją py­ta­niami, ocze­ku­jąc na­tych­mia­sto­wej od­po­wie­dzi na wszyst­kie.

– No… jak by ci to po­wie­dzieć… – za­wa­hała się.

– Nor­mal­nie. Po pro­stu.

– Maju, Arek i ja już dawno po­sta­no­wi­li­śmy, że je­śli ten wy­jazd wy­pali, to trzeba bę­dzie zro­bić wszystko, żeby trwał jak naj­dłu­żej. Tak chcie­li­śmy. Wiesz… Wy je­ste­ście tylko we dwójkę i wszystko przed wami, ale my… gnieź­dzimy się z dzie­cia­kami w ta­kiej ka­wa­lerce jak wa­sza. Na­wet nie wiesz, co to zna­czy mieć dwoje ma­lu­chów. Wszę­dzie wejdą, wszystko zo­ba­czą… Arek od po­czątku roz­glą­dał się w Szwe­cji za czymś na stałe, bo prze­cież te ja­gody nie trwają wiecz­nie, i kiedy nada­rzyła się oka­zja z bu­dową do­mów… Sama ro­zu­miesz…

– Ro­zu­miem – przy­tak­nę­łam, nie wie­dząc, co jesz­cze po­wie­dzieć. Wy­szło na to, że wszy­scy so­bie coś tam za­pla­no­wali, a mnie po­sta­wili przed fak­tem.

– Mam na­dzieję, że się nie gnie­wasz. Arek mó­wił Jac­kowi, żeby z tobą po­roz­ma­wiał.

– Roz­ma­wiał.

– I co o tym my­ślisz?

– Sama nie wiem. Za­sko­czył mnie. Wiesz, jaki jest mój mąż. Ni­gdy się spe­cjal­nie nie gar­nął do ro­boty, a tu na­gle Szwe­cja.

– Daj mu szansę, on so­bie tam na­prawdę świet­nie ra­dzi.

Nie by­łam w sta­nie od­po­wie­dzieć. Czy aby na pewno mó­wi­ły­śmy o tym sa­mym czło­wieku?

– My­ślę, że te domy to świetny po­mysł.

– Ale wiesz, że to się nie skoń­czy po trzech mie­sią­cach? – za­da­łam to py­ta­nie, łą­cząc po­szcze­gólne wątki w ca­łość i zda­jąc so­bie na­resz­cie sprawę, co ta wia­do­mość ozna­cza.

Za­sko­czyło mnie mil­cze­nie Syl­wii.

– Je­steś tam? – za­py­ta­łam ci­cho.

– Tak.

– No i?

– Chyba do­jadę do Arka z dzie­cia­kami… One tam pójdą do przed­szkola i szkoły, Arek już szuka dla mnie pracy… Ro­zu­miesz…

Ro­zu­mia­łam! Nie mu­siała tego co chwila po­wta­rzać. Ro­zu­mia­łam wszystko, a szcze­gól­nie to, co się póź­niej stało. Spo­tka­łam się z Jac­kiem, przy­je­chał, jak obie­cał, po­ga­da­li­śmy, nie wiem po co, prze­cież de­cy­zja już zo­stała pod­jęta. Jed­nego by­łam pewna: nie ma­rzy mi się Szwe­cja i nie chcę do­jeż­dżać do męża, więc na ra­zie miało zo­stać, jak było. A chłopcy nie próż­no­wali. Za­ła­twili so­bie dość szybko po­zwo­le­nie na prze­dłu­że­nie po­bytu, zmie­nili miesz­ka­nie – wciąż za te same pie­nią­dze, ale ciut lep­sze wa­runki – i wła­ści­wie od tam­tej pory nie sły­sza­łam już wię­cej o po­wro­cie.

No i chwała Naj­wyż­szemu! Te­raz i na wieki! No bo tak! Mąż, jak to mąż, w ży­ciu się zda­rza! Mnie też się zda­rzył! By­łam sto­ją­cym u progu do­ro­sło­ści dziew­czę­ciem, kiedy po­pro­sił mnie o rękę.

Po­pro­sił! Phi! Nie po­pro­sił! Padł przede mną na ko­lana na oczach ca­łego zgro­ma­dzo­nego to­wa­rzy­stwa, roz­ło­żył ra­miona, jakby się przy­go­to­wy­wał do od­lotu, a nie pro­sił o rękę.

Po­szli­śmy wów­czas ra­zem na im­prezę do Arka. Ze­brała się tam cała znana nam brać stu­dencka, wszy­scy nasi zna­jomi, któ­rzy po­sta­no­wili ra­zem świę­to­wać ko­niec se­sji. Czer­wiec, sło­neczko, a my da­waj… grilla roz­sta­wiać, słone prze­ką­ski roz­kła­dać, al­ko­hol mro­zić… Dziać się miało. I się działo.

Im­preza roz­krę­ciła się dość szybko, al­ko­hol zni­kał jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, co chwila wy­pły­wały nowe po­my­sły, ję­zyki się plą­tały, po­wo­du­jąc wra­że­nie po­ro­zu­mie­wa­nia się na za­sa­dzie bar­dziej prze­wi­dy­wa­nia, „co au­tor miał na my­śli”, niż pew­no­ści, że to wła­śnie po­wie­dział. Ja też pi­łam. Na­wet dużo pi­łam. Mia­łam po­wody: se­sję za­li­czy­łam w pierw­szym ter­mi­nie bez żad­nej po­prawki i zro­bi­łam to szyb­ciej, niż się spo­dzie­wa­łam. Cie­szy­łam się i świę­to­wa­łam, ma­jąc w per­spek­ty­wie trzy bite mie­siące wa­ka­cji. O! Jak bar­dzo się cie­szy­łam!

Od czasu do czasu zer­ka­łam w kie­runku Jacka, też wsta­wio­nego, choć z cał­kiem in­nego po­wodu. On – w prze­ci­wień­stwie do mnie – miał po­prawkę, więc tak cał­kiem spo­kojny o swoją przy­szłość nie był. Nie prze­szka­dzało mu to jed­nak świę­to­wać, zu­peł­nie jak in­nym.

By­li­śmy ra­zem od kilku mie­sięcy, po­do­bał mi się i lu­bi­łam jego to­wa­rzy­stwo. Na do­da­tek ła­pa­łam się na tym, że za­czy­nam my­śleć o na­szym związku co­raz po­waż­niej. Ma­rzyła mi się sta­bi­li­za­cja. Czu­łam, że to jest to…

Ja­cek bry­lo­wał. Z tym po­ga­dał, z tam­tym się po­śmiał, wciąż roz­ra­do­wany spo­glą­dał w moją stronę, pusz­cza­jąc do mnie oko. A ja nie­zmien­nie pu­ka­łam się w czoło, po­ka­zu­jąc mu, ja­kim jest świ­rem. Kiedy my­śla­łam, że już się uspo­koił, kiedy wy­pi­li­śmy pra­wie cały al­ko­hol, Ja­cek pod­szedł do mnie, po­ca­ło­wał, a po­tem… no wła­śnie, po­tem rąb­nął na pod­łogę tak, że aż za­drżała. I za­czął.

– Wyj­dziesz za mnie? – wrza­snął ra­do­śnie. – Ko­chana moja, żoną moją bądź!

– Prze­stań – po­pro­si­łam go ostat­nimi trzeź­wymi ko­mór­kami umy­słu. Mia­łam, jak i reszta to­wa­rzy­stwa, nie­źle w czu­bie.

– Co prze­stań? Oże­nić się z tobą chcę! Za ty­dzień!

– Kiedy? – za­py­ta­łam za­sko­czona.– Za ty­dzień! Arek mówi, że się nie da tego za­ła­twić, a ja mu mó­wię, że się da! To co? Chaj­tamy się? Za ty­dzień?

Po tych sło­wach całe to­wa­rzy­stwo zgro­ma­dzone na im­pre­zie za­częło kla­skać, do­ma­ga­jąc się mo­jego „tak”. Cóż było ro­bić?

„Głos ludu do­brem naj­wyż­szem”, zgo­dzi­łam się więc, co zo­stało przy­jęte wrzawą i ko­lej­nymi owa­cjami. I tak oto zo­sta­łam żoną. Nie­stety Ja­cek prze­grał za­kład. Nie po­mo­gło mu ani roz­ta­cza­nie nie­wąt­pli­wego uroku oso­bi­stego, ani po­da­wa­nie w urzę­dzie stanu cy­wil­nego co­raz to no­wych po­wo­dów, dla któ­rych na­le­ża­łoby ce­re­mo­nię przy­spie­szyć. Sym­pa­tyczna urzęd­niczka po­zo­sta­wała głu­cha i ślepa, cier­pli­wie tłu­ma­czyła bez­za­sad­ność na­szego wnio­sku, w co na po­czątku nie mo­gli­śmy uwie­rzyć. Zwłasz­cza Ja­cek, ze wszech miar sta­ra­jący się udo­wod­nić wszyst­kim, a zwłasz­cza Ar­kowi, że nie­moż­liwe za­ła­twi od ręki. Nie za­ła­twił, a mimo to ślub się od­był. Zgo­dzi­łam się wyjść za Jacka, choć wiem, że nie z mi­ło­ści. Za­uro­czona by­łam, za­ko­chana nie. Ja­cek ujął mnie swoim spo­so­bem by­cia, który po la­tach oka­zał się nie­zwy­kle uciąż­liwy. Ale wów­czas po­do­bały mi się jego dość non­sza­lancki styl, lek­kie po­dej­ście do ży­cia i nie­przej­mo­wa­nie się pro­ble­mami. Poza tym Ja­cek miał skłon­ność do pa­ko­wa­nia się w kło­poty i za­kła­da­nia o różne rze­czy: a to, że sko­czy na bun­gee, to znów, że wy­trzyma na mro­zie w sa­mych gat­kach co naj­mniej go­dzinę. Lu­bił ry­zyko. I dla­tego też, w cza­sie tej im­prezy, kiedy al­ko­hol ode­brał mu już zdol­ność my­śle­nia, a kum­ple, bę­dący w po­dob­nym sta­nie, za­częli go pod­pusz­czać, za­ło­żył się z Ar­kiem, że ślub się od­bę­dzie. W ciągu ty­go­dnia. Mimo po­rażki w urzę­dzie nie zre­zy­gno­wa­li­śmy z pla­nów i pew­nego lip­co­wego przed­po­łu­dnia, w pierw­szym moż­li­wym ter­mi­nie, wy­po­wie­dzia­łam for­mułę za­czy­na­jącą się od słów: „Świa­doma praw i obo­wiąz­ków…”, choć ze świa­do­mo­ścią było aku­rat róż­nie. Mia­łam dwa­dzie­ścia lat i my­śla­łam, że zła­pa­łam Pana Boga za nogi. By­łam młoda, pod­eks­cy­to­wana tym, co się działo, tym, że wy­cho­dzi­łam za mąż w iście ame­ry­kań­skim stylu i że nikt poza na­szymi świad­kami o tym nie wie­dział. A my ba­wi­li­śmy się świet­nie, z na­masz­cze­niem zwra­ca­li­śmy się do sie­bie „mężu” i „żono”, za każ­dym ra­zem wy­bu­cha­jąc śmie­chem, a wie­czo­rem skon­su­mo­wa­li­śmy po raz pierw­szy nasz zwią­zek, po­zba­wia­jąc się po­wodu do jego anu­lo­wa­nia. W końcu by­li­śmy do­ro­śli! Ro­dzice, za­równo moi, jak i Jacka, po­ję­cia nie mieli o na­szych pla­nach. Nie byli za­chwy­ceni ta­kim ob­ro­tem spraw, dość długo przy­zwy­cza­ja­jąc się do za­ist­nia­łej sy­tu­acji. Tym bar­dziej że w pla­no­wa­niu na­wet przez chwilę nie roz­wa­ży­li­śmy opcji ze ślu­bem ko­ściel­nym, od­kła­da­jąc to na bli­żej nie­okre­ślone „kie­dyś”. Miał być szybki ślub i był! W urzę­dzie, tak nam się spie­szyło! Po­le­cie­li­śmy tam, jakby zie­mia pod sto­pami nam się pa­liła, skoro pod­ję­li­śmy de­cy­zję, nie za­mie­rza­li­śmy cze­kać. I – jak się póź­niej oka­zało – by­li­śmy ży­wym do­wo­dem na praw­dzi­wość po­wie­dze­nia „co na­gle, to po dia­ble”.

