Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
„A. E. Murphy jest jedną z najbardziej utalentowanych zagranicznych autorek. Jej ulubionymi tematami są hate-love i zakazane związki. Autorka doskonale wie, jak wycisnąć z nich całą esencję. Bardzo polecam”.
Gorące Book Story
Książka dla fanów Pięknego drania i Birthday Girl!
W życiu Rose Sinclair wszystko musi być policzone – a właściwie musi być wielokrotnością liczby sześć. Dopiero wtedy Rose odczuwa ulgę. To dzięki tej metodzie radzi sobie w stresowych sytuacjach, szczególnie kiedy nie ma przy niej najlepszej przyjaciółki Laurie.
Na co dzień Rose jest osobistą asystentką i kierowniczką biura Ezry Contiego. Jest niezastąpiona i świetna w tym, co robi. Nieważne, że nosi trochę niedopasowane ubrania i nie przypomina seksownych sekretarek. Rose jest sobą i ma w nosie, co myślą o niej inni.
Jej niesamowicie seksowny szef ma ponętną żonę. Pewnego dnia ta sugeruje, że Ezra i Rose są zbyt blisko, bliżej niż powinni. Kiedy Ezra wyjaśnia ukochanej, że to absurd i wystarczy tylko spojrzeć na jego asystentkę, aby to zrozumieć, w Rose coś pęka. Niestety zarówno ona, jak i pracownicy całego biura przypadkowo słyszą tę rozmowę.
Gdy obok Rose zaczyna się kręcić inny mężczyzna, kobieta nie potrafi zrozumieć, co się dzieje z jej przełożonym. Dlaczego Ezra zaczyna się zachowywać jak zazdrosny kochanek? Przecież nie patrzy na nią w ten sposób, prawda?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 551
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Becoming His Mistress
Copyright © 2019 by A.E. Murphy
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2020
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Magdalena Lisiecka
Korekta:
Weronika Kucharczyk
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8178-461-0
PamPammy Shepherd, zawsze będą łączyć nas ckliwość przy alkoholowych slushie, Aladyn i okropne duety w łazience.
Jego oczy i wszystkie ich niedoskonałości.
– Dzień dobry, panie Conti – mówię, wyciągając do niego rękę i przekręcam delikatnie dłoń tak, żeby mógł zobaczyć mój idealny manikiur. Robię go sama, to takie moje małe hobby. Uważam, że ładne, zadbane paznokcie dużo mówią o człowieku. Higiena jest przecież bardzo ważna. – Jestem Rose Sinclair.
Jego wielka dłoń pochłania moją, sprawiając, że czuję się bardzo krucha. Uścisk ma tak pewny i ciepły jak oczy.
Pan Ezra Conti, megaloman amerykańsko-włoskiego pochodzenia, żyje tylko po to, żeby wywoływać u ludzi uczucie kruchości. Ostatnie trzy tygodnie poświęciłam na uczenie się na pamięć jego biografii oraz roli, jaką pełnił w WhyTech. Znam więcej szczegółów z jego życia, interesów i rodziny, niż wiem o sobie.
Jednak to prawdopodobnie dlatego, że on ma więcej ciekawych spraw w życiu, rodzinie i interesach.
To on jest tym nieosiągalnym panem C.
Z tego, co wyczytałam, kobiety wręcz się na niego rzucają, pomimo jego stanu cywilnego. Kiedyś najbardziej pożądany kawaler w Rzymie, obecnie żonaty mężczyzna, oczarowany swoją małżonką już od dwunastu lat, mieszka w Los Angeles i nie wykazuje najmniejszego zainteresowania odpuszczeniem sobie zawodowych obowiązków.
Stwierdzenie, że w życiu wiele podróżował, byłoby niedopowiedzeniem.
To jeden z powodów, dla których chciałabym zostać częścią jego zespołu. Podróże.
Jego przystojne, szare oczy – z ciężkimi powiekami, zmrużone w sposób bardzo ostry i oceniający – mierzą mnie z góry na dół. To ogólne spojrzenie, nie podejrzliwe czy przeciągłe, i jestem z tego zadowolona. Wyglądam bardzo skromnie i to nie bez przyczyny.
Nie jestem tutaj, żeby wyglądać gorąco. Nie, żebym mogła. Nawet nie jestem pewna, czy potrafiłabym to zrobić. Jestem tutaj, żeby pracować. Cóż, jestem dopiero na rozmowie o pracę. Ale wiem, że ta posada jest moja, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. To praca stworzona dla mnie. Na liście obowiązków nie ma żadnej rzeczy, której nie umiałabym zrobić szybko i efektywnie.
– Miło panią poznać, pani Sinclair, ale muszę poinformować, że już obsadziłem to stanowisko.
Mrugam wolno, nadal trzymając jego dłoń w uścisku.
– Muszę pana poinformować, że podjął pan złą decyzję. – Puszczam jego dłoń i poprawiam okulary na nosie, świadoma, że to sprawia, iż moje oczy wyglądają na połowę mniejsze, ale noszę je od tak dawna, że przestałam przejmować się opinią innych. Bez okularów jestem kompletnie ślepa.
Śmieje się, a uśmiech nie schodzi z jego twarzy, kiedy mówi:
– Doprawdy?
Jego głos jest głęboki i szorstki, a zarazem łagodny. Dokładnie taki, jak przez telefon, kiedy po raz pierwszy dzwoniłam w sprawie tej posady jakiś miesiąc temu.
Odgarnia do tyłu włosy. Są świeżo umyte, ciemne, przycięte, nieco dłuższe niż na ostatnim oficjalnym zdjęciu. Jest gładko ogolony, tak schludny i zadbany, ma też czyste paznokcie. Widzę, dlaczego kobiety się na niego rzucają. Jego wygląd, głos, ewidentna dbałość o higienę i ten niesamowity śmiech. To mieszanka prowadząca do złamanego serca.
Na szczęście dla mnie, nie jest w moim typie, więc nie będę spędzać dni, pracując dla mężczyzny, który mnie pociąga, ze świadomością, że nigdy nie mógłby być mój.
– Nie ma nikogo lepszego do tej pracy niż ja – oznajmiam po prostu, bo wiem, że to prawda. Mam dopiero dwadzieścia trzy lata, ale pracowałam, by dostać taką posadę, odkąd skończyłam piętnaście. – Nikogo.
– Doprawdy? – powtarza i dostrzegam, że uważa mnie za uroczą w sposób, w jaki urocze bywają szczenięta. – Mężczyzna, którego zatrudniłem, ma już piętnaście lat doświadczenia. Ty nie masz żadnego. Żadnych koneksji, powiązań ze światem biznesu. Czy nie lepiej byłoby, gdybyś starała się o posadę na mniej wymagającym stanowisku? – Macha swoją wielką dłonią w powietrzu i nadal uśmiecha się życzliwie.
– Możliwe, ale jestem uprzejma i bardzo przekonująca, nawiązywanie nowych znajomości nie sprawia mi problemów. Nigdy się nie spóźniam. Nie choruję. Mam zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, nie ukrywam, ale nauczyłam się wykorzystywać je w najlepszy możliwy sposób. Jestem świetna w liczbach…
– Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne? Jakiego rodzaju? – pyta. Zazwyczaj wszyscy się tym interesują. Jest wiele błędnych założeń w kwestii tych zaburzeń i obawiam się, że to mogłoby mnie wykluczyć, ale sposób, w jaki radzi sobie z tym mój mózg, tylko ułatwia mi pracę. Dlatego zawsze warto o tym wspomnieć.
– Jeśli mnie pan zatrudni, zobaczy pan, co mam na myśli. – Uśmiecham się do niego. Muszę patrzeć w górę, bo jest ode mnie wyższy o co najmniej trzydzieści centymetrów.
– Potrzebuję jakichś szczegółów.
– Cóż, jestem zorganizowana, nie potrafię zostawić niedokończonego zadania, nie może ono też być wykonane mniej niż poprawnie, co nie znaczy, że potrzebuję więcej czasu, nauczyłam się pracować bardzo wydajnie. – Uśmiecham się w nadziei, że wyglądam na pewną siebie. – Potrafię wykonywać wiele czynności na raz. I… mam fotograficzną pamięć.
Unosi brwi.
– Czyżby?
– Tak. Naprawdę. A to oznacza, że zawsze będzie pan miał pod ręką kogoś, kto podrzuci statystyki sprzedaży i temu podobne. Wiem, że dużo pan tego robi, co wiąże się z kontrolowaniem sektora sprzedażowego. – Przestępuję na drugą nogę i podnoszę rękę. – Może mnie pan sprawdzić.
– W jakiej kwestii?
– Jakiś dokument. Proszę mi pokazać, rzucę okiem i zapamiętam co do słowa. – Jestem z tego bardzo dumna. Jestem jedną z nielicznych osób obdarzonych podobnym talentem. – Niczego nie zapominam.
Śmieje się z tego. Ma bardzo przyjemny śmiech.
– Jestem pewien, że długo żywi pani urazę.
– Nie mam czasu na urazy, panie Conti – żartuję. – Zbyt ciężko pracuję.
Wciąż się uśmiechając, wyjmuje kartkę papieru z dna stosu leżącego na jego biurku.
– Na wypadek, gdyby pani oszukiwała i już zdążyła przeczytać.
Śmieję się nerwowo i patrzę na kartkę, którą mi pokazał. To artykuł o jego firmie, opowiada o ich wyśmienitych postępach technologicznych w dziedzinie systemów solarnych. Przyglądam się, skanuję, po czym znowu spoglądam na mężczyznę.
– Już? – pyta, nadal z uniesionymi brwiami.
Przytakuję i odwracam się.
– Co pani robi?
– Chcę pokazać, że nie oszukuję. Odczytam dla pana wszystko słowo w słowo.
– To może być interesujące.
Odchrząkuję i zaczynam.
– Rok dwa tysiące dziewiętnasty obfitował w kroki milowe w dziedzinie nowych rozwiązań dotyczących technologii napędzanych energią słoneczną. Tutaj, w WhyTech…
Czytam z pamięci i nie przestaję, aż słyszę, że pan Conti klaszcze powoli.
