Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór głęboko poruszających listów pożegnalnych, pisanych przez żołnierzy do swoich bliskich podczas wojen, prowadzonych w trakcie minionych dwustu lat. Odkrywa najgłębsze odczucia i myśli piechurów, marynarzy i lotników podczas wojen, prowadzonych przez ostatnie dwieście lat na różnych kontynentach: od kampanii napoleońskiej przez wojnę secesyjną i obie wojny światowe po interwencje w Iraku i Afganistanie.
Każdy z tych listów to utrwalenie dramatycznego momentu, w którym piszący stawali w obliczu śmierci. Niektóre z nich zostały napisane albo podyktowane przez śmiertelnie rannych; te, które powstały w przededniu wielkich bitew, zawierają przeczucie nadciągającej hekatomby; inne wyszły spod pióra żołnierzy nękanych wizją własnej śmierci, pilotów - samobójców albo skazanych na śmierć więźniów. Niektórzy z tych ludzi rzeczywiście zginęli wkrótce potem, inni – przeżyli.
Pisali o ponurych realiach pola bitwy i swoim codziennym żołnierskim trudzie, o patriotyzmie lub rozgoryczeniu, o głębokiej wierze czy też rozczarowaniu polityką, o żywionym optymizmie lub chwilach załamania. Przede wszystkim jednak pisali o swojej miłości do bliskich i pragnieniu powrotu do domu.
Listy te, mimo że powstały w różnych epokach, mają wiele cech wspólnych.. Wszystkie mówią o tragizmie każdej wojny i fundamentalnej ludzkiej potrzebie pożegnania się z bliskimi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 558
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeśli czytasz te słowa… Ostatnie listy żołnierzy z linii frontu
Siân Price
Wstęp: Saul Kelly
Tłumaczenie: Grzegorz Siwek
First Published in 2011 by Frontline Books under the title
IF YOU ARE READING THIS: LAST LETTERS FROM THE FRONT LINE
Copyright © Siân Price, 2011 Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo RM, 2014
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected] www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.
Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
ISBN 978-83-7773-147-5 ISBN 978-83-7773-291-5 (e-Pub) ISBN 978-83-7773-292-2 (mobi)
Redaktor prowadzący: Longina Rutkowska-KaliszRedakcja: Irmina Wala-PęgierskaKorekta: Krystyna BudekProjekt okładki: Wiktor JędrzejecZdjęcie na okładce: Narodowe Archiwum CyfroweOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
SPIS TREŚCI
Podziękowania
Od autorki
Przedmowa
Wprowadzenie
Na wojnie z Francją
Wojna secesyjna
Wojna brytyjsko-zuluska
Wojna burska
Wielka Wojna
Druga wojna światowa
Konflikt falklandzki
Wojny w Iraku i Afganistanie
Źródła fotografii
Bibliografia
Tym, co padli, i tym, którzy przeżyli
Inspiracją do powstania tej książki był program Radia BBC 4 zatytułowany If You’re Reading This… Mam wielki dług wdzięczności wobec Siobhan McClelland, pomysłodawczyni tej audycji, która jednak, wskutek wypadku samochodowego, nie zdołała jej zrealizować. Był to temat bardzo bliski sercu Siobhan, gdyż jej wuj napisał ostatni, pożegnalny list przed podjęciem służby w Irlandii Północnej. Produkcja wspomnianej audycji umożliwiła mi wejrzenie w serca i umysły żołnierzy, marynarzy i lotników z ostatnich trzystu lat.
Listy pożegnalne stały się tematem, który zdominował ponad trzy lata mojego życia. W archiwach na całym świecie szukałam listów napisanych w czasie konfliktów zbrojnych przez żołnierzy różnych narodowości; rozmawiałam z tysiącami byłych żołnierzy, w tym kobiet, wysłuchałam wspomnień i opowieści pogrążonych w żałobie rodzin. Po przeczytaniu całych zbiorów listów poczułam, że tamci ludzie stali mi się niesłychanie bliscy, gdyż dane mi było wejrzeć w ich najskrytsze myśli i odczucia. Mam nadzieję, że oddałam sprawiedliwość wszystkim mężczyznom i kobietom, którzy są bohaterami niniejszej książki, a także złożyłam hołd tym, którzy padli na polu bitwy.
Jestem wdzięczna wielu ludziom i dziękuję każdemu, kto przyczynił się do powstania tej książki – jednak szczególnie chciałabym podziękować Garethowi Gloverowi, Donowi Evansowi, Susie Fleming, Rodowi Suddaby’emu i całemu personelowi Imperial War Museum; Natalii Dannenberg i Alastairowi Massiemu z National Army Museum; Takeshiemu Kawatoko, Elsie O’Dell, Sarah Holmes, Davidowi Devenny’emu, Tristramowi Clarke’owi z National Archives of Scotland; Lisie i Robertowi Fosterom, Effie Karageorgos, Marie Perry, Annie Caitlin, pracownikom i członkom BFBS Television & Radio, SSAFA, Fundacji Dobroczynnej RAF, Królewskiego Legionu Brytyjskiego, Jane Ellison z BBC i Terry’emu Lewisowi z firmy Tinderbox. Chciałabym też podziękować Michaelowi Leventhalowi z wydawnictwa Frontline Books i menedżerce niniejszego projektu wydawniczego Jessice Cuthbert-Smith za cierpliwość i wszechstronną pomoc.
Pragnę również podziękować przyjaciołom, rodzinie i bliskim, którzy towarzyszyli mi w tej jakże emocjonującej przygodzie literackiej – pomagając mi, entuzjastycznie zachęcając do pracy nad książką i przypominając o upływających terminach!
Serdecznie dziękuję za zezwolenie na wykorzystanie w niniejszej książce materiałów i cudzych tekstów objętych prawami autorskimi. Dołożyłam wszelkich starań, aby dotrzeć do właścicieli tych praw i uzyskać ich zgodę na cytowanie wspomnianych materiałów. Z góry przepraszam za wszelkie możliwe omyłki i niedopatrzenia; będę wdzięczna za zwrócenie mi na nie uwagi. W nielicznych przypadkach nie udało mi się dotrzeć do żyjących potomków autorów listów i z chęcią nawiążę z nimi kontakt.
Cytując teksty źródłowe, w niektórych miejscach wprowadziłam pewne korekty ortograficzne i uwspółcześniłam interpunkcję z myślą o ułatwieniu lektury listów.
Niemal co tydzień w pobliżu ruchliwego ronda na trasie A417 opodal brytyjskiej Akademii Wojskowej w Shrivenham w hrabstwie Wiltshire w południowo-zachodniej Anglii przez wiele lat odbywała się pewna zaimprowizowana ceremonia. Grupa osób z różnych środowisk – cywilów, czynnych wojskowych i przedstawicieli lokalnego oddziału Legionu Brytyjskiego – zbierała się w tym miejscu, aby oddawać honory konduktom pogrzebowym przeciągającym tamtędy z bazy RAF-u w Lyneham, w pobliżu Wooton Bassett, do biura koronera w Oksfordzie. Czarne karawany wiozły przystrojone flagami trumny ze zwłokami młodych ludzi, którzy polegli w służbie swego kraju, walcząc z talibami w Afganistanie. Takie widoki na angielskiej prowincji, zakłócające sielską atmosferę codziennego życia, skłaniały do rozmyślań nad tym, kim byli ci młodzi żołnierze obojga płci, co widzieli i co osiągnęli w swoim krótkim życiu i jak ich rodziny oraz cały naród przyjęli ich śmierć. Smutek mieszał się z gniewem pod wpływem refleksji o kosztach i przyczynach wojny, na której stracili życie. Jednakże rozmyślaniom takim oddawali się częściej cywile niż wojskowi, gdyż we współczesnej armii brytyjskiej służą zawodowi żołnierze, co pozwala im godzić się z ponoszonymi stratami i zajmować się dalej tym, co uważają za swoją pracę. Nie oznacza to, że zapominają o poległych kolegach. Wprost przeciwnie: pamiętają o nich i o ich poprzednikach. We wszystkich bazach i instytucjach wojskowych, a także w miastach i miasteczkach w całej Wielkiej Brytanii co roku odbywają się uroczystości upamiętniające różne kampanie oraz rocznice, w tym rocznicę zakończenia pierwszej wojny światowej. Rodziny poległych również wspominają ich na swój własny sposób. Pomagają im w tym fotografie, ulubione przedmioty i listy. Te ostatnie często wzbudzają największe emocje, gdyż zawierają ostatnie przemyślenia ukochanych bliskich. Stają się bezcennymi pamiątkami, które niosą pociechę i przywołują pamięć o poległych. Obecnie wspomnienia takie często trafiają do internetu, i są wciąż uzupełniane. To najnowszy sposób radzenia sobie z żalem po utracie bliskich oraz utrwalania pamięci o nich. Wraz ze zmianą pokoleń wspomnienia ulegną zatarciu, o ile nie unieśmiertelni się poległych.