Z oka­zji ślubu po­sta­no­wi­łam ku­pić so­bie kieckę – no cóż, rzadko wów­czas no­si­łam coś in­nego niż spodnie, więc nie mia­łam nic od­po­wied­niego w sza­fie. Cho­dzi­łam, szu­ka­łam i w końcu zna­la­złam. W lum­pek­sie. Su­kienka była nie­mal wi­zy­towa, kosz­to­wała całe sześć zło­tych pol­skich i wy­glą­da­łam w niej jak ko­lo­rowy ptak. Pan młody był za­chwy­cony. Sam wło­żył dżinsy i ko­szulę.

Mój mąż, Ja­cek (ja mam na imię Ma­ria, ale we wcze­snych la­tach szkol­nych do­sta­łam ksywę „Majka” i na­wet ja sama już nie pa­mię­tam, że Maja to nie moje praw­dziwe imię), za­le­d­wie rok ode mnie star­szy, z za­wodu… hm, stu­dent?, za­fun­do­wał mi ży­cie, o ja­kim nie ma­rzy­łam. Po­le­gało ono na: po pierw­sze, kom­bi­no­wa­niu, jak za nie­wiel­kie pie­nią­dze prze­żyć od pierw­szego do pierw­szego, po dru­gie, co by tu zro­bić, aby się nie na­ro­bić, tro­chę za­ro­bić i patrz punkt pierw­szy! Do­póki nie skoń­czy­li­śmy stu­diów (czy­taj: do­póki ja nie skoń­czy­łam stu­diów, bo mój mąż w pew­nym mo­men­cie po pro­stu uznał, że nie są mu one do ni­czego po­trzebne), po­ma­gali nam ro­dzice, ale pew­nego dnia po­wie­dzieli: „Pas! Radź­cie so­bie sami”. Ja­kimś cu­dem dość szybko zna­la­złam pracę, mia­łam fart, tro­chę sta­nę­li­śmy na nogi. Ja­cek od czasu do czasu przy­no­sił do domu parę gro­szy, ale głów­nym za­ra­bia­ją­cym by­łam ja. Całe szczę­ście, że jesz­cze przed na­szym ślu­bem jego ro­dzice ku­pili mu miesz­ka­nie, mi­kro­sko­pijną ka­wa­lerkę, ale za­wsze coś. Zresztą do­brze, że było ta­kie małe, mie­li­śmy do­sko­nałą wy­mówkę, aby nie de­cy­do­wać się na dziecko!

No i o czym to ja…? No tak, małe miesz­ka­nie, dzieci brak… A więc dwa lata wstecz Jac­kowi i Ar­kowi wpadł do głowy po­mysł, żeby wy­je­chać! Wtedy chyba po raz pierw­szy mój mąż za­cho­wał się od­po­wie­dzial­nie, po­my­ślał o przy­szło­ści! Wow! Nie spo­dzie­wa­łam się, że bę­dzie dla niego istotne co­kol­wiek, co miało się stać „kie­dyś”. Zda­wa­łam so­bie sprawę, że dla mo­jego męża przy­szłość koń­czy się w chwili, gdy idzie spać, ale wtedy… no tak, wtedy mnie za­sko­czył. Roz­mowę za­czął od stwier­dze­nia, że po­win­ni­śmy po­my­śleć o tym, jak chcemy da­lej żyć, może o więk­szym miesz­ka­niu, dziecku (za­po­mnia­łam na­wet, że w mał­żeń­stwie zda­rzają się małe dzieci, czu­łam się jak matka sa­mot­nie wy­cho­wu­jąca do­ro­słego syna!). W mil­cze­niu ki­wa­łam głową, uda­wa­łam, że po­dzie­lam jego po­glądy i ab­so­lut­nie się z nim zga­dzam. W rze­czy­wi­sto­ści za­czę­łam od­li­czać dni do jego wy­jazdu. Nic mu nie wspo­mnia­łam, że za­raz po ich wy­lo­cie jadę z kum­pelą na Ma­zury. Tych kilka dni, które mi­nęły od chwili pod­ję­cia de­cy­zji o wy­jeź­dzie do sa­mego wy­jazdu, spę­dzi­li­śmy na in­ten­syw­nym przy­po­mi­na­niu so­bie, co to jest święty obo­wią­zek mał­żeń­ski. Wy­ro­bi­li­śmy normę za te trzy nad­cho­dzące mie­siące z na­wiązką i z czy­stym su­mie­niem po­że­gna­li­śmy się, obie­cu­jąc so­bie ry­chłe spo­tka­nie.

Gwoli wy­ja­śnie­nia. Kilka lat mał­żeń­stwa utwier­dziło nas (może mnie?) w prze­ko­na­niu, że de­cy­zję o ślu­bie pod­ję­li­śmy zbyt szybko, ale by­li­śmy zbyt wy­godni (ja by­łam?), by pró­bo­wać to skoń­czyć. Nie wiem czemu. Ra­zem miesz­ka­li­śmy, cza­sem mie­li­śmy ja­kieś wspólne plany, od czasu do czasu upra­wia­li­śmy seks (do­słow­nie, upra­wia­li­śmy) i tak mi­jały nam ko­lejne mie­siące. Ja­cek zmie­niał pracę przy­naj­mniej raz w roku, był a to ma­ga­zy­nie­rem, a to ochro­nia­rzem, po­tem kie­rowcą i tak da­lej, i tak da­lej, a ja sta­ra­łam się być bar­dziej wy­trwała. Z róż­nym skut­kiem. Oboje trak­to­wa­li­śmy się jak swoją wła­sność i mo­gli­śmy wy­mie­nić imię współ­mał­żonka mię­dzy in­nymi po­sia­da­nymi do­brami: nową ka­napą czy wła­śnie ku­pio­nym sto­łem. Po pro­stu się mie­li­śmy.

A więc wy­je­chał! Zo­sta­łam wów­czas sama w na­szym li­li­pu­cim miesz­kanku, bez pracy, ale za to z wy­jaz­do­wymi pla­nami. Do­mek nad je­zio­rem, Ma­zury, ci­sza, spo­kój i tylko my dwie, Mo­nika i ja, ni­kogo wię­cej, ty­dzień ab­so­lut­nego le­ni­stwa, do­kład­nie tyle, ile po­trze­bo­wa­łam, aby na­ła­do­wać aku­mu­la­tory. A przy­naj­mniej taką mia­łam na­dzieję. Obie­ca­łam so­bie so­len­nie, że za­raz po po­wro­cie znajdę pracę! Fiu, fiu, fiu! Ład­nie to so­bie wtedy wy­my­śli­łam!

Wra­ca­jąc do te­matu! Mail z wy­daw­nic­twa i Ja­kub Szy­dłow­ski, pierw­szy – poza Mo­niką, moją przy­ja­ciółką – czy­tacz mo­jej po­wie­ści. Z tre­ści wia­do­mo­ści nie wy­nika nic poza tym, że… chyba są za­in­te­re­so­wani. Chyba… Ani tak, ani nie. Wciąż je­stem więc rów­nie głu­pia jak na po­czątku, ani tro­chę mą­drzej­sza. Wpi­sa­łam na­zwi­sko „Szy­dłow­ski” w Go­ogle, ale ni­g­dzie nie zna­la­złam nic poza tym, że… O Jezu! On jest wła­ści­cie­lem wy­daw­nic­twa! Pięk­nie! Czy nie mógł do mnie na­pi­sać ja­kiś sze­re­gowy pra­cow­nik? Mu­siał od razu wła­ści­ciel? To on już nie ma co ro­bić, tylko czyta na­de­słane tek­sty i je prze­siewa? Oczy­wi­ście! Tylko ja mo­głam wy­słać tekst do ta­kiego wy­daw­nic­twa!

Nie wiem, co o tym my­śleć. Cie­szyć się? Cie­szę się, cie­szę, ale… In­for­ma­cji na te­mat pana Szy­dłow­skiego nie ma zbyt wiele, coś tam opu­bli­ko­wał, coś na­pi­sał, ale jego dzia­łal­ność do­ty­czy przede wszyst­kim wy­daw­nic­twa, które za­ło­żył… jesz­cze w cza­sie stu­diów. O matko! Po­dzi­wiam lu­dzi, któ­rzy od razu wie­dzą, co będą w ży­ciu ro­bić. Ja nie wie­dzia­łam. To zna­czy te­raz już wiem, w mo­men­cie po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji do­ty­czą­cej wy­boru kie­runku stu­diów nie wie­dzia­łam. I wy­bra­łam… Te­raz my­ślę, że to śmieszne, bo prze­cież pi­szę od za­wsze, ale… za­bra­kło mi od­wagi, by po­sta­wić wszystko na jedną kartę. Chcia­łam pi­sać, a jed­no­cze­śnie mieć ja­kiś za­wód, i wy­bra­łam… ochronę śro­do­wi­ska! Nie po­lo­ni­stykę, na­wet nie dzien­ni­kar­stwo! Też mi coś! I na­wet tego śro­do­wi­ska nie chro­nię! Ani jed­nego dnia nie prze­pra­co­wa­łam w za­wo­dzie! Od za­wsze ro­bię coś in­nego!

Znów ode­szłam od te­matu!

Ja­kub Szy­dłow­ski i książka, którą na­pi­sał… Nie moja bajka, ab­so­lut­nie. Ni­gdy nie prze­pa­da­łam za fan­ta­styką, może i do­brze, bo prze­czy­ta­łam, że „to lek­tura dla praw­dzi­wych fa­ce­tów”. Su­per, chło­pie! Ja­kieś ta­kie elfy, stworki i po­tworki do mnie nie prze­ma­wiają, więc i czy­tać nie mu­szę. To nie mój świat. Ja na­wet w kró­le­wi­cza na bia­łym ko­niu nie wie­rzę, a co do­piero w Li­li­puta z Kra­iny Ciem­no­ści – ga­nia­ją­cego z mie­czem czy ja­kimś in­nym tego ro­dzaju ga­dże­tem – który musi tę Ciem­ność po­ko­nać, aby ura­to­wać świat. Dzię­kuję bar­dzo! Też mi te­mat! Dzie­ciom bajki pi­sać, a nie za­chwa­lać jako lek­turę dla praw­dzi­wego fa­ceta! No, ale re­cen­zja… ab­so­lut­nie ge­nialna! W miarę za­głę­bia­nia się w po­wieść moje unie­sione jesz­cze przed mo­men­tem skrzy­dła co­raz bar­dziej opa­dają. Gdzie mi do niego! Prze­cież moje skromne wy­po­ciny ni­gdy w ży­ciu nie zdo­będą ta­kiego uzna­nia jak ta jego książka, na­wet je­śli za­wiera ja­kieś dyr­dy­mały. Pew­nie nikt ni­gdy nie za­chwyci się hi­sto­rią prze­bo­jo­wej trzy­dziestki po przej­ściach (zero in­spi­ra­cji wła­snym ży­ciem, to­tal­nie pusz­czone wo­dze fan­ta­zji!).