– Niesamowite – mówi, będąc wyraźnie pod wrażeniem. – Ale zapamiętywanie treści dokumentów nie zapewni pani stanowiska mojej osobistej asystentki. Staram się być sprawiedliwy, zwłaszcza dla nowych i młodych ludzi, zaraz po college’u, ale potrzebuję kogoś z doświadczeniem i znajomościami, i to na już.
Nie przeklinam zbyt często, ale w tej chwili mam na to wielką ochotę.
Jest kiepsko.
Muszę go jakoś przekonać.
Myśl, Rose. Myśl.
– Rozumiem. Naprawdę. Ale… proszę dać mi dwa tygodnie. Tylko dwa – błagam, próbując wyglądać tak uroczo i ujmująco, jak to możliwe. – A jeśli moje doskonałe umiejętności w obszarze pana zainteresowań, zajmowaniu się firmą i pańskim życiem, nie zaimponują panu, odejdę bez dyskusji. Nawet nie musi mi pan płacić. Przeczytał pan moje CV i coś w nim przyciągnęło pana uwagę na tyle, że zaprosił mnie pan na rozmowę. Wiem, że doświadczenie jest kluczowe, ale obiecuję, że nawet pan nie zauważy, że nigdy wcześniej nie pracowałam dla kogoś takiego jak pan. – Kiedy zaczyna się wahać, obdarzam go moim najjaśniejszym uśmiechem. – Wspominałam, że byłam adoptowana? Wychowywałam się w biedzie, powstałam z popiołów moich spłukanych rodziców, sama opłaciłam studia…
– Dobrze, dobrze – odpowiada, śmiejąc się i unosząc dłoń. – Dam ci tydzień, żeby mnie zachwycić i pokazać, że jesteś lepszym wyborem niż Fisk.
– Ach! – Strzelam palcami. – Fisk oznacza rybę, a Rose to piękny kwiat. Już wygrywam.
Śmieje się i ogląda mnie z góry na dół, ponownie nie ocenia, po prostu obserwuje mnie i mój język ciała.
– Możesz zacząć od jutra, bądź o siódmej, przygotuj mi kawę, notatki znajdują się na biurku mojej poprzedniej asystentki.
– Przygotuję lepsze – odpowiadam, raz jeszcze poprawiając okulary na nosie. – Zacznę od razu.
– Cóż – komentuje, potrząsając głową z rozbawieniem. – Miałaś rację w jednej kwestii.
– Jakiej?
– Jesteś bardzo przekonująca.
Dał mi szansę, której nie dał nikt inny.
Sześć miesięcy i dwa dni później
– Dzień dobry, pani Conti – wołam, manewrując przy drzwiach i zamykając je nogą.
Ich dom jest wielki, otwarte lobby z jednymi z tych szerokich, kręconych schodów prowadzących do otwartej przestrzeni powyżej. Ściany utrzymane są w odcieniach beżu i złota, zdobią je eleganckie dzieła sztuki i ornamenty umieszczone we wszystkich właściwych miejscach.
– Ratujesz mi życie – odpowiada głośno, witając mnie cała pokryta mąką i dżemem. Jej strój nie wygląda na odpowiedni do gotowania i taka czynność w ogóle nie jest do niej podobna. Nigdy nie widziałam, żeby nie miała ułożonych włosów.
Zaciskam usta, żeby się nie roześmiać.
– Czy pani piecze, pani Conti?
– Absolutnie nie. Maria próbuje, ale włożyła zbyt dużo składników do miksera. Kuchnia to dopiero niezły widok. Nie miałam jeszcze czasu wziąć prysznica. – Bierze torbę z moich rąk, a ja lawiruję, żeby nie upuścić akt, o które prosił pan Conti.
Próbuję się nie śmiać. Maria, ich dziesięcioletnia córka, jest, delikatnie mówiąc, dzika, ale nie w znaczeniu niegrzeczna. Po prostu nie istnieją dla niej żadne granice. Chodzi, gdzie chce, i robi, co i kiedy chce.
– To żaden problem, pani Conti – odpowiadam. – Tylko odłożę to w biurze pana Contiego.
– Jasne, wejdź na górę. – Odwraca się, przypominając mi pierwszy dzień, kiedy ją poznałam.
Widziałam maile, które wysyłała mężowi, o zatrudnieniu jakiejś dziwki do zajęcia się jego biurem i chodzenia za nim jak cień. Była przerażona, że będę z nim sypiać, ale kiedy mnie zobaczyła, obdarzyła pojedynczym spojrzeniem, odwróciła się i odeszła. Nigdy więcej nie dostał takiego maila.
Nie chodzi o to, że jestem brzydka czy coś w tym stylu, po prostu umyślnie nie pozwalam sobie wyglądać niesamowicie, żebym mogła zająć się pracą, bez zbędnych spojrzeń obcych ludzi. Doceniam kobiety, które potrafią wyglądać seksownie i pracować, ja po prostu nie mam takich jaj, by radzić sobie z krytyką. Chcę tylko być zostawiona w spokoju i robić to, co umiem najlepiej. Być niewidzialną i ciężko pracować.
Poza tym nigdy nie przespałabym się z panem C. Oczywiście jest uroczy, ale jest też żonaty, wierny swojej małżonce, a ponadto nie potrzebuję, żeby takie sytuacje zakłócały mój grafik. Wszystko w moim życiu ma swoje miejsce, a miejsce pana C jest przy żonie i dziecku, oraz w roli mojego szefa.
Jestem szczęśliwa, robiąc to, co robię. Mogę podróżować. Dostałam własny samochód. Otrzymuję za swoją pracę znakomite wynagrodzenie. Nigdy nie schrzaniłabym tego, pieprząc się z szefem.
Do tego… on jest stary.
Ma trzydzieści siedem lat. To przepaść w postaci trzynastu lat i pięciu miesięcy różnicy. Okropieństwo.
Jednak nie mogę zaprzeczyć, że czasem lubię popatrzeć na niego od tyłu. Ma bardzo ładne ramiona.
Och.
Ruszam na górę, przyciskając do piersi segregatory i akta. Telefon zaczyna dzwonić w mojej kieszeni. Z odrobiną zręczności udaje mi się odebrać i wcisnąć go między ramię a ucho.
– Rose Sinclair, w czym mogę pomóc?
– Stara, proszę, powiedz, że nie harujesz nawet w sobotę. Nie odbierasz moich wiadomości.
Śmieję się, zadowolona, że słyszę głos mojej najbliższej przyjaciółki i zatroskanej, również posiadającej zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, kobiety imieniem Laurie. Jako nastolatki poznałyśmy się podczas terapii grupowej, która miała pomóc nam radzić sobie z naszymi lękami i strachem przed porzuceniem. Jest ode mnie bardziej ekscentryczna, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Ma również łagodną postać zespołu Tourette’a, a jej ulubionym wyrażeniem, które przy mnie powtarza, jest pani Pinda. Odnosi się ono do żony mojego szefa.
Nie chodzi o to, że nie lubimy pani Conti, ona jest… hmm… dosyć przyjemną osobą. Po prostu zachowuje się chłodno i bezosobowo w kontaktach z personelem. Wymaga perfekcji, a sposób, w jaki do nas mówi, kiedy tego nie uzyska, jest co najmniej szokujący. Często używa słów takich jak idiota czy kretyn.
Jednak pan C szaleje na jej punkcie. Bez przerwy posyła jej prezenty i dotyka jej, kiedy są razem. To urocze. Jest zupełnie inna przy nim niż przy personelu, przynajmniej z tego, co zauważyłam.
– Mam zajęte ręce. Przyjdę, obiecuję. Tylko żadnych randek w ciemno, bo cię zamorduję. – Nigdy nie lubiłam randkować. Faceci zaburzają mój grafik i zajmują cały wolny czas.
– Obiecuję. Ta sobota należy tylko do nas, skarbie. PIEPRZYĆ WŁĄCZNIK!
Uśmiecham się pod nosem na jej tik.
– KLOSZ LAMPY CIĄGLE CIĘ OBSERWUJE!
– Kupowałaś rzeczy do domu?
– Tak, zapomniałam dziś rano wziąć leków i nie miałam czasu na moje ćwiczenia. Jestem trochę podenerwowana. KIJ CI W TYŁEK!
Śmieję się tak bardzo, że prawie upuszczam wszystko, co mam w rękach.
– Muszę lecieć. Kocham cię, skarbie.
– Ja ciebie bardziej – odpowiada, kiedy, używając stopy, otwieram drzwi gabinetu pana C. Słyszę kliknięcie zamka.
– To tylko ja – obwieszczam.
– Jesteś, dokładnie na czas, jak zawsze – oznajmia pan C, brzmiąc w swój normalny, znudzony sposób. Jeszcze nigdy nie wściekał się bezpośrednio na mnie i jestem z tego zadowolona. Widziałam, jak złościł się na innych i nie było to zabawne. Jest wyjątkowo onieśmielający.
Okrąża biurko, żeby pomóc mi z pakunkiem, przygładzając ogromną dłonią gęste, ciemnobrązowe włosy. Uśmiech wypływa na jego twarz, ukazując białe zęby na tle różowych warg i gładko ogolonych policzków.
Pachnie cytrusami. Używa wody po goleniu, którą pomogłam wybrać Marii na jego urodziny w marcu. Jest świetna.
– Wszystko gra?
– Wyprzedzam grafik, jak zawsze, panie C – odpowiadam radośnie. – Czy mogę w czymś jeszcze pomóc?
Chciał, żebym mówiła do niego Ezra, ale po prostu nie mogę, zwłaszcza że jego żona chce, żebym zwracała się do niej pani Conti, w każdej sytuacji. Dziwnie byłoby zbliżyć się tak do niego, a do niej nie. Nie przeszkadza mi to. Doszliśmy do porozumienia, że będę do niego mówić pan C. Dobre rozwiązanie dla każdej ze stron.
– Nic nie przychodzi mi do głowy. Dziękuję, że przyniosłaś to wszystko – dodaje z ogromną wdzięcznością. Jest zupełnym przeciwieństwem żony. Traktuje personel z szacunkiem i uprzejmie… przynajmniej kiedy właściwie wykonujemy swoje obowiązki. Jednak nie spoufala się. Przez sześć miesięcy wspólnej pracy, w tym również podróży, zaledwie kilka razy jedliśmy w tym samym miejscu, a nawet wtedy przez cały czas patrzył w telefon lub komputer. Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek dłużej rozmawiali. – Jak długo razem pracujemy?