Wartością niniejszej książki jest przede wszystkim to, że przywołuje wspomnienia o młodych ludziach, którzy wyruszali na wojny, od tych z epoki napoleońskiej po tę w Afganistanie, dając wgląd w ich ostatnie listy do domów, do bliskich. W ten sposób Siân Price pragnie oddać hołd wszystkim tym, którzy złożyli „najwyższą ofiarę”, ginąc na wojnie. Znamienne dla każdej dobrej książki jest to, że skłania czytelnika do zrewidowania własnych przemyśleń i przypuszczeń na dany temat. Opracowany przez Siân Price zbiór ostatnich żołnierskich listów też pełni taką funkcję. Autorka objaśnia, że listy owe pisano z rozmaitych powodów: aby pożegnać się z rodziną i przyjaciółmi, wyrazić miłość i wdzięczność, pojednać się, pocieszyć lub dać praktyczne wskazówki na wypadek śmierci. Ale Siân Price przedstawia też pobudki, którymi kierowali się idący na wojnę żołnierze, i to, jak z upływem wieków ulegały one pewnym subtelnym zmianom. W okresie pomiędzy XIX a XXI stuleciem gotowość oddania życia za „niebo, dom i matkę” została zastąpiona przez „więzy koleżeńskie”, a całkiem niedawno przez odartą z heroizmu „powinność”. Świadczy to o profesjonalizmie współczesnych brytyjskich sił zbrojnych, jakże odmiennych od gigantycznych armii poborowych, które ścierały się w obu wojnach światowych lub też żołnierzy epoki wiktoriańskiej, wywodzących się z wielkomiejskich ruder. Pewne tematy są niezmienne: niechęć i rozczarowanie do polityków i żandarmów oraz naczelnego dowództwa; gotowość do poświęceń w imię lepszej przyszłości; beztroska i pogoda ducha w obliczu przeciwieństw losu oraz możliwej śmieci, a także – przede wszystkim – czarny humor. Te ostatnie listy dowodzą, jak bardzo owi młodzi ludzie chcieli, aby ich bliscy i przyjaciele zrozumieli, czego doświadczyli na wojnie.
Mnie najbardziej poruszyły rozdziały o wojnie w Iraku i Afganistanie. Dlaczego? Pewnie dlatego, że znam, bądź znałem, niektórych żołnierzy walczących w tych wojnach. Uczyłem ich, rozmawiałem z nimi, śmiałem się razem z nimi i pomagałem im zostać dobrymi żołnierzami, marynarzami i lotnikami. Nie można też zapominać o kobietach z wojska. Coraz więcej młodych kobiet pełni służbę w siłach zbrojnych, a ich wojenne doświadczenia zostaną zapisane w przyszłości. Kobiety nie są już – tak jak to niegdyś bywało – biernymi obserwatorkami działań wojennych. Do najbardziej wyrazistych obrazów z tej książki należą niewątpliwie opisy byłej francuskiej cesarzowej Eugenii, odwiedzającej miejsce śmierci swego syna, który padł w walce z Zulusami w Afryce Południowej, oraz Melissy, wdowy po starszym szeregowym Jesse Givensie, zabitym w Iraku 1 maja 2003 roku. Listy Jessego do nienarodzonego jeszcze syna pozostaną w mojej pamięci na bardzo długo.
Saul Kelly
Każdy, kto pisze któryś z tych listów, mówi w istocie: bardzo mi przykro, że mnie tam nie ma. Chciałbym tam być[1].
W pociągu było ich czterech. Nie mieli więcej niż po osiemnaście lat, tłoczyli się w korytarzu wagonu, pijąc z puszek jasne piwo i żartując hałaśliwie o tym, co ich czekało. Okazało się, że te chłopaki to żołnierze; wracali do koszar i czekał ich przerzut do Afganistanu. W bojowym nastroju zaczęli rozprawiać o podnoszących poziom adrenaliny niebezpieczeństwach na polu walki. „Nie, to nam się nie przytrafi” – zgadzali się co do tego. Mam nadzieję, że rzeczywiście się nie przytrafiło. Mam także nadzieję, że posłuchali rady, dawanej dziś rutynowo żołnierzom wysyłanym na pole walki – aby napisali pożegnalne listy do bliskich i ukochanych.
Wojskowe listy pożegnalne mają długą historię, niewątpliwie związaną z rozwojem piśmiennictwa. Zawsze odzwierciedlały fundamentalną ludzką potrzebę pożegnań w obliczu sytuacji zagrażających śmiercią. Listy takie, bez względu na stopień wojskowy, narodowość, wiek czy płeć ich autorów, świadczą o tym, że żołnierze to nie bezosobowe automaty. Mimo że każdy człowiek ma inną sytuację życiową, inne poglądy i przekonania, pożegnalne listy poniekąd zrównują ze sobą ludzi.
Podczas pracy nad tą książką rozmawiałam z wieloma rodzinami oraz wojskowymi o odczuciach, towarzyszących pisaniu i czytaniu pożegnalnych listów. I właściwie wszyscy mówili o tym samym. Listy pożegnalne zmuszają do konfrontacji z tym, o czym nawet nie ośmielamy się myśleć: ze śmiercią i śmiertelnością. Co więcej, w swej istocie wyrażają to, co leży u źródła człowieczeństwa – miłość i wdzięczność.
Niełatwo jest pisać takie listy. Niektórzy załamują się podczas ich pisania, inni znowu sporządzają obszerne brudnopisy, szukając właściwego słowa. Silne emocje, zawarte w takich listach, wydają się niemal sprzeczne z utrwalonym obrazem beznamiętnego, rzeczowego żołnierza. Pewien wojskowy kapelan wyjaśnił tę dychotomię, opowiadając historię o wojownikach ze Sparty. Przed walką wili dwie bransolety z zielonych gałązek.
Na jednej z nich wycinali słowo „wino”, odzwierciedlające ich życiową rolę rolnika, syna, męża, ukochanego; na drugiej widniało słowo „krew”. Bransoletę z „winem” zostawiano w koszu, a tę z „krwią” zakładano do bitwy. Żołnierze w bitwie, zwykli mężczyźni w domu; o odrębności tych dwóch światów świadczą pożegnalne listy pisane przez ludzi, którym przyszło szufladkować emocje, aby móc podjąć się zapewne najtrudniejszego, najbardziej ryzykownego zadania na świecie. „Wszystkie one przepojone są przeświadczeniem »ze mną nie stanie się nic złego«. Pożegnalny list można uważać za swoistą technikę przetrwania”, jak wyjaśniła dziewczyna jednego z żołnierzy.
W tej książce starałam się w miarę możności cytować takie listy, pisane „na wypadek śmierci” przez wojskowych. Przytoczyłam też wiele tych, które rzeczywiście okazały się ostatnim pożegnaniem. Bez względu na to, czy znalazło się w nich kilka zdań świadczących o złych przeczuciach w ogólnie pogodnym liście do domu, czy też stanowią szczegółową ostatnią wolę, są równie poruszającym i cennym świadectwem. W istocie na przestrzeni dziejów listy pożegnalne przybierały różnorodne formy, i nadal się zmieniają we współczesnym multimedialnym świecie. Część nich to frontyspisy w skrupulatnie prowadzonych dziennikach wojennej służby; są też miniaturowe, niemal mikroskopijne słowa zapisane na skrawkach papieru. Jedno z pożegnań spod Gallipoli z czasów pierwszej wojny światowej, odkryte w pewnym australijskim archiwum, zostało nawet zapisane szyfrem, na karcie o wymiarach pięć na pięć centymetrów. Składało się z osobliwego ciągu wersalików, kropek i iksów, rozszyfrowanych jako ponura przestroga: „Jeżeli zginę…”[2].
Niektóre z listów zostały napisane przez śmiertelnie rannych i upstrzone są plamami błota, potu lub budzącymi grozę śladami krwi. Wielu żołnierzy pisało listy w przededniu wielkiej ofensywy lub bitwy: są one katartycznym wyrazem przeczucia nadchodzącego końca. W wielu wypadkach konający dyktowali epitafia kolegom, aby ci je zapisali i przekazali, wraz z głęboko poruszającymi kondolencjami. Wydając ostatnie tchnienie, rozstając się z życiem, chcieli w ten sposób znaleźć się w domu, razem z bliskimi. Innego rodzaju listy pisano w poczuciu makabrycznej nieuchronności: ich autorami byli nie tylko żołnierze przeczuwający swoją śmierć, lecz także piloci kamikadze czy skazani jeńcy. „Jestem spokojnego umysłu i gotowy na swój los”[3], zapisał John Andre w przededniu swej egzekucji, skazany za szpiegostwo w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Nie sposób ustalić z całkowitą pewnością, kiedy rozpowszechniło się pisanie takich listów, jednak oficjalnie frontowa poczta polowa zaczęła działać na początku XVII wieku. Jeden z najdawniejszych listów, na który natrafiłam, datowany na rok 1745, został napisany kilka godzin po bitwie pod Fontenoy, w latach wojny o sukcesję austriacką. Phil Browne zwierzał się w liście swemu bratu:
… nie wiadomo, czy przetrwam ten dzień i czy dożyję jutrzejszego wschodu słońca… Czuję spokój i nie boję się niczego, co nastąpi po śmierci, poddając się całkowicie woli wielkiego i niepojętego Boga, który… ma słuszne prawo przywołać śmierć w takim czasie i w taki sposób, jaki mu się podoba…[4].
Pisane na przestrzeni dziejów pożegnalne listy wiele łączy, widać jednak także wyraźne różnice, na które starałam się zwracać uwagę w każdym z rozdziałów. Zdarzają się listy zniewalająco romantyczne i rozpaczliwie smutne, niesłychanie zabawne lub złośliwie polemiczne. „Drodzy Mamo i Tato. Mieliście rację. Powinienem był pójść do college’u” – to fragment jednego z pożegnań z Iraku. Z drugiej strony wiele listów – zwłaszcza tych z epoki wiktoriańskiej, kiedy wyjątkowo dbano o zachowanie pozorów aż po śmierć – jest pozbawionych wszelkiego sentymentalizmu, a przy tym bardzo rzeczowych. Jeden ze stałych motywów wszystkich takich listów to wyrażanie miłości do rodziny. Szczere i serdeczne „Zawsze będę was kochał” ma moc zawierania wszystkich życiowych doświadczeń w jednym prostym zdaniu. Motywy religijne w listach dowodzą pobożności społeczeństw na przestrzeni dziejów, choć wyróżniają się pod tym względem listy z wojny secesyjnej i pierwszej wojny światowej. W ostatnich chwilach życia wielu ateistów odnajdywało nadzieję i pocieszenie w wierze: „Jeżeli już się nie zobaczymy na tej ziemi, spotkamy się w niebie” – takie optymistyczne przesłanie przewija się w niezliczonych listach pożegnalnych.