Pa­trzę w ekran kom­pu­tera, jak­bym wi­działa go po raz pierw­szy! No i ten list za­czy­na­jący się sło­wami „Sza­nowna Pani”. Czuję się, jak­bym miała przy­naj­mniej osiem­dzie­siąt lat! Je­śli co­kol­wiek mi się w tym li­ście nie po­doba, to wła­śnie ten grzecz­no­ściowy zwrot. Nie że­bym miała coś prze­ciwko, że­bym była nie­za­do­wo­lona z tego, że ktoś od­nosi się do mnie z sza­cun­kiem, ale… „Sza­nowna Pani”? Na jego uspra­wie­dli­wie­nie niech działa to, że się nie znamy, ni­gdy nie po­znamy i na­sza „zna­jo­mość” za­koń­czy się wraz z od­da­niem książki do druku.

„Sza­nowna Pani”. Już ja mu po­każę!

Tak więc, jak wspo­mnia­łam, po­peł­ni­łam w ży­ciu książkę. Wła­ści­wie to, od kiedy pa­mię­tam, za­wsze mia­łam głowę pełną róż­nych hi­sto­rii, przy­cho­dziły do mnie nie­pro­szone, a kiedy już nie da­wa­łam so­bie z nimi rady, za­pi­sy­wa­łam je, na czym po­pa­dło. Kiedy wy­szłam za mąż, moja pa­sja gdzieś znik­nęła, ulot­niła się jak kam­fora, po­zo­sta­wia­jąc mnie sa­mej so­bie. Nie bra­ko­wało mi re­ali­zo­wa­nia do­tych­cza­so­wych ce­lów, w końcu uzna­łam, że na­tchnie­nie prze­szło mi jak ka­tar. Mia­łam prze­cież dom, męża, sta­ra­łam się – przy­naj­mniej na po­czątku – ja­koś so­bie ży­cie uło­żyć. I pew­nie zo­sta­łoby tak do dziś, gdyby nie te Ma­zury… gdyby nie Mo­nika i jej bez­gra­niczna mi­łość do tego za­kątka Pol­ski.

Mo­nia jest moją przy­ja­ciółką prze­te­sto­waną w róż­nych sy­tu­acjach. Ko­chamy się i kłó­cimy, po­tra­fimy nie od­zy­wać się do sie­bie przez kilka mie­sięcy, by póź­niej, jakby ni­gdy nic, prze­słać so­bie na­wza­jem ży­cze­nia na imie­niny czy uro­dziny. I znów się od­zy­wać! Po­zna­ły­śmy się osiem lat temu, w mo­jej pierw­szej pracy.

Szu­ka­łam wtedy ja­kie­goś za­ję­cia, za które do­sta­ła­bym pie­nią­dze. Bra­łam wszystko jak leci. Gdyby za­szła taka po­trzeba, ma­lo­wa­ła­bym trawę na zie­lono, na szczę­ście obyło się bez tego. Przez ogło­sze­nie w ga­ze­cie tra­fi­łam do firmy po­szu­ku­ją­cej spe­dy­tora. Naj­le­piej z do­świad­cze­niem i ze swoją bazą klien­tów. Nie mia­łam ani jed­nego, ani dru­giego, a mimo to po­szłam na roz­mowę. Czego ja tam nie opo­wia­da­łam! Jak so­bie przy­po­mnę, to do dzi­siaj jesz­cze się czer­wie­nię. Summa sum­ma­rum wy­szło na to, że wła­ści­wie od ko­ły­ski zaj­mo­wa­łam się spe­dy­cją, mapę Eu­ropy, ba! ca­łego świata, łącz­nie z Drogą Mleczną, mam w ma­łym palcu, mó­wię płyn­nie w trzech ję­zy­kach, a moja baza klien­tów jest ob­szer­niej­sza niż Wi­ki­pe­dia. Prawda była taka, że li­znę­łam tro­chę an­giel­skiego, nie­miec­kiego i hisz­pań­skiego, o żad­nej płyn­no­ści nie mo­gło być mowy, a baza klien­tów wy­glą­dała jak półki skle­powe w cza­sach ko­muny.

Ja­kim cu­dem mnie przy­jęli, nie wiem. Być może roz­to­czy­łam taki urok oso­bi­sty, że nie po­tra­fili mu się oprzeć? A może po pro­stu byli zbyt zde­spe­ro­wani, by gry­ma­sić? Po­sa­dzili mnie obok dziew­czyny w moim wieku i ka­zali pra­co­wać.

Świet­nie! Przy­su­nę­łam fo­tel do biurka, zaj­rza­łam do szu­flad, po­pra­wi­łam dłu­go­pisy sto­jące obok ekranu i za­czę­łam się za­sta­na­wiać, na czym ta praca mia­łaby po­le­gać. Do­sta­łam ko­mórkę, na biurku stał też te­le­fon sta­cjo­narny. I co? Gdzie ci kie­rowcy? Gdzie te ła­dunki?

– Włącz kom­pu­ter – usły­sza­łam głos zza są­sied­niego biurka. Sie­dząca tam dziew­czyna wy­glą­dała jak mo­delka i mi­lion do­la­rów w jed­nym.

– Słu­cham? – za­py­ta­łam grzecz­nie.

– Kom­pu­ter włącz! Chyba że nie za­mie­rzasz pra­co­wać!

– A! Nie… no… dzięki! – Włą­czy­łam sprzęt i po chwili ekran roz­bły­snął ko­lo­rami.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Ten na moim biurku! Spoj­rza­łam za­sko­czona na są­siadkę, a ta jakby ni­gdy nic po­wie­działa:

– No, od­bierz!

Ode­bra­łam, ale i tak po trzech se­kun­dach mu­siała in­ter­we­nio­wać, bo cią­gle ją o coś py­ta­łam i nie po­tra­fi­łam od­po­wie­dzieć na żadne py­ta­nie. Kiedy skoń­czyła roz­ma­wiać, po­pa­trzyła na mnie z po­li­to­wa­niem, a po­tem przy­su­nęła swój fo­tel, usta­wiła go obok mo­jego…

– No do­brze – wes­tchnęła. – Za­czy­namy!

– Co? – Nie ro­zu­mia­łam.

– Na­ukę. Pod­stawy. Za­łóż so­bie ze­szyt i no­tuj, bo dwa razy nie będę po­wta­rzać! Dzi­siaj ci wy­tłu­ma­czę, a od ju­tra masz śmi­gać może nie jak TGV, ale nasz ro­dzimy po­śpiech na pewno. A, Mo­nika je­stem. – Wy­cią­gnęła dłoń.

– Ma­ria, to zna­czy Maja, Majka…

Mo­nika unio­sła brew.

– To w końcu jak?

– Mów mi Maja. Każdy tak mówi.

Nie wie­dzieć kiedy się za­przy­jaź­ni­ły­śmy. Za­wdzię­czam jej wszystko, co wiem o spe­dy­cji. Gdyby nie ona, wy­le­cia­ła­bym z ro­boty po dwóch dniach, a tak zo­sta­łam tam na dłu­żej. Po­tem na­sze za­wo­dowe drogi się ro­ze­szły: ona zo­stała przy tym, co lubi ro­bić, ja, zwa­biona per­spek­tywą więk­szego za­robku, a także tro­chę znu­dzona szu­ka­niem ła­dun­ków i uże­ra­niem się z kie­row­cami, zgo­dzi­łam się pra­co­wać w sa­lo­nie jed­nego z ope­ra­to­rów te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej. Za­ło­żyli mi białą bluzkę, za­wią­zali po­ma­rań­czową apaszkę i po­sa­dzili przed kom­pu­te­rem. Pre­zen­to­wa­łam się cał­kiem nie­źle i na­wet stwier­dzi­łam, że w po­ma­rań­czo­wym mi do twa­rzy. Ka­zali na­uczyć się wszyst­kich ofert, chcia­łam czy nie, opa­no­wa­łam wszyst­kie funk­cje te­le­fonu, po co są, do czego służą i tak da­lej; roz­pra­co­wa­łam bu­dowę ko­mórki, zdo­by­wa­jąc wie­dzę zu­peł­nie nie­po­trzebną, ale po­zwa­la­jącą mi te­raz błysz­czeć, kiedy wy­bie­ram so­bie nowy apa­rat. Za­ro­bek nie był więk­szy, ale stres po­dobny. A przy oka­zji do­wie­dzia­łam się o so­bie jed­nej rze­czy: nie lu­bię pra­co­wać w bez­po­śred­nim kon­tak­cie z klien­tami, z kim­kol­wiek. Wolę so­bie sie­dzieć przy biu­reczku, ro­bić swoje, naj­le­piej we wła­snym po­koju. O rety, jak ja nie zno­si­łam, jak mi ktoś pa­trzył na ręce! Dla­tego po roku stwier­dzi­łam, że te­le­fo­nia ko­mór­kowa, bez względu na to, ja­kiego była ko­loru, nie jest moim po­wo­ła­niem. Znowu szu­ka­łam pracy. Nie­stety bez­sku­tecz­nie. Nikt nie po­trze­bo­wał ma­gi­stra ochrony śro­do­wi­ska. A ja, ma­jąc ta­kiego męża, ja­kiego mam, nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na dłuż­sze bez­ro­bo­cie. Na­ję­łam się więc do pracy w re­stau­ra­cji. Na­uczy­łam się menu, wci­snęli mnie w ko­lo­rową su­kienkę, za­ło­żyli biały far­tu­szek i ka­zali pra­co­wać. Naj­bar­dziej lu­bi­łam na­piwki, ale wie­dząc, że nie je­stem stwo­rzona do pracy z klien­tem, cią­gle szu­ka­łam in­nego za­ję­cia.

Bez en­tu­zja­zmu skła­da­łam CV wszę­dzie, gdzie po­trze­bo­wali ko­goś za roz­sądne pie­nią­dze. I w końcu za­dzwo­nili. Duży skład bu­dow­lany, ro­bota z po­sza­no­wa­niem za­sad ko­deksu pracy, wszyst­kie świad­cze­nia, ubez­pie­cze­nia. Wa­runki mnie sku­siły. Mia­łam być fak­tu­rzystką i do­rad­czy­nią klienta w jed­nym. Na dzień do­bry wy­słali mnie na ty­go­dniowe szko­le­nie do Po­zna­nia, gdzie mia­łam zgłę­bić wszel­kie taj­niki tech­nik sprze­da­żo­wych i jed­no­cze­śnie za­zna­jo­mić się z pro­gra­mem ob­słu­gu­ją­cym skład. O ile sprze­daż po­szła mi nie­źle, o tyle po­słu­gi­wa­nie się pro­gra­mem oka­zało się ka­ta­strofą. Ka­zali się jed­nak nie przej­mo­wać, bo – we­dług ich słów – pro­gram jest wy­ma­ga­jący i tylko re­gu­larna praca umoż­liwi po­ła­pa­nie się we wszyst­kich jego niu­an­sach. Owe niu­anse za­ła­pa­łam, kiedy było już po pto­kach. Bo gdy za­czę­łam się roz­wi­jać i cał­kiem nie­źle od­naj­do­wać w roli fak­tu­rzystki oraz do­rad­czyni klienta, gdy po­zna­łam już ma­te­riały bu­dow­lane, okna da­chowe, drzwi i pod­łogi, to do­wie­dzia­łam się, że wła­śnie tracę pracę. Firma zban­kru­to­wała. Kry­zys, brak za­mó­wień, pro­blemy z płat­no­ściami…

W żad­nej fir­mie nie spo­tka­łam ni­kogo, kto choć tro­chę przy­po­mi­nałby Mo­nikę. Nie tra­fi­łam na ni­kogo tak po­moc­nego i bez­in­te­re­sow­nego, a przy tym… Od tam­tego czasu mam nie­zno­śny zwy­czaj po­rów­ny­wa­nia wszyst­kich z nią. I choć ni­gdy nie ża­ło­wa­łam odej­ścia ze spe­dy­cji, to roz­sta­nia z Mo­niką już tak. Naj­chęt­niej wzię­ła­bym ją ze sobą, za­pa­ko­wała jak ku­bek i po­sta­wiła na ko­lej­nym no­wym biurku. Na szczę­ście sym­pa­tia po­zo­stała. I ma­ile. I te­le­fony. I Fejs. I przede wszyst­kim Mes­sen­ger, na któ­rym na­sze roz­mowy nie miały końca. Ja­cek za Mo­nią nie prze­pa­dał, wie­dzia­łam o tym, choć ni­gdy się na jej te­mat słów­kiem nie za­jąk­nął, ni­gdy jej nie skry­ty­ko­wał. Moni mó­wi­łam wszystko, bo jak ina­czej mo­gła­bym z nią roz­ma­wiać, skoro nie by­łaby wta­jem­ni­czona w moje sprawy? Oczy­wi­ście dzia­łało to w obie strony. Kiedy więc dwa lata wstecz Ja­cek zde­cy­do­wał się wy­je­chać, od razu jej o tym po­wie­dzia­łam. A ona, za­miast mnie po­cie­szać albo ro­bić coś rów­nie sku­tecz­nego, kla­snęła w dło­nie i krzyk­nęła tylko:

– Świet­nie!

