28,50 zł
„Rozdzierająca historia miłosna. Literacki majstersztyk, prawdziwy klejnot o urzekającej mocy”. The Sunday Times Jest rok 1861. Hervé Joncour, francuski młody kupiec, podobnie jak inni handlarze jedwabiem staje w obliczu kryzysu spowodowanego epidemią. Postanawia więc opuścić kochającą żonę i przytulny dom w małej wiosce, by, przemierzając cały świat, dotrzeć do egzotycznej Japonii. Tam spotyka intrygującą kobietę, z którą nie jest w stanie zamienić ani słowa. Choć podróże do kraju jedwabników stają się coraz bardziej niebezpieczne, Hervé raz za razem będzie przekraczał kontynent, licząc na spotkanie z tajemniczą ukochaną. „Powieść tak uniwersalna, jak ludowa opowiastka, lecz tak silna, że trafia w samo serce”. Denver Post
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 69
Copyright © 1996, 2002, Alessandro Baricco
All rights reserved
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Halina Kralowa (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska / monikaimarcin.com
Korekta: Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-019-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Chociaż ojciec wymarzył sobie dla niego błyskotliwą karierę wojskową, Hervé Joncour zarabiał na życie, uprawiając zawód niezwykły, któremu nieobcy był, jak na ironię, pewien rys tak wdzięczny, że określić by go można w pewnym sensie jako wręcz k o b i e c y.
By zarobić na życie, Hervé Joncour kupował i sprzedawał jedwabniki.
Był rok 1861. Flaubert pisał Salammbô, światło elektryczne było dopiero hipotezą, a Abraham Lincoln, po drugiej stronie oceanu, prowadził wojnę, której końca nie miał nigdy zobaczyć.
Hervé Joncour miał 32 lata.
Kupował i sprzedawał.
Jedwabniki.
Ściśle mówiąc, Hervé Joncour kupował i sprzedawał jedwabniki, gdy były one jeszcze maleńkimi jajeczkami w kolorze żółtym i szarym, nieruchomymi i pozornie martwymi. Na jednej dłoni mieściło się ich tysiące.
„To właśnie znaczy mieć w ręku fortunę”.
W pierwszych dniach maja jajeczka pękały i wychodziły z nich larwy, które po trzydziestu dniach szaleńczego żerowania na liściach morwy zamykały się znowu w kokonie, a w dwa tygodnie później opuszczały go ostatecznie, zostawiając majątek równy tysiącu metrom surowej nici jedwabnej i ładnej sumce franków francuskich: zakładając, że wszystko odbyło się należycie i, jak w przypadku Hervé Joncoura, gdzieś na południu Francji.
Miasteczko, w którym mieszkał Hervé Joncour, nazywało się Lavilledieu.
Jego żona – Hélène.
Nie mieli dzieci.
Dla uniknięcia szkód związanych z epidemiami, jakie coraz częściej nawiedzały hodowle europejskie, Hervé Joncour wyprawiał się po jajeczka na drugi brzeg Morza Śródziemnego, do Syrii i Egiptu. W tym tkwił łączący się z jego pracą element czystej przygody. Wyruszał co roku na początku stycznia. Przemierzał tysiąc sześćset mil morza i osiemset kilometrów lądu. Wybierał jajeczka, uzgadniał cenę, kupował. Po czym odwracał się, przemierzał osiemset kilometrów lądu i tysiąc sześćset mil morza i wracał do Lavilledieu, na ogół w pierwszą niedzielę kwietnia, na ogół w samą porę, by zdążyć na sumę.
Pracował jeszcze przez dwa tygodnie, by popakować i sprzedać jajeczka.
Przez resztę roku odpoczywał.
– Jaka jest Afryka? – pytano go.
– Męcząca.
Miał duży dom tuż za miastem i małe laboratorium w centrum, dokładnie naprzeciwko opuszczonego domu Jeana Berbecka.
Jean Berbeck postanowił któregoś dnia, że przestanie mówić. I dotrzymał obietnicy. Żona i dwie córki opuściły go. A on umarł. Jego domu nikt nie chciał, pozostał więc pusty.
Kupując i sprzedając jedwabniki, Hervé Joncour zarabiał co rok wystarczająco dużo, by zapewnić sobie i żonie te wygody, które na prowincji uważane są za luksusy. Korzystał z umiarem ze swego majątku i nie pozbawiona podstaw perspektywa, że stanie się kiedyś człowiekiem naprawdę bogatym, była mu najzupełniej obojętna. Należał zresztą do tych ludzi, którzy, uznając za niewłaściwą wszelką chęć przeżywania własnego życia, lubią mu po prostu a s y s t o w a ć.
Widać patrzą oni na swój los w taki sposób, w jaki większość ludzi patrzy na deszczowy dzień.
Gdyby ktoś go o to zapytał, Hervé Joncour odpowiedziałby, że jego życie zawsze toczyć się będzie w taki sposób. Na początku lat sześćdziesiątych jednak epidemia pebryny, która uczyniła niezdatnymi do użytku jajeczka z hodowli europejskich, przeniosła się również za morze, do Afryki, a zdaniem niektórych nawet do Indii. W 1861 roku Hervé Joncour wrócił ze swojej zwykłej podróży z zapasem jajeczek, które po dwóch miesiącach okazały się prawie w całości zarażone. Dla Lavilledieu, jak i dla wielu innych miast, ciągnących wielkie zyski z produkcji jedwabiu, rok ten zdawał się oznaczać początek końca. Nauka nie była w stanie zrozumieć przyczyn epidemii. I cały świat, po najdalsze regiony, zdawał się być więźniem tego niepojętego złego czaru.