Nie tylko niedawne konflikty zbrojne były przyczyną zjadliwych komentarzy żołnierzy; opinie natury politycznej pojawiają się w pożegnalnych listach już w czasie amerykańskiej wojny o niepodległość i wojen napoleońskich. Wyrzekanie na zdrajców i marne dowodzenie to stały motyw na przestrzeni dziejów. W przeszłości polityka związana była ściśle z „chwałą” śmierci na polu bitwy – złożeniem krwawej ofiary na ołtarzu ojczyzny lub idei. „Jakżeż chwalebnie jest zginąć za swój kraj, broniąc niewinnych dziewcząt i kobiet przed kłami rozpustnych najemników z Północy”[5], zapisał William Plane w czasie wojny secesyjnej. Dzisiaj takich słów, takiego języka już się nie spotyka. Duma z odgrywanej roli i niezłomny patriotyzm są tak silne jak dawniej, lecz we współczesnych listach pożegnalnych mowa raczej o powinności, a nie o samej walce. „Zrobię, co do mnie należy” stało się nowożytną żołnierską mantrą.
Pożegnalne listy mają także, co zrozumiałe, charakter konfesyjny. Stanowią ostatni osobisty przekaz, przesłanie, rodzaj spadku. Niezmienne pragnienie rozwiązania zadawnionych problemów, objaśnienia postępków i odczuć przebija przez wiele takich listów. Żołnierze przyznają się do niewierności, radzą, jak unikać bądź nie powtarzać błędów, wyjawiają skrywane od dawna sekrety. Jedno z najbardziej niezwykłych świadectw to list pewnego ojca, zdumiewająco szczerego w swoim listownym pożegnaniu z dziećmi podczas drugiej wojny światowej. Szeregowiec Frank Lee borykał się z problemami małżeńskimi, gdy w 1942 roku poszedł na wojnę jako sanitariusz:
Wojna trwa, toną torpedowane okręty, wybuchają bomby, a poza tym wszelkie możliwe niebezpieczeństwa grożą na lądzie i z powietrza. Być może nigdy więcej już was nie zobaczę, ani nie usłyszę waszych ukochanych głosów, ale może ten list ponownie zbliży nas do siebie – poprzez morza, lata albo i nicość śmierci, gdyby nie udało mi się wrócić.
Kiedy, czy też jeśli, będziecie czytać ten list, którego z powodu młodego wieku pewnie nie zrozumiecie, pamiętajcie, że tatuś was kocha i będzie kochał wiecznie. Zawsze o was myślę i szczerze wyznaję, że moją jedyną prawdziwą troską na tej wojnie jest to, że może już nigdy was nie zobaczę i nie dowiem się, jak dorośliście… Poślubiłem waszą matkę osiem lat temu… Wierzyłem, że mnie kocha; ja też ją kochałem i na swój sposób nadal darzę ją miłością, chociaż mało mam teraz ku temu powodów… Napisała mi, że już o mnie nie dba i znalazła kogoś, kto ją pokochał, a ona jego. Przyjechałem do domu dwa tygodnie temu na przepustkę. On wyjechał do Cheshire, ale pisał do niej. Znalazłem fragment jednego z jego listów. Ona była w stosunku do mnie bardzo zimna i uszczypliwa, robiła wszystko, żeby mi dopiec… Zagroziłem, że go przegonię, ale powiedziała, że i tak z nim wyjedzie, i podsunęła mi jego zdjęcie pod nos. To wasza matka zniszczyła mój dom i szczęście. Chciałbym, żeby było inaczej, ale nie jest. Modlę się, abym wrócił do was do domu i mógł uczynić dla was to, czego nie potrafi zrobić kobieta tak niewierna wobec swojego męża i rodziny[6].
Ostatecznie Frank przeżył i rozwiódł się z żoną.
Wszystkie pożegnalne listy były pisane przez ludzi znajdujących się w skrajnych sytuacjach. Wielu żołnierzy nie czytało powtórnie tego, co napisali. Pewien walijski gwardzista wspominał z pewnym zażenowaniem, jak głęboko schował swoje pożegnalne listy: „Przeczytanie tego, co napisałem, byłoby dla mnie jak otwarcie puszki Pandory”. Wielu żołnierzy, w tym kobiet, którzy napisali pożegnalne listy i uszli z życiem z późniejszych walk, podarli je albo spalili na zakończenie wojskowej służby. Akt taki zrodzony był zapewne z potrzeby zamknięcia wyjątkowego rozdziału życia, pragnienia zapomnienia o najgorszych chwilach. Jeden z żołnierzy wyjaśnił: „Wszyscy wiemy, że musimy złożyć największą ofiarę, że po prostu trzeba to zrobić” – i spalił swoje listy po tym, jak powrócił cały i zdrowy z Iraku. A matka pewnego żołnierza tak wspominała co czuła, kiedy syn powiedział jej, że napisał pożegnalny list i powierzył go na przechowanie rodzicom chrzestnym: „Był to dla mnie przejaw pogodzenia się z nieuniknionym ryzykiem, niepozbawiony jednak sentymentalizmu. Część rozmowy, którą odbyliśmy, sprowadzała się do patrzenia sobie w oczy i wyznania miłości. To także był rodzaj listu pożegnalnego”.
Podczas pisania tej książki miałam do czynienia ze zrozumiałą niechęcią do ujawniania treści listów pożegnalnych napisanych w trakcie niedawnych konfliktów zbrojnych. Różni się to od sytuacji po pierwszej i drugiej wojnie światowej, kiedy to matki często publikowały ostatnie listy swoich synów światu ku przestrodze. Pewien żołnierz sporządził notatkę z poleceniem publikacji pozostawionego przezeń pożegnalnego listu, aby „przekazać następnym pokoleniom intensywność odczuć dochodzących do głosu w oddziałach wojska przed działaniami, które, co jasne dla wszystkich, mogą zostać okupione ciężkimi stratami. Ten list może się okazać typowy, podobny do setek, a nawet tysięcy pozostawionych… Dla mnie to najświętsza relikwia, która mi pozostała z tych wojennych dni”[7]. Na wiele osamotnionych, owdowiałych czy osieroconych osób przedstawianie treści tych najbardziej osobistych dokumentów szerokiej publiczności oddziałuje wręcz katartycznie. Dla innych znowu samo napomknienie o pożegnalnych listach jest bolesne i trudne. Niewątpliwie będzie musiało upłynąć dużo czasu, zanim liczne listy pożegnalne żołnierzy współczesnej epoki trafią do historyków i szerokich rzesz czytelników. Lektura tych listów jest przeżyciem głęboko intymnym i jakże poruszającym. Nic więc dziwnego, że wiele rodzin nie ma ochoty ujawniać ich treści.
Listy takie stają się prawdziwymi skarbami, dając pewne pocieszenie w okresach żałoby. Są troskliwie przechowywane; wiele z nich przekazuje się w spadku kolejnym pokoleniom albo powierza archiwom. Spuścizna w postaci takich listów jest nieoceniona. Pozwalają one spojrzeć w przeszłość, dają wgląd w emocje, odczuwane pod wpływem spoglądania śmieci w twarz.
Reakcja rodzin na pożegnalne listy żołnierzy nie zmieniła się mimo upływu wieków. Pewna wdowa weterana walk w Wietnamie wyznała mi, że listy jej męża „przywołują tych, którzy nas pozostawili, gdyż poprzez nie trwa miłość”. Rozmawiałam z odbiorcami takich listów, którzy odczytują je na nowo codziennie, śpią, trzymając je koło łóżka, tak że niektóre z owych listów prawie się rozpadają od częstego zaglądania do nich; zdarza się też, że listy są schowane głęboko, bezpiecznie ukryte w schowkach, lecz czytywane rzadko. Musi upłynąć dużo czasu, nim ktoś znajdzie w sobie siłę do otwarcia i przeczytania listów poległych bliskich. W listach tych jest coś nieodwracalnego, a poza tym są świadectwem trwałej miłości. Kiedy wdowy, matki, dzieci i ukochane biorą do ręki te listy, dotykają czegoś pozostawionego przez bliskich, którzy odeszli. Gdy odczytują ponownie zapisane słowa, wyobrażają sobie, że polegli wypowiadają je na głos. Pożegnalne listy to ostatnie tragiczne ogniwo łączące z poległą osobą, przywołujące duchy tych, którzy zginęli. Bez względu na czas powstania listów – czy napisano je w XVIII czy XXI wieku – te głosy zza grobu wciąż mówią wyraziście i donośnie o koszmarze wojen.
W śmiertelnym bólu słowa wypowiedziane często zawodzą.
Za to słowa spisane trwają przez wieki.
Przypisy
[1] Płk Bob Stewart, oficer armii brytyjskiej w stanie spoczynku.
[2] 87/232, Australian War Memorial.
[3] William L. Clements Library, University of Michigan.
[4] B. Jay, Early Forces Mail, Gloucester: The Stuart Rossiter Trust Fund, 1997, s. 5.
[5] M. Lane (wyd.), Dear Mother: Don’t Grieve About me. If I Get Killed, I’ll Only Be Dead. Letters from Georgia Soldiers in the Civil War, Savannah, GA, Beehive Press, 1977, s. xii.