– Sześć miesięcy i dwa dni.
– Brałaś kiedyś wolny dzień?
Widzicie? Nie poświęca mi uwagi poza pracą. Potrząsam głową.
– Z przyczyn osobistych, nie. Ale obowiązkowe dni wolne, tak.
Siada za biurkiem i przygląda mi się uważnie.
– Powinnaś wyznaczyć termin urlopu.
– Nie mam niczego w planach – odpowiadam po prostu.
– Więc zaplanuj coś i wróć do mnie z konkretami.
Waham się.
– Ale wtedy będzie pan musiał zatrudnić kogoś, żeby przejął moje obowiązki, a on zrobi bałagan na moim biurku, w kalendarzu i…
Obdarza mnie spojrzeniem, które pokazuje, że na mnie już czas, po czym mówi:
– Jestem teraz bardzo zajęty, Rose.
– Jasne. – Zostałam odprawiona. To irytujące.
Kieruję się na dół, z pustymi rękami. Czuję się nieco rozdrażniona, co oznacza, że mogę się spodziewać wizyty cioteczki, bo inaczej nigdy nie jestem rozdrażniona.
Po prostu nie podoba mi się myśl, że ktoś mógłby spieprzyć moją pracę, a wiem, że tak się stanie.
– ROSE! – krzyczy Maria, kiedy docieram do drzwi frontowych, gotowa, by wymknąć się po cichu. Ten dzieciak ma słuch jak nietoperz. – Rose! Czekaj!
Odwracam się, żeby na nią spojrzeć, całą pokrytą mąką, olejem, kolorowymi płatkami… i nie wiem, czym jeszcze.
– Hej, mała – mówię, klepiąc jedyne czyste miejsce na jej głowie. – Wyglądasz, jakbyś świetnie się bawiła.
– Nie możesz jeszcze iść. Coś zrobiłam. – Wyciąga rękę, by chwycić mój nadgarstek swoimi małymi, lepkimi palcami, ale rezygnuje. Ostatnio, kiedy to zrobiła, musiałam myć ręce trzydzieści sześć razy. Bo sześć razy sześć. Potem bolały mnie dłonie. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko brudzeniu się, ale nie lubię lepkich rzeczy albo… Okej, jestem totalnie przeciwna widocznemu brudowi, zwłaszcza lepkim i tłustym rzeczom, ale teraz mam to już pod kontrolą. – Chodź.
Podążam za nią w stronę kuchni, już czując nadchodzący atak paniki na myśl o tym, co mogę tam zastać.
To coś gorszego niż bałagan… rzeczy są po prostu wszędzie. A to naprawdę wielka kuchnia.
– O mój Boże – szepczę, czując przyśpieszone bicie serca, kiedy przechodzę ponad kupką mąki i prawie przewracam się na kałuży z galaretki. W ostatniej chwili chwytam blat, a moje palce natrafiają na jakąś breję.
– Ojej, wszystko w porządku? – pyta Maria, kiedy uspokajam oddech. – Przepraszam, nie sądziłam, że jest tak źle. Tatuś mnie zabije. Będziesz płakać?
– Nie – kłamię. W zasadzie mogłabym. – Co takiego chciałaś mi pokazać?
Rusza do wyspy kuchennej, gdzie czeka już sprzątaczka z wiadrem pełnym detergentów. Wygląda na równie bliską łez co ja.
Obdarzam ją uśmiechem, który prawdopodobnie wygląda bardziej jak grymas i powracam wzrokiem do dziecka, które podchodzi do mnie z ciastem w dłoniach. Jest wielkie, jakby okrągłe, pokryte tęczowym lukrem, jadalnym brokatem i posypką. A na samym środku znajduje się moje imię. Z litery E wystaje pojedyncza świeczka.
– Zrobiłam ci tort urodzinowy – oświadcza Maria, wyglądając na bardzo z siebie dumną. Dołeczek w jej podbródku pogłębia się przy promiennym uśmiechu. – Margot pomogła.
Margot to pokojówka. Nie rozmawiamy ze sobą, bo nigdy się nie widujemy, więc fakt, że przerwała pracę, by pomóc tej dziesięciolatce przygotować coś dla mnie, jest naprawdę uroczy.
– Nikt nigdy nie zrobił dla mnie tortu. – Oddycham głęboko, próbując powstrzymać łzy.
Wychowywałam się w coraz to nowych rodzinach zastępczych i oczywiście dostawałam torty urodzinowe, ale nigdy własnej roboty.
Łzy płyną mi po policzkach, kiedy biorę tort z rąk brązowowłosego aniołka i zdmuchuję świeczkę.
– Pomyślałaś życzenie? – pyta, a ja przytakuję, wciąż płacząc. – Czego sobie życzyłaś?
– Żeby pewnego dnia mieć małą dziewczynkę, która będzie dokładnie taka, jak ty – odpowiadam, kucając, żeby ją przytulić. Obejmuje mnie za szyję, sprawiając, że prawie się przewracamy. – Bardzo ci dziękuję, Mario. To najlepszy prezent, jaki w życiu dostałam.
Wstając, nie zwracam uwagi na to, że jestem pokryta mąką i czymkolwiek innym. Przepełniają mnie emocje. Biorę nóż i kroję po kawałku tortu dla siebie, Marii i Margot. Jest naprawdę pyszny. Wilgotny, maślany i słodki. Mogłabym zjeść cały na raz, ale nie chcę być zachłanna.
– Może zaniesiesz kawałek tacie, a potem przyjdziesz pomóc nam w sprzątaniu? – sugeruję, a wielkie, szare oczy Marii rozbłyskują. Nakładam kawałek na talerzyk i już jej nie ma, choć uważnie pilnuje ciasta przy każdym kroku. Wtedy patrzę na Margot.
– Jak to się właściwie stało?
Kiedy jęczy w odpowiedzi, chwytam szmatkę ze zlewu.
– Nie martw się, poradzimy sobie.
Zaczynamy od blatów, myjemy je i wkładamy naczynia do zmywarki. Większe układamy w zlewie i zostawiamy na później.
– Ile tortów zrobiła?
Margot się śmieje. Nie mówi wiele. W zasadzie zastanawiam się, czy w ogóle potrafi mówić, czy po prostu jest nieśmiała.
– Dlaczego nie powiedziałaś, że są twoje urodziny? – Głos pana C rozbrzmiewa w pomieszczeniu, kiedy mężczyzna wchodzi do kuchni przez te same drzwi co ja. Staje w miejscu, by obejrzeć całą scenę, zupełnie jak ja. – Pieprzony Jezu… MARIA!
– Nie – proszę, wycierając dłonie w brudne spodnie. Ogląda mnie z góry na dół, osłupiały. – Nie chciała nabałaganić.
– Wszystko posprzątam, tatusiu – mówi Maria, wywracając na niego oczami, jakby przesadzał z reakcją. Nie przesadza. – Margot i Rose pomagają.
– Nigdy więcej nie rób niczego w kuchni bez nadzoru mamy albo mnie – mówi poważnie, a dziewczynka przytakuje, niewzruszona jego gniewem.
– Mojego – wtrącam łagodnie. – Bez nadzoru mamy albo mojego.
Mruga, patrząc na mnie. Jego szare oczy są jak chmury burzowe, które zasłaniają słońce.
– Czy ty właśnie mnie poprawiłaś?
– Nie chciałam, żeby Maria podłapała niewłaściwy sposób mówienia – odpowiadam, kuląc się w sobie. – To taki… tik nerwowy.
Mruczy jakieś przekleństwo po włosku, najpewniej w moim kierunku, i zabiera gąbkę z mojej dłoni. Jestem zaskoczona, że się angażuje i pomaga nam sprzątać kuchnię.
– Nic nie będziesz robić – oznajmia mi tak poważnie, jak swojej córce. – To nie należy do twoich obowiązków i są twoje urodziny. Nie masz żadnych planów? Z rodziną albo przyjaciółmi?
Potrząsam głową.
– Żadnej rodziny, pamięta pan? Ale w sobotę wieczorem wychodzę z przyjaciółką, więc nie jestem kompletnie beznadziejnym przypadkiem.
Wzdycha, chwyta mnie za ramię, jego dłoń jest mokra od gąbki, i wyprowadza z kuchni.
– Idź do domu, zrób coś… innego niż praca.
Zostaję wyciągnięta za drzwi, ale jeszcze wołam przez ramię:
– To najlepszy tort na świecie, Mario.
– Juhuu! – słyszę jej krzyki gdzieś z tyłu.
Jak bardzo kocha swoją córkę.
Wiem, że nie powinnam, ale wzięłam prysznic dwa razy. Nie miałam wyboru. Mój mózg mnie zmusił. To był jedyny sposób, żeby pozbyć się mąki i galaretki, których już tam nie było.
Moje włosy pachną teraz wspaniale i są cudowne w dotyku. Mają ciepły, prawie naturalny odcień brązu. Używam oczywiście czerwonych tonerów i tego typu rzeczy, żeby utrzymać żywy kolor.
Splotłam je w warkocz, również dwukrotnie i zwinęłam się w kłębek na kanapie. Oglądam Bumblebee. Uwielbiam filmy akcji, co jest w sumie dość zabawne, bo na ekranie zawsze jest niezły bałagan. Odłamki latające wkoło i takie tam.
Jestem akurat w momencie, kiedy ona właśnie go odkryła, gdy słyszę brzęczenie powiadamiające, że ktoś stoi w wejściu do budynku i chce się ze mną zobaczyć.
Wciskam guzik i przytrzymuję.
– Halo?
– To JAAAA! – krzyczy Maria. – I mój tata.
– Możesz przestać wrzeszczeć? – pyta swoją córkę pan C, kiedy z moich ust wyrywa się paniczne i bezgłośne: O MÓJ BOŻE!
– Zapomniałam o czymś? Mam zaopiekować się małą?
– Nie, przyjechaliśmy świętować twoje urodziny – odpowiada Maria. – Możemy wejść?
Moje usta otwierają się i zamykają, kiedy rozglądam się po mieszkaniu. Wszystko jest czyste. Zawsze jest. Ale coś może nie być.
