Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Majka miała dwadzieścia lat, gdy wyszła za mąż. Trochę dla żartu, nieco spontanicznie, ale na pewno zbyt pochopnie. Do takiego wniosku doszła jednak dopiero po latach. A od kiedy mąż wyjechał do pracy za granicę, ich małżeństwo istnieje już tylko na papierze.
Monika, zwariowana przyjaciółka Majki, próbuje sobie radzić po kolejnym zawodzie miłosnym, a tak naprawdę stara się poukładać całe swoje życie. Chociaż wydaje się, że szuka ciągle damsko-męskich przygód, w głębi duszy marzy o prawdziwym uczuciu.
Podobnie jak Majka, także Kuba kiedyś zdecydował się na szybki ślub. Zrobił to jeszcze na studiach, bo jego dziewczyna zaszła w ciążę. Z czasem okazuje się, że małżonkowie wcale się nie kochają i po prostu żyją obok siebie. Poświęcają się pracy w wydawnictwie i udają, że problemy w ich małżeństwie nie istnieją.
I jest jeszcze Paweł. Przystojny, pewny siebie, skacze z kwiatka na kwiatek i nawet nie myśli o stałym związku. Cieszy się brakiem zobowiązań i czerpie z życia całymi garściami.
Zupełnie przypadkiem cała czwórka udaje się w tym samym czasie na Mazury, żeby spędzić tam czas i odpocząć od trosk życia codziennego. Co się stanie, gdy się poznają? Czy mają szanse na nowy początek, odrobinę szczęścia? Jednym słowem – miłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 39 min
Lektor: Katarzyna Domalewska, Karina Kruk, Agata Darnowska, Sebastian Misiuk, Aleksy KelawińskiTytuł: Jednym słowem miłość
Copyright © Magdalena Kołosowska, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8076-445-2
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
człowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rządzą przypadki
Krystyna Siesicka, Zapałka na zakręcie
Miłość. To szczególne brzemię, przeszkoda i problem ludzkości, a równocześnie coś, co wspiera każdego z nas największą mocą. Miłość przypominała czas. Czas, samotność i całe mnóstwo wymyślonych przez człowieka reguł. To wszystko, co istnieje tylko w naszym świecie. Co nas pęta, a równocześnie czyni nas wolnymi. Co sprawia, że jesteśmy ludźmi.
Genki Kawamura, A gdyby tak ze świata zniknęły koty?
MAJA
Nie umiem czekać! Poważnie! Nigdy nie byłam specjalnie cierpliwa. Najlepiej gdybym wszystko, czego tylko chcę, miała od razu. Już. Pstryk – i jest!
Ostatnio staram się nad tym panować, bo usłyszałam od kogoś: „Naucz się czekać”. Tylko że co z takiego czekania może wyjść? Nic. I mówię to zupełnie serio, bo mam w tym doświadczenie. Od zawsze czekam. Na wszystko.
A teraz czekam na odpowiedź z wydawnictwa. Aaa, co? Zaskoczenie?
Piszę. Dużo piszę, a ostatnio skończyłam swoją książkę i wysłałam ją (wysłałam!) do wydawnictwa (wcale nie do jednego, żeby była jasność). I czekam teraz na jakąś pozytywną odpowiedź. To dlatego moja cierpliwość jest na wyczerpaniu jak bateria w telefonie małolata po całonocnym scrollowaniu social mediów (jakby kiedykolwiek była naładowana!). Dwie odpowiedzi już otrzymałam. Nie! Tylko tyle? Chyba jakieś uzasadnienie powinno być? Na przykład: „Zważywszy na nasze plany wydawnicze, nie jesteśmy zainteresowani wydaniem Pani książki w tej chwili”. Zrozumiałabym. A nie tylko: „Z przykrością informujemy, że nie jesteśmy zainteresowani podjęciem współpracy z Panią”. Ale dlaczego? Się pytam!
Te odpowiedzi podcięły mi skrzydła. Oto ja, pełna optymizmu i wiary, zostałam momentalnie sprowadzona na ziemię. No masz! Pik, pik. Pik, pik. Mój telefon, wprawdzie nie najnowszej generacji, ale przynajmniej dzielnie udający wypasionego smartfonika, daje mi znak, że dostałam esemesa. Nie mam ochoty pisać do kogokolwiek, a mimo to sięgam po aparat. I… to nie esemes, to powiadomienie o mailu! Drżącą ręką otwieram wiadomość wprost w komórce, nie włączam nawet komputera. Chcę ją jak najszybciej przeczytać. Tekst ładuje się błyskawicznie. Czytam, czytam… Wydawnictwo! Yes, yes, yes! Dostałam odpowiedź! Jeszcze nie wierzę. Hura!!!
Odpisali. Przebiegam szybko wzrokiem kolejne linijki i… Mail jak mail, nic wielkiego, jakieś grzecznościowe slogany: „Szanowna Pani, bla, bla, bla, zapoznaliśmy się z Pani tekstem i bardzo nam się spodobał. Przed podjęciem ostatecznej decyzji o wydaniu proponujemy Pani jednak wprowadzenie kilku poprawek”. Czytając z wypiekami na twarzy, przyswajam treść. Tekst im się podoba, to raz, proponują jakieś drobne zmiany (przysłali nawet sugestie, ho, ho, ho), to dwa, i… „Jezus Maria! Oni naprawdę chcą tę moją książkę wydać? Ja nie mogę!” – pomyślałam. Odetchnęłam głęboko, uspokoiłam swoje szalejące serducho, ponownie przeczytałam maila… Najdziwniejsze jest to, że podpisał się pod nim… Jakub Szydłowski. No co jak co, ale naprawdę uważam, że to lektura skierowana raczej do kobiet, i zaskoczyło mnie, że człowiek, którego nie znam, mężczyzna na dodatek, tę moją książkę przeczytał. Wie o mnie w tej chwili więcej niż Jacek, mój ślubny mąż, od dziesięciu lat ten sam! Co prawda obecnie przebywający na emigracji (jak to ładnie brzmi!) i zarabiający na chleb (swój, gwoli ścisłości).
Prawda wygląda następująco… Około dwóch lat temu najlepszy przyjaciel mojego męża, niejaki Arkadiusz, wpadł na pomysł, aby wyjechać do Szwecji. Zbierać coś tam (do dziś nie wiem, czy chodziło o jagody czy borówki, dla mnie to jedno i to samo). Pomyślałam, że okej, niech tak będzie, trzy miesiące zlecą jak z bicza strzelił, a dodatkowe pieniądze zawsze się przydadzą. Tym bardziej że z kasą u nas było krucho. Firma, w której pracowałam, splajtowała (dlaczego mnie to nie dziwi?), a ja z dnia na dzień straciłam zajęcie. Tak że Jacek pojechał. W lipcu. Miał wrócić w październiku, ale okazało się, że zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się nowa propozycja pracy (ja tam w takie przypadki nie wierzę, zawsze uważałam, że znaleźli sobie nową robotę, bo nie chcieli wracać – i już) i zostają. Ale dzielące mnie i męża kilometry osłabiły mój wpływ na niego. Rozmawialiśmy rzadko, raz w tygodniu, bo nie czuliśmy potrzeby, by robić to częściej. I choć świat dawał nam nieograniczone możliwości, wystarczyło mieć dostęp do internetu, nasze kontakty nigdy nie trwały dłużej niż jakieś pięć–siedem minut. Krótko i na temat. Przekazywaliśmy sobie najważniejsze informacje, kończąc zawsze tą samą formułką: „do następnego”. Nie umawialiśmy się ani kiedy ten „następny” ma być, ani kto zadzwoni. Zawsze jednak wychodziło tak, że w kolejnym tygodniu rozmawialiśmy.
Jak mówiłam, wyjazd miał trwać trzy miesiące. Jakoś w połowie września zaczęłam się zastanawiać, jak długo jeszcze pozostanę słomianą wdową, a co gorsza, rodzice Jacka zaczęli pytać, czy wiem, kiedy wraca i tak dalej. Nie wiedziałam. I nawet nie wiedziałam, czy chcę wiedzieć. Ale Jacek zadzwonił, zanim zdążyłam zadecydować, co wolę.
– Cześć, Majka – usłyszałam w słuchawce jego radosny głos. W domu był raczej mrukiem, a od kiedy tam pracował, miałam wrażenie, że tryska energią i dobrym humorem.
– Cześć – odparłam cicho. No nic, odebrałam, to z nim porozmawiam, jakoś tych kilka minut przeżyję. – Coś się stało, że jesteś taki zadowolony? – spytałam, zanim zdążyłam pomyśleć.
– Niespodzianka – usłyszałam. Ale mój mąż chyba nie chciał czekać, aż zgadnę jaka, bo mówił dalej: – Zresztą… i tak ci powiem, więc może od razu?
– Może… – Nie byłam ani trochę tak podekscytowana jak on.
– Dostaliśmy fajną ofertę pracy! – Cieszył się jak dziecko.
– Jaką? – zainteresowałam się.
– Na budowie! – Mój mąż wciąż mówił z podnieceniem w głosie.
Aż usiadłam. Jak to na budowie? Gdzie na budowie? Jacek i budowa? Chyba się przesłyszałam.
– Na jakiej budowie? – zapytałam. – Jako kto? Stróż?
– Proszę cię! – Jacek nie krył, że go uraziłam.
Westchnęłam, intuicyjnie wyczuwając, że na pięciu–siedmiu minutach ta rozmowa się nie skończy.
– Na budowie to na budowie. Będziemy domy budować.
– Taa. Chyba zamki z piasku – rzuciłam kąśliwie. – Niby jak? I z czego? Przecież ty nie odróżniasz cegły od pustaka!
– Przestań już! Specjalistka się znalazła! Skoro tak się na tym znasz, to dlaczego ta twoja firma splajtowała, co? Cegła czy pustak, dobre sobie!
– Nie obrażaj się i mnie przy okazji, przecież to prawda. W życiu nie pracowałeś na budowie! Jestem po prostu ciekawa, w jaki sposób zamierzasz stawiać te domy.
– Własnymi ręcami, z bali – wypalił. – To będą domy drewniane, rozumiesz? Jesteśmy już po rozmowie, zaczynamy od poniedziałku.