[6] Cyt. za zgodą Judith Wiles.
[7] Dokumenty archiwalne E.V. Tannera, Departament Dokumentów, Imperialne Muzeum Wojny.
ROZDZIAŁ 1
Zgodnie z twoim życzeniem wysyłam tych kilka linijek skreślonych w pośpiechu i zamęcie, aby cię zapewnić, że mimo twojego roztargnienia moje uczucie do ciebie jest tak samo silne jak zawsze. A gdybym jutro został trafiony kulą armatnią, ginąłbym z myślą o tobie[1].
W okresie od 1793 do 1815 roku Wielka Brytania była najbardziej zawziętym przeciwnikiem Napoleona na lądzie i morzu. Napoleon oświadczył, że musi „zniszczyć angielską monarchię”[2], i uznał Brytanię za terytorium należne Francji. Oba te kraje nie prowadziły typowej kampanii zbrojnej. Rewolucja francuska z 1789 roku była iskrą, która doprowadziła do wybuchu wojen, trwających od 1793 do 1802 roku. Fetowano tymczasowy pokój, jaki zapanował po traktacie z Amiens w 1802 roku, ale nie potrwał on długo. W latach 1803–1805 Wielkiej Brytanii nieustannie zagrażała francuska inwazja. Wojna na Półwyspie Iberyjskim zaczęła się od francuskiego ataku na Hiszpanię w 1807 roku i trwała do roku 1814. Potem, w 1815 roku, Napoleon, który uciekł z wygnania na Elbie, miał swoje „sto dni”. Bitwy pod Trafalgarem, Badajoz, Vimeiro i Waterloo zapisały się w powszechnej świadomości jako starcia niezwykle krwawe, okupione życiem wielu żołnierzy. Działo się to w okresie ruchomych działań wojennych, a Wielka Brytania i coraz to nowe koalicje starały się udaremnić dążenia Napoleona do „rządzenia światem”[3]. Były to zmagania na wielką, nieznaną wcześniej skalę, które objęły prawie całą Europę, a także Amerykę Południową, Karaiby i Indonezję.
Francja pod panowaniem Napoleona dążyła do zaborów i podbojów, a nie do zawarcia pokoju. Plan narzucenia Europie francuskiego porządku uważano tam za postępowy, a sam Napoleon pławił się w bitewnej chwale, głosząc zamiar naprawy świata. Ujmując rzecz w skrócie, wspomniany okres został zdominowany przez wojny, gdyż kolejne batalie prowadziły do nowych bitew, a odnoszone zwycięstwa rozbudzały zachłanność i zaborczość.
W 1793 roku armia brytyjska liczyła 15 tysięcy żołnierzy w kraju i kolejnych 30 tysięcy poza Wyspami Brytyjskimi. Uchwalono powołanie pod broń dalszych 25 tysięcy żołnierzy i 19 tysięcy członków milicji[4], a także zaciąg wojsk w Hanowerze. W okresie wojen napoleońskich co dziesiąty mężczyzna z Wielkiej Brytanii służył w wojsku, a zdarzało się, że na pokładach okrętów pojawiali się nawet ośmioletni chłopcy. W owym czasie nie wprowadzono jeszcze przymusowego poboru do wojska; do armii i milicji zgłaszali się ochotnicy, rekrutowani przez zespoły werbunkowe floty, a z afiszy można było przeczytać, że „łowcy dobrego rekruta otrzymają po trzy gwinee nagrody”[5]. W 1811 roku połączone siły brytyjskiej armii i floty wojennej liczyły około 640 tysięcy ludzi, a z racji niesłychanie wysokich strat na polach bitwy zaciąg do wojska trwał niemal nieustannie.
W Wielkiej Brytanii wyższe szarże oficerskie w marynarce wojennej i armii lądowej piastowali niemal wyłącznie przedstawiciele klasy wyższej i średniej, pośród których nie brakło synów duchownych i przedstawicieli palestry. Wielu z nich kupowało stopnie oficerskie po wstąpieniu do pułków i korzystało z rodzinnych koneksji, aby zapewniać sobie awanse i wyższe pobory. Listy oraz innego rodzaju relacje tych, którzy przeżyli – głównie osób z piśmiennych kręgów oficerskich – świadczą o tym, że takie podziały klasowe zasadniczo nie wpływały źle na relacje z żołnierzami. Ostatecznie przecież wszyscy walczyli razem, aby zwyciężyć wspólnego wroga, a doświadczeni oficerowie władali szpadami równie sprawnie jak szeregowcy. Utrwalony wizerunek zapijaczonego, niesamodzielnego i źle wyszkolonego prostego żołnierza do pewnego stopnia odpowiadał prawdzie, ale ostra dyscyplina sprzyjała utrzymaniu wojska w ryzach. Porucznik Woodberry pisał: „W istocie nienawidzę [wymierzania] kar cielesnych – ale posłuszeństwo trzeba utrzymywać, bo inaczej wkrótce zejdziemy na psy”[6]. Oczywiście nie należy zapominać, że kiedy nadszedł czas boju, to szeregowi żołnierze byli „wołami roboczymi” wojennej machiny. Tysiące z nich oddało życie. Szkolenie i uzbrojenie bywało w tym czasie bardzo różnej jakości, a wielu ludzi uczyło się sztuki walki dopiero na polu bitwy.
Na wiosnę 1798 roku armia francuska została skoncentrowana nad kanałem La Manche, a w Wielkiej Brytanii poważnie obawiano się jej desantu. Myśl o cesarskim orle dekorującym „wieżyce i bastiony” tego, co brytyjskie, wywołała „wielką grozę”. Na karykaturalnych afiszach przyrównywano Francuzów do „pająków”, które oplotą „sieć wokół swych ofiar”; odmalowywano ich także jako morderczych grabieżców oraz gwałcicieli, którzy nie cofną się przed niczym. Na plakacie w porcie Fishguard w zachodniej Walii widniało pytanie: „Czy chcecie, rodacy moi, kiedy pociągacie za spust albo władacie lancą, cierpieć, by córy wasze, wasze siostry i żony wpadły w łapy takich potworów?”[7]. Niebezpieczeństwo pobudziło naród i parlament do działania: wzdłuż wybrzeża wznoszono forty i mobilizowano rezerwowe korpusy. Ostatecznie groźba inwazji okazała się cokolwiek iluzoryczna, niemniej jednak zjednoczyła Brytyjczyków w walce z „korsykańskim łotrem”. Francuski cesarz i jego pogróżki stały się pożywką dla karykaturzystów, autorów pieśni, sztuk scenicznych i wierszy. Napoleona co rusz piętnowano w gazetach: „Bonaparte, postanowił nadejść… Na korsykańskiej kupie gnoju wyrósł ten grzyb…”[8].
W istocie jednak Anglicy zaczęli się bać. Miała to być walka na śmierć i życie z potężnym przeciwnikiem. Obdarzony fotograficzną pamięcią i niezwykle pracowity Napoleon często tyrał po osiemnaście godzin na dobę, „przetrawiając” masy dostarczonych mu informacji. Był pewny siebie, ambitny i kreował się na zdobywcę, którego skronie zdobił rzymski wieniec laurowy.
W 1801 roku wojska brytyjskie i osmańskie zmusiły Francuzów do kapitulacji w Egipcie, a zawarty w 1802 roku traktat w Amiens oznaczał przerwanie walk między Francją a Wielką Brytanią. Ten krótkotrwały pokój przyniósł chwilowe wytchnienie i ulgę żołnierzom, którzy pozostawali z dala od domów od miesięcy – a nawet od lat. Kontradmirał Collingwood pisał: „Nadzieja powrotu do mej rodziny i życia w spokoju oraz wygodzie pośród tych, których kocham, przepełnia moje serce radością”[9].
Bitwa pod Trafalgarem z 1805 roku należy do najsławniejszych zwycięstw Wielkiej Brytanii na morzu; odniesiono je dzięki świetnej taktyce i wielkiej brawurze. Dwadzieścia siedem jednostek pokonało 33 francuskie i hiszpańskie okręty u wybrzeży Hiszpanii, bez straty żadnego okrętu. Batalie toczone w latach po Trafalgarze ukształtować miały oblicze Europy na następne dziesięciolecia. Wellington i Nelson okryli się sławą zwycięskich wodzów na lądzie i morzu. Śmiała ucieczka Napoleona z więzienia na Elbie w lutym 1815 roku była ostatnią próbą ponownego rozniecenia wojennej pożogi. Doprowadziła do najsłynniejszej zapewne bitwy w europejskiej historii – pod Waterloo. Dążenie Napoleona do zapewnienia francuskiemu cesarstwu statusu dominującej potęgi zostało zduszone na dobre.
W ciągu ponad 22 lat kolejnych batalii zginął ponad milion Francuzów, a liczbę ofiar śmiertelnych w pozostałych krajach Europy szacuje się aż na pięć milionów. Markiz d’Argenson, francuski minister spraw zagranicznych, trafnie stwierdził: „Triumf to najwspanialsza rzecz na świecie… ale u jego podstaw są ludzka krew i strzępy zwłok”[10].