Świet­nie?! To ja dzielę się z nią swo­imi wąt­pli­wo­ściami, a je­dyne, co sły­szę, to „świet­nie”? Zwąt­pi­łam w nią przez mo­ment.

Przed­sta­wi­łam jej wszyst­kie swoje obawy. Cho­ciaż nie je­ste­śmy z Jac­kiem zbyt do­braną parą, wów­czas na sercu le­żało mi to, żeby na­sze mał­żeń­stwo ja­koś wy­glą­dało, i za­czę­łam się za­sta­na­wiać, w jaki spo­sób roz­łąka wpły­nie na na­sze wza­jemne re­la­cje. Bar­dziej skła­nia­łam się ku temu, że to bę­dzie ko­niec. Nie oszu­kujmy się, by­łam re­alistką. Je­śli nie ukła­dało nam się na co dzień, je­śli nie było mię­dzy nami che­mii, bo ta wy­pa­ro­wała bły­ska­wicz­nie, to fakt, że przez ja­kiś czas bę­dziemy miesz­kać kil­ka­set ki­lo­me­trów od sie­bie, nie mógł za­dzia­łać zbyt bu­du­jąco. Mo­nia miała swoją teo­rię, a ra­czej dwie. Albo się po­lep­szy, albo się po­pie­przy. Tyle w te­ma­cie. Na­po­my­kała jesz­cze coś o tym, że po­win­nam zna­leźć so­bie no­wego fa­ceta. Uśmie­cha­łam się do niej tylko i ki­wa­łam głową; fa­cet nie chwast, na polu nie ro­śnie.

Nie do­ce­ni­łam jej jed­nak. Już na­stęp­nego dnia się ode­zwała.

„W nie­dzielę je­dziemy na Ma­zury” – na­pi­sała mi na Mes­sen­ge­rze. I przy­słała śmie­jącą się od ucha do ucha buźkę.

„Jak to »je­dziemy«?” – od­pi­sa­łam i po­sta­wi­łam mi­lion zna­ków za­py­ta­nia. Wszak mój mąż, wciąż przy mnie obecny, za­bie­rał na­sze wszyst­kie oszczęd­no­ści, by mieć pie­nią­dze na prze­lot, wy­na­jem miesz­ka­nia i ta­kie tam drobne wy­datki. Nie mia­łam kasy. Go­rzej, by­łam spłu­kana do gra­nic moż­li­wo­ści. Nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na wy­jazd! Tak na­prawdę za­sta­na­wia­łam się, jak prze­żyję na­stępne dni – bez pracy, bez kasy, bez ni­czego.

„Za­cze­kaj” – prze­czy­ta­łam wia­do­mość i w tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Po chwili już ją sły­sza­łam.

– Pa­kuj się, la­ska, za­bie­ram cię w nie­dzielę na Ma­zury! Wła­śnie wzię­łam ty­dzień urlopu!

– Nie, nie, nie, coś ci się chyba po­my­liło, ja ni­g­dzie nie jadę! – za­pro­te­sto­wa­łam na­tych­miast. Z ca­łym sza­cun­kiem dla niej, nie mo­głam so­bie na to po­zwo­lić! W nie­dzielę! Ale wy­my­śliła!

– Bądź kum­pelą, pro­szę! Już wszystko za­ła­twi­łam, za­kle­pa­łam po­kój w pen­sjo­na­cie, spraw­dzi­łam pro­gnozę po­gody – mó­wiła co­raz ra­do­śniej­szym gło­sem. – Bę­dzie pięk­nie, zo­ba­czysz, daj się na­mó­wić! Prze­cież Ja­cek wy­jeż­dża, co bę­dziesz ro­bić sama w domu?

– Szu­kać pracy – po­wie­dzia­łam po­waż­nie, choć do­sko­nale wi­dzia­łam roz­ta­czane przede mną per­spek­tywy. Po­tra­fi­łam so­bie wy­obra­zić bez­chmurne niebo, kon­tury ża­gló­wek na je­zio­rach, dłu­gie spa­cery brze­giem, szu­miące do snu lasy. Tak, na­prawdę by­łoby pięk­nie.

– Majka, znaj­dziesz, jak wró­cisz! Ty­dzień cię nie zbawi, a zo­ba­czysz, że na wszystko spoj­rzysz ina­czej, zła­piesz wiatr w ża­gle, może wpad­niesz na ja­kiś ge­nialny po­mysł, co ro­bić da­lej? Zgódź się, pro­szę, pro­szę, pro­szę!

Wła­ści­wie… to nie był głupi po­mysł. Gdy­bym po­je­chała… Roz­ma­rzy­łam się, po czym na­tych­miast so­bie przy­po­mnia­łam, w ja­kiej sy­tu­acji się znaj­duję: zero go­tówki, zero na kon­cie, zero per­spek­tyw i wy­jeż­dża­jący wła­śnie mąż, na do­da­tek pa­trzący na mnie z prze­ką­sem. Mia­łam na­dzieję, że się nie do­my­ślił, jaki jest praw­dziwy po­wód tego te­le­fonu. Ob­ró­ci­łam się na krze­śle, tak by nie wi­dział mo­jej twa­rzy, i kon­ty­nu­owa­łam roz­mowę z Mo­nią.

– Zwa­rio­wa­łaś, ko­bieto! – po­wie­dzia­łam ci­cho. – Ju­tro jadę do War­szawy, od­wożę Jacka na lot­ni­sko, a ty mi wy­ska­ku­jesz z Ma­zu­rami… Je­stem pod kre­ską, nie mogę so­bie po­zwo­lić na­wet na je­den dzień wa­ka­cji, nie mó­wiąc o ty­go­dniu! To bez sensu!

– Sama je­steś bez sensu – usły­sza­łam w od­po­wie­dzi. – Or­ga­ni­zuję ci wa­ka­cje, czy to nic nie zna­czy? Ja sta­wiam i pro­szę cię je­dy­nie o to, że­byś ze mną po­je­chała. To tak dużo? Po­myśl tylko. Przed czym się bro­nisz?

Tak na­prawdę przed ni­czym, sama przed sobą po­win­nam być szczera, nie uda­wać. Pro­po­zy­cja Moni bar­dzo mi się spodo­bała i po dłuż­szej (za­jęło mi to w końcu pra­wie pięć mi­nut!) ana­li­zie, na prze­kór wszyst­kiemu, zgo­dzi­łam się. Yes!

Ja­cek miał wy­le­cieć rano. Kto nor­malny re­zer­wuje lot na ósmą? No tak, mój mąż. Zu­peł­nie jakby ro­bił mi na złość! Ten je­den je­dyny, ostatni raz! Mu­sia­łam wstać bla­dym świ­tem, wła­ści­wie to jesz­cze nocą, wy­je­cha­li­śmy koło pią­tej: mie­li­śmy go­dzinę drogi na lot­ni­sko, pod wa­run­kiem że nie bę­dzie kor­ków, i mu­sie­li­śmy być od­po­wied­nio wcze­śnie przed od­lo­tem. Jakby nie mo­gli pro­mem po­pły­nąć!

Je­cha­li­śmy w sa­mo­cho­dzie we czwórkę: z przodu Syl­wia i Arek, z tyłu my. Nie wy­glą­da­li­śmy na roz­sta­jące się mał­żeń­stwo, Ja­cek nie trzy­mał mnie za rękę, nie pa­trzył mi w oczy, sie­dzie­li­śmy od­su­nięci od sie­bie mak­sy­mal­nie, każde za­pa­trzone w kra­jo­braz za szybą. Na lot­ni­sku od­prawa, bu­zia­czek, ma­chanko i… już. Chwilę pa­trzy­łam na wzbi­ja­jący się w górę sa­mo­lot, de­li­kat­nie się uśmie­cha­jąc.

– Jadę na Ma­zury, jadę na Ma­zury – śpie­wa­łam so­bie pod no­sem.

Tylko do­mek, my dwie, ci­sza, spo­kój, sło­neczko… Całe wieki nie by­łam ni­g­dzie sama, więc czu­łam wzbie­ra­jące pod­nie­ce­nie. Sto­jąca obok mnie Syl­wia wy­glą­dała, jak­by­śmy wra­cały z po­grzebu, cały czas wy­cie­rała nos i po­chli­py­wała w chu­s­teczkę; w prze­ci­wień­stwie do nas ona i Arek byli zde­cy­do­wa­nie uda­nym mał­żeń­stwem, po­sia­da­ją­cym na­wet na­ma­calne tego do­wody w po­staci dwójki ma­lu­chów. Dla nich ta­kie roz­sta­nie było trudne, dla nas… dla mnie… bułka z ma­słem.

Kiedy po po­łu­dniu wrzu­ca­łam resztę rze­czy do wa­lizki, nie­mal w ostat­niej chwili spa­ko­wa­łam też swój wie­kowy lap­top, ot tak, na wszelki wy­pa­dek. A nóż wi­de­lec się przyda…

Mo­nia ma szó­sty zmysł po­zwa­la­jący na wy­ła­py­wa­nie fan­ta­stycz­nych miejsc; wie­dzą to wszy­scy, któ­rzy ją znają, dla­tego to ona za­wsze szuka miej­scó­wek, or­ga­ni­zuje noc­legi, nikt nie może się z nią rów­nać. Harsz od­kryła przez przy­pa­dek, jak wszystko wła­ści­wie, ale za­ko­chała się w tym miej­scu od razu. Przez całą drogę na Ma­zury opo­wia­dała, jak tu tra­fiła, jak po­znała Irenę, wła­ści­cielkę przy­stani, i o tym, co prze­żyła tu w ciągu kilku po­by­tów. Za­chwa­lała wszystko: po­ło­że­nie, at­mos­ferę, wa­runki. Mia­łam się prze­ko­nać, że nie my­liła się w ani jed­nej kwe­stii. Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łam, ale rze­czy­wi­ście, mimo że wszę­dzie jest bli­sko, do Gi­życka, Szty­nortu czy Wę­go­rzewa, to i tak miej­sce to spra­wia wra­że­nie za­du­pia za­po­mnia­nego przez Boga i lu­dzi. Tak so­bie po­my­śla­łam, gdy po kil­ku­go­dzin­nej jeź­dzie wy­sia­dły­śmy z sa­mo­chodu. Zo­ba­czy­łam przed sobą stare, nie­chyb­nie wzy­wa­jące po­mocy do­mo­stwo, z od­pa­da­ją­cym ze ścian wy­bla­kłym tyn­kiem, sta­rymi, sfa­ty­go­wa­nymi oknami, sy­pią­cymi się ko­mi­nami i ogrom­nym bo­cia­nim gniaz­dem na da­chu. Z gniazda do­cho­dził gło­śny kle­kot mło­dych.