– Jasne – mówię i wciskam drugi guzik, który otwiera drzwi wejściowe. – To jedyne drzwi na tym piętrze, po lewej stronie schodów.
Słyszę brzęczenie i ruszam, żeby sprawdzić, czy wszystko znajduje się na swoim miejscu.
Nieczęsto mam gości, nie potrafię się przy nich zrelaksować, a to przecież mój szef… Przy nim nigdy nie zdołam się odprężyć. Nie słyszałam pani Conti. Mam szczerą nadzieję, że jej nie ma.
Robię dwanaście szybkich kroków, bo sześć plus sześć, i otwieram drzwi, kiedy słyszę, że głośne paplanie Marii zbliża się coraz bardziej.
– Jestem w piżamie – mówię od wejścia. Moja piżama jest workowata i w szkocką kratę, którą uwielbiam.
– Ekstra! – Ekscytacja Marii szybko blednie, kiedy widzi, co mam na sobie. – To chłopacka piżama.
Pan C wygląda tak nie na miejscu, jak ja się czuję, stojąc w drzwiach, które wciąż blokuję. Jego wargi wykrzywiają się, kiedy obserwuje mój dobór stroju nocnego.
– Twojego chłopaka?
Potrząsam głową i odpowiadam:
– Nie. Kupiłam ją na wyprzedaży w Macy’s, w sekcji męskiej. Jest taka miękka. Jak mogłam się powtrzymać?
Wyciągam do niego rękę, a on poklepuje lekko materiał i mamrocze niezręcznie:
– Miłe.
Co się z nim dzieje?
Poprawiam okulary i odsuwam się od drzwi.
– Proszę, wejdźcie. Czujcie się jak u siebie.
– Twoje mieszkanie jest takie małe – mówi Maria z dziecięcą niewinnością.
– Podoba mi się, że jest małe. Mieszkam tu sama.
Zrzuca buty i wskakuje na moją kanapę.
– Chcemy zabrać cię na kolację, ale najpierw musisz się ubrać.
Patrzę na pana C, szukając potwierdzenia, ale on ogląda moje dyplomy wiszące na ścianie. W ciemnych ramach znajduje się dyplom ukończenia studiów, a w pozostałych są ukończone projekty.
– Chyba że masz inne plany? – pyta, wciąż przeglądając mój dobytek z brakiem zainteresowania wypisanym na twarzy.
– Nie, ale…
– Więc ubierz się, poczekamy – nakazuje, używając tego samego tonu, co w pracy. Pewny i dosadny.
Po sześciu miesiącach powinnam już się do niego przyzwyczaić, ale wciąż sprawia, że jestem podenerwowana.
– Cóż, w zasadzie… – Przygryzam wargę. – Już zamówiłam chińszczyznę. Mają najlepszą kaczkę na świecie.
Kląska językiem o podniebienie.
– Za późno, żeby odwołać?
– Zdecydowanie, ale zamówiłam dużo. Wystarczy dla nas wszystkich. Chcecie zostać i się przyłączyć?
Jeszcze raz rozgląda się po moim mieszkaniu. Chciałabym wiedzieć, co myśli. Wtedy zrzuca buty, zdejmuje marynarkę, siada na kanapie i pyta:
– Co oglądasz?
Czy to źle, jeśli miałam nadzieję, że odmówi, podziękuje i wyjdzie?
To bardzo dziwne.
– Bumblebee.
– Jeszcze tego nie widziałem – stwierdza i włącza film od nowa.
– Wino, whisky, woda? – pytam, ruszając w stronę maleńkiego aneksu kuchennego.
– Whisky – odpowiada.
– Dla mnie też – żartuje Maria.
Pokazuję jej język i nalewam napoje. Wlewam sobie whisky na dwa palce i dodaję odrobinę wody. Do jego szklanki wrzucam lód i podaję mu czystą. Przynoszę Marii napój winogronowy, który kupuję na wizyty Laurie. Uwielbia słodkie napoje. Obie je lubią.
– Dziękuję. Przyniósłbym coś, gdybym wiedział, że zostaniemy w domu.
– Właśnie dlatego wynaleziono telefony – rzucam żartobliwie, siadając na moim ulubionym, rozkładanym fotelu, i podciągając stopy pod pupę. Trzymam szklankę i stukam paznokciami w bok. Wiem, że drażni go, kiedy to robię, ale to mój dom i moje zasady.
Jednak i tak rzuca mi poirytowane spojrzenie, a ja po prostu uśmiecham się, uśmiecham i uśmiecham.
Maria spaceruje przez chwilę po moim mieszkaniu, ogląda ozdoby, ale niczego nie dotyka. Jest dobrze tak, jak jest. Cóż, nazywam to mieszkaniem, ale tak naprawdę to dom podzielony na dwie części. Dzielę drzwi wejściowe z sąsiadką, ale drugie mieszkanie znajduje się piętro wyżej, więc rzadko ją widuję. Sama mieszkam na parterze.
Sączę whisky z wodą w niezręcznej ciszy. Pan C sączy swoją whisky we własnej niezręcznej ciszy. Film gra, ale nikt go nie ogląda.
– Może w coś zagramy? – proponuję, przygryzając kącik ust. – Mam karty. Możemy zagrać w go fish1.
– TAK! – woła Maria.
– Dlaczego nie? – mruczy pan C, odkładając telefon po tym, jak sprawdził go po raz setny.
Siadam ze skrzyżowanymi nogami na kanapie, przysuwając się do miejsca zajętego przez pana C, bo Maria zajęła moje na fotelu. Nie mam nic przeciwko, jest gościem i wyszłabym na zołzę, gdybym poprosiła ją, żeby się przesiadła.
Rozdajemy karty i rozgrywamy dwie rundy, zanim przyjeżdża jedzenie. Pan C odbiera je, mrucząc coś o tym, jak jestem nieprzyzwoita, chociaż moje ciało jest prawdopodobnie obleczone większą ilością materiału, niż mam w domu pościeli.
Płaci za zamówienie i odmawia przyjęcia moich pieniędzy, kiedy je oferuję. To urocze, ale zawsze tak robi, kiedy jemy razem. Pieniądze nic dla niego nie znaczą.
Wyjmuję talerze i kładę je na stole, dolewam whisky, a pan C rozkłada potrawy.
– Naprawdę zamówiłaś dużo jedzenia – komentuje po cichu, a jego wargi wyginają się w uśmiechu.
– Zazwyczaj zostawiam część i zjadam na śniadanie.
– To okropne.
– E tam. Co kto lubi.
– Wiedziałaś, że zimny ryż ma w sobie więcej bakterii niż jakiekolwiek inne jedzenie? – pyta Maria, a ja odnotowuję w pamięci, by później sprawdzić ten fakt.
– Dzieciaki wiedzą takie rzeczy – mówię, sącząc whisky.
Nadal jest tak totalnie niezręcznie, nawet po dwóch nudnych rundach go fish. Pan C po prostu nie ma charakteru do gier, a może nie ma między nami żadnej chemii. I nie myślę o chemii w sensie romantycznym, ale ogólnym. Przykładowo, gdybym siedziała tu teraz z Laurie, śmiałybyśmy się tak bardzo, że nasze twarze pokrywałyby łzy i smarki.
Obrzydliwy widok, ale taki prawdziwy.
Jemy w ciszy, wsłuchując się w tyradę Marii o czymś związanym z romansami i cywilizacją Majów. Nie wiedziałam, że te dwie kwestie łączą się z sobą, ale widocznie tak jest. I kosmici. Oni również są jakoś z tym powiązani.
Kończymy kolację, a ja zaczynam sprzątać talerze. Pan C pomaga, zbiera rzeczy ze stołu i wynosi śmieci do zsypu w korytarzu. Prawie kończę, kiedy wraca i uśmiecha się do mnie. Nadal jest niezręcznie.
Cholera, chciałabym, żeby ten wieczór już się skończył.
Maria piszczy radośnie, trzymając w dłoni mikrofon podłączony do telewizora. Oboje podskakujemy na jej nagły pisk, mokre dłonie przyciskam do serca, a pan C patrzy na mnie i wywraca oczami, uśmiechając się z rozbawieniem.
– OMG, masz Sing IT! – Naprawdę powiedziała O.M.G., zamiast o mój Boże, jak reszta nas, przegrywów.
– Mam – odpowiadam.
– Śpiewasz? – pyta pan C, a niedowierzanie odmienia jego przystojną twarz. Naprawdę bardzo przyjemnie się na niego patrzy. Nie, żebym miała obsesję czy coś.
Porównałabym to z pójściem do muzeum i oglądaniem ładnego dzieła sztuki. Wspaniale jest popatrzeć od czasu do czasu, ale nie chciałabym mieć go w swoim mieszkaniu, w zasięgu ręki.
– Nie – mówię, używając tego samego tonu, jakbym mówiła tak, a on śmieje się pod nosem.
Ha. Rozśmieszyłam go.
Dokańczam whisky, bo już wiem, że Maria zmusi mnie do śpiewania razem z nią. Podłącza oba mikrofony i zaczyna przeglądać utwory.
Potrzebuję więcej alkoholu.
Nalewam sobie na trzy palce i uśmiecham się, kiedy szklanka pana C, wraz z jego dłonią i ręką, pojawia się nad moim ramieniem. Jemu również dolewam.
Rozbrzmiewają piosenki Disneya… pieprzyć moje życie.
Jakieś piętnaście minut i kolejną whisky później.
– WSPANIAŁY ŚWIAT! – śpiewa Maria ile sił w płucach.
– Przed tobą go maluję tu! – kontynuuję, nieco bełkocząc, kołyszę się lekko na swoim miejscu i ignoruję pana C, który śmieje się i opada na bok, na kanapę.
– CZY KTOŚ SIĘ ZNAJDZIE, CO NIE WIERZY W TO…
– Ani w nic innego!
– To nie te słowa. – Teraz już śmieje się tak bardzo, że ma zaciśnięte powieki.
– LUB WIERZYĆ NAM ZABRONI?
– Wspaniały świat…2
– Już to śpiewałaś! – Pan C siada i wyciera oczy rękawem, nadal krztusząc się śmiechem. – Powinnaś czytać tekst z ekranu.