Wyruszając na wojnę: emocjonalne i radosne pożegnania
Wyruszający w tym czasie na wojnę żołnierze ulegali przede wszystkim takim emocjom jak podekscytowanie, uniesienie patriotyczne i radość, lecz – jak pisał porucznik John Hildebrand – w piersiach kobiet, które pozostawały w domu, było „mniej entuzjazmu”[11]. Niektóre żony wyjeżdżały razem z mężami, podczas gdy inne ze łzami w oczach żegnały swoich małżonków w portach, dając im na pamiątkę talizmany, kosmyki włosów i miniaturowe wizerunki. Wielu z odpływających mężczyzn nigdy wcześniej nie było poza Brytanią i wesoło podążało w nieznane. Joseph Coates pisał: „O, z jakąż radością wyruszałem – mało myśląc, nie dbając nawet o to, co mnie spotka, widząc tylko obce miejsca i nieznane twarze”[12]. Zetknięcie z nowymi ludźmi, kulturami i językami stanowiło atrakcyjny produkt uboczny toczących się w odległych krajach konfliktów zbrojnych; pewien żołnierz tak oto opisywał swoje wrażenia z Kopenhagi: „Niższy stan tutejszych ludzi jest wielce brzydki, ale i bardzo czysty; niektóre kobiety bardzo urodziwe, mają w sobie coś szlachetnego, niespotykanego gdzie indziej”[13].
W listach niekiedy wyczuwa się pewną nerwowość, choć żołnierze na ogół tłumili takie odczucia w listach do domów. Kapitan John Lucie Blackman uważał swój los – jakikolwiek miał się on okazać – za „la fortune de guerre”[14]. Kanonier Andrew Philips napisał w 1804 roku: „Drodzy Ojcze i Matko… Nader się lękam, że już więcej się nie zobaczymy”[15], a J.O. Hewes poinformował swojego ojca w 1807 roku: „Przygotowani na rejs, w każdej chwili wyjść możemy w morze. Spodziewamy się bardzo trudnych bojów”[16]. Żołnierze zazwyczaj cieszyli się, że będą się mogli zasłużyć i wykazać odwagą: „To, moi drodzy rodzice, najpiękniejszy dzień w mym życiu, i liczę, iż jeśli znajdę się tam, gdzie sposobność się nadarzy do okazania dzielności, to jako wasz syn nie zhańbię imienia brytyjskiego żołnierza”[17], napisał George Simmons. Ci, którzy pozostali w domach, w różnych krajach, niespokojnie oczekiwali na wieści od bliskich. Madmoiselle de Touche pisała do diuka Fitzjamesa: „Wróć, najdroższy, zaklinam cię. Czekam na ciebie… Adieu, mój ukochany, nie zapomnij o mnie. Ściskam cię czule, z całego serca”[18].
Gorący patriotyzm: niezłomna wiara w słuszność sprawy
Niewielu szeregowych żołnierzy umiało czytać i pisać[19], ale relacje oficerów i nieliczne ocalałe listy prostych wojaków z tamtej epoki to świadectwo niezłomnego patriotyzmu i wiary w sens walki o swój kraj, rozbudzanej przez emocjonalne przemowy oficerów – którzy sami niewątpliwie też wierzyli w swoje zapewnienia. Gazety i broszury rozniecały szowinistyczną gorączkę, głosząc, że kampanie prowadzono „za sprawę Anglii – cywilizowanej Europy i całego świata”. Wieści o każdym „sławetnym” zwycięstwie trafiały na afisze i pierwsze strony gazet, przetykane owacjami: „Hurra dla naszych chłopców!”, oraz opisami tego, jak to „spuszczono cięgi nieprzyjaciołom”. Najnowsze informacje niezwłocznie trafiały do druku – z podkreśleniem danych o liczbie zabitych. „Wspaniałe wieści z Hiszpanii”, pisano w jednej z publikacji. „…Właśnie powróciłem z Hiszpanii. Dupont z dwudziestoma tysiącami ludzi WZIĘTY”[20].
Brytyjska ludność wprost chłonęła radosne wiadomości zza mórz, również listy do domów były pełne patriotycznych uniesień. Generał-major William Ponsonby napisał na kilka dni przed Waterloo: „W Anglii wydaje się panować wojenny nastrój i wielka wiara w pomyślny rezultat… Bonaparte z pewnością potrzebował będzie całych swych nadzwyczajnych zdolności, ażeby oprzeć się wielkiej sile, jaka niebawem nań uderzy”[21]. Lata wcześniej William Thornton Keep wyrażał podobne przeświadczenie: „Bonaparte padnie teraz albo nigdy. Połączone działania jego nieprzyjaciół zgnieść go mają. Lecz jeśli tego uniknie, skutki będą straszliwe dla Anglii i innych narodów Europy”[22]. Nawet europejscy dygnitarze zjednoczyli się w antynapoleońskich nastrojach. Listy, z których wyziera strach przed wojskami Napoleona, były bardzo nieliczne. Francis D’Oyly wyznał swojej matce: „Ty i ja jako jedyni… zdajemy się sądzić, że nieprędko pobijemy Napoleona”[23].
Patriotyzmem wykazywali się także francuscy żołnierze. Jeden z nich napisał do domu, zdecydowany walczyć do śmierci – „ważne jest, ażeby wojsko i flota przeszły teraz do działań i dowiodły swej niepodzielności” – opisując stoczoną walkę mianem podobnej do „la chasse” („pościgu”)[24].
Żołnierska dola: codzienny znój i trudy
„Od trzech lat jestem na morzu i nie postawiłem stopy swej na brzegu”[25], narzekał John Wilkinson. W owym czasie z powodu działań wojennych żołnierze całymi miesiącami nie odwiedzali domów i nic dziwnego, iż wyrażali bezsilny żal z powodu życia, jakie musieli prowadzić – dotyczyło to zwłaszcza szeregowców i podoficerów, którzy nie mogli prosić rodzin o pieniądze na kupno nowych koców, odzieży i butów w miejsce tych, które się rozpadały.
Warunki życia były różne, zależnie od szarży wojskowego, ale zmienny, ruchomy charakter konfliktu zbrojnego oznaczał, że często przychodziło nocować we wspólnych łóżkach, w przemokniętych i zabłoconych namiotach lub gdziekolwiek tylko się dało znaleźć jakieś schronienie. Jeden z żołnierzy na Malcie w 1810 roku opisał swoje łóżko jako trzy deski na dwóch stojakach, a nocą ze zdechłego kota na deskach ponad jego głową spadały mu na twarz larwy[26]. Marynarze sypiali między działami, w hamakach albo na stołach; im wszakże zapewniano przynajmniej regularne posiłki (i piwo), owoce oraz porządną opiekę medyczną. Żołnierze dostawali racje żywnościowe, bardzo niewyszukane, a czasem wręcz nędzne – nic zatem dziwnego, że wielu z nich decydowało się na kradzież, aby napełnić burczące z głodu żołądki. Było to twarde, niewdzięczne życie, znośne tylko za sprawą silnych więzów koleżeńskich, wykuwanych w trakcie wspólnych doświadczeń. Pułk stawał się zastępczą rodziną.
W opisywanym okresie, poza ryzykiem śmierci związanym z każdą z bitew, żołnierze musieli też stawiać czoła szalejącym chorobom. Epidemie „gorączki z Walcheren”[27] w pierwszych latach XIX wieku zabiły tysiące ludzi, a jej skutki były odczuwalne jeszcze przez następne dekady. W zatłoczonych, brudnych, prowizorycznych obozowiskach biegunka i dur brzuszny (którego pandemia ogarnęła w 1813 roku całą środkową Europę) szybko się rozprzestrzeniały, z zabójczymi skutkami. Ocenia się, że na każdego żołnierza zabitego na polu bitwy przypadało czterech zmarłych w wyniku chorób.
Żołd kaprala armii brytyjskiej w owym czasie wynosił około dwóch szylingów i czterech pensów dziennie[28], a szeregowcy dostawali jeszcze mniej. Jednakże było to i tak więcej niż wielu mogło zarobić w rodzinnych stronach, a służba wojskowa teoretycznie wiązała się przynajmniej ze stałymi poborami. Ale w praktyce często zalegano z wypłatami żołdu, a wielu ludzi z wojska żyło z tego, co dosyłano im z domów. W marynarce wojennej wypłacano żołd trochę regularniej, a zdobycie nieprzyjacielskiego okrętu oznaczało rozdzielenie zdobytych dóbr wśród całej załogi.
Zdarzało się, że żołnierze całymi dniami nie mogli zmrużyć oka. Kapral Joseph Coates pisał do rodziny po trzech dniach nieustannych walk i przemarszów: „Cóż oddałbym za kilka godzin odpoczynku, lecz na próżno: nie ma wytchnienia, jest tylko walka. Marsz i trudy to nasz los, jednak za sprawą wszelkich swych niedoli w czasie wojaczki nawykłem już do takich warunków”[29]. Pewien pruski żołnierz napisał do żony w 1806 roku: „Od pięciu dni przychodzi nam posilać się tylko podłym chlebem; wszystkie konie, które nam pozostały, padają z wysiłku… Od osiemnastu dni nie dostaliśmy zapłaty”[30].
W owym czasie sprawne funkcjonowanie poczty nie było łatwe. List z domu bardzo podnosił żołnierza na duchu – stanowiąc ogniwo łączące go z bliskimi – ale trudności związane z ustaleniem, gdzie taki czy inny żołnierz akurat przebywał, a tym samym z odpowiednim zaadresowaniem listu, a także z kłopotami logistycznymi, głównie ze znalezieniem przewoźnika i dostawcy poczty w czasie intensywnych walk oraz przemarszów, powodowały nieuchronne opóźnienia. Frustracja z tego powodu przebija z listów wysyłanych do domów. „Napisałem dwa listy do ojca, a nie dostałem odeń żadnej odpowiedzi… Niechaj ojciec mój wie, że pragnę napisać do niego tak prędko, jak to tylko możliwe”[31], zanotował w 1810 roku William Nelson, natomiast szesnastoletni chorąży Joseph St. John zapisał wzburzony: „Rzec muszę, że wy tam, ludzie z Wiltshire, jesteście najgorsi w pisaniu listów, spośród takich, jakich kiedykolwiek spotkałem, jakoż na każde sześć listów ode mnie, ledwie pisujecie jeden”[32].