– Wow! – wes­tchnę­łam.

Kil­ka­na­ście me­trów da­lej, na prawo od domu, stał nie­duży, świeżo od­re­mon­to­wany, po­ma­lo­wany na cie­pły mo­re­lowy ko­lor bu­dy­ne­czek, do któ­rego pro­wa­dziła ścieżka wy­bru­ko­wana po­lnymi ka­mie­niami. Był to – jak się oka­zało – cel na­szej po­dróży, ów pen­sjo­nat, o któ­rym tyle od Moni sły­sza­łam. Przy­ja­ciółka po­cią­gnęła mnie za rękę. Ta jej mina… Wy­gląda, jakby wy­grała mi­lion w to­to­lotka! Jest ocza­ro­wana, wszystko jej się tu po­doba! I sto­jący pod za­da­szoną we­randą stół do bi­larda, i ławki, i plac za­baw dla dzieci w ogro­dzie, i staw ho­dow­lany kilka me­trów da­lej, na środku któ­rego znaj­do­wała się wy­spa, a na niej al­tanka, i bli­skość je­ziora, i las… Jest tu nie po raz pierw­szy, a wy­gląda, jakby ni­gdy tego miej­sca nie wi­działa.

Wła­ści­cielka, zo­ba­czyw­szy Mo­nię, roz­ło­żyła sze­roko ra­miona i tu­ląc ją do sie­bie, mó­wiła ci­cho coś, co było prze­zna­czone chyba tylko dla Mo­ni­nych uszu, po czym po­pro­wa­dziła nas po wą­skich scho­dach na górę, gdzie znaj­dują się cztery sy­pial­nie. We­szły­śmy do pierw­szej po pra­wej. Uro­cza dwó­jeczka z du­żym mał­żeń­skim ło­żem. Par­sk­nę­ły­śmy śmie­chem.

– Gdy­byś za­dzwo­niła pół go­dziny wcze­śniej, do­sta­ły­by­ście po­kój obok, z dwoma łóż­kami – za­częła wła­ści­cielka.

– Spoko, do­brze jest – od­parła Mo­nika, sia­da­jąc na łóżku.

– Je­śli bę­dzie­cie cze­goś po­trze­bo­wać, je­stem na dole – po­wie­działa Irena przed wyj­ściem.

Mo­nia po­ło­żyła się na łóżku z nie­wia­ry­god­nie za­do­wo­loną miną.

– No i co o tym my­ślisz? – za­py­tała.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Za­du­pie – po­wie­dzia­łam na głos. Ja­koś nie po­dzie­lam en­tu­zja­zmu przy­ja­ciółki.

– Ko­cha­nie! – Mo­nia ob­jęła mnie za szyję i po­pro­wa­dziła do drzwi wy­cho­dzą­cych na bal­kon. Otwo­rzyła je i sta­nę­ły­śmy na na­grza­nych słoń­cem ka­fel­kach. – Zo­bacz! – Wska­zała na lewo. Moim oczom uka­zało się je­zioro, wiel­kie, cudne, nie­wy­obra­żal­nie nie­bie­skie je­zioro, po któ­rym su­nęły pro­ce­sje bia­łych trój­ką­ci­ków. Na mo­ment za­parło mi dech w pier­siach. – To są Ma­zury! – Przy­tu­liła swoją twarz do mo­jej. Nie ko­cha­łam Ma­zur jak ona, ale da­łam się po­nieść wy­obraźni.

Tak na­prawdę był to nasz pierw­szy wspólny wy­jazd. W ciągu tych kilku lat, pod­czas któ­rych się przy­jaź­ni­ły­śmy, ni­gdy nie mia­ły­śmy oka­zji po­je­chać ni­g­dzie ra­zem. I tak pew­nie by zo­stało, gdyby nie to, że mój mąż wy­je­chał.

Roz­pa­ko­wa­łam się, zaj­mu­jąc ko­modę, na któ­rej stał te­le­wi­zor; Mo­nia wy­brała małą szafę z szu­fla­dami w rogu po­koju. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach po­kój wy­glą­dał do­kład­nie tak jak to, czym się stał: sie­dli­sko ko­biet. W ła­zience roz­sta­wi­ły­śmy swoje ko­sme­tyki, nie­mal się kłó­cąc o miej­sce.

– No, to te­raz idziemy na piwo! – za­ko­men­de­ro­wała Mo­nika, wy­cho­dząc z ła­zienki.

Wzięła prysz­nic, zdjęła ubra­nie, w któ­rym przy­je­chała, za­stę­pu­jąc je ry­bacz­kami ko­loru khaki i żół­tawą blu­zeczką na nie­wia­ry­god­nie cien­kich ra­miącz­kach (bez biu­sto­no­sza, o zgrozo!). Cho­ciaż po co jej biu­sto­nosz, skoro piersi ma małe, jędrne, trzy­ma­jące się dum­nie i pod­kre­śla­jące jej urodę. Za­bój­czą, na­leży do­dać. Mo­nia jest wy­soka, nie­praw­do­po­dob­nie zgrabna, nie­jedna mo­delka mo­głaby po­zaz­dro­ścić jej fi­gury – i na pewno nie przy­po­mina ko­goś ta­kiego jak Anja Ru­bik czy inny rów­nie chudy pa­ty­czak. Moja przy­ja­ciółka jest ko­bietą co się zo­wie. Umie pod­kre­ślić swoje wa­lory: nie­wia­ry­god­nie nie­bie­skie oczy i dłu­gie włosy w dziw­nym, jak sama nie­jed­no­krot­nie mó­wiła, nie­okre­ślo­nym, szaro-biało-złoto-brą­zo­wym ko­lo­rze. In­nymi słowy, jest blon­dynką. I te­raz te nie­wia­ry­god­nie nie­bie­skie oczy pod­kre­ślone de­li­kat­nie ey­eli­ne­rem pa­trzą na mnie, nie kry­jąc za­sko­cze­nia. Niby czym ja ją za­sko­czy­łam? Tym, że sie­dzę w fo­telu z otwar­tym lap­to­pem, prze­glą­da­jąc pocztę? Szu­kam pracy!

– Jak to na piwo? – zdzi­wi­łam się.

– Wy­cho­dzimy! Nie przy­je­cha­ły­śmy tu, żeby za­mknąć się w po­koju. Chodź! – Po­cią­gnęła mnie za rękę.

– Mo­nia, li­to­ści! Zo­bacz, jak ja wy­glą­dam! – Roz­ło­ży­łam bez­rad­nie ręce.

Spoj­rzała na mnie.

– Masz ra­cję – ode­zwała się w końcu. – Nie mo­żesz się tak lu­dziom po­ka­zać. Ogar­nij się – usły­sza­łam, gdy otwie­ra­łam drzwi ła­zienki.

Spoj­rza­łam na swoje od­bi­cie w lu­strze: spod tony ku­rzu nie wi­dać pie­gów, moje włosy, ciem­niej­sze niż jej, sta­ran­nie wy­szczot­ko­wane przed wy­jaz­dem, wy­glą­dają, jakby zo­stały pod­dane dzia­ła­niu co naj­mniej hal­nego. Zrzu­cam ciu­chy i wcho­dzę pod prysz­nic. Roz­ko­szuję się chłod­nymi kro­plami pa­da­ją­cymi na ciało.

Po kilku mi­nu­tach do mo­ich uszu do­biega ener­giczne pu­ka­nie.

– Go­towa?

Cała Mo­nia!

Ostatni raz pa­trzę na swoje od­bi­cie, po czym, wie­dząc, że moja przy­ja­ciółka i tak po­stawi na swoim, wy­cho­dzę, przy­go­to­wana na spę­dze­nie czasu we­dług jej pla­nów. Lu­struje mnie wzro­kiem, de­li­kat­nie się przy tym uśmie­cha­jąc. Czyli jest okej. W ni­czym jej nie przy­po­mi­nam, ot, nie­cały metr sie­dem­dzie­siąt, brą­zowe włosy, piwne oczy, sto mi­lio­nów pie­gów (li­czy­łam!) na no­sie, po­licz­kach i czole (wi­domy znak, że tę aku­rat ce­chę odzie­dzi­czy­łam po pie­ruń­sko ru­dym przodku). Fi­gura… mo­głaby być lep­sza. Biust… no bez sta­nika się nie da! Nie je­stem pła­ska jak Mo­nia, no­szę 75F! F! Inna sprawa, że mój mąż uwiel­biał mój biust i moją pupę, twier­dząc, że mam ta­kie ape­tyczne ko­biece kształty. Uwiel­biał… przy­naj­mniej na po­czątku. Mam, a jakże… pro­blemy z ku­po­wa­niem ubrań. Bo jak coś pa­suje w udach, to się oka­zuje, że no sorry Gre­gory, ale bio­dra nie ten te­ges, za wiel­kie. I roz­miar w górę! Jak bluzka do­pina się na cyc­kach, to wisi na mnie jak na­miot, a jak się trafi fa­son ide­alny, to cycki chcą bluzkę ro­ze­rwać i wy­raź­nie sły­chać trzesz­cze­nie gu­zi­ków. Efekt taki, że gros ciu­chów ku­puję w lum­pek­sie, a po­tem prze­ra­biam. Na­wet jak coś sknocę, nie szkoda mi wy­rzu­cić. Mo­nia zaś wcho­dzi do sklepu, bie­rze pierw­szą lep­szą rzecz w roz­mia­rze 36 i może ją w ciemno ku­pić. Ja przez ten biust ce­luję w roz­miar 42 (cza­sem tylko udaje mi się zna­leźć coś w mniej­szym, hurra, święto!).

Kiedy usia­dły­śmy przy jed­nym ze sto­li­ków na we­ran­dzie, ma­jąc przed sobą ku­fle z pi­wem i po­piel­niczkę (obie nie­stety kop­cimy jak lo­ko­mo­tywy!), Mo­nia ro­zej­rzała się wo­kół i po­wie­działa z bła­ga­niem w gło­sie:

– Mam na­dzieję, że bę­dzie tu na czym oko za­wie­sić. Nie zniosę już dłu­żej przy­mu­so­wego po­stu – wes­tchnęła.

– Ja­kiego po­stu? O czym ty, do cho­lery… – W ostat­niej chwili zro­zu­mia­łam, co miała na my­śli. – O mój Boże! Nie mó­wisz po­waż­nie! – Pró­bo­wała mnie uci­szyć ge­stem ręki. – Chcesz wy­rwać ja­kie­goś fa­ceta? – Nie wie­dzia­łam, że będę tym tak zbul­wer­so­wana. Miało być to­talne le­ni­stwo, ci­sza, spo­kój… Nie było żad­nych pla­nów na pod­ryw! To zna­czy ja nie mia­łam, ale nie wie­dzia­łam, że ona je ma!

– No co? – Po­pa­trzyła na mnie fi­glar­nie. – Nie rób ta­kiej świę­tosz­ko­wa­tej miny! – Wy­jęła z paczki pa­pie­rosa, za­pa­liła go i za­cią­gnęła się dy­mem. Upiła łyk piwa, krzy­wiąc się nie­znacz­nie. – Je­ste­śmy na wa­ka­cjach, a co się robi na urlo­pie?