– Od… poniedziałku? Ale… – Nagle zaczęło do mnie docierać, że to coś więcej niż tylko zmiana pracy. Kto normalny zmienia pracę na dwa tygodnie przed powrotem do domu? I pomyślałam tak, wiedząc nawet to, co wiedziałam o swoim mężu. Że niestały i tak dalej. – Jacek, powiedz mi…
– Mówię ci…
– Nie rób sobie jaj.
– Nie robię.
– Aha, tylko co?
– Nic.
– Na litość boską, mówże wreszcie: co to znaczy?! – krzyknęłam.
– Ojej, coś ty taka zła? Okres masz? A może właśnie ci się zbliża?
– Jacek! Powinieneś wiedzieć, że ja od zawsze albo mam okres, albo jestem tuż przed, więc nie kombinuj, tylko mów.
– Okej, okej… – Mój mąż się poddał.
Oczami wyobraźni widziałam, jak unosi ręce w geście poddania się.
– Dostaliśmy świetną propozycję, lepsze zarobki, lepsze warunki.
– Do brzegu – ponagliłam.
– Przenosimy się o dwadzieścia kilometrów.
– No i?
– I zostajemy. – Usłyszałam wreszcie to, na co podświadomie czekałam. – Majeczka, nie denerwuj się tylko, proszę, wiesz, że robię to dla ciebie, prawda?
A niech go! Jakie „dla mnie”?
– Chyba żartujesz! Na jak długo zostajecie? – Wyciągnęłam papierosa i zapaliłam. Zaciągnęłam się zachłannie, jakby od tego zależało moje życie.
– Jeszcze nie wiemy…
– Co to znaczy „jeszcze nie wiemy”? – drążyłam.
– Na pewno zostaniemy tutaj trzy miesiące…
„Trzy miesiące”! To znaczy, że nie wróci na Boże Narodzenie?
– A potem zobaczymy. Wszystko zależy od tego, czy się sprawdzimy, a jeśli tak, to czy będziemy chcieli dalej pracować.
Coś mi mówiło, że mój mąż będzie bardzo chciał i zrobi wszystko, żeby tam zostać!
– Czyli…? – rzuciłam, nie oczekując odpowiedzi. – Następne trzy miesiące, tak? W ciągu ostatnich trzech nie widzieliśmy się ani razu!
– Przyjadę w przyszły weekend i porozmawiamy – obiecał.
Zaskoczył mnie. Skoro jednak padła taka obietnica, postanowiłam się cieszyć i dopilnować, by ją zrealizował. Kończąc rozmowę z Jackiem, wiedziałam, że muszę wykonać jeszcze jeden telefon. Do Sylwii, żony Arka. Musiałam to wszystko z kimś przegadać.
– Cześć – powiedziałam, kiedy usłyszałam „halo”. – Maria – przedstawiłam się bardzo oficjalnie.
– Wiem, wiem przecież. – Chyba się ucieszyła. – Skoro dzwonisz, to już pewnie wiesz?
– Wiem – przyznałam. – I jestem ciekawa, co ty o tym myślisz.
Sylwia na chwilę zamilkła, a ja nie byłam pewna, czy to oznacza, że się zastanawia, co powiedzieć, czy też nie ma o czym mówić. Nie chciałam wybierać pomiędzy możliwościami, musiałam z nią pogadać! Szczerze.
– Ja wiedziałam od początku – usłyszałam i opadłam na podłogę, obijając sobie przy okazji siedzenie.
– Co ty mówisz? Od jakiego początku? To znaczy od kiedy? – zarzuciłam ją pytaniami, oczekując natychmiastowej odpowiedzi na wszystkie.
– No… jak by ci to powiedzieć… – zawahała się.
– Normalnie. Po prostu.
– Maju, Arek i ja już dawno postanowiliśmy, że jeśli ten wyjazd wypali, to trzeba będzie zrobić wszystko, żeby trwał jak najdłużej. Tak chcieliśmy. Wiesz… Wy jesteście tylko we dwójkę i wszystko przed wami, ale my… gnieździmy się z dzieciakami w takiej kawalerce jak wasza. Nawet nie wiesz, co to znaczy mieć dwoje maluchów. Wszędzie wejdą, wszystko zobaczą… Arek od początku rozglądał się w Szwecji za czymś na stałe, bo przecież te jagody nie trwają wiecznie, i kiedy nadarzyła się okazja z budową domów… Sama rozumiesz…
– Rozumiem – przytaknęłam, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć. Wyszło na to, że wszyscy sobie coś tam zaplanowali, a mnie postawili przed faktem.
– Mam nadzieję, że się nie gniewasz. Arek mówił Jackowi, żeby z tobą porozmawiał.
– Rozmawiał.
– I co o tym myślisz?
– Sama nie wiem. Zaskoczył mnie. Wiesz, jaki jest mój mąż. Nigdy się specjalnie nie garnął do roboty, a tu nagle Szwecja.
– Daj mu szansę, on sobie tam naprawdę świetnie radzi.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Czy aby na pewno mówiłyśmy o tym samym człowieku?
– Myślę, że te domy to świetny pomysł.
– Ale wiesz, że to się nie skończy po trzech miesiącach? – zadałam to pytanie, łącząc poszczególne wątki w całość i zdając sobie nareszcie sprawę, co ta wiadomość oznacza.
Zaskoczyło mnie milczenie Sylwii.
– Jesteś tam? – zapytałam cicho.
– Tak.
– No i?
– Chyba dojadę do Arka z dzieciakami… One tam pójdą do przedszkola i szkoły, Arek już szuka dla mnie pracy… Rozumiesz…
Rozumiałam! Nie musiała tego co chwila powtarzać. Rozumiałam wszystko, a szczególnie to, co się później stało. Spotkałam się z Jackiem, przyjechał, jak obiecał, pogadaliśmy, nie wiem po co, przecież decyzja już została podjęta. Jednego byłam pewna: nie marzy mi się Szwecja i nie chcę dojeżdżać do męża, więc na razie miało zostać, jak było. A chłopcy nie próżnowali. Załatwili sobie dość szybko pozwolenie na przedłużenie pobytu, zmienili mieszkanie – wciąż za te same pieniądze, ale ciut lepsze warunki – i właściwie od tamtej pory nie słyszałam już więcej o powrocie.
No i chwała Najwyższemu! Teraz i na wieki! No bo tak! Mąż, jak to mąż, w życiu się zdarza! Mnie też się zdarzył! Byłam stojącym u progu dorosłości dziewczęciem, kiedy poprosił mnie o rękę.
Poprosił! Phi! Nie poprosił! Padł przede mną na kolana na oczach całego zgromadzonego towarzystwa, rozłożył ramiona, jakby się przygotowywał do odlotu, a nie prosił o rękę.
Poszliśmy wówczas razem na imprezę do Arka. Zebrała się tam cała znana nam brać studencka, wszyscy nasi znajomi, którzy postanowili razem świętować koniec sesji. Czerwiec, słoneczko, a my dawaj… grilla rozstawiać, słone przekąski rozkładać, alkohol mrozić… Dziać się miało. I się działo.
Impreza rozkręciła się dość szybko, alkohol znikał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, co chwila wypływały nowe pomysły, języki się plątały, powodując wrażenie porozumiewania się na zasadzie bardziej przewidywania, „co autor miał na myśli”, niż pewności, że to właśnie powiedział. Ja też piłam. Nawet dużo piłam. Miałam powody: sesję zaliczyłam w pierwszym terminie bez żadnej poprawki i zrobiłam to szybciej, niż się spodziewałam. Cieszyłam się i świętowałam, mając w perspektywie trzy bite miesiące wakacji. O! Jak bardzo się cieszyłam!
Od czasu do czasu zerkałam w kierunku Jacka, też wstawionego, choć z całkiem innego powodu. On – w przeciwieństwie do mnie – miał poprawkę, więc tak całkiem spokojny o swoją przyszłość nie był. Nie przeszkadzało mu to jednak świętować, zupełnie jak innym.
Byliśmy razem od kilku miesięcy, podobał mi się i lubiłam jego towarzystwo. Na dodatek łapałam się na tym, że zaczynam myśleć o naszym związku coraz poważniej. Marzyła mi się stabilizacja. Czułam, że to jest to…
Jacek brylował. Z tym pogadał, z tamtym się pośmiał, wciąż rozradowany spoglądał w moją stronę, puszczając do mnie oko. A ja niezmiennie pukałam się w czoło, pokazując mu, jakim jest świrem. Kiedy myślałam, że już się uspokoił, kiedy wypiliśmy prawie cały alkohol, Jacek podszedł do mnie, pocałował, a potem… no właśnie, potem rąbnął na podłogę tak, że aż zadrżała. I zaczął.
– Wyjdziesz za mnie? – wrzasnął radośnie. – Kochana moja, żoną moją bądź!
– Przestań – poprosiłam go ostatnimi trzeźwymi komórkami umysłu. Miałam, jak i reszta towarzystwa, nieźle w czubie.
– Co przestań? Ożenić się z tobą chcę! Za tydzień!
– Kiedy? – zapytałam zaskoczona.– Za tydzień! Arek mówi, że się nie da tego załatwić, a ja mu mówię, że się da! To co? Chajtamy się? Za tydzień?
Po tych słowach całe towarzystwo zgromadzone na imprezie zaczęło klaskać, domagając się mojego „tak”. Cóż było robić?