– Nie widzę słów – krzyczę na niego z żartobliwą złością. Poprawiam okulary na nosie i opadam na kanapę, obok niego. Piosenka jeszcze się nie skończyła, więc ciskam mikrofonem w jego pierś, sprawiając, że stęka. Jego klatka piersiowa jest taka twarda.
Chciałabym przesunąć po niej palcami.
Nie robię tego. Ale chciałabym.
– Twoja kolej. Ja zaśpiewałam już trzy.
– Wybierz piosenkę, którą znam – mówi córce, która nadal śpiewa na całe gardło.
– Śpiewam teraz solo, tatusiu – rzuca i wraca do przerwanej czynności.
– Kręci mi się w głowie – chichoczę, obserwując małą dziewczynkę, która ugina nogi i wywrzaskuje słowa do Mam tę moc. – Wypiłam zdecydowanie za dużo whisky.
– Ja też – zgadza się pan C. Wzrok ma skupiony na córce. – Zwykle nie piję.
– Za dużo pracujesz.
Śmieje się z niedowierzaniem.
– Ty pracujesz tak samo dużo, co ja.
– Prawda – odpowiadam, czując się swawolnie i luźniej. – Ostatnio może nawet więcej. Nie mogę przestać.
Przeciąga się, czekając, aż Maria wybierze coś, co będzie mógł zaśpiewać.
Zamiast tego mała ziewa bardzo głośno i przeciąga się zupełnie jak jej tata.
Pan C patrzy na zegarek i mruga.
– Ups… lepiej zabiorę ją do domu. Robi się późno.
Prawie czuję się zawiedziona.
– Jeszcze tylko jedna piosenka, tatusiu – błaga dziewczynka, robiąc smutną minkę.
Zerka na mnie kątem oka i wyciąga rękę po mikrofon.
– Nie dzisiaj, Mario. Rose chce iść spać.
– Chcesz przez to powiedzieć, że źle wyglądam?
Śmieje się nerwowo.
– Mam wrażenie, że niezależnie, jak odpowiem na to pytanie, mam szansę dostać w twarz. – Wstaje, przeciąga się ponownie i przykłada telefon do ucha. Więc myśli, że jestem brzydka? Nie, żeby mnie to obchodziło. – Podstaw samochód, będziemy wracać.
– Odprowadzę was – mówię, łapiąc Marię, która rzuca się na mnie i przytula. Chwiejemy się, bo ja jestem nieco wstawiona, a ona dość ciężka. – Bardzo dziękuję, że przyszliście.
– Maria nalegała – odpowiada pan C, drapiąc się w tył głowy. – I tak byliśmy w okolicy z wizytą u rodziny.
– Twojej siostry? – pytam, bo wiem, że mieszka zaledwie kilka domów ode mnie. Przytakuje w odpowiedzi. – Jest miła, lubię ją.
Spotkałam ją kilka razy. Pracują razem, ale ona jest bardziej typem seksownego naukowca. Nie interesuje jej sprzedaż, więc rzadko pracujemy ze sobą. Głównie znam ją z momentów, kiedy przychodzi wyciągnąć brata na lunch, albo gdy kazał mi do niej dzwonić, żeby umówić jakieś spotkanie.
Kląska językiem i wskazuje kciukiem na drzwi.
– Do zobaczenia jutro w pracy. Wyśpij się. Nie będę cię potrzebował aż do pierwszej.
– Chyba nie wiesz, ile mam do zrobienia. Będę o ósmej, jak zawsze.
– Dobrze, ale tym razem ja przyniosę kawę.
– Nie! – rzucam bez namysłu i kładę dłoń na jego bicepsie, ale szybko ją zabieram, bo łeee. Dotyk dla mężczyzn jest równoznaczny z flirtem… prawda? Nie chcę, żeby pomyślał, że mnie do niego ciągnie. – Nie. Muszę ją przygotować w odpowiedni sposób.
– To tylko kawa.
– Ale jeśli to nie będzie właściwa kawa, zrujnuje mi dzień.
Mruga, patrząc na mnie, i wzdycha, ale wciąż wygląda na rozbawionego.
– No dobrze, przynieś kawę. Ale nie mów, że nigdy nie robię dla ciebie nic miłego.
– Gdzieżbym śmiała – odpowiadam.
Jego uśmiech i śmiech.
Mam nadzieję, że nie jest dziwnie.
To znaczy… dobra, tak, jest dziwnie. Nie podoba mi się, że był wczoraj w mojej przestrzeni. Przez to ja czuję się dziwnie. Czy on również?
Liczę kroki, żeby zająć czymś myśli. Popadam w obsesję.
– Panie Conti – wypowiadam jego pełne nazwisko, jakbym chciała udowodnić jemu i sobie, że nagle nie staliśmy się przyjaciółmi.
Podnosi wzrok znad biurka, kiedy wchodzę i stawiam przed nim kawę oraz bajgla.
– Punkt ósma rano, jak zawsze – oznajmia, spoglądając na zegarek. – Ani sekundy przed lub po. – Co do tej ostatniej kwestii przesadza… w większości. – Dziękuję, Rose.
Salutuję mu, bo to nie jest dziwne, odwracam się i kieruję w stronę mojego biurka, które znajduje się tuż za drzwiami jego gabinetu.
– Rose – woła, a ja zatrzymuję się, by spojrzeć na niego z lekkim uśmiechem.
– Tak, panie Conti?
– Dziękuję za wczorajszą gościnę, chociaż nie daliśmy ci zbyt wiele czasu na przygotowanie.
Otwieram i zamykam usta, po czym wstrzymuję oddech. Nic nie mów. Nic nie mów. Nic nie…
– To nie było mało czasu. Nie miałam go w ogóle.
– Czyżby? – odpowiada, jego oczy lśnią humorem. – Przepraszam, że ci przeszkodziliśmy.
– Nie przeszkadzaliście. To było… – Wskazuję kciukiem na drzwi wejściowe tak, jak on zrobił to wczoraj wieczorem. – Zajmę się teraz moją pracą.
– Racja. – Jego uśmiech się rozciąga. To ten rodzaj uśmiechu, który widać u kogoś, kto zobaczy przewracającego się uroczo szczeniaczka. – Czyli bez zmian.
W końcu docieram do biurka i wycieram spocone dłonie o workowate spodnie. Słyszałam, jak partner biznesowy i najbliższy przyjaciel pana Contiego powiedział mu, że noszę najohydniejsze spodnie na świecie i powinno się je spalić.
Tego dnia przypadkowo weszłam do systemu i skasowałam w jego kalendarzu zapisy na cały tydzień. Dosięgnęła go mała, zabawna sprawiedliwość.
Moje spodnie nie powinny zostać spalone. Są gustowne, zakrywają wszystko, są gustowne, zakrywają wszystko, są… nie. Muszę przestać powtarzać.
Biorę piłkę antystresową i zgniatam ją osiemnaście razy, bo sześć plus sześć, plus sześć. Pomaga. Teraz czuję się nieco lepiej.
Dzień wlecze się niemiłosiernie, ale wykonuję swoją pracę, przynajmniej większość. Resztę mogę zabrać do domu.
Kiedy wybija piąta, zgarniam wszystkie potrzebne rzeczy i układam je równo w torbie na laptopa.
Naciskam znajdujący się na biurku guzik, który łączy mnie bezpośrednio z panem Contim.
– Potrzebuje pan czegoś, zanim wyjdę?
– W zasadzie tak, nie planuj nic na weekend, lecimy do Vegas.
Uwalniam guzik i kieruję się do jego gabinetu. Pukam lekko przed wejściem.
– Jakiś problem? – pyta, bo wie, że nie zacznę mówić bez pozwolenia. Jednak tylko w pracy. Po godzinach już nie. Nie jestem cicha ani potulna. Jestem po prostu… ekscentryczna i małomówna.
– Mam plany na sobotę – mówię błagalnym głosem. – A Laurie nie radzi sobie zbyt dobrze z nieudanymi planami. Jest kompletnie zafiksowana na terminy. Dziś rano dzwoniła już dwa razy, żeby upewnić się, że idę.
Przygryza wargę i stuka palcami w blat biurka. Czekam na jego odpowiedź.
W końcu pyta:
– Co zamierzacie robić?
– Po prostu wychodzimy na kilka drinków.
– Cóż… bardziej potrzebuję twojego mózgu niż ty kilku drinków. Muszę w sobotę zrobić dwie prezentacje w imieniu mojego ojca, w związku z ogromnymi inwestycjami, których bardzo potrzebujemy. Rozchorował się.
– Przykro mi to słyszeć – burczę, bo to smutne, że się rozchorował, ale też dlatego, że zawiodę przyjaciółkę. – Myślę, że mogę z nią porozmawiać. A przynajmniej spróbuję.
Patrzy na mnie przez dłuższą chwilę.
– To twoje urodzinowe wyjście, prawda?
Przytakuję.
– Planowałyśmy to od jakiegoś czasu.
– A wszyscy dobrze wiemy, jak podchodzisz do zmieniania planów.
Znowu przytakuję i tym razem się uśmiecham.
– Laurie jest dziesięć razy gorsza.
Złącza palce pod nosem. To gest, który wykonuje, kiedy myśli. Potem oznajmia:
– Weź ją ze sobą. Może iść pozwiedzać miasto, kiedy będziemy pracować, a gdy skończymy, pójdziecie na drinki. Mogę nawet zabukować późniejszy lot w niedzielę, żebyście spędziły razem trochę czasu.
Nie mogę zaprzeczyć, że ten pomysł mnie ekscytuje.
– Na koszt firmy?
– Na koszt firmy.
– To znaczy… wszystko na koszt firmy?
Unosi brew.
– Lot, posiłki, napoje. Hazard fundujecie z własnej kieszeni. Łapiesz?
– Wow… okej. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby – żartuję, ale jestem dość poważna. – To ekstra pomysł, panie C. Dzięki. – Chciałabym tańczyć, ale nie zamierzam. – Kiedy i o której wylatujemy?
– Piątek, przyślę samochód. Bądźcie gotowe o czwartej.
– Przyjęłam – piszczę i wybiegam z gabinetu z telefonem przy uchu. – LAURIE! Zgadnij, co robimy w ten weekend.