– Od­po­czywa? – za­da­łam to py­ta­nie w próż­nię, nie li­cząc, że od­po­wie.

– Maja… no pro­szę cię! Ro­zu­miem, że ty jako szczę­śliwa mał­żonka…

– Nie na­bi­jaj się ze mnie… – prze­rwa­łam jej z bły­skiem w oku.

– Do­brze. No to nie je­steś szczę­śliwa czy nie je­steś mał­żonką?

Mo­nika nie da­wała za wy­graną.

– Mo­nia! – syk­nę­łam, pró­bu­jąc przy­wo­łać ją do po­rządku.

– A więc kon­ty­nu­ując… z nas dwóch to ty masz obec­nie sta­łego part­nera i re­gu­lar­nie ćwi­czysz Ka­ma­su­trę. A ja? Nie bądź więc psem ogrod­nika, two­jego nie biorę!

– Mo­nia! – krzyk­nę­łam.

– Wiesz, co zna­czy żyć w to­tal­nym po­ście? Hor­mony sza­leją, ciało się wy­rywa do dru­giego, po­trzeby ro­sną i co?

Py­ta­nie za­wi­sło w próżni.

– Kup so­bie wi­bra­tor – po­wie­dzia­łam pierw­szą rzecz, jaka mi przy­szła do głowy.

Mo­nia za­cią­gnęła się dy­mem.

– Ku­pi­łam. Ale wierz mi, to nie to! Ja. Po­trze­buję. Chłopa.

Zga­siła pa­pie­rosa i na­tych­miast za­sty­gła.

– Nie od­wra­caj się – po­pro­siła za­pa­trzona w je­den punkt nad moją głową. – O Boże, jest ide­alny – po­wie­działa ci­cho. – Wy­gląda… wy­gląda do­kład­nie jak Ta­keru!

Od­wró­ci­łam się na mgnie­nie oka, chcąc zo­ba­czyć to cho­dzące cudo. Li­czy­łam, że zo­ba­czę ro­do­wi­tego Ja­poń­czyka. Roz­cza­ro­wa­łam się jed­nak, fa­cet jak fa­cet, ciemny bru­net, włosy w to­tal­nym nie­ła­dzie, dość wy­soki, dwu­dniowy za­rost. Co ona po­wie­działa? Że wy­gląda jak kto? Zde­cy­do­wa­nie nie jest Azjatą. Skąd więc to jej sko­ja­rze­nie?

– Ra­czej Zbyszko z Bog­dańca – po­wie­dzia­łam, choć nie mam po­ję­cia, czemu aku­rat on przy­szedł mi do głowy.

– Ta­keru. Bez dwóch zdań – roz­ma­rzyła się Mo­nia.

Nie­zna­jomy usiadł dwa sto­liki da­lej. Wy­gląda, jakby na ko­goś cze­kał. Co chwila prze­cze­suje włosy pal­cami, a raz na­wet zer­k­nął na nas. Uda­ły­śmy, że się na niego nie ga­pimy.

– Jest ide­alny – po­wtó­rzyła Mo­nia, ły­piąc na nie­zna­jo­mego. – Ta­keru… – szep­nęła.

Prze­wra­cam oczami. Co ona w nim wi­dzi? Jaki Ta­keru? Okej, wiem, że jest fanką Ta­keru Sa­toh oraz Ru­ro­uni Ken­shina (i nie tylko!), zna na pa­mięć wszyst­kie do­stępne filmy z jego udzia­łem, za­częła uczyć się ja­poń­skiego, co mie­siąc płaci za wer­sję pre­mium apli­ka­cji o wdzięcz­nej na­zwie Su­gar. Ni­gdy bym nie po­my­ślała, że ta na­zwa ma ja­kieś inne zna­cze­nie, Mo­nia jed­nak wy­tłu­ma­czyła mi, że sa­tou zna­czy wła­śnie cu­kier. Stąd na­zwa. Apli­ka­cja służy jej do łą­cze­nia się z ido­lem. Raz na ja­kiś czas or­ga­ni­zo­wane są live’y i wtedy, choćby się wa­liło i pa­liło, Mo­nia za­kłada słu­chawki i od­pływa na go­dzinę. No i ma jesz­cze LINE, a w nim wszyst­kie ak­tu­al­no­ści udo­stęp­niane przez Ta­keru. Co­dzien­nie przed snem „na­pawa się bo­sko­ścią je­dy­nego Kena”. Jed­nym sło­wem ma na jego punk­cie to­tal­nego ho­pla. Do tego stop­nia, że dwa razy udało jej się ku­pić rze­czy z au­tor­skiej marki Ta­keru ABYTS. Za­pła­ciła straszne pie­nią­dze za swe­ter i T-shirt, do tego do­ło­żyła jesz­cze cło, ale po otrzy­ma­niu prze­syłki była naj­szczę­śliw­sza na świe­cie. Mniej wię­cej wiem, o co cho­dzi, nie żyję w próżni, mam do­stęp do in­ter­netu i ko­rzy­stam z Net­flixa. Nie po­dzie­lam jed­nak Mo­ni­nego za­fa­scy­no­wa­nia azja­tyc­kimi pro­duk­cjami. Dla mnie to obcy świat i cał­kiem nie­zro­zu­miała kul­tura. O mó­wie­niu w ich ję­zy­kach rów­nież nie ma­rzę, cho­ciaż zdaję so­bie sprawę z ro­sną­cej po­pu­lar­no­ści wszyst­kiego, co ma „azja­tyc­kie”, „ko­re­ań­skie” lub „ja­poń­skie” w na­zwie. Kiedy po­zna­łam Mo­nikę, była już fanką mangi i z cie­ka­wo­ścią się­gała po co­raz to nowe po­zy­cje z ga­tunku „li­te­ra­tura azja­tycka”. Nie była jed­nak jesz­cze aż tak za­krę­cona na tym punk­cie. Kiedy jed­nak w jej ży­ciu po­ja­wił się Net­flix, a wraz z nim Ta­keru, z dnia na dzień jej ideał fa­ceta otrzy­mał twarz ja­poń­skiego ak­tora o prze­cięt­nym wzro­ście! No wła­śnie! A Moni on się po­doba! I te­raz po­rów­nuje ja­kie­goś nie­zna­jo­mego fa­ceta do ak­tora, który za­sły­nął tym, że za­grał Wę­drowca z od­wró­co­nym ostrzem. Świat osza­lał. Mo­nia też!

Przy­glą­dam się męż­czyź­nie. Na­wet gdy­bym bar­dzo się sta­rała, nie do­strze­gła­bym żad­nego po­do­bień­stwa po­mię­dzy nim a uwiel­bia­nym przez Mo­nię ak­to­rem. Przez ubra­nie jed­nak wi­dać, że dba o ciało. Po­dej­rze­wam, że pod ko­szulką kryje się po­kaźny sze­ścio­pak! W grun­cie rze­czy nie jest taki zły, jak dla mnie mógłby się ogo­lić, nie lu­bię za­ro­śnię­tych fa­ce­tów, ale poza tym… tak, poza tym w jego oczach jest coś ta­kiego…

Za­uwa­żył, że na niego pa­trzę, i się uśmiech­nął. Wow! Zna się na rze­czy, ciarki prze­szły mi o! stąd, do­tąd! Ina­czej: od karku po… no, tam, gdzie plecy tracą swą szla­chetną na­zwę. Gdyby ogon nie od­padł mi w cza­sie ewo­lu­cji, to na pewno prze­szłyby mi i po nim. „Boszsz… uśmie­chaj się do Moni, uśmie­chaj się do Moni” – po­wta­rzam w my­ślach, od­wra­ca­jąc wzrok.

– Idź po piwo! – usły­sza­łam głos przy­ja­ciółki.

Oczy­wi­ście chce zo­stać sama, aby po­de­rwać fa­ceta, więc mnie wy­syła do baru. A jakże! Wsta­łam, pró­bu­jąc trzy­mać fa­son i uda­wać, że ab­so­lut­nie, nic a nic, w ogóle nie pa­trzę na nie­zna­jo­mego od­pro­wa­dza­ją­cego mnie wła­śnie wzro­kiem. Chyba je­stem naga! Go­lu­sieńka jak święty tu­recki, w prze­ciw­nym ra­zie nie pa­trzyłby na mnie tak, jakby li­czył wszyst­kie pie­przyki na moim ciele i naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wał go ten mię­dzy pier­siami. Czmy­cham ni­czym spło­szona ła­nia. Mo­nia wy­słała mnie po piwo.

Do­bra, przy­niosę ci, szklankę piwa, beczkę piwa, mo­rze piwa… Wcho­dzę do pen­sjo­natu, od­dy­cha­jąc głę­boko. Jak Mo­nika chce, niech go so­bie bie­rze, ja ta­kich spor­tów eks­tre­mal­nych nie po­trze­buję. Nie mu­szę na siłę szu­kać oka­zji, nie po­trze­buję wi­kłać się w żadne wa­ka­cyjne ro­manse.

– Jesz­cze raz to samo – po­pro­si­łam sto­jącą za kon­tu­arem córkę Ireny. Za­sta­na­wia mnie pa­nu­jąca w ba­rze ci­sza. Gdzie są wszy­scy go­ście? Czemu tu tak pu­sto? Dla­czego nie sły­chać szant albo przy­naj­mniej wia­do­mo­ści w nie­śmier­tel­nym TVN24?

Dziew­czyna sta­wia dwa na­peł­nione ku­fle na la­dzie.

– Do­pi­szemy do ra­chunku – po­wie­działa we­soło.

Uśmie­cham się do niej. Do­pi­suj­cie, do­pi­suj­cie!

Piwo jest zimne, na ku­flach po­ja­wiły się kro­pelki wody, piana na wierz­chu aż kusi, by za­nu­rzyć w niej usta. Tak, jesz­cze chwilka, za­raz za­niosę ku­fel Mo­nice, usią­dziemy… Cie­kawe, czy po­de­rwała już tego à la Ken­shina? Ala czy à la, ma chyba w spodniach to, co po­wi­nien?

No wła­śnie! Moja Mo­nika nie miała szczę­ścia do fa­ce­tów. Po­ja­wiali się i zni­kali, za­bie­ra­jąc ze sobą ka­wa­łek Mo­ni­ko­wego serca. Nie wiem, czy w ogóle coś jej jesz­cze zo­stało. I jak ukła­dało jej się ży­cie za­wo­dowe, tak nie miała szczę­ścia w pry­wat­nym i czę­ściej była sin­gielką niż w związku.

Kiedy ją po­zna­łam, spo­ty­kała się od ja­kie­goś czasu ze Sław­kiem. Ojej, ja­kie cia­cho! Jaki ma­cho! Z wy­glądu ni­czego so­bie, po bliż­szym po­zna­niu pu­sty jak wy­dmuszka. Cią­gnął z bied­nej Moni kasę jak z ban­ko­matu. Bo za­wsze na coś mu za­bra­kło. A to na si­łow­nię, a to na ba­sen, a to na sprzęt. In­we­sto­wała w niego przez po­nad rok, a po­tem dała so­bie spo­kój. Na dość długo, bo Sła­wuś dość sku­tecz­nie nad­we­rę­żył jej już i tak nie­wiel­kie za­ufa­nie do fa­ce­tów. No, ale każda rana się kie­dyś goi. Mo­niki też się za­go­iła. Dwa lata po Sławku po­ja­wił się Ste­fan. To­talna cia­majda. Je­dyną jego za­letą było to, że za­cho­wy­wał się opie­kuń­czo i Mo­nia czuła się przy nim bez­piecz­nie, ale kiedy do głosu do­cho­dziły przy­ziemne po­trzeby i ciało do­ma­gało się swo­ich praw, pa­ra­li­żo­wał go strach ja­kiś i oka­zało się, że fa­cet, ow­szem, zro­biłby dla niej wszystko, lecz tego jed­nego aku­rat nie. Bo mu nie wy­cho­dziło. Ni­gdy.