„Głos ludu dobrem najwyższem”, zgodziłam się więc, co zostało przyjęte wrzawą i kolejnymi owacjami. I tak oto zostałam żoną. Niestety Jacek przegrał zakład. Nie pomogło mu ani roztaczanie niewątpliwego uroku osobistego, ani podawanie w urzędzie stanu cywilnego coraz to nowych powodów, dla których należałoby ceremonię przyspieszyć. Sympatyczna urzędniczka pozostawała głucha i ślepa, cierpliwie tłumaczyła bezzasadność naszego wniosku, w co na początku nie mogliśmy uwierzyć. Zwłaszcza Jacek, ze wszech miar starający się udowodnić wszystkim, a zwłaszcza Arkowi, że niemożliwe załatwi od ręki. Nie załatwił, a mimo to ślub się odbył. Zgodziłam się wyjść za Jacka, choć wiem, że nie z miłości. Zauroczona byłam, zakochana nie. Jacek ujął mnie swoim sposobem bycia, który po latach okazał się niezwykle uciążliwy. Ale wówczas podobały mi się jego dość nonszalancki styl, lekkie podejście do życia i nieprzejmowanie się problemami. Poza tym Jacek miał skłonność do pakowania się w kłopoty i zakładania o różne rzeczy: a to, że skoczy na bungee, to znów, że wytrzyma na mrozie w samych gatkach co najmniej godzinę. Lubił ryzyko. I dlatego też, w czasie tej imprezy, kiedy alkohol odebrał mu już zdolność myślenia, a kumple, będący w podobnym stanie, zaczęli go podpuszczać, założył się z Arkiem, że ślub się odbędzie. W ciągu tygodnia. Mimo porażki w urzędzie nie zrezygnowaliśmy z planów i pewnego lipcowego przedpołudnia, w pierwszym możliwym terminie, wypowiedziałam formułę zaczynającą się od słów: „Świadoma praw i obowiązków…”, choć ze świadomością było akurat różnie. Miałam dwadzieścia lat i myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi. Byłam młoda, podekscytowana tym, co się działo, tym, że wychodziłam za mąż w iście amerykańskim stylu i że nikt poza naszymi świadkami o tym nie wiedział. A my bawiliśmy się świetnie, z namaszczeniem zwracaliśmy się do siebie „mężu” i „żono”, za każdym razem wybuchając śmiechem, a wieczorem skonsumowaliśmy po raz pierwszy nasz związek, pozbawiając się powodu do jego anulowania. W końcu byliśmy dorośli! Rodzice, zarówno moi, jak i Jacka, pojęcia nie mieli o naszych planach. Nie byli zachwyceni takim obrotem spraw, dość długo przyzwyczajając się do zaistniałej sytuacji. Tym bardziej że w planowaniu nawet przez chwilę nie rozważyliśmy opcji ze ślubem kościelnym, odkładając to na bliżej nieokreślone „kiedyś”. Miał być szybki ślub i był! W urzędzie, tak nam się spieszyło! Polecieliśmy tam, jakby ziemia pod stopami nam się paliła, skoro podjęliśmy decyzję, nie zamierzaliśmy czekać. I – jak się później okazało – byliśmy żywym dowodem na prawdziwość powiedzenia „co nagle, to po diable”.
Z okazji ślubu postanowiłam kupić sobie kieckę – no cóż, rzadko wówczas nosiłam coś innego niż spodnie, więc nie miałam nic odpowiedniego w szafie. Chodziłam, szukałam i w końcu znalazłam. W lumpeksie. Sukienka była niemal wizytowa, kosztowała całe sześć złotych polskich i wyglądałam w niej jak kolorowy ptak. Pan młody był zachwycony. Sam włożył dżinsy i koszulę.
Mój mąż, Jacek (ja mam na imię Maria, ale we wczesnych latach szkolnych dostałam ksywę „Majka” i nawet ja sama już nie pamiętam, że Maja to nie moje prawdziwe imię), zaledwie rok ode mnie starszy, z zawodu… hm, student?, zafundował mi życie, o jakim nie marzyłam. Polegało ono na: po pierwsze, kombinowaniu, jak za niewielkie pieniądze przeżyć od pierwszego do pierwszego, po drugie, co by tu zrobić, aby się nie narobić, trochę zarobić i patrz punkt pierwszy! Dopóki nie skończyliśmy studiów (czytaj: dopóki ja nie skończyłam studiów, bo mój mąż w pewnym momencie po prostu uznał, że nie są mu one do niczego potrzebne), pomagali nam rodzice, ale pewnego dnia powiedzieli: „Pas! Radźcie sobie sami”. Jakimś cudem dość szybko znalazłam pracę, miałam fart, trochę stanęliśmy na nogi. Jacek od czasu do czasu przynosił do domu parę groszy, ale głównym zarabiającym byłam ja. Całe szczęście, że jeszcze przed naszym ślubem jego rodzice kupili mu mieszkanie, mikroskopijną kawalerkę, ale zawsze coś. Zresztą dobrze, że było takie małe, mieliśmy doskonałą wymówkę, aby nie decydować się na dziecko!
No i o czym to ja…? No tak, małe mieszkanie, dzieci brak… A więc dwa lata wstecz Jackowi i Arkowi wpadł do głowy pomysł, żeby wyjechać! Wtedy chyba po raz pierwszy mój mąż zachował się odpowiedzialnie, pomyślał o przyszłości! Wow! Nie spodziewałam się, że będzie dla niego istotne cokolwiek, co miało się stać „kiedyś”. Zdawałam sobie sprawę, że dla mojego męża przyszłość kończy się w chwili, gdy idzie spać, ale wtedy… no tak, wtedy mnie zaskoczył. Rozmowę zaczął od stwierdzenia, że powinniśmy pomyśleć o tym, jak chcemy dalej żyć, może o większym mieszkaniu, dziecku (zapomniałam nawet, że w małżeństwie zdarzają się małe dzieci, czułam się jak matka samotnie wychowująca dorosłego syna!). W milczeniu kiwałam głową, udawałam, że podzielam jego poglądy i absolutnie się z nim zgadzam. W rzeczywistości zaczęłam odliczać dni do jego wyjazdu. Nic mu nie wspomniałam, że zaraz po ich wylocie jadę z kumpelą na Mazury. Tych kilka dni, które minęły od chwili podjęcia decyzji o wyjeździe do samego wyjazdu, spędziliśmy na intensywnym przypominaniu sobie, co to jest święty obowiązek małżeński. Wyrobiliśmy normę za te trzy nadchodzące miesiące z nawiązką i z czystym sumieniem pożegnaliśmy się, obiecując sobie rychłe spotkanie.
Gwoli wyjaśnienia. Kilka lat małżeństwa utwierdziło nas (może mnie?) w przekonaniu, że decyzję o ślubie podjęliśmy zbyt szybko, ale byliśmy zbyt wygodni (ja byłam?), by próbować to skończyć. Nie wiem czemu. Razem mieszkaliśmy, czasem mieliśmy jakieś wspólne plany, od czasu do czasu uprawialiśmy seks (dosłownie, uprawialiśmy) i tak mijały nam kolejne miesiące. Jacek zmieniał pracę przynajmniej raz w roku, był a to magazynierem, a to ochroniarzem, potem kierowcą i tak dalej, i tak dalej, a ja starałam się być bardziej wytrwała. Z różnym skutkiem. Oboje traktowaliśmy się jak swoją własność i mogliśmy wymienić imię współmałżonka między innymi posiadanymi dobrami: nową kanapą czy właśnie kupionym stołem. Po prostu się mieliśmy.
A więc wyjechał! Zostałam wówczas sama w naszym lilipucim mieszkanku, bez pracy, ale za to z wyjazdowymi planami. Domek nad jeziorem, Mazury, cisza, spokój i tylko my dwie, Monika i ja, nikogo więcej, tydzień absolutnego lenistwa, dokładnie tyle, ile potrzebowałam, aby naładować akumulatory. A przynajmniej taką miałam nadzieję. Obiecałam sobie solennie, że zaraz po powrocie znajdę pracę! Fiu, fiu, fiu! Ładnie to sobie wtedy wymyśliłam!
Wracając do tematu! Mail z wydawnictwa i Jakub Szydłowski, pierwszy – poza Moniką, moją przyjaciółką – czytacz mojej powieści. Z treści wiadomości nie wynika nic poza tym, że… chyba są zainteresowani. Chyba… Ani tak, ani nie. Wciąż jestem więc równie głupia jak na początku, ani trochę mądrzejsza. Wpisałam nazwisko „Szydłowski” w Google, ale nigdzie nie znalazłam nic poza tym, że… O Jezu! On jest właścicielem wydawnictwa! Pięknie! Czy nie mógł do mnie napisać jakiś szeregowy pracownik? Musiał od razu właściciel? To on już nie ma co robić, tylko czyta nadesłane teksty i je przesiewa? Oczywiście! Tylko ja mogłam wysłać tekst do takiego wydawnictwa!
Nie wiem, co o tym myśleć. Cieszyć się? Cieszę się, cieszę, ale… Informacji na temat pana Szydłowskiego nie ma zbyt wiele, coś tam opublikował, coś napisał, ale jego działalność dotyczy przede wszystkim wydawnictwa, które założył… jeszcze w czasie studiów. O matko! Podziwiam ludzi, którzy od razu wiedzą, co będą w życiu robić. Ja nie wiedziałam. To znaczy teraz już wiem, w momencie podejmowania decyzji dotyczącej wyboru kierunku studiów nie wiedziałam. I wybrałam… Teraz myślę, że to śmieszne, bo przecież piszę od zawsze, ale… zabrakło mi odwagi, by postawić wszystko na jedną kartę. Chciałam pisać, a jednocześnie mieć jakiś zawód, i wybrałam… ochronę środowiska! Nie polonistykę, nawet nie dziennikarstwo! Też mi coś! I nawet tego środowiska nie chronię! Ani jednego dnia nie przepracowałam w zawodzie! Od zawsze robię coś innego!
Znów odeszłam od tematu!
Jakub Szydłowski i książka, którą napisał… Nie moja bajka, absolutnie. Nigdy nie przepadałam za fantastyką, może i dobrze, bo przeczytałam, że „to lektura dla prawdziwych facetów”. Super, chłopie! Jakieś takie elfy, stworki i potworki do mnie nie przemawiają, więc i czytać nie muszę. To nie mój świat. Ja nawet w królewicza na białym koniu nie wierzę, a co dopiero w Liliputa z Krainy Ciemności – ganiającego z mieczem czy jakimś innym tego rodzaju gadżetem – który musi tę Ciemność pokonać, aby uratować świat. Dziękuję bardzo! Też mi temat! Dzieciom bajki pisać, a nie zachwalać jako lekturę dla prawdziwego faceta! No, ale recenzja… absolutnie genialna! W miarę zagłębiania się w powieść moje uniesione jeszcze przed momentem skrzydła coraz bardziej opadają. Gdzie mi do niego! Przecież moje skromne wypociny nigdy w życiu nie zdobędą takiego uznania jak ta jego książka, nawet jeśli zawiera jakieś dyrdymały. Pewnie nikt nigdy nie zachwyci się historią przebojowej trzydziestki po przejściach (zero inspiracji własnym życiem, totalnie puszczone wodze fantazji!).