– P r a w i e cały świat – powiedział cicho Baldabiou. – P r a w i e – dolewając na dwa palce wody do swojego pernoda.
Baldabiou to człowiek, który przed dwudziestu laty wszedł do miasteczka, skierował się prosto do biura burmistrza, nie zapowiedziany wkroczył do gabinetu, położył na biurku szal z jedwabiu w kolorach nieba o zachodzie i zapytał
– Wie pan, co to jest?
– Coś dla kobiet.
– Myli się pan. Coś dla mężczyzn: pieniądze.
Burmistrz kazał go wyrzucić. Baldabiou w dole rzeki wybudował przędzalnię, pod osłoną lasu wielką szopę do hodowania jedwabników, a przy skrzyżowaniu z drogą do Vivier kościółek pod wezwaniem Świętej Agnieszki. Zatrudnił prawie trzydziestu robotników, sprowadził z Włoch tajemniczą drewnianą maszynę składającą się z samych kół i trybów i przez siedem miesięcy nie odezwał się więcej. Potem wrócił do burmistrza i położył na biurku trzydzieści tysięcy franków w starannie posegregowanych banknotach o dużych nominałach.
– Wie pan, co to jest?
– Pieniądze.
– Myli się pan. To dowód, że jest pan głupcem.
Po czym zebrał je, wsunął do torby i ruszył ku wyjściu.
Burmistrz zatrzymał go.
– Co, u diabła, powinienem zrobić?
– Nic: będzie pan burmistrzem bogatego miasta.
W pięć lat później Lavilledieu miało siedem przędzalni i stało się jednym z głównych ośrodków europejskich hodowli jedwabników i produkcji jedwabiu. Nie wszystko to należało do Baldabiou. Inni znaczący obywatele i właściciele ziemscy rzucili się jego śladem w tę ciekawą przygodę przemysłową. Baldabiou bez żadnych ceregieli odkrywał przed każdym tajniki zawodu. Bawiło go to o wiele bardziej niż robienie pieniędzy. Uczyć. Znać sekrety, które można przekazać innym. Taki to już był człowiek.
Baldabiou był także człowiekiem, który przed ośmiu laty odmienił życie Hervé Joncoura. Były to czasy, gdy pierwsze epidemie zaczęły niszczyć produkowane w Europie jajeczka jedwabników. Nie tracąc zimnej krwi, Baldabiou przemyślał sytuację i doszedł do wniosku, że problemu nie trzeba rozwiązywać: trzeba go obejść. Miał pomysł, brakowało mu tylko odpowiedniego człowieka. Zdał sobie sprawę, że go znalazł, gdy ujrzał Hervé Joncoura przechodzącego przed kawiarnią Verduna w eleganckim mundurze podporucznika piechoty, dumnym krokiem wojskowego na urlopie. Miał wówczas 24 lata. Baldabiou zaprosił go do domu, rozłożył przed nim atlas pełen egzotycznych nazw i powiedział
– Gratuluję. Nareszcie, chłopcze, znalazłeś poważne zajęcie.
Hervé Joncour wysłuchał całej historii o jedwabnikach, jajeczkach, piramidach i podróżach statkiem. Po czym rzekł
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Za dwa dni kończy mi się urlop, muszę wracać do Paryża.
– Kariera wojskowa?
– Właśnie. Tak chciał mój ojciec.
– To nie problem.
Zabrał Hervé Joncoura i poszedł z nim do ojca.
– Czy wie pan, kto to jest? – zapytał, wszedłszy do gabinetu nie zapowiedziany.
– Mój syn.
– Proszę mu się przypatrzeć.
Burmistrz opadł na oparcie swego skórzanego fotela i zaczął się pocić.
– Mój syn Hervé, który za dwa dni wróci do Paryża, gdzie czeka go wspaniała kariera w naszej armii, jeśli Pan Bóg i Święta Agnieszka pozwolą.
– Właśnie. Tylko że Pan Bóg zajęty jest czymś innym, a Święta Agnieszka nienawidzi wojskowych.
Miesiąc później Hervé Joncour wyruszył do Egiptu. Płynął statkiem, który nazywał się „Adel”. Do kabiny docierały kuchenne zapachy, pewien Anglik opowiadał, jak walczył pod Waterloo, trzeciego dnia wieczorem ujrzeli delfiny połyskujące na horyzoncie jak pijane fale, w ruletce wychodziła stale szesnastka.
Wrócił po dwóch miesiącach – w pierwszą niedzielę kwietnia, w samą porę, by zdążyć na sumę – z tysiącem jajeczek ułożonych ostrożnie w dwóch wielkich drewnianych pudłach. Miał mnóstwo rzeczy do opowiedzenia. Ale kiedy zostali sami, Baldabiou poprosił
– Opowiedz mi o delfinach.
– O delfinach?
– O tym, jak je zobaczyłeś.
Taki był Baldabiou.
Nikt nie wiedział, ile ma lat.
– P r a w i e cały świat – powiedział cicho Baldabiou. – P r a w i e – dolewając na