Ponure realia pola bitwy: muszkiety, cierpienia i śmierć
Z listów do rodzin przebija podekscytowanie związane z perspektywą uczestniczenia w bitwie. Pewien nieznany z nazwiska oficer napisał przed bitwą pod Vimeiro: „W czasie naszego pierwszego szturmu czułem, że kręci mi się w głowie; zatykało mi dech w piersiach, panowała trwożna cisza. Spojrzałem wzdłuż szeregów: mars na obliczach [żołnierzy] mej kompanii dodał mi serca i przydał determinacji”[33]. J.O. Hewes dopatrzył się w bitwie nawet wspaniałości: „O szóstej pod wieczór widziałem czerwone wystrzały i lecące pociski, które wyglądały pięknie w powietrzu” – wrażenie to jednak zostało rychło rozwiane za sprawą „pocisku… [który] urwał naszemu porucznikowi jedną nogę, roztrzaskał mu obojczyk, zranił go bardzo poważnie w głowę i niemal wyłupił mu oczy”[34].
Podczas działań wojennych w owym czasie żołnierze byli świadkami wstrząsających scen, które, zwłaszcza w listach do bliskich, opisywano w wyzutym z emocji, chłodnym tonie. William Thornton Keep tak zrelacjonował chwilę, w której został ranny:
Trafił mnie pocisk i upadłem, zalany pąsową cieczą, która tryskała niczym fontanna z mych ust, kiedy leżałem na plecach. Uderzenie było mocne i czułem się tak, jakby po głowie przejechało mi koło furmanki… Byłem zdumiony ilością krwi wypływającej z gardła i trochę czasu minęło, zanim zdołałem otrzeć ją z twarzy, włosów i oczu[35].
Pozostawiony przez kontradmirała Williama Stanhope’a Badcocka opis, nieco zabawny, a przy tym rzeczowy, tego, jak trafił do francuskiej niewoli na Malcie w 1806 roku, pobrzmiewa nieco podobnie:
Opowiem ci teraz dokładnie, jak nas pojmano… Czterech Korsykańczyków wstało i poprosiło o wodę do picia, którą dostali, ale ją wylali, a trzech z nich mnie dopadło. Jeden schwycił mnie za gardło, drugi krępował mi ręce z tyłu, a trzeci wyciągnął mój kord i próbował mnie nim przebić, ale na szczęście wyswobodziłem ręce i złapałem kord prawą dłonią, starając się lewą go wyrwać, lecz wtenczas spadła mi czapka i zadano mi cios w głowę kijem, który mnie powalił. Jeden z tych ludzi ukląkł mi na piersi, trzymając mocno za gardło, a drugi przytrzymywał moją głowę, chcąc, żeby tamten z kordem mi ją odciął…[36].
Znamy niewiele listów żołnierzy niższych rangą; dominują relacje oficerów, jednak odczucia i jednych i drugich są zbieżne. Żołnierze opisywali to, co widzieli, w odartym z sentymentalizmu tonie. Taki ton był po części skutkiem szoku, częściowo emocjonalnego znieczulenia, ale także pasował do tego, co uważano za codzienność wojskowego życia. Żołnierze przywykli do widoku krwi i wnętrzności jak do czegoś nieodłącznie związanego z wojną i po prostu robili to, co do nich należało. „To była moja powinność i nie miałem wyboru; musiałem uchronić się przed śmiercią albo zginąć wraz ze wszystkimi wokoło mnie”[37], zapisał we wspomnieniach porucznik Hildebrand. Makabryczne pokłosie bitew, widok fragmentów ludzkich ciał rozrzuconych na polach i budzące grozę jęki konających żołnierzy, musiały być czymś wstrząsającym. W niektórych listach napomykano o utracie przyjaciół – „zaszczyty, jakie spadły na [nasz] pułk, są niewielką pociechą wobec straty takich przyjaciół. To prawda, że wróg ucierpiał dużo bardziej; ale ofiara złożona ze wszystkich Francuzów, jacy kiedykolwiek żyli, nie wynagrodziłaby mi śmierci samego tylko Bringhursta”[38] – jednak nie roztrząsano tego, szybko zmieniając temat. Nikt już się nie dowie, ilu żołnierzy skończyło w zakładach psychiatrycznych po koszmarnych przeżyciach na polach bitwy.
Gdy batalie trwały, pojawiało się wyraźne poczucie rozgoryczenia z powodu tragicznych konsekwencji wojny – zwłaszcza wśród wyższych szarż, gdyż oficerowie musieli godzić się z faktem rzezi całych zastępów swoich żołnierzy. Generał-major Robert Long wyznawał: „Nie lubię jatek w żadnej postaci, a wszelkie rodzaje rzezi istot ludzkich są dla mnie najbardziej ohydne… Zajęcie, jakim jawi się nieustanne wojowanie z własnymi odczuciami, nie może należeć do miłych”[39].
Gazety w kraju publikowały listy z nazwiskami zabitych i rannych – czytanie takich cotygodniowych makabrycznych spisów musiało być bolesne i jakże denerwujące dla rodzin żołnierzy. W istocie żołnierze, którym udało się uniknąć poważniejszych obrażeń, pojmowali, jakie mieli szczęście. Szeregowiec James Dilly, postrzelony pod Badajoz, napisał:
Dzięki Bogu całkiem doszedłem do siebie… W pewnej chwili myślałem, że już nie otrzymasz ode mnie żadnej wiadomości, bo cierpiałem straszliwie… Wszędzie dookoła leżeli martwi i przypomina mi się teraz stare powiedzenie: „Żołnierz jest jak waleczny kogut. Gdy raz wygra, z pewnością wystawią go do walki ponownie”[40].
Chociaż żołnierzom i marynarzom wpajano nieustannie, że muszą pokonać nieprzyjaciela, nie brakło im współczucia oraz szacunku dla poległych, w tym także zabitych wrogów. Główny obiekt nienawiści Brytyjczyków stanowił Napoleon; szeregowi Francuzi byli po prostu nieprzyjacielskimi żołnierzami, jak odkrył kontradmirał Badcock: „[jeden z nich] podszedł i przysiadł się do mnie i rzekł, iż wielce im przykro, że z nami wojują, lecz niestety kraj ich znalazł się pod panowaniem Bonapartego”[41].
Wojaczka nieuchronnie odciskała piętno na żołnierzach, a wszyscy oni pisali o swoich nadziejach na zakończenie konfliktu i powrót do kraju. William Nelson przyznawał: „Nasz dowódca bardzo często rozprawia o pokoju i szczerze wierzę, że do następnej wiosny znów znajdę się w domu, jakoż już dziesiąty miesiąc jestem z dala od Anglii, a w czasie tym nie było nawet osiemnastu dni, bym dostawał zaopatrzenie”[42]. Paul Phipps zapewniał matkę w 1813 roku: „licząc, iż los [wojny na] Półwyspie [Iberyjskim] w końcu się rozstrzygnął i że ostateczny pokój będzie jej rezultatem, żywię pewne nadzieje na ujrzenie Anglii przed zimą, a radość, jaką myśli te mi sprawiają, jest nie do opisania…”[43].
Pomimo warunków, realiów i długich lat tej wojny, widać było wyraźnie dumę z wojskowego życia. Kapitan William Warre stwierdził: „I tak zakończył się ów dzień, w którym męstwo i nieustraszoność dzielnych mych towarzyszy broni jakże rzucały się w oczy”[44]. Przejawem tej dumy były pyszne oficerskie mundury, czapy z pióropuszami, szarfy, białe bryczesy, szable i rapiery. Emanowały nią również listy do rodzin, w których walkę za ojczyznę uważano za przeznaczenie, a za najwyższe poświęcenie uchodziła honorowa śmierć na polu walki.
Ostatnie listy: typowe tematy
Nikt nie chciał iść na wojnę przytłoczony myślami o możliwej śmierci, jednak ogromne ofiary musiały zmuszać każdego do mrocznych, przelotnych choćby refleksji nad losem poległych. Przed wypłynięciem w morze Nelson podobno przyjrzał się trumnie, którą kazał sobie naszykować.
Zachowało się trochę listów pisanych przez tych żołnierzy i marynarzy, którzy przeżyli, a także listy kondolencyjne, w których donoszono o ostatnich słowach i czynach poległych. Kapitan Edward Kelly wyznawał: „żegnałem się z wami i dziećmi mymi w najserdeczniejszej wyobraźni”[45], podczas gdy Thornton Keep pisał do brata: „Teraz pewnie na długo rozstaję się z Anglią i z tymi, których czułe serca biją od tak dawna w jednym rytmie z moim, a czyje serca, jeśli nie wasze, lepiej pojąć mogą bolesne znaczenie najbardziej przykrego słowa »pożegnanie«”[46].
Tak jak opisy samych działań bojowych, liczne pożegnania były utrzymane w suchym, konkretnym tonie. „Będę niespokojnie wyczekiwał wieści od was wszystkich, gdyż nie znamy dnia ani godziny, w których możemy odejść z tego świata. Obecnie nie mam nic więcej do dodania”[47], napisał kanonier Andrew Philips. Wielu żołnierzy zatroszczyło się o niezbędne formalności z myślą o bliskich. Peter Sadler, bosman na HMS Cumberland, swój list z 1802 roku uzupełnił takim dopiskiem: „Z przykrością powiadamiam cię, że tego dnia przyjdzie nam się rozstać… Wspominałem w ostatnim liście o swym testamencie. Pragnę, aby pan Goodon uczynił ciebie jedynym egzekutorem mej ostatniej woli, odesłał ją do domu w Hull, pozostawiając pod twą pieczą”[48]. Podobnie pisał Thomas Marlow do swoich rodziców: „Jeżeli już was nie ujrzę, to liczę, że przypadną wam należne mi pieniądze i będziecie z nich korzystać, póki żyjecie, a potem, jak mam nadzieję, rozdzielicie je po równo między dzieci brata mego, Johna”[49].