Patrzę w ekran komputera, jakbym widziała go po raz pierwszy! No i ten list zaczynający się słowami „Szanowna Pani”. Czuję się, jakbym miała przynajmniej osiemdziesiąt lat! Jeśli cokolwiek mi się w tym liście nie podoba, to właśnie ten grzecznościowy zwrot. Nie żebym miała coś przeciwko, żebym była niezadowolona z tego, że ktoś odnosi się do mnie z szacunkiem, ale… „Szanowna Pani”? Na jego usprawiedliwienie niech działa to, że się nie znamy, nigdy nie poznamy i nasza „znajomość” zakończy się wraz z oddaniem książki do druku.
„Szanowna Pani”. Już ja mu pokażę!
Tak więc, jak wspomniałam, popełniłam w życiu książkę. Właściwie to, od kiedy pamiętam, zawsze miałam głowę pełną różnych historii, przychodziły do mnie nieproszone, a kiedy już nie dawałam sobie z nimi rady, zapisywałam je, na czym popadło. Kiedy wyszłam za mąż, moja pasja gdzieś zniknęła, ulotniła się jak kamfora, pozostawiając mnie samej sobie. Nie brakowało mi realizowania dotychczasowych celów, w końcu uznałam, że natchnienie przeszło mi jak katar. Miałam przecież dom, męża, starałam się – przynajmniej na początku – jakoś sobie życie ułożyć. I pewnie zostałoby tak do dziś, gdyby nie te Mazury… gdyby nie Monika i jej bezgraniczna miłość do tego zakątka Polski.
Monia jest moją przyjaciółką przetestowaną w różnych sytuacjach. Kochamy się i kłócimy, potrafimy nie odzywać się do siebie przez kilka miesięcy, by później, jakby nigdy nic, przesłać sobie nawzajem życzenia na imieniny czy urodziny. I znów się odzywać! Poznałyśmy się osiem lat temu, w mojej pierwszej pracy.
Szukałam wtedy jakiegoś zajęcia, za które dostałabym pieniądze. Brałam wszystko jak leci. Gdyby zaszła taka potrzeba, malowałabym trawę na zielono, na szczęście obyło się bez tego. Przez ogłoszenie w gazecie trafiłam do firmy poszukującej spedytora. Najlepiej z doświadczeniem i ze swoją bazą klientów. Nie miałam ani jednego, ani drugiego, a mimo to poszłam na rozmowę. Czego ja tam nie opowiadałam! Jak sobie przypomnę, to do dzisiaj jeszcze się czerwienię. Summa summarum wyszło na to, że właściwie od kołyski zajmowałam się spedycją, mapę Europy, ba! całego świata, łącznie z Drogą Mleczną, mam w małym palcu, mówię płynnie w trzech językach, a moja baza klientów jest obszerniejsza niż Wikipedia. Prawda była taka, że liznęłam trochę angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego, o żadnej płynności nie mogło być mowy, a baza klientów wyglądała jak półki sklepowe w czasach komuny.
Jakim cudem mnie przyjęli, nie wiem. Być może roztoczyłam taki urok osobisty, że nie potrafili mu się oprzeć? A może po prostu byli zbyt zdesperowani, by grymasić? Posadzili mnie obok dziewczyny w moim wieku i kazali pracować.
Świetnie! Przysunęłam fotel do biurka, zajrzałam do szuflad, poprawiłam długopisy stojące obok ekranu i zaczęłam się zastanawiać, na czym ta praca miałaby polegać. Dostałam komórkę, na biurku stał też telefon stacjonarny. I co? Gdzie ci kierowcy? Gdzie te ładunki?
– Włącz komputer – usłyszałam głos zza sąsiedniego biurka. Siedząca tam dziewczyna wyglądała jak modelka i milion dolarów w jednym.
– Słucham? – zapytałam grzecznie.
– Komputer włącz! Chyba że nie zamierzasz pracować!
– A! Nie… no… dzięki! – Włączyłam sprzęt i po chwili ekran rozbłysnął kolorami.
Zadzwonił telefon. Ten na moim biurku! Spojrzałam zaskoczona na sąsiadkę, a ta jakby nigdy nic powiedziała:
– No, odbierz!
Odebrałam, ale i tak po trzech sekundach musiała interweniować, bo ciągle ją o coś pytałam i nie potrafiłam odpowiedzieć na żadne pytanie. Kiedy skończyła rozmawiać, popatrzyła na mnie z politowaniem, a potem przysunęła swój fotel, ustawiła go obok mojego…
– No dobrze – westchnęła. – Zaczynamy!
– Co? – Nie rozumiałam.
– Naukę. Podstawy. Załóż sobie zeszyt i notuj, bo dwa razy nie będę powtarzać! Dzisiaj ci wytłumaczę, a od jutra masz śmigać może nie jak TGV, ale nasz rodzimy pośpiech na pewno. A, Monika jestem. – Wyciągnęła dłoń.
– Maria, to znaczy Maja, Majka…
Monika uniosła brew.
– To w końcu jak?
– Mów mi Maja. Każdy tak mówi.
Nie wiedzieć kiedy się zaprzyjaźniłyśmy. Zawdzięczam jej wszystko, co wiem o spedycji. Gdyby nie ona, wyleciałabym z roboty po dwóch dniach, a tak zostałam tam na dłużej. Potem nasze zawodowe drogi się rozeszły: ona została przy tym, co lubi robić, ja, zwabiona perspektywą większego zarobku, a także trochę znudzona szukaniem ładunków i użeraniem się z kierowcami, zgodziłam się pracować w salonie jednego z operatorów telefonii komórkowej. Założyli mi białą bluzkę, zawiązali pomarańczową apaszkę i posadzili przed komputerem. Prezentowałam się całkiem nieźle i nawet stwierdziłam, że w pomarańczowym mi do twarzy. Kazali nauczyć się wszystkich ofert, chciałam czy nie, opanowałam wszystkie funkcje telefonu, po co są, do czego służą i tak dalej; rozpracowałam budowę komórki, zdobywając wiedzę zupełnie niepotrzebną, ale pozwalającą mi teraz błyszczeć, kiedy wybieram sobie nowy aparat. Zarobek nie był większy, ale stres podobny. A przy okazji dowiedziałam się o sobie jednej rzeczy: nie lubię pracować w bezpośrednim kontakcie z klientami, z kimkolwiek. Wolę sobie siedzieć przy biureczku, robić swoje, najlepiej we własnym pokoju. O rety, jak ja nie znosiłam, jak mi ktoś patrzył na ręce! Dlatego po roku stwierdziłam, że telefonia komórkowa, bez względu na to, jakiego była koloru, nie jest moim powołaniem. Znowu szukałam pracy. Niestety bezskutecznie. Nikt nie potrzebował magistra ochrony środowiska. A ja, mając takiego męża, jakiego mam, nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe bezrobocie. Najęłam się więc do pracy w restauracji. Nauczyłam się menu, wcisnęli mnie w kolorową sukienkę, założyli biały fartuszek i kazali pracować. Najbardziej lubiłam napiwki, ale wiedząc, że nie jestem stworzona do pracy z klientem, ciągle szukałam innego zajęcia.
Bez entuzjazmu składałam CV wszędzie, gdzie potrzebowali kogoś za rozsądne pieniądze. I w końcu zadzwonili. Duży skład budowlany, robota z poszanowaniem zasad kodeksu pracy, wszystkie świadczenia, ubezpieczenia. Warunki mnie skusiły. Miałam być fakturzystką i doradczynią klienta w jednym. Na dzień dobry wysłali mnie na tygodniowe szkolenie do Poznania, gdzie miałam zgłębić wszelkie tajniki technik sprzedażowych i jednocześnie zaznajomić się z programem obsługującym skład. O ile sprzedaż poszła mi nieźle, o tyle posługiwanie się programem okazało się katastrofą. Kazali się jednak nie przejmować, bo – według ich słów – program jest wymagający i tylko regularna praca umożliwi połapanie się we wszystkich jego niuansach. Owe niuanse załapałam, kiedy było już po ptokach. Bo gdy zaczęłam się rozwijać i całkiem nieźle odnajdować w roli fakturzystki oraz doradczyni klienta, gdy poznałam już materiały budowlane, okna dachowe, drzwi i podłogi, to dowiedziałam się, że właśnie tracę pracę. Firma zbankrutowała. Kryzys, brak zamówień, problemy z płatnościami…
W żadnej firmie nie spotkałam nikogo, kto choć trochę przypominałby Monikę. Nie trafiłam na nikogo tak pomocnego i bezinteresownego, a przy tym… Od tamtego czasu mam nieznośny zwyczaj porównywania wszystkich z nią. I choć nigdy nie żałowałam odejścia ze spedycji, to rozstania z Moniką już tak. Najchętniej wzięłabym ją ze sobą, zapakowała jak kubek i postawiła na kolejnym nowym biurku. Na szczęście sympatia pozostała. I maile. I telefony. I Fejs. I przede wszystkim Messenger, na którym nasze rozmowy nie miały końca. Jacek za Monią nie przepadał, wiedziałam o tym, choć nigdy się na jej temat słówkiem nie zająknął, nigdy jej nie skrytykował. Moni mówiłam wszystko, bo jak inaczej mogłabym z nią rozmawiać, skoro nie byłaby wtajemniczona w moje sprawy? Oczywiście działało to w obie strony. Kiedy więc dwa lata wstecz Jacek zdecydował się wyjechać, od razu jej o tym powiedziałam. A ona, zamiast mnie pocieszać albo robić coś równie skutecznego, klasnęła w dłonie i krzyknęła tylko:
– Świetnie!
Świetnie?! To ja dzielę się z nią swoimi wątpliwościami, a jedyne, co słyszę, to „świetnie”? Zwątpiłam w nią przez moment.
Przedstawiłam jej wszystkie swoje obawy. Chociaż nie jesteśmy z Jackiem zbyt dobraną parą, wówczas na sercu leżało mi to, żeby nasze małżeństwo jakoś wyglądało, i zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób rozłąka wpłynie na nasze wzajemne relacje. Bardziej skłaniałam się ku temu, że to będzie koniec. Nie oszukujmy się, byłam realistką. Jeśli nie układało nam się na co dzień, jeśli nie było między nami chemii, bo ta wyparowała błyskawicznie, to fakt, że przez jakiś czas będziemy mieszkać kilkaset kilometrów od siebie, nie mógł zadziałać zbyt budująco. Monia miała swoją teorię, a raczej dwie. Albo się polepszy, albo się popieprzy. Tyle w temacie. Napomykała jeszcze coś o tym, że powinnam znaleźć sobie nowego faceta. Uśmiechałam się do niej tylko i kiwałam głową; facet nie chwast, na polu nie rośnie.