Zauważa mnie.
Tydzień strasznie się wlókł, ale harowałam jak wół, żeby wyczyścić nasz grafik na weekend tak, byśmy mieli na głowie jedynie prezentację. Pan Conti nie był zadowolony, kiedy dodałam godzinę do każdego z jego dni pracy, ale powiedziałam, w uprzejmy sposób, żeby się odwalił.
Nie chcę pracować cały weekend, wolę poświęcić czas mojej ulubionej dziewczynie.
Mojej ulubionej dziewczynie, która raz za razem wciska guzik od klimatyzacji znajdujący się nad jej głową. Jej usta poruszają się, kiedy liczy.
Pozwalam na to, nikomu przecież nie przeszkadza, bo guzik nie wydaje klikającego odgłosu. Jednak pan Conti obdarza ją dziwnym spojrzeniem. Siedzi naprzeciwko nas w swoim pustym, prywatnym odrzutowcu. Przypuszczam, że wkrótce się przeniesie. Nie przepada, kiedy coś go rozprasza.
– Ale z niego ciacho – szepcze mi do ucha Laurie. Już piętnasty raz.
– Łeee, proszę, przestań – odpowiadam na wdechu, przesuwając okulary w górę nosa. – Jest żonaty i stary.
– Nie ma jeszcze nawet siwych włosów, więc nie jest aż tak stary – syczy do mnie, ponownie oglądając mojego szefa. Szczypię ją w udo, aż skamle. – To znaczy… nie całkiem. Ma może z piętnaście siwych włosów?
Ma kilka nad skroniami, ale niewiele. Teraz czuję potrzebę, żeby je policzyć. Laurie również.
Kiedy czuje, że obie się w niego wpatrujemy, podnosi wzrok znad swojej gazety i zerka nerwowo to na mnie, to na Laurie.
– Co?
– Po prostu liczymy twoje siwe włosy – przyznaje Laurie, bo nie ma kompletnie żadnych hamulców. Zakrywa sobie usta dłonią.
Rzucam jej znaczące spojrzenie.
– Laurie ma zespół Tourette’a – wyjaśniam szybko. – Nie miała tego na myśli. Wcale nie liczyłyśmy pana siwych włosów.
– A właśnie, że tak – rzuca bez zastanowienia, bo nie potrafi się powstrzymać. – Siedemnaście.
– Rób swoje ćwiczenia – syczę, kiedy Laurie dosłownie przytrzymuje usta palcami.
Pan C wzdycha i przenosi wzrok na swoją gazetę.
– To będzie bardzo długi weekend.
– DŹGNIJ SWÓJ WEEKEND PROSTO W OKO. – Laurie wrzuca kilka pigułek do ust i połyka je, popijając solidnym łykiem wody. – Przepraszam, ludzie. Denerwuję się. Mogę wziąć stronę z grami?
Pan C podaje Laurie całą gazetę, a ona chwyta ją z wdzięcznością. Podaję jej długopis i patrzę, jak rozwiązuje krzyżówkę.
Teraz pan C i ja siedzimy i niezręcznie rozglądamy się wkoło.
– Więc – mówię i, odchrząkując, przerywam ciszę. – Jest pan gotowy na jutro?
– Tak. A ty?
Pukam się w skroń.
– Wszystko mam tutaj.
Przytakuje i znowu nastaje niezręczna cisza.
Cóż, przynajmniej dopóki Laurie nie zaczyna szarpać swojego ognistoczerwonego warkocza. Po chwili patrzy na własną dłoń i warczy:
– Przestań. Głupia kończyna.
Łapię ją za nadgarstek i uśmiecham się do pana C.
– Ten weekend będzie za krótki.
Lądujemy jakąś godzinę później. Zabieramy bagaże i odbywamy długą drogę do hotelu. Hotelu, który jest też kasynem.
Tak jak się spodziewałam, Laurie i ja mamy wspólny pokój, a pan C swój na końcu korytarza, po drugiej stronie. To bardzo ładne miejsce. Ściany są czyste i pachnie czystością. Pokój również wygląda czysto, ale i tak zdejmuję poszewki i zakładam własne, a tamte zwijam w kłębek i układam w kącie.
Nie mówię ludziom o tym małym dziwactwie, bo na pewno uznaliby mnie za pomyloną.
Po prostu uwielbiam zapach własnego łóżka, kiedy zasypiam. Nawet nie chodzi o zarazki… dobra, trochę o nie chodzi, a także o martwy naskórek i ukryte ślady spermy. Ale co tam.
Mi to nie przeszkadza i innym też nie powinno.
– A ty zastanawiasz się, czemu jesteś sama… – stwierdza Laurie, stojąc ze szczoteczką do zębów wystającą z ust.
W pokoju znajdują się dwa podwójne łóżka, okna wychodzą na miasto, a do tego mamy elegancką łazienkę, którą zamierzam później zdezynfekować.
– Ja nie zastanawiam się, czemu jestem sama, to ty się nad tym zastanawiasz.
– Niezła z ciebie dupencja – mówi i uderza mnie w pośladki, a ja spełzam tyłem z łóżka.
– Auć – syczę, rozmasowując obolałe miejsce. – Nie jestem żadną dupencją. Po prostu nie chcę z nikim być.
Wzrusza ramionami.
– Musisz kogoś dopuścić do tego swojego poukładanego, małego serduszka.
– Ty w nim jesteś. To wystarczy.
Śmieje się i wraca do łazienki, a ja słyszę, jak płucze usta i spluwa.
– Tak, ale ja nie sprawiam, że masz orgazm.
W tej chwili naprawdę nie chcę myśleć o orgazmach.
– Jestem głodna – stwierdzam, zupełnie ją ignorując. Nie, żeby mogła się wypowiadać, bo też jest sama, a w życiu nie chodzi tylko o to, żeby się z kimś spotykać. Czy nie mogę być poślubiona pracy?
– Ja też. Obsługa hotelowa?
– Powinnam zapytać pana Contiego, czy chce się do nas przyłączyć.
– Pani Pinda! – piszczy, a ja rzucam jej złowrogie spojrzenie. – Przepraszam…
– Co ja takiego powiedziałam?
– Nie mogę nic na to poradzić – odpowiada, śmiejąc się z mojej oczywistej irytacji. Jeśli powie to przy panu C, mogę stracić pracę. – Wypindrz swoją sypialnię i swoje okna… – Jej dłoń wędruje w górę i znowu szarpie za warkocz.
– Wszystko w porządku? Może wykonamy twoje ćwiczenia?
– Tak, możemy. – Wpatruje się gniewnie w swoją rękę. – Kurewsko jej czasem nienawidzę.
– Najwidoczniej ona ciebie również.
Śmiejemy się razem, ale mój śmiech zamiera, kiedy klękam przy walizce i widzę, że coś wystaje spod łóżka. Między drewnianą podłogą a podstawą łóżka znajduje się półcentymetrowa szczelina. Dotykam krawędzi, a to coś jest przezroczyste i gąbczaste.
Co to jest?
Używam koniuszka swojego pomalowanego paznokcia i wyciągam to na wierzch.
– Fuj… fuj, fuj, fuj. fuj. – Wstaję i zaczynam skakać z nogi na nogę. – POZBĄDŹ SIĘ TEGO!
– Czego? – pyta Laurie. Wygląda zza mnie i zaczyna wydawać z siebie odgłosy przypominające wymioty.
– Nie mogę, nie mogę… dotknęłam tego… – Potrząsam ręką, a Laurie używa czegoś plastikowego, żeby podnieść zużyty kondom. – Dotknęłam tego. Dotknęłam. Dotknęłam.
– Umyj ręce – instruuje mnie łagodnie.
Oczy wychodzą mi z orbit. Mam atak paniki. Nie mogę oddychać.
– Umyj te cholerne ręce!
Jakimś cudem docieram do umywalki i odkręcam kurek z gorącą wodą, nakładam mydło i zaczynam szorować. Szoruję, szoruję, szoruję, szoruję, szoruję, płuczę. Pięć i jeden to sześć.
Powtórzyć jeszcze sześć razy.
Dłonie zaczynają mnie boleć, ale zostały mi jeszcze trzy razy i potem będzie już dobrze.
Laurie odciąga mnie od umywalki i wciska do ręki piłkę antystresową. Ściskam sześć razy i uspokajam oddech.
– W porządku?
Przytakuję.
– W porządku.
– Dobrze. Chodźmy na kolację.
– Gdzie to jest?
– Spłukałam w toalecie.
– Dlaczego to zrobiłaś? – panikuję. – Teraz nie będę w stanie na niej usiąść.
– To nic takiego, każdy siada na toalecie – odpowiada. – Dobrze to wiesz. Świetnie sobie poradzisz.
– Masz rację – mówię, czując się jak idiotka. – Przepraszam. Zachowuję się głupio.
– Nieprawda, rozumiem to, wiesz przecież. Jestem tylko zaskoczona, widząc cię tak roztrzęsioną jak teraz. Od bardzo dawna się tak nie zachowywałaś. Wiesz, jak wariatka.
Jest jedyną osobą, która może nazywać mnie wariatką.
– Potrzebujesz przerwy od pracy.
– Może – odpowiadam, spoglądając na zegarek na nadgarstku. – Sprawdzę, czy pan C dołączy do nas na kolacji.
– Tak zrób, a ja wywieszę moją sukienkę na jutro.
Otwieram drzwi poczerwieniałą dłonią i kieruję się na koniec korytarza, do jego pokoju. Pukam do drzwi, poprawiam kucyk i przyklejam na twarz uśmiech, żeby nie domyślił się, że rozsypałam się w prawie niekontrolowany sposób zaledwie czterdzieści sekund temu.
Drzwi się otwierają. Trzyma telefon przy piersi i patrzy na mnie wyczekująco.
– Chciałby pan pójść z nami na kolację? – pytam.
Zagląda do korytarza, zapewne sprawdzając, czy jest tam Laurie, i odpowiada niegrzecznie:
– Zdecydowanie nie. – Potem zamyka mi drzwi przed nosem. Może bardziej przypomina żonę, niż mi się wydawało.
Wow.
– Co za dupek – szepczę, urażona za przyjaciółkę. Nic jej nie powiem, bo pewnie zacznie nazywać go pan Pinduś.