Jeżeli ci, którzy zginęli, nie napisali pożegnalnych listów, przekazanie smutnych wieści i wyrazów żalu spadało na oficerów oraz przyjaciół poległych. Tego rodzaju zawiadomienia, wysyłane zamiast ostatnich listów, także odgrywały istotną rolę, niosąc rodzinom pociechę. Porucznik William Hennah pisał do wdowy po George’u Duffie:
Niestety, moja pani! Jakże nieszczęśliwa będzie, myślałem sobie, ta pierwsza wieść, o stracie nie do powetowania, której pani doznała! Jakież przeprosiny mogę złożyć za dotknięcie tematu tak delikatnego i tak przepojonego smutkiem, poza pokornym przekazaniem tej wielkiej prawdy, że drogi Opatrzności, choć czasem nieprzeniknione, zawsze są najlepsze[50].
Listy pożegnalne z tego okresu mają pewne cechy wspólne. Przede wszystkim w niemal wszystkich dochodzi do głosu pobożność. Szeregowiec James Dilley napisał: „Dzięki niech będą Bogu, że znoszę to w dobrym stanie, i liczę, iż z Bożym błogosławieństwem przeżyję, by zobaczyć się z wami znowu”[51]. We wczesnych godzinach porannych 21 października 1805 roku Nelson zapisał w swoim dzienniku słowa ostatniej modlitwy: „Składam swe życie w ręce Tego, który mnie stworzył, i niechaj Jego błogosławieństwo przyświeca mi w poczynaniach w wiernej służbie dla kraju mego. Jemu się oddaję”[52]. Po zaciętych walkach pod Castallą Joseph Coates wyznał: „Wpatrując się w słońce, uważałem za wielce prawdopodobne, że kiedy wzejdzie znowu, mogę być już na tamtym świecie, jednakowoż za sprawą wielkiej łaski Boga ponownie uszedłem z życiem”[53].
Po wtóre, wierzono w słuszność sprawy, o którą toczyła się walka – do samego końca. Żołnierska śmierć była uważana za najwyższą, szlachetną ofiarę do złożenia. Jerome Buonaparte określił Waterloo mianem „wspaniałego grobu”[54], a Miguel de Alava zauważył: „Nic, prócz wagi triumfu nie może wynagrodzić strat tak straszliwych”[55]. Pewien ojciec pisząc o swoim synu uznał, że śmierć jest „niegodziwa”, o ile nie dojdzie do niej w bitwie. „Modlę się do niebios, aby okazało się, iż zginął za swą ojczyznę z bronią w ręku”[56]. Ostatnie rozkazy wydawane przed natarciem brzmiały: „Żywi lub martwi… nie możemy odstąpić”[57], a według jednego z meldunków niejaki Thomas Main zaintonował „Rule Britannia” w czasie operacji, leżąc na stole chirurgicznym![58]
O takim bezgranicznym oddaniu i ofiarności towarzysza broni śmiertelnie ranionego w głowę pisze porucznik George Simmons: „Żołnierze patrzą na tego wspaniałego człowieka, naszego kolegę i brata, a on poznał wielką tajemnicę, ginąc szlachetnie za swój kraj. Moi chłopcy i ja sam ufamy, że wędruje do nieba”[59]. Inny list znaleziono w czapce Williama Darby’ego w 1815 roku: „Nie żałujcie… Umrzeć musimy prędzej albo później. Pocieszajcie się, że syn wasz poległ honorowo w miejscu swej męki, spełniając obowiązek i wojując nieustraszenie dla powszechnego dobra”[60].
I wreszcie, większość ostatnich listów napisano w przededniu ważnej bitwy lub tuż po niej. Nelson napisał sławny list do swojej „najdroższej ukochanej Emmy” tuż przed bitwą pod Trafalgarem:
Niech bóg wojny uwieńczy moje starania zwycięstwem! Tak czy inaczej zależy mi, aby me imię zawsze było drogie dla ciebie i Horatii, a kocham was obie jak własne życie. Ostatni list przed bitwą piszę do was i w Bogu pokładam nadzieje, iż przeżyję i dokończę po walce pisanie tych słów.
Lady Hamilton, po odebraniu tego listu, zapisała na nim: „O, nieszczęsna, pożałowania godna Emmo! O, sławny i szczęśliwy Nelsonie!”[61]. Kapitan George Duff z okrętu HMS Mars zanotował: „Najdroższa Sophio, mam właśnie nieco czasu, aby powiadomić cię, iż wchodzimy do walki w składzie połączonej floty. Pokładam nadzieję w Bogu, że wszyscy spiszemy się, jak na nas przystało, i że może jeszcze przydarzy mi się szczęście, by ująć swą ukochaną żonę i dzieci w ramiona”[62]. Kapitan John Lucie Blackman zwlekał z zakończeniem listu pisanego w przededniu Waterloo aż do ostatniego momentu – jak gdyby na chwilę odrzucając maskę brawurowej pewności siebie, którą wcześniej prezentował: „Pozostawię ten list otwarty do ostatniej chwili, a tymczasem zapewniam ciebie i mą najdroższą matkę, żem najbardziej posłusznie i najserdeczniej wam oddany”[63].
Listy i relacje żołnierzy poległych w krwawym konflikcie z Francją oraz tych, którzy przeżyli, przywołują ich ostatnie przemyślenia. Udziałem tych, którzy pozostali przy życiu, był dominujący smutek: „Moje serce złamane, jak i jam cały”[64] – oto słowa pogrążonego w żałobie brata jednego z zabitych żołnierzy.
Major Arthur Rowley Heyland
Poległ pod Waterloo, 18 czerwca 1815 roku
Arthur Rowley Heyland (1781–1815)
Arthur, urodzony 27 września 1781 roku w Belfaście, jako dziecko Rowleya i Mary Heylandów, wychowywał się w dostatku. Religia odgrywała ważną rolę w życiu Arthura – jego matka była prawnuczką czcigodnego Alexandra McDonalda, żona zaś córką wielebnego Johna Kyffina z Bangor w północnej Walii. Arthur poślubił Mary w 1805 roku i doczekał się z nią pięciu synów oraz dwóch córek.
Po nauce w Eton, a następnie w Aberdeen, uzyskał stopień oficerski i podjął służbę w wojsku jako chorąży w 49. Pułku. W 1801 roku został awansowany do stopnia porucznika i znalazł się w 14. Pułku w Winchester. 7 sierpnia 1804 roku Heyland, już jako kapitan, objął dowództwo jednej z kompanii 40. Pułku Pieszego – jednego z zaledwie trzech brytyjskich pułków, które walczyły we wszystkich kampaniach na Półwyspie Iberyjskim.
W 1808 roku, gdy Napoleon wypowiedział wojnę Portugalii po przejęciu korony hiszpańskiej, Heyland wziął udział w krwawych bitwach pod Rolica i Vimeiro pod dowództwem Arthura Wellesleya[65]. W istocie Hiszpania i Portugalia były głównymi arenami walk, w których Heyland uczestniczył. W lipcu 1809 roku został ranny podczas zwycięskiej bitwy pod Talaverą, gdzie licząca 46 tysięcy żołnierzy armia napoleońska zadała dotkliwe straty brytyjskim pułkom pieszym, które przeprowadziły śmiałe natarcie. Zginęło tam lub odniosło rany ponad pięć tysięcy Brytyjczyków.
Heyland brał udział w oblężeniu Ciudad Rodrigo, gdzie jego pułk oraz 30. Pułk Pieszy zdobyły tamtejszą przygraniczną fortecę – stanowiącą wrota do Hiszpanii. W czasie drugiego oblężenia twierdzy Badajoz jego kompania poniosła bardzo duże straty (zginęło lub odniosło rany ponad czterystu żołnierzy), a i on sam został ranny. Wysłano go na rekonwalescencję do Estremoz w Portugalii, gdzie przejściowo dowodził lokalnym garnizonem liczącym ponad dziesięć tysięcy ludzi.
W 1813 roku Heyland ponownie wziął czynny udział w walkach. Jego pułk odegrał kluczową rolę w podejmowanych przez Wellingtona próbach wyparcia Francuzów z Hiszpanii; przemaszerował setki mil i uczestniczył w krwawej bitwie pod Vittorią. Na tamtejszym, prawie dwudziestokilometrowym polu walki, Brytyjczycy starli się z armią przeciwnika liczącą ponad 60 tysięcy żołnierzy. Wprawdzie wojska angielsko-hiszpańskie i portugalskie miały 78 tysięcy żołnierzy, ale straciły ponad pięć tysięcy z nich. 40. Pułk walczył tak dzielnie, że nadano mu honorowy tytuł „pirenejskiego”. Bitwa ta była ostatnim poważniejszym starciem w Hiszpanii i umożliwiła Wellingtonowi wkroczenie do Francji.
Nieco ponad miesiąc później, 27 lipca 1813 roku, Heyland wziął udział w bitwie pod Vittorią, i ponownie został tam ciężko ranny. Zapewne po tym doświadczeniu wolał już nie prowokować losu; w 1814 roku wrócił do Cork i wystąpił o zwolnienie z wojska.