Nie doceniłam jej jednak. Już następnego dnia się odezwała.
„W niedzielę jedziemy na Mazury” – napisała mi na Messengerze. I przysłała śmiejącą się od ucha do ucha buźkę.
„Jak to »jedziemy«?” – odpisałam i postawiłam milion znaków zapytania. Wszak mój mąż, wciąż przy mnie obecny, zabierał nasze wszystkie oszczędności, by mieć pieniądze na przelot, wynajem mieszkania i takie tam drobne wydatki. Nie miałam kasy. Gorzej, byłam spłukana do granic możliwości. Nie mogłam sobie pozwolić na wyjazd! Tak naprawdę zastanawiałam się, jak przeżyję następne dni – bez pracy, bez kasy, bez niczego.
„Zaczekaj” – przeczytałam wiadomość i w tym momencie zadzwonił telefon. Po chwili już ją słyszałam.
– Pakuj się, laska, zabieram cię w niedzielę na Mazury! Właśnie wzięłam tydzień urlopu!
– Nie, nie, nie, coś ci się chyba pomyliło, ja nigdzie nie jadę! – zaprotestowałam natychmiast. Z całym szacunkiem dla niej, nie mogłam sobie na to pozwolić! W niedzielę! Ale wymyśliła!
– Bądź kumpelą, proszę! Już wszystko załatwiłam, zaklepałam pokój w pensjonacie, sprawdziłam prognozę pogody – mówiła coraz radośniejszym głosem. – Będzie pięknie, zobaczysz, daj się namówić! Przecież Jacek wyjeżdża, co będziesz robić sama w domu?
– Szukać pracy – powiedziałam poważnie, choć doskonale widziałam roztaczane przede mną perspektywy. Potrafiłam sobie wyobrazić bezchmurne niebo, kontury żaglówek na jeziorach, długie spacery brzegiem, szumiące do snu lasy. Tak, naprawdę byłoby pięknie.
– Majka, znajdziesz, jak wrócisz! Tydzień cię nie zbawi, a zobaczysz, że na wszystko spojrzysz inaczej, złapiesz wiatr w żagle, może wpadniesz na jakiś genialny pomysł, co robić dalej? Zgódź się, proszę, proszę, proszę!
Właściwie… to nie był głupi pomysł. Gdybym pojechała… Rozmarzyłam się, po czym natychmiast sobie przypomniałam, w jakiej sytuacji się znajduję: zero gotówki, zero na koncie, zero perspektyw i wyjeżdżający właśnie mąż, na dodatek patrzący na mnie z przekąsem. Miałam nadzieję, że się nie domyślił, jaki jest prawdziwy powód tego telefonu. Obróciłam się na krześle, tak by nie widział mojej twarzy, i kontynuowałam rozmowę z Monią.
– Zwariowałaś, kobieto! – powiedziałam cicho. – Jutro jadę do Warszawy, odwożę Jacka na lotnisko, a ty mi wyskakujesz z Mazurami… Jestem pod kreską, nie mogę sobie pozwolić nawet na jeden dzień wakacji, nie mówiąc o tygodniu! To bez sensu!
– Sama jesteś bez sensu – usłyszałam w odpowiedzi. – Organizuję ci wakacje, czy to nic nie znaczy? Ja stawiam i proszę cię jedynie o to, żebyś ze mną pojechała. To tak dużo? Pomyśl tylko. Przed czym się bronisz?
Tak naprawdę przed niczym, sama przed sobą powinnam być szczera, nie udawać. Propozycja Moni bardzo mi się spodobała i po dłuższej (zajęło mi to w końcu prawie pięć minut!) analizie, na przekór wszystkiemu, zgodziłam się. Yes!
Jacek miał wylecieć rano. Kto normalny rezerwuje lot na ósmą? No tak, mój mąż. Zupełnie jakby robił mi na złość! Ten jeden jedyny, ostatni raz! Musiałam wstać bladym świtem, właściwie to jeszcze nocą, wyjechaliśmy koło piątej: mieliśmy godzinę drogi na lotnisko, pod warunkiem że nie będzie korków, i musieliśmy być odpowiednio wcześnie przed odlotem. Jakby nie mogli promem popłynąć!
Jechaliśmy w samochodzie we czwórkę: z przodu Sylwia i Arek, z tyłu my. Nie wyglądaliśmy na rozstające się małżeństwo, Jacek nie trzymał mnie za rękę, nie patrzył mi w oczy, siedzieliśmy odsunięci od siebie maksymalnie, każde zapatrzone w krajobraz za szybą. Na lotnisku odprawa, buziaczek, machanko i… już. Chwilę patrzyłam na wzbijający się w górę samolot, delikatnie się uśmiechając.
– Jadę na Mazury, jadę na Mazury – śpiewałam sobie pod nosem.
Tylko domek, my dwie, cisza, spokój, słoneczko… Całe wieki nie byłam nigdzie sama, więc czułam wzbierające podniecenie. Stojąca obok mnie Sylwia wyglądała, jakbyśmy wracały z pogrzebu, cały czas wycierała nos i pochlipywała w chusteczkę; w przeciwieństwie do nas ona i Arek byli zdecydowanie udanym małżeństwem, posiadającym nawet namacalne tego dowody w postaci dwójki maluchów. Dla nich takie rozstanie było trudne, dla nas… dla mnie… bułka z masłem.
Kiedy po południu wrzucałam resztę rzeczy do walizki, niemal w ostatniej chwili spakowałam też swój wiekowy laptop, ot tak, na wszelki wypadek. A nóż widelec się przyda…
Monia ma szósty zmysł pozwalający na wyłapywanie fantastycznych miejsc; wiedzą to wszyscy, którzy ją znają, dlatego to ona zawsze szuka miejscówek, organizuje noclegi, nikt nie może się z nią równać. Harsz odkryła przez przypadek, jak wszystko właściwie, ale zakochała się w tym miejscu od razu. Przez całą drogę na Mazury opowiadała, jak tu trafiła, jak poznała Irenę, właścicielkę przystani, i o tym, co przeżyła tu w ciągu kilku pobytów. Zachwalała wszystko: położenie, atmosferę, warunki. Miałam się przekonać, że nie myliła się w ani jednej kwestii. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale rzeczywiście, mimo że wszędzie jest blisko, do Giżycka, Sztynortu czy Węgorzewa, to i tak miejsce to sprawia wrażenie zadupia zapomnianego przez Boga i ludzi. Tak sobie pomyślałam, gdy po kilkugodzinnej jeździe wysiadłyśmy z samochodu. Zobaczyłam przed sobą stare, niechybnie wzywające pomocy domostwo, z odpadającym ze ścian wyblakłym tynkiem, starymi, sfatygowanymi oknami, sypiącymi się kominami i ogromnym bocianim gniazdem na dachu. Z gniazda dochodził głośny klekot młodych.
– Wow! – westchnęłam.
Kilkanaście metrów dalej, na prawo od domu, stał nieduży, świeżo odremontowany, pomalowany na ciepły morelowy kolor budyneczek, do którego prowadziła ścieżka wybrukowana polnymi kamieniami. Był to – jak się okazało – cel naszej podróży, ów pensjonat, o którym tyle od Moni słyszałam. Przyjaciółka pociągnęła mnie za rękę. Ta jej mina… Wygląda, jakby wygrała milion w totolotka! Jest oczarowana, wszystko jej się tu podoba! I stojący pod zadaszoną werandą stół do bilarda, i ławki, i plac zabaw dla dzieci w ogrodzie, i staw hodowlany kilka metrów dalej, na środku którego znajdowała się wyspa, a na niej altanka, i bliskość jeziora, i las… Jest tu nie po raz pierwszy, a wygląda, jakby nigdy tego miejsca nie widziała.
Właścicielka, zobaczywszy Monię, rozłożyła szeroko ramiona i tuląc ją do siebie, mówiła cicho coś, co było przeznaczone chyba tylko dla Moninych uszu, po czym poprowadziła nas po wąskich schodach na górę, gdzie znajdują się cztery sypialnie. Weszłyśmy do pierwszej po prawej. Urocza dwójeczka z dużym małżeńskim łożem. Parsknęłyśmy śmiechem.
– Gdybyś zadzwoniła pół godziny wcześniej, dostałybyście pokój obok, z dwoma łóżkami – zaczęła właścicielka.
– Spoko, dobrze jest – odparła Monika, siadając na łóżku.
– Jeśli będziecie czegoś potrzebować, jestem na dole – powiedziała Irena przed wyjściem.
Monia położyła się na łóżku z niewiarygodnie zadowoloną miną.
– No i co o tym myślisz? – zapytała.
Wzruszyłam ramionami.
– Zadupie – powiedziałam na głos. Jakoś nie podzielam entuzjazmu przyjaciółki.
– Kochanie! – Monia objęła mnie za szyję i poprowadziła do drzwi wychodzących na balkon. Otworzyła je i stanęłyśmy na nagrzanych słońcem kafelkach. – Zobacz! – Wskazała na lewo. Moim oczom ukazało się jezioro, wielkie, cudne, niewyobrażalnie niebieskie jezioro, po którym sunęły procesje białych trójkącików. Na moment zaparło mi dech w piersiach. – To są Mazury! – Przytuliła swoją twarz do mojej. Nie kochałam Mazur jak ona, ale dałam się ponieść wyobraźni.
Tak naprawdę był to nasz pierwszy wspólny wyjazd. W ciągu tych kilku lat, podczas których się przyjaźniłyśmy, nigdy nie miałyśmy okazji pojechać nigdzie razem. I tak pewnie by zostało, gdyby nie to, że mój mąż wyjechał.
Rozpakowałam się, zajmując komodę, na której stał telewizor; Monia wybrała małą szafę z szufladami w rogu pokoju. Po kilkunastu minutach pokój wyglądał dokładnie tak jak to, czym się stał: siedlisko kobiet. W łazience rozstawiłyśmy swoje kosmetyki, niemal się kłócąc o miejsce.
– No, to teraz idziemy na piwo! – zakomenderowała Monika, wychodząc z łazienki.