Jego mroczne humory.
– I BELIEVE I CAN FLY! – śpiewa Laurie na całe gardło i wpada na doniczkę z kwiatem stojącą przy windzie.
Chwytam ją za rękę, chichocząc histerycznie, kiedy próbuję ją wyciągnąć.
– I BELIEVE I CAN TOUCH THE SKY!3
– To nie śpiew, skarbie, to skrzek.
– Wal się na cyce – burczy Laurie, wciąż uśmiechnięta. – Jeszcze nie jestem pijana. Chodźmy kupić więcej drinków.
– Nie będzie więcej – mówię, ciągnąc ją tak mocno, że ląduje na mnie i obie upadamy na podłogę. Jesteśmy jakieś dziesięć metrów od naszych drzwi, kiedy przewraca mnie na brudny dywan i zaczyna chrapać.
– Jaja sobie robisz? – Potrząsam nią i próbuję wypełznąć spod jej ciała. – Laurie… obudź się.
Mamrocze coś niezrozumiałego i czka mi prosto w ucho.
O jasna dupa, jak powiedziałaby Laurie.
– Umm… ratunku? – piszczę, próbując łokciami sturlać ją z siebie, ale pokonuje mnie ciężar bezwładnego ciała.
Stękając i sapiąc, wywlekam się spod niej i rozprostowuję krzyż, gdy udaje mi się wstać. Pozwoliłam jej na zbyt wiele koktajli. A może to ja nie wypiłam wystarczająco dużo. Ale jestem wykończona po dzisiejszej prezentacji.
Pan C prawie spieprzył w samym środku i zapomniał swojego tekstu, więc musiałam wkroczyć i pomóc mu wszystko sobie przypomnieć, ale potem ludzie zaczęli kierować pytania do mnie. Uratowałam mu tyłek, a on był naprawdę poirytowany tym, że się wtrąciłam.
Powiedział mi, żebym nie wychodziła przed szereg i skupiła się na własnej pracy. Kiedy tylko dotarliśmy do hotelu, jak burza ruszył do swojego pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi.
Drażliwy idiota.
Chwytam Laurie za nadgarstek i ciągnę; porusza się może o centymetr. Ciągnę ponownie i znowu ledwo centymetr do przodu. Wtedy puszczam jej rękę i opadam na tyłek obok niej.
– To zbyt wiele. Jesteś za ciężka – jęczę, pocierając brew ramieniem. – Ciężki tyłek i słaba głowa.
– Można wiedzieć, co właściwie robisz? – słyszę gdzieś za plecami głos pana C.
– Zabiłam ją i pozbywam się ciała. – Wstaję, łapię i znowu ciągnę. – A na co to wygląda? – Nigdy wcześniej nie mówiłam do niego takim tonem, ale nadal czuję się nieco urażona tym, jak mnie wcześniej potraktował.
Podchodzi i patrzy w dół na chrapiącą dziewczynę.
– Ile wypiła?
– Opróżniła bar – odpowiadam i śmieję się, kiedy zaczyna chichotać przez sen. – Czy mógłby pan… może… pomóc?
– Najwidoczniej nie mam wyjścia – odpowiada, a jego wargi drgają.
Kuca obok chrapiącej kobiety i zarzuca sobie jej ramiona na szyję. Potem wstaje razem z nią, co nie jest takie łatwe, na jakie wygląda, po czym rusza w stronę naszego pokoju, stękając pod ciężarem bezwładnego ciała. Szybko otwieram drzwi i przytrzymuję dla niego. Znowu użył tej cytrusowej wody po goleniu. Jak miło.
– Dziękuję – mamroczę, a Laurie jęczy w jego ramionach.
Budzi się i wciska nos w jego szyję.
– Och… tak! Najlepsza możliwa noc – oznajmia Laurie, a jej słowa przypominają zwykły bełkot. Zabieram z drogi jeden z jej butów, żeby pan C się nie potknął i prawie sama przewracam się na drugim. – Ale jesteś przystojny, panie C.
– Dziękuję – odpowiada i na szczęście w jego głosie słychać rozbawienie.
– Rose myśli, że jesteś stary i nudny, ale ja myślę, że jesteś taaaaki gorący.
O Boże. Musiała to zrobić.
Przyciskam pięści do oczu i odwracam się, żeby dojść do siebie. Moje policzki płoną.
Śmiejąc się, kładzie ją na łóżku i zanim zdążę policzyć do sześciu, Laurie znowu chrapie.
Teraz nie wiem, co powiedzieć czy zrobić.
– Dobranoc, Rose – mówi pan C do moich pleców i słyszę, jak kieruje się w stronę drzwi. W chwili, gdy je otwiera, wołam go. Nie mogę się powstrzymać.
Zatrzymuje się i pyta rozbawiony:
– Tak, Rose?
– Nie nazwałam pana nudnym – mówię naglącym tonem i wpatruję się w niego szeroko otwartymi oczami. – Nigdy tak nie powiedziałam. – A kiedy stoi tam nadal i patrzy, dodaję z grymasem: – Ale kiedyś stwierdziłam, że jest pan stary… ale nie chodzi o to, że wygląda pan staro, bo tak nie jest, to tylko dlatego, że ona ma trochę… – Zaczynam się plątać, więc biorę głęboki oddech i przechodzę do rzeczy. – Nie jest pan nudny i nie wygląda pan staro.
Wypuszczam powietrze. Chyba poszło dobrze.
Liczę, stukając stopą o podłogę sześć razy i potem jeszcze sześć.
Patrzy na mnie całe wieki. Jego wzrok przesuwa się po mojej twarzy, sprawiając, że czuję się bardzo onieśmielona i odsłonięta.
– Dlaczego sześć?
– Słucham?
– Zawsze liczysz do sześciu, kiedy robisz te swoje… rzeczy.
O Boże. Zauważył. Oczywiście, że tak.
Podchodzi do minibarku i otwiera go, patrzy przez chwilę do środka i schyla się, by dobrze widzieć zawartość. Szklanki brzęczą, kiedy coś przesuwa i podnosi się, trzymając w ręku dwie puszki whisky z lemoniadą.
– Dlaczego sześć? – pyta ponownie, siadając na jednym z dwóch foteli, stojących pod wielkim oknem wychodzącym na miasto. Podaje mi napój, a ja przyjmuję go, zajmując miejsce naprzeciwko. Lewą przednią nogę jego fotela dzieli jakiś metr od prawej przedniej mojego.
Odgarniam włosy do tyłu i uśmiecham się z grymasem. To coś, o czym nie lubię mówić, bo zawsze psuje nastrój.
– Rodzice opuścili mnie, kiedy miałam sześć lat.
– Och… – Zwilża wargi, które wyglądają na stworzone do pocałunków. Pani Conti to wielka szczęściara. Nie, żebym chciała go pocałować. To tylko spostrzeżenie. – Przykro mi.
– Mnie również. Miło byłoby mieć rodziców, kiedy dorastałam. Czasami naprawdę ich potrzebowałam.
– Wyobrażam sobie – odpowiada, uśmiechając się smutno. – Pewnego dnia tak po prostu cię opuścili?
Potrząsam głową i znowu się krzywię.
– Nie, oni yyy… zostawili mnie na torach, gdzieś na pustkowiu.
Szczęka opada mu aż do ziemi, ukazując różowy język i nieskazitelne zęby.
– Że co, kurwa?
– Tak. Kazali mi liczyć szyny, aż dojdę do dwustu, wtedy mieli wrócić.
Otwiera szeroko oczy i próbuje coś z siebie wykrztusić.
– Nigdy nie wrócili. – Popijam mojego drinka. Całkiem dobry, chociaż trochę gorzki. – Doliczyłam do stu osiemdziesięciu, kiedy pojawił się pociąg. A to sześć razy trzydzieści. A trzydziestka również jest wielokrotnością sześciu. Poświęciłam sporo uwagi tej cyfrze. Widzi pan?
Odgarnia włosy do tyłu i patrzy na mnie oniemiały.
– Uderzył w ciebie pociąg?
Mrugam i monotonnym głosem odpowiadam:
– Tak. Uderzył.
– To okropne.
– Rzeczywiście. Teraz jestem martwa. Jestem duchem. Nie widać?
Rzuca we mnie długopisem, który miał w kieszonce koszuli. Odbija się od mojego prawego cycka.
– HA. HA. Żartownisia.
Chichoczę, biorę kolejny łyk drinka i poprawiam okulary na nosie.
– Więc tak, moja była terapeutka uważa, że stąd właśnie wzięło się moje liczenie. Ponieważ prawie umarłam dokładnie tego samego dnia, kiedy opuścili mnie rodzice. Chyba mieli nadzieję, że zginę w tym zderzeniu, żeby mogli uznać to za wypadek. Używałam liczb jako sposobu na skupienie się na różnych rzeczach, tylko nie na fakcie, że rodzice aż tak mnie nienawidzili. – Odwracam wzrok, bo nie mogę znieść jego badawczego spojrzenia. – Myśli pan, że jestem dziwadłem, prawda? – Zanim zdąży odpowiedzieć, kontynuuję: – Wiem, że jestem dziwna. Wiem to bardzo dobrze. Czasami może to być irytujące, ale…
– Nie uważam cię za dziwadło – przerywa mi, obdarzając szczerym spojrzeniem. Nie wyczuwam żadnego kłamstwa. – Myślę, że jesteś niesamowitą asystentką i naprawdę świetną osobą.
Dobra… teraz mam trochę ochotę go przytulić, ale bez seksualnego podtekstu. Uśmiecham się, czując, że na moje policzki znowu wypływa rumieniec spowodowany jego komplementem.
– Dziękuję, panie C.
Patrzymy sobie w oczy przez dłuższą chwilę i coś między nami przeskakuje. Coś niewinnego, czystego, nowego, ekscytującego. Czy stajemy się przyjaciółmi?
Odwraca wzrok, gdy Laurie jęczy głośno i przekręca się na łóżku. Kiedy zaczyna znowu chrapać, pan C wzdycha i wstaje.
– Powinienem iść. Przyjdę po was jutro koło piątej.
– Świetnie. Poopalamy się przy basenie.