Oj, jak Mo­nia roz­pa­czała! Chyba na­prawdę po­lu­biła Ste­fanka i wią­zała z nim ja­kieś na­dzieje, bo szar­pała się jesz­cze przez ja­kiś czas. A po­tem zro­zu­miała, że piesz­czoty – na­wet naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wane – nie są w sta­nie dać jej tego, czego ocze­kuje. I ze­rwała.

Na ja­kiś czas dała so­bie spo­kój z fa­ce­tami. Żad­nych związ­ków, żad­nych de­kla­ra­cji, nic. Uma­wiała się na nie­zo­bo­wią­zu­jące randki, za­li­czała ja­kiś seks po dro­dze i czuła się za­do­wo­lona.

Aż wresz­cie po­ja­wił się Ka­mil. Jej klient. Od sa­mego po­czątku wie­działa, że ła­mie świętą za­sadę spe­dy­tora, że nie po­winna i tak da­lej. Ale le­ciała do niego jak ćma do świa­tła. Zwią­zek roz­wi­jał się dość szybko. Randki, wspólne miesz­ka­nie, a po­tem plany do­ty­czące kupna cze­goś wła­snego i nie­mal usta­la­nie daty ślubu. Mo­nia była wtedy taka szczę­śliwa. Była. Do tego dnia, kiedy oka­zało się, że jej wspólne z Ka­mi­lem łoże dzieli jesz­cze jedna, bli­żej jej nie­znana dziew­czyna. Nie była za­in­te­re­so­wana jej po­zna­niem. Ani kon­ty­nu­owa­niem zna­jo­mo­ści z Ka­mi­lem. Bo­lało, ale dała radę.

I wła­śnie dla­tego wy­wio­zła mnie do Har­szu. Le­czyć rany. Za­po­mnieć o Ka­milu. Wró­cić do rów­no­wagi.

Łup!

– Co pani robi? – usły­sza­łam na­gle obok sie­bie prze­ra­żony mę­ski głos.

Uno­szę wzrok. W jed­nym ku­flu mam nędzne resztki piwa, a przede mną… przede mną stoi naj­przy­stoj­niej­szy fa­cet, ja­kiego wi­dzia­łam w ca­łym ży­ciu. Brą­zowe włosy, sta­ran­nie wy­sty­li­zo­wane, choć spra­wia­jące wra­że­nie twór­czego nie­ładu, ciemne oczy (piwne chyba, hi, hi, hi), po­cią­gła twarz, ład­nie wy­kro­jone usta. Pie­przyk nad górną wargą. Ma iście spor­tową syl­wetkę, pach­nie… nie wiem czym, ale ten za­pach dziw­nie działa na moje pod­brzu­sze. Otwie­ram sze­rzej oczy, usta… Kon­tem­pluję wi­dok, jak­bym sta­nęła na Eve­re­ście (ee, nie, za wy­soko i za zimno, tam nic nie wi­dać) albo na Gie­won­cie… Jak­bym sta­nęła na Gie­won­cie, a przede mną roz­cią­gała się pa­no­rama Tatr, jak­bym mo­gła sta­nąć na pal­cach i do­tknąć nieba. Jak­bym… Nie­zna­jomy wy­ko­nuje dziwne ru­chy. Nie­na­gan­nie ubrany, ucze­sany, ogo­lony, a na jego stroju wid­nieje mi­lion plam po pi­wie, moim pi­wie… Co ja na­ro­bi­łam?

– Prze­pra­szam… – wy­ją­ka­łam, od­zy­sku­jąc głos. – Za­raz… się… tym… zajmę… – Pró­buję zna­leźć miej­sce dla trzy­ma­nych w dło­niach ku­fli. W końcu nie­zna­jomy bie­rze je ode mnie.

– Po­trzy­mam. – Ofe­ruje mi po­moc, jakby w oba­wie, że znów coś wy­leję. Ła­pię szybko ser­wetkę, chcąc ze­trzeć z jego ciu­chów piwne bry­zgi, ale… jest już za późno, płyn wsiąk­nął w ubra­nie. Bez­rad­nie stwier­dza­jąc, że moje sta­ra­nia nic a nic nie po­ma­gają, ła­jam się w my­ślach. Jak mo­głam być taka nie­zdarna? Jak mo­głam tak się za­my­ślić i nie wi­dzieć ni­czego przed sobą? Co on o mnie po­my­śli? Od­wa­ży­łam się na niego spoj­rzeć. Wow! Ten pie­przyk nad górną wargą jest taki… sek­sowny! Wy­gląda ni­czym u Cindy Craw­ford! Nie, nie, nie! Boże, jaki pie­przyk? O czym ja my­ślę? Wła­śnie wpa­dłam na tego czło­wieka, wy­la­łam na niego nie­mal całe piwo, a te­raz pró­buję coś zro­bić z jego ko­szulą! A on się śmieje! Niech mnie kule biją! Bawi go ta cała sy­tu­acja! To ja go tu prze­pra­szam, zni­żam się do czysz­cze­nia jego ko­szuli, a on się śmieje!

„Ja­kie śliczne oczy!” – my­ślę i… tonę w nich na se­kundę. Oczy, nos, usta… Cho­lera, ten pie­przyk co­raz bar­dziej mi się po­doba…

– Jesz­cze raz prze­pra­szam – po­wie­dzia­łam ci­cho. – Upiorę panu ko­szulę. Tak mi wstyd! – Po­now­nie pró­buję wy­trzeć wi­doczne plamy. No i sta­ram się nie pa­trzeć mu w oczy.

– Po­winno. Jak można być ta­kim…

– Ja­kim? – we­szłam mu w słowo.

– Za­afe­ro­wa­nym. Błą­dzi pani my­ślami gdzieś da­leko i pro­szę – wska­zał na ko­szulę i spodnie – oto skutki!

– Da­leko nie błą­dzi­łam. Za­sta­na­wia­łam się tylko, jak to się stało, że na mo­jej dro­dze zma­te­ria­li­zo­wał się Apollo. – W swoje słowa wsą­czy­łam tyle jadu, ile mo­głam.

– Apollo? – po­wtó­rzył za­sko­czony. – Taki młody czy taki ładny?

– Taki głupi – rzu­ci­łam wprost.

Nie­zna­jomy naj­pierw zbladł, a po­tem się ro­ze­śmiał.

– Już do­brze! – Uniósł ręce w ge­ście ka­pi­tu­la­cji. – Nie gnie­wam się! Pójdę się prze­brać! Miło było pa­nią po­znać. – Wy­cią­gnął do mnie rękę.

Po­da­łam mu swoją z wa­ha­niem.

– Może się jesz­cze spo­tkamy? – za­py­tał, wcho­dząc na schody.

– Może – po­wie­dzia­łam bar­dzo ci­cho, ma­jąc na­dzieję, że męż­czy­zna nie okaże się go­ściem pen­sjo­natu i nie dane nam bę­dzie po­nowne spo­tka­nie.

Dziew­czyna zza lady sprząt­nęła już roz­lane piwo, a na­wet po­now­nie na­peł­niła ku­fle, ale za­miast dać mi je do ręki, sama za­nio­sła oba do na­szego sto­lika.

KUBA

Ma być faj­nie i miło, je­stem wdzięczny Paw­łowi, że za­pro­po­no­wał ten wspólny wy­jazd, po­trze­buję zmiany. Zmiany wszyst­kiego. Po­rządki w moim ży­ciu roz­po­czą­łem od roz­wodu – i tak z Anetą nic mnie już nie łą­czy (nie­zu­peł­nie, mamy córkę, owoc na­szych sza­lo­nych stu­denc­kich nocy) – i zmiany ad­resu. Aneta… Pierw­sza dziew­czyna, na którą zwró­ci­łem uwagę na stu­diach. Kon­kret­nie na dru­gim roku. Kon­kret­nie na skrzy­żo­wa­niu Mar­szał­ków. Wpa­dłem na nią, nio­sąc książki z bi­blio­teki, za­śmia­li­śmy się oboje, za­czę­li­śmy roz­ma­wiać. Sta­li­śmy wów­czas na ulicy chyba ze dwie go­dziny, ga­da­jąc, jak­by­śmy się znali od za­wsze. Aneta była za­bawna, dow­cipna i z uwagą słu­chała tego, co mó­wi­łem. Nie od­trą­ciła mnie, za­kom­plek­sio­nego, ży­ją­cego we wła­snym świe­cie hu­ma­ni­sty, pró­bu­ją­cego od­na­leźć się na za­rzą­dza­niu. Na­wet wy­da­wało mi się, że mnie ro­zu­mie. Spo­ty­ka­li­śmy się od tam­tej pory czę­sto. Bar­dzo czę­sto. Co­dzien­nie na­wet, bo ja­koś tak wy­pa­dało, że albo ona coś miała do za­ła­twie­nia w oko­licy, albo coś faj­nego grali w ki­nie, albo… Każda wy­mówka była do­bra, żeby się zo­ba­czyć. Sia­dy­wała wów­czas przy mnie, czy­tała moje no­tatki, fe­lie­tony, które pi­sy­wa­łem do stu­denc­kiej ga­zetki, cią­gała mnie ze sobą na ja­kieś spo­tka­nia, wie­czorki, za­mknięte im­prezy. Dzięki niej po­zna­łem kilka osób ma­ją­cych po­dobne pa­sje do mo­jej. I to dzięki niej stwo­rzy­li­śmy małą paczkę. Spo­tka­li­śmy się tą paczką raz i drugi. A to po­szli­śmy na ja­kieś spo­tka­nie au­tor­skie, a to na po­kaz fil­mów. A po­tem… Na­wet nie wiem, w któ­rym mo­men­cie te spo­tka­nia stały się tra­dy­cją. Stwo­rzy­li­śmy coś, co na­zwa­li­śmy Klu­bem Dys­ku­syj­nym, choć tak na­prawdę na­sza dzia­łal­ność wy­kra­czała da­leko poza dys­ku­sje. Któ­re­goś dnia do­łą­czył do nas na­stępny zna­jomy Anety – nie oszu­kujmy się, to ona, stu­dentka po­lo­ni­styki, miała więk­sze pole do po­pisu i przy­cią­gała wszyst­kich chęt­nych. Sta­szek oka­zał się kimś, kogo nam bra­ko­wało. Du­sza to­wa­rzy­stwa, wszę­dzie go było pełno, miał doj­ścia tam, gdzie zwy­kły śmier­tel­nik wa­lił głową w mur. I pi­sał. Dużo pi­sał. Wciąż za­rzu­cał mnie no­wymi frag­men­tami tek­stów, py­ta­jąc, ra­dząc się, zmie­nia­jąc to i owo. Miał świetne pióro. Za­czą­łem go na­ma­wiać, aby wy­słał swoją pro­po­zy­cję do ja­kie­goś wy­daw­nic­twa. Naj­pierw pa­trzył na mnie jak na sza­lo­nego, a po­tem… po­tem wy­słał. By­łem pe­wien, że od razu znaj­dzie chęt­nych do wy­da­nia swo­jej po­wie­ści. Było w niej wszystko. Śmiech i łzy, wojna i po­kój, mi­łość i seks. Po kilku ty­go­dniach oka­zało się jed­nak, że nic z tego. Nie ro­zu­mia­łem, a Sta­szek stwier­dził tylko:

– Nie­znane na­zwi­sko, żad­nych ple­ców, ni­czego, co upew­ni­łoby ich, że książka się sprzeda. Wie­dzia­łem, że tak bę­dzie.