Wzięła prysznic, zdjęła ubranie, w którym przyjechała, zastępując je rybaczkami koloru khaki i żółtawą bluzeczką na niewiarygodnie cienkich ramiączkach (bez biustonosza, o zgrozo!). Chociaż po co jej biustonosz, skoro piersi ma małe, jędrne, trzymające się dumnie i podkreślające jej urodę. Zabójczą, należy dodać. Monia jest wysoka, nieprawdopodobnie zgrabna, niejedna modelka mogłaby pozazdrościć jej figury – i na pewno nie przypomina kogoś takiego jak Anja Rubik czy inny równie chudy patyczak. Moja przyjaciółka jest kobietą co się zowie. Umie podkreślić swoje walory: niewiarygodnie niebieskie oczy i długie włosy w dziwnym, jak sama niejednokrotnie mówiła, nieokreślonym, szaro-biało-złoto-brązowym kolorze. Innymi słowy, jest blondynką. I teraz te niewiarygodnie niebieskie oczy podkreślone delikatnie eyelinerem patrzą na mnie, nie kryjąc zaskoczenia. Niby czym ja ją zaskoczyłam? Tym, że siedzę w fotelu z otwartym laptopem, przeglądając pocztę? Szukam pracy!
– Jak to na piwo? – zdziwiłam się.
– Wychodzimy! Nie przyjechałyśmy tu, żeby zamknąć się w pokoju. Chodź! – Pociągnęła mnie za rękę.
– Monia, litości! Zobacz, jak ja wyglądam! – Rozłożyłam bezradnie ręce.
Spojrzała na mnie.
– Masz rację – odezwała się w końcu. – Nie możesz się tak ludziom pokazać. Ogarnij się – usłyszałam, gdy otwierałam drzwi łazienki.
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze: spod tony kurzu nie widać piegów, moje włosy, ciemniejsze niż jej, starannie wyszczotkowane przed wyjazdem, wyglądają, jakby zostały poddane działaniu co najmniej halnego. Zrzucam ciuchy i wchodzę pod prysznic. Rozkoszuję się chłodnymi kroplami padającymi na ciało.
Po kilku minutach do moich uszu dobiega energiczne pukanie.
– Gotowa?
Cała Monia!
Ostatni raz patrzę na swoje odbicie, po czym, wiedząc, że moja przyjaciółka i tak postawi na swoim, wychodzę, przygotowana na spędzenie czasu według jej planów. Lustruje mnie wzrokiem, delikatnie się przy tym uśmiechając. Czyli jest okej. W niczym jej nie przypominam, ot, niecały metr siedemdziesiąt, brązowe włosy, piwne oczy, sto milionów piegów (liczyłam!) na nosie, policzkach i czole (widomy znak, że tę akurat cechę odziedziczyłam po pieruńsko rudym przodku). Figura… mogłaby być lepsza. Biust… no bez stanika się nie da! Nie jestem płaska jak Monia, noszę 75F! F! Inna sprawa, że mój mąż uwielbiał mój biust i moją pupę, twierdząc, że mam takie apetyczne kobiece kształty. Uwielbiał… przynajmniej na początku. Mam, a jakże… problemy z kupowaniem ubrań. Bo jak coś pasuje w udach, to się okazuje, że no sorry Gregory, ale biodra nie ten teges, za wielkie. I rozmiar w górę! Jak bluzka dopina się na cyckach, to wisi na mnie jak namiot, a jak się trafi fason idealny, to cycki chcą bluzkę rozerwać i wyraźnie słychać trzeszczenie guzików. Efekt taki, że gros ciuchów kupuję w lumpeksie, a potem przerabiam. Nawet jak coś sknocę, nie szkoda mi wyrzucić. Monia zaś wchodzi do sklepu, bierze pierwszą lepszą rzecz w rozmiarze 36 i może ją w ciemno kupić. Ja przez ten biust celuję w rozmiar 42 (czasem tylko udaje mi się znaleźć coś w mniejszym, hurra, święto!).
Kiedy usiadłyśmy przy jednym ze stolików na werandzie, mając przed sobą kufle z piwem i popielniczkę (obie niestety kopcimy jak lokomotywy!), Monia rozejrzała się wokół i powiedziała z błaganiem w głosie:
– Mam nadzieję, że będzie tu na czym oko zawiesić. Nie zniosę już dłużej przymusowego postu – westchnęła.
– Jakiego postu? O czym ty, do cholery… – W ostatniej chwili zrozumiałam, co miała na myśli. – O mój Boże! Nie mówisz poważnie! – Próbowała mnie uciszyć gestem ręki. – Chcesz wyrwać jakiegoś faceta? – Nie wiedziałam, że będę tym tak zbulwersowana. Miało być totalne lenistwo, cisza, spokój… Nie było żadnych planów na podryw! To znaczy ja nie miałam, ale nie wiedziałam, że ona je ma!
– No co? – Popatrzyła na mnie figlarnie. – Nie rób takiej świętoszkowatej miny! – Wyjęła z paczki papierosa, zapaliła go i zaciągnęła się dymem. Upiła łyk piwa, krzywiąc się nieznacznie. – Jesteśmy na wakacjach, a co się robi na urlopie?
– Odpoczywa? – zadałam to pytanie w próżnię, nie licząc, że odpowie.
– Maja… no proszę cię! Rozumiem, że ty jako szczęśliwa małżonka…
– Nie nabijaj się ze mnie… – przerwałam jej z błyskiem w oku.
– Dobrze. No to nie jesteś szczęśliwa czy nie jesteś małżonką?
Monika nie dawała za wygraną.
– Monia! – syknęłam, próbując przywołać ją do porządku.
– A więc kontynuując… z nas dwóch to ty masz obecnie stałego partnera i regularnie ćwiczysz Kamasutrę. A ja? Nie bądź więc psem ogrodnika, twojego nie biorę!
– Monia! – krzyknęłam.
– Wiesz, co znaczy żyć w totalnym poście? Hormony szaleją, ciało się wyrywa do drugiego, potrzeby rosną i co?
Pytanie zawisło w próżni.
– Kup sobie wibrator – powiedziałam pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy.
Monia zaciągnęła się dymem.
– Kupiłam. Ale wierz mi, to nie to! Ja. Potrzebuję. Chłopa.
Zgasiła papierosa i natychmiast zastygła.
– Nie odwracaj się – poprosiła zapatrzona w jeden punkt nad moją głową. – O Boże, jest idealny – powiedziała cicho. – Wygląda… wygląda dokładnie jak Takeru!
Odwróciłam się na mgnienie oka, chcąc zobaczyć to chodzące cudo. Liczyłam, że zobaczę rodowitego Japończyka. Rozczarowałam się jednak, facet jak facet, ciemny brunet, włosy w totalnym nieładzie, dość wysoki, dwudniowy zarost. Co ona powiedziała? Że wygląda jak kto? Zdecydowanie nie jest Azjatą. Skąd więc to jej skojarzenie?
– Raczej Zbyszko z Bogdańca – powiedziałam, choć nie mam pojęcia, czemu akurat on przyszedł mi do głowy.
– Takeru. Bez dwóch zdań – rozmarzyła się Monia.
Nieznajomy usiadł dwa stoliki dalej. Wygląda, jakby na kogoś czekał. Co chwila przeczesuje włosy palcami, a raz nawet zerknął na nas. Udałyśmy, że się na niego nie gapimy.
– Jest idealny – powtórzyła Monia, łypiąc na nieznajomego. – Takeru… – szepnęła.
Przewracam oczami. Co ona w nim widzi? Jaki Takeru? Okej, wiem, że jest fanką Takeru Satoh oraz Rurouni Kenshina (i nie tylko!), zna na pamięć wszystkie dostępne filmy z jego udziałem, zaczęła uczyć się japońskiego, co miesiąc płaci za wersję premium aplikacji o wdzięcznej nazwie Sugar. Nigdy bym nie pomyślała, że ta nazwa ma jakieś inne znaczenie, Monia jednak wytłumaczyła mi, że satou znaczy właśnie cukier. Stąd nazwa. Aplikacja służy jej do łączenia się z idolem. Raz na jakiś czas organizowane są live’y i wtedy, choćby się waliło i paliło, Monia zakłada słuchawki i odpływa na godzinę. No i ma jeszcze LINE, a w nim wszystkie aktualności udostępniane przez Takeru. Codziennie przed snem „napawa się boskością jedynego Kena”. Jednym słowem ma na jego punkcie totalnego hopla. Do tego stopnia, że dwa razy udało jej się kupić rzeczy z autorskiej marki Takeru ABYTS. Zapłaciła straszne pieniądze za sweter i T-shirt, do tego dołożyła jeszcze cło, ale po otrzymaniu przesyłki była najszczęśliwsza na świecie. Mniej więcej wiem, o co chodzi, nie żyję w próżni, mam dostęp do internetu i korzystam z Netflixa. Nie podzielam jednak Moninego zafascynowania azjatyckimi produkcjami. Dla mnie to obcy świat i całkiem niezrozumiała kultura. O mówieniu w ich językach również nie marzę, chociaż zdaję sobie sprawę z rosnącej popularności wszystkiego, co ma „azjatyckie”, „koreańskie” lub „japońskie” w nazwie. Kiedy poznałam Monikę, była już fanką mangi i z ciekawością sięgała po coraz to nowe pozycje z gatunku „literatura azjatycka”. Nie była jednak jeszcze aż tak zakręcona na tym punkcie. Kiedy jednak w jej życiu pojawił się Netflix, a wraz z nim Takeru, z dnia na dzień jej ideał faceta otrzymał twarz japońskiego aktora o przeciętnym wzroście! No właśnie! A Moni on się podoba! I teraz porównuje jakiegoś nieznajomego faceta do aktora, który zasłynął tym, że zagrał Wędrowca z odwróconym ostrzem. Świat oszalał. Monia też!
Przyglądam się mężczyźnie. Nawet gdybym bardzo się starała, nie dostrzegłabym żadnego podobieństwa pomiędzy nim a uwielbianym przez Monię aktorem. Przez ubranie jednak widać, że dba o ciało. Podejrzewam, że pod koszulką kryje się pokaźny sześciopak! W gruncie rzeczy nie jest taki zły, jak dla mnie mógłby się ogolić, nie lubię zarośniętych facetów, ale poza tym… tak, poza tym w jego oczach jest coś takiego…
Zauważył, że na niego patrzę, i się uśmiechnął. Wow! Zna się na rzeczy, ciarki przeszły mi o! stąd, dotąd! Inaczej: od karku po… no, tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Gdyby ogon nie odpadł mi w czasie ewolucji, to na pewno przeszłyby mi i po nim. „Boszsz… uśmiechaj się do Moni, uśmiechaj się do Moni” – powtarzam w myślach, odwracając wzrok.