– Ty i opalanie? – Śmieje się i patrzy na mnie z góry na dół. – Czy twoje ciało kiedykolwiek widziało słońce?
– Nie i nie zobaczy. Laurie będzie się opalać, a ja zakryję się szczelnie i poczytam.
Wciąż się śmiejąc, opuszcza pokój, a ja depczę mu po piętach.
Odwraca się, a jego szare oczy mienią się rozbawieniem i szczęściem.
– Dobranoc, Rose.
– Dobranoc, panie C.
Zamykam drzwi i opieram się o nie. Dlaczego serce bije mi tak szybko?
Widzi mnie i moje szóstki.
– Dzień dobry, Pax – mówię radośnie i wchodzę do biura pana C z bajglami w dłoni. – Przybywam z darami.
– To miło z twojej strony – odpowiada Pax, patrząc, jak umieszczam oddzielnie zapakowanego bajgla na biurku pana C.
Pan C kończy rozmowę telefoniczną i patrzy na mnie, mrużąc oczy. Wygląda na zmęczonego i jest rozczochrany, ale to nic dziwnego, skoro jest na nogach od dwóch dni. Czasem tak robi, zwłaszcza kiedy pracuje nad czymś dużym. Tak bardzo kocha swoją pracę, że czasami zapomina o całym świecie.
– Pracujesz dla mnie od dziewięciu miesięcy i nadal nie ustaliłaś terminu urlopu. Miałem porozmawiać z tobą o tym już wczoraj.
– Nie mam jeszcze planów – odpowiadam.
– Kazałem ci coś zorganizować.
Wymieniam spojrzenia z Paxem.
– Myślisz, że potrzebuje odpoczynku ode mnie?
– Jeśli to prawda, możesz zamiast tego popracować dla mnie – sugeruje Pax, ze swoim zwykłym, flirciarskim uśmieszkiem na twarzy.
Pax jest tylko kilka lat starszy ode mnie i zajmuje się działem public relations. Jest genialny w swojej pracy i w mgnieniu oka doszedł na sam szczyt.
To żadna niespodzianka, bo jest naprawdę czarujący i niesamowicie uroczy. Ma policzki, które wyglądają na nieco za duże w stosunku do twarzy, oraz długie, głębokie dołeczki sięgające pełnych ust.
Możliwe, że trochę się w nim zadurzyłam. Teraz, kiedy przeniósł się do biura obok pana C, staram się znajdować różne wymówki, żeby na niego wpadać.
Nie chodzi o to, że chciałabym się z nim spotykać, ale czuję się dobrze, kiedy poświęca mi uwagę. Nawet mimo tego, że jego uwaga skupia się na każdej dziewczynie.
Może to właśnie mi uda się go usidlić?
Uch… brzmię jak skończona idiotka. Czytam za dużo romansów.
Odgarnia włosy do tyłu i uśmiecha się tak, że jego dolna warga zakrywa połowę górnych zębów.
Omdlewam.
– Łapy precz od mojej Rose – odpowiada żartobliwie pan C, mrugając do mnie przyjaźnie. To coś, czego nie robił już od jakiegoś czasu, bo jest pompatycznym dupkiem.
Jego Rose? To nawet słodkie.
– Może się nią podzielimy? Wciąż muszę znaleźć asystentkę, która nie potyka się o własne nogi i mój grafik – mruczy Pax, wzdychając dramatycznie, i przechyla głowę na boki, żeby rozciągnąć kark.
– Chętnie pomogę, kiedy będę mogła – rzucam, starając się nie trzepotać rzęsami jak jakaś spragniona seksu maniaczka.
Pan C rzuca mi znaczące spojrzenie.
– Płacę ci za pracę dla mnie i mojego zespołu, nie na rzecz zupełnie innej sekcji.
Unoszę brew i odgryzam się:
– Załatwiam sprawy dla pana żony, więc co to za różnica? Przynajmniej poświęcałabym czas firmie.
– Ooo, cięty język, podoba mi się. – Pax wciąż się uśmiecha, a ja próbuję nie zmoczyć majtek.
– Odkąd to załatwiasz sprawy dla mojej żony? – pyta rzeczowo pan C. Wygląda na sfrustrowanego.
– Od zawsze. – Odwracam wzrok, kiedy jego ostre spojrzenie się we mnie wwierca. Szybko dodaję szeptem: – Oczywiście nie mam nic przeciwko. Zawsze cieszę się, że mogę pomóc.
Brzmię jak straszny lizus, ale prawda jest taka, że im bardziej jestem zajęta, tym czuję się szczęśliwsza.
Pan Conti wpatruje się we mnie jeszcze chwilę, potem patrzy na Paxa i znowu na mnie.
– Dokończymy tę rozmowę później. Wracaj do pracy.
– Tak jest – mamroczę i rzucam mu gniewne spojrzenie, zanim wychodzę z biura. Irytuje mnie, że zostałam odprawiona jak dziecko. – A tak w ogóle, to proszę bardzo. Nie musi pan dziękować za lunch.
Słyszę, jak kółka jego krzesła skrzypią na podłodze, kiedy wstaje i uderza dłońmi w blat.
– Płacę ci za wykonywaną pracę. Nie musze być wdzięczny za każdym razem, kiedy coś zrobisz!
Czuję, jak moje opanowanie ulatuje, kiedy odwracam się do niego, bo jego okropny nastrój ostatnio naprawdę źle na mnie wpływa.
– Pan sobie w tym momencie żartuje, prawda? Wie pan, jaki dziś dzień?
Z błyskiem w oku otwiera usta, żeby mi odpowiedzieć, ale rzuca spojrzenie na swojego drogiego smartwatcha i mruczy pod nosem przekleństwo.
– Dokładnie. Jest sobota i mam dzisiaj wolne. – Zaciskam dłonie w pięści. – Nie tylko przyniosłam panu lunch, bo wiedziałam, że w innym wypadku nic pan nie zje, ale pańska żona wrzeszczała przez telefon na mnie, bo nie odbiera pan swojego telefonu i nie zabrał pan Marii do zoo, jak obiecał. Więc… proszę zgadnąć, kto zaraz zabiera pana córkę do zoo, żeby pan mógł skończyć cokolwiek pan robi, i żeby mała wreszcie przestała płakać? I żeby pana żona przestała na mnie wrzeszczeć? – Poprawiam kok i zadzieram podbródek. – Może mnie pan dyscyplinować do woli w swoim czasie, panie Conti, ale nie będzie pan strofował mnie w moim. Dam znać pana żonie, że jednak pan żyje.
Po tych słowach odwracam się w stronę drzwi. Czuję się radosna i żywa. Nigdy wcześniej nie odzywałam się do niego w taki sposób, ale przez ostatnie kilka tygodni zachowywał się jak totalny dupek. Bez przerwy zwracał się do mnie, jakbym była niczym więcej, jak tylko brudem na jego podeszwie.
Zwykle świetnie się nam razem pracuje, ale nie ostatnio. Straszna z niego zrzęda. I prawdę mówiąc sposób, w jaki pani Conti rozmawia ze mną i bezustannie każe mi załatwiać dla niej jakieś bzdury, odciągając mnie od obowiązków, coraz bardziej działa mi na nerwy.
Traktują mnie jak swoją niewolnicę i już nawet się do mnie nie uśmiechają.
Kiedyś praca mi wystarczała, uszczęśliwiała mnie, ale teraz nie mam ochoty tam chodzić. Cóż… może poza okazją, żeby spotkać Paxa.
Jadę do ich domu na przedmieściach. Przemierzam pięćdziesięciominutową trasę, żeby zabrać bardzo podekscytowaną Marię.
Jedziemy do zoo. Kolejna długa trasa. Trzymam ją za rękę, kiedy przemierzamy wszystkie ekspozycje, oglądając żyrafy i lwy, które śpią, jak zawsze. Nigdy nie ruszają się, kiedy przychodzę, leniwe koty.
Telefon zaczyna wibrować mi w kieszeni, a Maria od razu robi smutną minę.
– To twój tata – wyjaśniam, przykładając telefon do ucha, i nadal trzymam ją za rękę. – Tak, panie Conti?
– Gdzie jesteście?
– W zoo.
Wzdycha, jakby był zirytowany.
– Gdzie w zoo?
– Przy lwach.
– Zostańcie tam.
– Ale…
– Zostańcie. Tam.
Patrzę na zaciekawioną Marię.
– Twój tata tu idzie, jak sądzę, więc musimy na niego poczekać.
– JUPI! – krzyczy, podskakując i prawie wylewając napój, który trzyma w dłoni.
Wpycham telefon do torebki, biorę od niej kubek i rozglądam się wokoło. Jest tłoczno, a dzień jest bardzo ciepły jak na październik, ale nie przeszkadza mi upał. Ludzie często pytają, jakim cudem nie roztapiam się w ciuchach, które noszę, ale są workowate, więc nawet nie czuję tego tak bardzo, jakby mogło się wydawać, no i wszędzie, gdzie chodzę, mają klimatyzację. Poza tym, kiedy pan Conti tu dotrze, na pewno powieje chłodem.
– Tatuś! – krzyczy radośnie Maria po kilku minutach oczekiwania i wbiega w gęsty tłum.
– Maria! – wrzeszczę, podążając za nią. – Wiem, że chcesz zobaczyć się z tatą, ale proszę, nie odbiegaj, jak… – Pan C chwyta ją w ramiona bez szwanku, a ja czuję się głupio, że chciałam ją upomnieć, zwłaszcza w jego obecności. Niektórzy rodzice źle reagują na coś takiego, ale wydaje się, że on nie ma nic przeciwko. Zwilżam wargi i rzucam mu beznamiętne spojrzenie, podczas gdy on obdarza mnie uśmiechem.
Może jestem cicha i zwykle nie dążę do konfrontacji, ale to nie znaczy, że odpuszczę zawsze, gdy ktoś okaże mi odrobinę uprzejmości. Zwłaszcza jeśli za coś mi nie płacą, a jasno dali do zrozumienia, że cenią mnie tylko dlatego, że płacą.
– Dobrze – mówię, podając napój Marii, która nadal stoi w objęciach ojca. Jej oczy robią się okrągłe z żalu. – Zobaczymy się we wtorek na treningu piłki nożnej.