– Jak to wie­dzia­łeś? No co ty! Prze­cież na­pi­sa­łeś świetną po­wieść, aż się prosi, aby ją wy­dać!

– Kuba, dzięki! Ja to wiem i ty to wiesz. I mnie to wy­star­czy.

Ale mnie nie wy­star­czało. Na wła­sną rękę pró­bo­wa­łem zna­leźć wy­daw­nic­two, które by­łoby za­in­te­re­so­wane opu­bli­ko­wa­niem książki Staszka, ale wy­niki mo­ich sta­rań były rów­nie mi­zerne jak Stasz­ko­wych. Spa­so­wa­łem, choć nie po­wie­dzia­łem ka­te­go­rycz­nie „do­syć”.

We wszyst­kich dzia­ła­niach to­wa­rzy­szyła mi dziel­nie Aneta. Spo­ty­ka­li­śmy się dość czę­sto, ale nie za­iskrzyło od razu. By­li­śmy po­cząt­kowo kum­plami, czu­łem, że mnie ro­zu­mie, ufa­łem jej i by­łem pe­wien, że ona po­strzega świat jak ja. Jak bar­dzo, prze­ko­na­łem się kilka mie­sięcy póź­niej, gdy naj­zwy­czaj­niej w świe­cie mnie uwio­dła. A ja, ni­czego nie­świa­domy, da­łem się zła­pać jak mu­cha na lep.

Za­pro­siła mnie na ko­la­cję. Wy­tłu­ma­czyła mi, że jej ko­le­żanka, z którą wy­naj­muje miesz­ka­nie, wy­je­chała i mo­żemy po­sie­dzieć tro­chę dłu­żej, spo­koj­nie po­roz­ma­wiać, prze­dys­ku­to­wać to i owo. Zgo­dzi­łem się, o umó­wio­nej po­rze sta­wi­łem się pod wska­za­nym ad­re­sem. A po­tem… ko­la­cja, wino i pierw­szy w ży­ciu seks.

Do dzi­siaj nie wiem, czy wtedy coś do niej czu­łem, ale po tam­tej nocy by­łem pe­wien jed­nego: Aneta jest moja. I była. Z kum­pli w jed­nej chwili sta­li­śmy się naj­praw­dziw­szą parą, dzie­lącą wspólne za­in­te­re­so­wa­nia. Wszę­dzie by­wa­li­śmy ra­zem, spę­dza­li­śmy ra­zem każdą wolną chwilę, na­wet po­miesz­ki­wa­li­śmy ra­zem, co było wa­run­kiem nie­zbęd­nym, aby ro­bić to, co naj­bar­dziej lu­bi­li­śmy. Mo­gli­śmy się ko­chać za­wsze i wszę­dzie, a im czę­ściej to ro­bi­li­śmy, tym więk­sze mie­li­śmy ape­tyty. Ja­kim cu­dem cho­dzi­li­śmy na za­ję­cia i za­li­cza­li­śmy ko­lejne ko­lo­kwia, do dzi­siaj po­zo­staje dla mnie ta­jem­nicą. Wów­czas ca­łym świa­tem była dla mnie Aneta.

Za­wsze by­łem tra­dy­cjo­na­li­stą. Nie po­pie­ram po­my­słu dłu­go­trwa­łych wol­nych związ­ków, wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że każdą ko­cią łapę na­leży w końcu usank­cjo­no­wać. I wów­czas też tak my­śla­łem. Dla­tego po trzech mie­sią­cach upra­wia­nia seksu z Anetą po­sta­no­wi­łem przed­sta­wić ją ro­dzi­com, wie­dząc, co ten krok ozna­cza. By­łem pe­wien jed­nego: nie chcia­łem szu­kać, Aneta była wtedy do­kład­nie tym, kogo po­trze­bo­wa­łem.

Oba­wia­łem się tro­chę, jak ta wy­cho­wana w mie­ście dziew­czyna za­re­aguje na naj­praw­dziw­sze go­spo­dar­stwo. W końcu czymś zu­peł­nie in­nym jest o nim słu­chać, a czym in­nym w nim miesz­kać. A ja wy­cho­wa­łem się wła­śnie w ta­kim miej­scu, choć kie­dyś obie­ca­łem so­bie so­len­nie, że ni­gdy… po pro­stu ni­gdy nie spre­zen­tuję swoim dzie­ciom ta­kiego ży­cia. Ta wi­zja była dla mnie, wów­czas dwu­dzie­sto­jed­no­let­niego ab­sol­wenta dru­giego roku za­rzą­dza­nia, od­le­gła, ale wy­ryta w mo­jej pod­świa­do­mo­ści dość głę­boko.

Aneta ucie­szyła się z per­spek­tywy po­zna­nia mo­jej ro­dziny, była pod­eks­cy­to­wana zbli­ża­jącą się wi­zytą, wciąż za­da­wała ty­siące py­tań, a to o moją mamę, co lubi i jaka jest, a to o ojca, na­wet o moją sio­strę. Mu­siała wszystko wie­dzieć, żeby, jak po­wta­rzała, „nie po­peł­nić gafy”.

Po eg­za­mi­nach koń­czą­cych drugi rok mo­ich stu­diów wsie­dli­śmy do po­ciągu i trzy go­dziny póź­niej by­li­śmy w moim ro­dzin­nym domu, wy­lew­nie wi­tani przez mo­ich bli­skich. To, czego się oba­wia­łem, ni­jak się nie spraw­dziło. Aneta z miej­sca pod­biła serca wszyst­kich, zwłasz­cza mo­jego ojca, co za­sko­czyło mnie nie­zmier­nie. Roz­ma­wiali go­dzi­nami, moja dziew­czyna cho­dziła z nim po ca­łym obej­ściu, po­ma­ga­jąc i po­zna­jąc pracę w go­spo­dar­stwie od pod­staw. Nie­straszne jej były wcze­sne wsta­wa­nie czy go­dziny spę­dzone na pracy w polu, nie skar­żyła się na ból, na opa­rze­nia, na nic. Ide­alna dziew­czyna na wieś. Mój oj­ciec po­ko­chał ją, co po kilku dniach pod­kre­ślał z dumą.

Mama ulo­ko­wała Anetę w po­koju go­ścin­nym, obok ich sy­pialni. Nie mia­łem po­ję­cia, czy zda­wała so­bie sprawę z tego, na ja­kim eta­pie jest na­sza zna­jo­mość, czy też wo­lała dmu­chać na zimne, fak­tem jed­nak jest, że nie mo­gli­śmy spę­dzać nocy w jed­nym łóżku. Od czego jed­nak ułań­ska fan­ta­zja?

Wie­czo­rami za­bie­ra­łem Anetę na spa­cery, tłu­ma­cząc, że chciał­bym po­ka­zać jej oko­licę. Kra­jo­braz był piękny, zwłasz­cza że oglą­da­li­śmy go z per­spek­tywy krót­kich źdźbeł trawy, krza­ków tru­ska­wek bądź cie­płych ko­pek siana. I na ta­kiej kopce wła­śnie, w pewną lip­cową noc, mimo po­wzię­cia wszel­kich środ­ków ostroż­no­ści, po­częła się na­sza córka. Za­nim się jed­nak do­wie­dzie­li­śmy, że da­li­śmy ko­muś ży­cie, fol­go­wa­li­śmy so­bie, ile­kroć przy­szła nam na to ochota.

Aneta spę­dziła u nas cały mie­siąc, a po­tem szczę­śliwa i opa­lona wró­ciła do domu. Po jej wy­jeź­dzie moi ro­dzice wzięli mnie na roz­mowę. Dla nich by­łem jesz­cze dziec­kiem, chcieli się do­wie­dzieć, co dla mnie ozna­cza zwią­zek z Anetą i co pla­nuję.

– Do­póki nie skoń­czę stu­diów, wszystko po­zo­sta­nie jak do tej pory – za­pew­ni­łem ich, uśmie­cha­jąc się cie­pło.

– I to tyle? – za­py­tał oj­ciec.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Synu. – Jak ja nie­na­wi­dzi­łem tego słowa! – Przy­wio­złeś do na­szego domu dziew­czynę, ko­bietę. Ja­dła z nami, pra­co­wała, spała pod na­szym da­chem. Chyba ro­zu­miesz, co to zna­czy?

Kiw­ną­łem głową. Uśmiech zszedł z mo­jej twa­rzy, już wcale nie by­łem za­do­wo­lony. Po­wyż­sze słowa ojca w wol­nym tłu­ma­cze­niu ozna­czały ni mniej, ni wię­cej, tylko: „Synu, skoro przy­wio­złeś tu­taj tę dziew­czynę, to z pew­no­ścią masz wo­bec niej plany. Skoro z nią spa­łeś, ho­nor na­ka­zuje się z nią oże­nić”.

Ro­zu­mia­łem to aż za do­brze, choć wów­czas ani w gło­wie mi było mał­żeń­stwo. Kie­dyś na pewno tak. Aneta zresztą była je­dyną kan­dy­datką.

– No! – Oj­ciec klep­nął dłońmi w ko­lana. – Cie­szę się, że to so­bie wy­ja­śni­li­śmy.

Kiedy dwa mie­siące póź­niej po­in­for­mo­wa­li­śmy ich, że się po­bie­ramy, bo Aneta jest w ciąży, wcale nie wy­glą­dał na za­sko­czo­nego.

W związku z ciążą Anety, którą od po­czątku źle zno­siła, po­sta­no­wi­li­śmy po­brać się szybko, w urzę­dzie, a ewen­tu­alne we­sele wy­pra­wić już po na­ro­dzi­nach dziecka. I tak na po­czątku trze­ciego roku stu­diów po­wie­dzia­łem „tak”, two­rząc „pod­sta­wową ko­mórkę spo­łeczną”.

Ro­dzice Anety po­ma­gali nam od sa­mego po­czątku. To dzięki nim mie­li­śmy swój wła­sny kąt. Ży­li­śmy z mo­jego pi­sa­nia. Współ­pra­co­wa­łem już nie tylko ze stu­denc­kim pi­smem, ale też z kil­koma in­nymi cza­so­pi­smami, a pod wiele mó­wią­cym pseu­do­ni­mem „Mal­wina Kra­jew­ska” pi­sa­łem krót­kie, ro­man­tyczne hi­sto­rie do ty­go­dnika dla ko­biet. Ale o tej for­mie mo­jej dzia­łal­no­ści na­wet Aneta nie wie­działa.

Jesz­cze przed na­ro­dzi­nami Pauli żona pod­su­nęła mi pewną myśl.

– I po­wi­nie­neś zro­bić coś z… tym – usły­sza­łem, kiedy skła­da­li­śmy so­bie ży­cze­nia no­wo­roczne.

– Z czym? – nie zro­zu­mia­łem.

– Ze swoim pi­sa­niem – szep­nęła Aneta kon­spi­ra­cyj­nym to­nem. – Za­cznij wy­da­wać.

Uśmiech­ną­łem się do niej z po­li­to­wa­niem, pa­mię­ta­jąc wciąż nie­udaną próbę Staszka. Wie­dzia­łem, ja­kie to trudne. W końcu nikt nie cze­kał ani na mnie, ani na niego z otwar­tymi ra­mio­nami.

– Mam na­dzieję, że się nie po­gnie­wasz, ale czy­ta­łam twoją po­wieść…

– Słu­cham? Jak to czy­ta­łaś?

– Nor­mal­nie. Wzię­łam two­jego pen­drive’a.