– Idź po piwo! – usłyszałam głos przyjaciółki.
Oczywiście chce zostać sama, aby poderwać faceta, więc mnie wysyła do baru. A jakże! Wstałam, próbując trzymać fason i udawać, że absolutnie, nic a nic, w ogóle nie patrzę na nieznajomego odprowadzającego mnie właśnie wzrokiem. Chyba jestem naga! Golusieńka jak święty turecki, w przeciwnym razie nie patrzyłby na mnie tak, jakby liczył wszystkie pieprzyki na moim ciele i najbardziej zainteresował go ten między piersiami. Czmycham niczym spłoszona łania. Monia wysłała mnie po piwo.
Dobra, przyniosę ci, szklankę piwa, beczkę piwa, morze piwa… Wchodzę do pensjonatu, oddychając głęboko. Jak Monika chce, niech go sobie bierze, ja takich sportów ekstremalnych nie potrzebuję. Nie muszę na siłę szukać okazji, nie potrzebuję wikłać się w żadne wakacyjne romanse.
– Jeszcze raz to samo – poprosiłam stojącą za kontuarem córkę Ireny. Zastanawia mnie panująca w barze cisza. Gdzie są wszyscy goście? Czemu tu tak pusto? Dlaczego nie słychać szant albo przynajmniej wiadomości w nieśmiertelnym TVN24?
Dziewczyna stawia dwa napełnione kufle na ladzie.
– Dopiszemy do rachunku – powiedziała wesoło.
Uśmiecham się do niej. Dopisujcie, dopisujcie!
Piwo jest zimne, na kuflach pojawiły się kropelki wody, piana na wierzchu aż kusi, by zanurzyć w niej usta. Tak, jeszcze chwilka, zaraz zaniosę kufel Monice, usiądziemy… Ciekawe, czy poderwała już tego à la Kenshina? Ala czy à la, ma chyba w spodniach to, co powinien?
No właśnie! Moja Monika nie miała szczęścia do facetów. Pojawiali się i znikali, zabierając ze sobą kawałek Monikowego serca. Nie wiem, czy w ogóle coś jej jeszcze zostało. I jak układało jej się życie zawodowe, tak nie miała szczęścia w prywatnym i częściej była singielką niż w związku.
Kiedy ją poznałam, spotykała się od jakiegoś czasu ze Sławkiem. Ojej, jakie ciacho! Jaki macho! Z wyglądu niczego sobie, po bliższym poznaniu pusty jak wydmuszka. Ciągnął z biednej Moni kasę jak z bankomatu. Bo zawsze na coś mu zabrakło. A to na siłownię, a to na basen, a to na sprzęt. Inwestowała w niego przez ponad rok, a potem dała sobie spokój. Na dość długo, bo Sławuś dość skutecznie nadwerężył jej już i tak niewielkie zaufanie do facetów. No, ale każda rana się kiedyś goi. Moniki też się zagoiła. Dwa lata po Sławku pojawił się Stefan. Totalna ciamajda. Jedyną jego zaletą było to, że zachowywał się opiekuńczo i Monia czuła się przy nim bezpiecznie, ale kiedy do głosu dochodziły przyziemne potrzeby i ciało domagało się swoich praw, paraliżował go strach jakiś i okazało się, że facet, owszem, zrobiłby dla niej wszystko, lecz tego jednego akurat nie. Bo mu nie wychodziło. Nigdy.
Oj, jak Monia rozpaczała! Chyba naprawdę polubiła Stefanka i wiązała z nim jakieś nadzieje, bo szarpała się jeszcze przez jakiś czas. A potem zrozumiała, że pieszczoty – nawet najbardziej wyrafinowane – nie są w stanie dać jej tego, czego oczekuje. I zerwała.
Na jakiś czas dała sobie spokój z facetami. Żadnych związków, żadnych deklaracji, nic. Umawiała się na niezobowiązujące randki, zaliczała jakiś seks po drodze i czuła się zadowolona.
Aż wreszcie pojawił się Kamil. Jej klient. Od samego początku wiedziała, że łamie świętą zasadę spedytora, że nie powinna i tak dalej. Ale leciała do niego jak ćma do światła. Związek rozwijał się dość szybko. Randki, wspólne mieszkanie, a potem plany dotyczące kupna czegoś własnego i niemal ustalanie daty ślubu. Monia była wtedy taka szczęśliwa. Była. Do tego dnia, kiedy okazało się, że jej wspólne z Kamilem łoże dzieli jeszcze jedna, bliżej jej nieznana dziewczyna. Nie była zainteresowana jej poznaniem. Ani kontynuowaniem znajomości z Kamilem. Bolało, ale dała radę.
I właśnie dlatego wywiozła mnie do Harszu. Leczyć rany. Zapomnieć o Kamilu. Wrócić do równowagi.
Łup!
– Co pani robi? – usłyszałam nagle obok siebie przerażony męski głos.
Unoszę wzrok. W jednym kuflu mam nędzne resztki piwa, a przede mną… przede mną stoi najprzystojniejszy facet, jakiego widziałam w całym życiu. Brązowe włosy, starannie wystylizowane, choć sprawiające wrażenie twórczego nieładu, ciemne oczy (piwne chyba, hi, hi, hi), pociągła twarz, ładnie wykrojone usta. Pieprzyk nad górną wargą. Ma iście sportową sylwetkę, pachnie… nie wiem czym, ale ten zapach dziwnie działa na moje podbrzusze. Otwieram szerzej oczy, usta… Kontempluję widok, jakbym stanęła na Evereście (ee, nie, za wysoko i za zimno, tam nic nie widać) albo na Giewoncie… Jakbym stanęła na Giewoncie, a przede mną rozciągała się panorama Tatr, jakbym mogła stanąć na palcach i dotknąć nieba. Jakbym… Nieznajomy wykonuje dziwne ruchy. Nienagannie ubrany, uczesany, ogolony, a na jego stroju widnieje milion plam po piwie, moim piwie… Co ja narobiłam?
– Przepraszam… – wyjąkałam, odzyskując głos. – Zaraz… się… tym… zajmę… – Próbuję znaleźć miejsce dla trzymanych w dłoniach kufli. W końcu nieznajomy bierze je ode mnie.
– Potrzymam. – Oferuje mi pomoc, jakby w obawie, że znów coś wyleję. Łapię szybko serwetkę, chcąc zetrzeć z jego ciuchów piwne bryzgi, ale… jest już za późno, płyn wsiąknął w ubranie. Bezradnie stwierdzając, że moje starania nic a nic nie pomagają, łajam się w myślach. Jak mogłam być taka niezdarna? Jak mogłam tak się zamyślić i nie widzieć niczego przed sobą? Co on o mnie pomyśli? Odważyłam się na niego spojrzeć. Wow! Ten pieprzyk nad górną wargą jest taki… seksowny! Wygląda niczym u Cindy Crawford! Nie, nie, nie! Boże, jaki pieprzyk? O czym ja myślę? Właśnie wpadłam na tego człowieka, wylałam na niego niemal całe piwo, a teraz próbuję coś zrobić z jego koszulą! A on się śmieje! Niech mnie kule biją! Bawi go ta cała sytuacja! To ja go tu przepraszam, zniżam się do czyszczenia jego koszuli, a on się śmieje!
„Jakie śliczne oczy!” – myślę i… tonę w nich na sekundę. Oczy, nos, usta… Cholera, ten pieprzyk coraz bardziej mi się podoba…
– Jeszcze raz przepraszam – powiedziałam cicho. – Upiorę panu koszulę. Tak mi wstyd! – Ponownie próbuję wytrzeć widoczne plamy. No i staram się nie patrzeć mu w oczy.
– Powinno. Jak można być takim…
– Jakim? – weszłam mu w słowo.
– Zaaferowanym. Błądzi pani myślami gdzieś daleko i proszę – wskazał na koszulę i spodnie – oto skutki!
– Daleko nie błądziłam. Zastanawiałam się tylko, jak to się stało, że na mojej drodze zmaterializował się Apollo. – W swoje słowa wsączyłam tyle jadu, ile mogłam.
– Apollo? – powtórzył zaskoczony. – Taki młody czy taki ładny?
– Taki głupi – rzuciłam wprost.
Nieznajomy najpierw zbladł, a potem się roześmiał.
– Już dobrze! – Uniósł ręce w geście kapitulacji. – Nie gniewam się! Pójdę się przebrać! Miło było panią poznać. – Wyciągnął do mnie rękę.
Podałam mu swoją z wahaniem.
– Może się jeszcze spotkamy? – zapytał, wchodząc na schody.
– Może – powiedziałam bardzo cicho, mając nadzieję, że mężczyzna nie okaże się gościem pensjonatu i nie dane nam będzie ponowne spotkanie.
Dziewczyna zza lady sprzątnęła już rozlane piwo, a nawet ponownie napełniła kufle, ale zamiast dać mi je do ręki, sama zaniosła oba do naszego stolika.
KUBA
Ma być fajnie i miło, jestem wdzięczny Pawłowi, że zaproponował ten wspólny wyjazd, potrzebuję zmiany. Zmiany wszystkiego. Porządki w moim życiu rozpocząłem od rozwodu – i tak z Anetą nic mnie już nie łączy (niezupełnie, mamy córkę, owoc naszych szalonych studenckich nocy) – i zmiany adresu. Aneta… Pierwsza dziewczyna, na którą zwróciłem uwagę na studiach. Konkretnie na drugim roku. Konkretnie na skrzyżowaniu Marszałków. Wpadłem na nią, niosąc książki z biblioteki, zaśmialiśmy się oboje, zaczęliśmy rozmawiać. Staliśmy wówczas na ulicy chyba ze dwie godziny, gadając, jakbyśmy się znali od zawsze. Aneta była zabawna, dowcipna i z uwagą słuchała tego, co mówiłem. Nie odtrąciła mnie, zakompleksionego, żyjącego we własnym świecie humanisty, próbującego odnaleźć się na zarządzaniu. Nawet wydawało mi się, że mnie rozumie. Spotykaliśmy się od tamtej pory często. Bardzo często. Codziennie nawet, bo jakoś tak wypadało, że albo ona coś miała do załatwienia w okolicy, albo coś fajnego grali w kinie, albo… Każda wymówka była dobra, żeby się zobaczyć. Siadywała wówczas przy mnie, czytała moje notatki, felietony, które pisywałem do studenckiej gazetki, ciągała mnie ze sobą na jakieś spotkania, wieczorki, zamknięte imprezy. Dzięki niej poznałem kilka osób mających podobne pasje do mojej. I to dzięki niej stworzyliśmy małą paczkę. Spotkaliśmy się tą paczką raz i drugi. A to poszliśmy na jakieś spotkanie autorskie, a to na pokaz filmów. A potem… Nawet nie wiem, w którym momencie te spotkania stały się tradycją. Stworzyliśmy coś, co nazwaliśmy Klubem Dyskusyjnym, choć tak naprawdę nasza działalność wykraczała daleko poza dyskusje. Któregoś dnia dołączył do nas następny znajomy Anety – nie oszukujmy się, to ona, studentka polonistyki, miała większe pole do popisu i przyciągała wszystkich chętnych. Staszek okazał się kimś, kogo nam brakowało. Dusza towarzystwa, wszędzie go było pełno, miał dojścia tam, gdzie zwykły śmiertelnik walił głową w mur. I pisał. Dużo pisał. Wciąż zarzucał mnie nowymi fragmentami tekstów, pytając, radząc się, zmieniając to i owo. Miał świetne pióro. Zacząłem go namawiać, aby wysłał swoją propozycję do jakiegoś wydawnictwa. Najpierw patrzył na mnie jak na szalonego, a potem… potem wysłał. Byłem pewien, że od razu znajdzie chętnych do wydania swojej powieści. Było w niej wszystko. Śmiech i łzy, wojna i pokój, miłość i seks. Po kilku tygodniach okazało się jednak, że nic z tego. Nie rozumiałem, a Staszek stwierdził tylko:
– Nieznane nazwisko, żadnych pleców, niczego, co upewniłoby ich, że książka się sprzeda. Wiedziałem, że tak będzie.
– Jak to wiedziałeś? No co ty! Przecież napisałeś świetną powieść, aż się prosi, aby ją wydać!
– Kuba, dzięki! Ja to wiem i ty to wiesz. I mnie to wystarczy.
Ale mnie nie wystarczało. Na własną rękę próbowałem znaleźć wydawnictwo, które byłoby zainteresowane opublikowaniem książki Staszka, ale wyniki moich starań były równie mizerne jak Staszkowych. Spasowałem, choć nie powiedziałem kategorycznie „dosyć”.
We wszystkich działaniach towarzyszyła mi dzielnie Aneta. Spotykaliśmy się dość często, ale nie zaiskrzyło od razu. Byliśmy początkowo kumplami, czułem, że mnie rozumie, ufałem jej i byłem pewien, że ona postrzega świat jak ja. Jak bardzo, przekonałem się kilka miesięcy później, gdy najzwyczajniej w świecie mnie uwiodła. A ja, niczego nieświadomy, dałem się złapać jak mucha na lep.
Zaprosiła mnie na kolację. Wytłumaczyła mi, że jej koleżanka, z którą wynajmuje mieszkanie, wyjechała i możemy posiedzieć trochę dłużej, spokojnie porozmawiać, przedyskutować to i owo. Zgodziłem się, o umówionej porze stawiłem się pod wskazanym adresem. A potem… kolacja, wino i pierwszy w życiu seks.
Do dzisiaj nie wiem, czy wtedy coś do niej czułem, ale po tamtej nocy byłem pewien jednego: Aneta jest moja. I była. Z kumpli w jednej chwili staliśmy się najprawdziwszą parą, dzielącą wspólne zainteresowania. Wszędzie bywaliśmy razem, spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę, nawet pomieszkiwaliśmy razem, co było warunkiem niezbędnym, aby robić to, co najbardziej lubiliśmy. Mogliśmy się kochać zawsze i wszędzie, a im częściej to robiliśmy, tym większe mieliśmy apetyty. Jakim cudem chodziliśmy na zajęcia i zaliczaliśmy kolejne kolokwia, do dzisiaj pozostaje dla mnie tajemnicą. Wówczas całym światem była dla mnie Aneta.
Zawsze byłem tradycjonalistą. Nie popieram pomysłu długotrwałych wolnych związków, wychodzę z założenia, że każdą kocią łapę należy w końcu usankcjonować. I wówczas też tak myślałem. Dlatego po trzech miesiącach uprawiania seksu z Anetą postanowiłem przedstawić ją rodzicom, wiedząc, co ten krok oznacza. Byłem pewien jednego: nie chciałem szukać, Aneta była wtedy dokładnie tym, kogo potrzebowałem.
Obawiałem się trochę, jak ta wychowana w mieście dziewczyna zareaguje na najprawdziwsze gospodarstwo. W końcu czymś zupełnie innym jest o nim słuchać, a czym innym w nim mieszkać. A ja wychowałem się właśnie w takim miejscu, choć kiedyś obiecałem sobie solennie, że nigdy… po prostu nigdy nie sprezentuję swoim dzieciom takiego życia. Ta wizja była dla mnie, wówczas dwudziestojednoletniego absolwenta drugiego roku zarządzania, odległa, ale wyryta w mojej podświadomości dość głęboko.
Aneta ucieszyła się z perspektywy poznania mojej rodziny, była podekscytowana zbliżającą się wizytą, wciąż zadawała tysiące pytań, a to o moją mamę, co lubi i jaka jest, a to o ojca, nawet o moją siostrę. Musiała wszystko wiedzieć, żeby, jak powtarzała, „nie popełnić gafy”.
Po egzaminach kończących drugi rok moich studiów wsiedliśmy do pociągu i trzy godziny później byliśmy w moim rodzinnym domu, wylewnie witani przez moich bliskich. To, czego się obawiałem, nijak się nie sprawdziło. Aneta z miejsca podbiła serca wszystkich, zwłaszcza mojego ojca, co zaskoczyło mnie niezmiernie. Rozmawiali godzinami, moja dziewczyna chodziła z nim po całym obejściu, pomagając i poznając pracę w gospodarstwie od podstaw. Niestraszne jej były wczesne wstawanie czy godziny spędzone na pracy w polu, nie skarżyła się na ból, na oparzenia, na nic. Idealna dziewczyna na wieś. Mój ojciec pokochał ją, co po kilku dniach podkreślał z dumą.
Mama ulokowała Anetę w pokoju gościnnym, obok ich sypialni. Nie miałem pojęcia, czy zdawała sobie sprawę z tego, na jakim etapie jest nasza znajomość, czy też wolała dmuchać na zimne, faktem jednak jest, że nie mogliśmy spędzać nocy w jednym łóżku. Od czego jednak ułańska fantazja?
Wieczorami zabierałem Anetę na spacery, tłumacząc, że chciałbym pokazać jej okolicę. Krajobraz był piękny, zwłaszcza że oglądaliśmy go z perspektywy krótkich źdźbeł trawy, krzaków truskawek bądź ciepłych kopek siana. I na takiej kopce właśnie, w pewną lipcową noc, mimo powzięcia wszelkich środków ostrożności, poczęła się nasza córka. Zanim się jednak dowiedzieliśmy, że daliśmy komuś życie, folgowaliśmy sobie, ilekroć przyszła nam na to ochota.
Aneta spędziła u nas cały miesiąc, a potem szczęśliwa i opalona wróciła do domu. Po jej wyjeździe moi rodzice wzięli mnie na rozmowę. Dla nich byłem jeszcze dzieckiem, chcieli się dowiedzieć, co dla mnie oznacza związek z Anetą i co planuję.
– Dopóki nie skończę studiów, wszystko pozostanie jak do tej pory – zapewniłem ich, uśmiechając się ciepło.
– I to tyle? – zapytał ojciec.
Wzruszyłem ramionami.
– Synu. – Jak ja nienawidziłem tego słowa! – Przywiozłeś do naszego domu dziewczynę, kobietę. Jadła z nami, pracowała, spała pod naszym dachem. Chyba rozumiesz, co to znaczy?
Kiwnąłem głową. Uśmiech zszedł z mojej twarzy, już wcale nie byłem zadowolony. Powyższe słowa ojca w wolnym tłumaczeniu oznaczały ni mniej, ni więcej, tylko: „Synu, skoro przywiozłeś tutaj tę dziewczynę, to z pewnością masz wobec niej plany. Skoro z nią spałeś, honor nakazuje się z nią ożenić”.
Rozumiałem to aż za dobrze, choć wówczas ani w głowie mi było małżeństwo. Kiedyś na pewno tak. Aneta zresztą była jedyną kandydatką.
– No! – Ojciec klepnął dłońmi w kolana. – Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy.
Kiedy dwa miesiące później poinformowaliśmy ich, że się pobieramy, bo Aneta jest w ciąży, wcale nie wyglądał na zaskoczonego.
W związku z ciążą Anety, którą od początku źle znosiła, postanowiliśmy pobrać się szybko, w urzędzie, a ewentualne wesele wyprawić już po narodzinach dziecka. I tak na początku trzeciego roku studiów powiedziałem „tak”, tworząc „podstawową komórkę społeczną”.
Rodzice Anety pomagali nam od samego początku. To dzięki nim mieliśmy swój własny kąt. Żyliśmy z mojego pisania. Współpracowałem już nie tylko ze studenckim pismem, ale też z kilkoma innymi czasopismami, a pod wiele mówiącym pseudonimem „Malwina Krajewska” pisałem krótkie, romantyczne historie do tygodnika dla kobiet. Ale o tej formie mojej działalności nawet Aneta nie wiedziała.
Jeszcze przed narodzinami Pauli żona podsunęła mi pewną myśl.
– I powinieneś zrobić coś z… tym – usłyszałem, kiedy składaliśmy sobie życzenia noworoczne.
– Z czym? – nie zrozumiałem.
– Ze swoim pisaniem – szepnęła Aneta konspiracyjnym tonem. – Zacznij wydawać.
Uśmiechnąłem się do niej z politowaniem, pamiętając wciąż nieudaną próbę Staszka. Wiedziałem, jakie to trudne. W końcu nikt nie czekał ani na mnie, ani na niego z otwartymi ramionami.
– Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, ale czytałam twoją powieść…
– Słucham? Jak to czytałaś?
– Normalnie. Wzięłam twojego pendrive’a.