Ucieczka Napoleona z Elby w lutym 1815 roku spowodowała jednak, że Heyland pospiesznie powrócił do czynnej służby wojskowej. Dostał rozkaz ponownego objęcia dowództwa 40. Pułku w składzie 6. Dywizji generała-majora Lamberta. Pułk, początkowo znajdujący się w odwodzie, po dwudniowym forsownym marszu znalazł się pod Waterloo. Tam dostał rozkaz zajęcia pozycji w centrum ugrupowania sprzymierzonych, w pobliżu miejscowości La Haye Sainte, gdzie został ostrzelany z broni palnej i artylerii, ale się nie wycofał. Po odparciu ostatniego ataku wojsk Napoleona pułk otrzymał rozkaz przejścia do natarcia. Ostrzał, pod którym znalazł się Heyland wraz ze swoimi żołnierzami, był istnym piekłem. Heyland nie pierwszy raz znalazł się na polu walki i wcześniej kilkakrotnie uszedł z życiem, ale perspektywa walnego starcia pod Waterloo skłoniła go do napisania pożegnalnego listu. Chociaż dobrze opanował wojenne rzemiosło, poczuł potrzebę przygotowania się do ostatecznego rozstania z bliskimi. Złowieszcze przeczucie okazało się prorocze – następnego dnia zginął.
Droga moja Mary,
Na wypadek swojej śmierci w nadchodzącej bitwie, kochana, wyrażam wolę, by synowie moi kształcili się w akademii wojskowej, z wyjątkiem Arthura, któremu sił nie starcza. Wojskowe życie wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami, lecz ma także zalety, a wydaje mi się bez znaczenia, czy mężczyzna umiera młodo czy też w starszym wieku, byleby wypełniał obowiązki przynależne mu na tym świecie.
Chciałbym, ażeby syn mój John, z którego usposobienia od najmłodszych jego lat czerpaliśmy radość, służył w piechocie do czasu, aż zostanie porucznikiem, a potem, zgodnie z tym, co opłaci mu się lub co go zajmie, przeszedł do pułku lekkiej jazdy. Tuszę, iż jego szlachetne maniery i waleczność sprawią, że życie będzie dlań znośne. Kyffin mógłby podjąć służbę w artylerii, a najlepiej jeśliby dostał się do artylerii konnej, na co liczyć łacno może, poświęcając się temu, czego się wyuczył. Alfred winien trafić do pułku piechoty, na przykład do 95., a losami tego dziecka mego, które dopiero przyjdzie na świat, niechże pokieruje brat mój John wedle swojego uznania.
Jeżeli chodzi o ciebie, moja najdroższa i najmilsza Mary, zamieszkaj w swojej posiadłości w Walii lub gdziekolwiek indziej, jeśli wolisz, ale radzę ci, moja kochana, abyś zdecydowała się osiąść gdzieś na stałe. Niechaj me córki trzymają się swojej matki i zawsze o niej pamiętają.
Moja Mary, niech pociesza cię wspomnienie o tym, że najszczęśliwsze dni mego żywota to te, przepełnione twą miłością i czułością, a zginę, kochając tylko ciebie i żarliwie pragnąc, by nasze dusze spotkały się po śmierci i nigdy więcej już się nie rozłączały.
Jakie kochane dzieci ci pozostawiam, moja Mary. Marianno moja, najsłodsza dziewczynko, niech Bóg cię błogosławi. Anno, Johnie – niechaj chronią was niebiosa. Obyście wy, wszystkie moje dziatki, były szczęśliwe, i niech pamięć o tym, że wasz ojciec nigdy w swym życiu nie minął się z prawdą i zawsze postępował wedle nakazów sumienia, chroni was, prawych i radosnych, gdyż bez uczciwości szczęścia być nie może.
Ukochana Mary, muszę ci nadto wyznać, że skonam w spokoju, jeżeli przyjdzie mi zginąć. Nie możemy, moja miłości, razem odejść z tego świata: jedno z nas musi doznać straty tego, co najbardziej ukochało. Niech nasze dzieci będą dla ciebie pocieszeniem, umiłowana. Interesy idą mi dobrze, tak że będziesz miała dostatek wszystkiego; niech zbędne skrupuły nie powstrzymają cię przed przyjęciem należnych zasiłków dla wdów i dzieci oficerów. Rozstając się z tym światem, będę czuć jedynie żal z powodu smutku, jakim obdarzę ciebie, twoje dzieci i moją drogą Marianne Symes. Matka moja odczuje stratę, ale umie też godzić się z nieuchronnymi zrządzeniami losu, dzięki czemu szybko się otrząśnie.
Nie przygnębia mnie wcale wymarsz na pole walki, ale wciąż nachodzą mnie myśli, że to prawie niemożliwe, bym uniknął ran czy też śmierci. Moja kochana, nie zmienię pozostawionej ostatniej woli; wszystko jest do twej dyspozycji. Kiedy dostaniesz kwotę przekraczającą 10 tysięcy funtów za moją irlandzką posiadłość, radziłbym ci się jej wyzbyć i zainwestować te pieniądze, a przynajmniej 6 tysięcy, w fundusze, a resztę w jakieś rozsądne zabezpieczenie finansowe. Powiedz koniecznie memu drogiemu bratu, że liczę na to, iż będzie cię strzegł i chronił, gdyż wierzę w jego bezpieczny powrót do domu.
ARH[66]
Heyland – być może pierwszy raz – musiał pogrążyć się w rozmyślaniach nad własną śmiertelnością. Sprawiał wrażenie wyjątkowo opanowanego i spokojnego wobec perspektywy śmierci; zapewne już od jakiegoś czasu bił się z myślami typu „a co, jeśli…”, dotyczącymi przyszłości dzieci i zabezpieczenia materialnego żony. Najwyraźniej dopiero w obliczu wielkiej bitwy pod Waterloo postanowił przelać je na papier. List Heylanda świadczy o jego pełnym zaangażowaniu w rolę wojskowego. W istocie najlepszym sposobem na uczczenie pamięci Heylanda przez rodzinę mogło być skłonienie synów do pójścia w ślady ojca. Jednakże z przedstawionego listu przebija także niesłabnąca miłość Heylanda do żony i dzieci. Żałował tylko tego, że jeśli przyjdzie mu zginąć, to skona z dala od swojej ukochanej Mary.
18 czerwca 1815 roku wszelkie sentymentalne przemyślenia odeszły na dalszy plan w obliczu zbliżającej się bitwy. Heyland poprowadził swoich żołnierzy na wyznaczone pozycje na polu walki. Przez wiele godzin utrzymywali stanowisko koło La Haye Sainte, znajdując się pod nieprzerwanym ostrzałem artyleryjskim i ponosząc ogromne straty. O siódmej wieczorem Wellington osobiście wydał rozkaz przejścia do ataku. Naoczni świadkowie wspominali radosne wiwaty, gdy żołnierze ruszyli naprzód. Heyland został trafiony w szyję kulą z muszkietu. W chwili śmierci nie miał pałasza ani czapki i nie siedział na koniu. Liczył sobie zaledwie 34 lata – tyle samo co jego żona. Jak poinformowano na uroczystości pogrzebowej w kościele św. Patryka w Coleraine, jego ciało zostało „niezwłocznie wyniesione [z pola bitwy] przez innych oficerów, z serdeczną gorliwością i żalem”.
Żona Heylanda pozostała z jedenastoletnią Marianne, dziesięcioletnim Johnem, dziewięcioletnią Anne, mniej więcej ośmioletnim Arthurem, siedmioletnim Kyffinem i dwuletnim Alfredem. Mary Heyland spodziewała się kolejnego dziecka, Herberta, w chwili, gdy poległ jej mąż, Herbert zmarł jednak tragicznie w maju 1816 roku, przeżywszy zaledwie jedenaście miesięcy. John Rowley Heyland, zgodnie z życzeniem ojca, został kapitanem 35. Pułku Pieszego, choć, jak się wydaje, żaden z pozostałych synów nie wybrał kariery wojskowej.
Mary wzniosła grobowiec dla Heylanda w jednym z ogrodów w Monte St. Jean, w pobliżu pola bitwy. Przetrwał on 150 lat, otoczony ogrodzeniem z metalowych prętów, aż po lata 20. XX wieku, kiedy go usunięto i wzniesiono na nowo w Muzeum Wellingtona w Waterloo.
Chorąży Samuel S. Barrington
Poległ pod Quatre Bras, 16 czerwca 1815 roku
Urodzony w 1796 roku Samuel Barrington był trzecim z siedmiu synów wielebnego wicehrabiego Barringtona, duchownego anglikańskiego z katedry w Durham, i Elizabeth Adair, córki Caroline Keppel. Odebrawszy prywatne wykształcenie, Samuel, w wieku osiemnastu lat, śladem swego starszego brata George’a, wstąpił do wojska i został przyjęty w poczet 1. Pułku Pieszego Gwardii w 1814 roku. W drugiej połowie tego roku Europa znajdowała się w stanie zbrojnego pokoju, a pierwszych kilka miesięcy służby wojskowej Barringtona upłynęło mu na paradach i pokazach „feu-de-joie”[67] w dniu urodzin królowej i przy innych podniosłych okazjach.
Barrington był niewątpliwie krewkim człowiekiem – w jednym z listów do domu pisał, że „nic tak nie przemawia jak siła i nie masz lepszego środka na zuchwałego człeka niźli chłosta”. Takie poglądy były w owym czasie normą i odzwierciedlały panującą w wojsku dyscyplinę. Mimo to jego żołnierze najwyraźniej go lubili. Po śmierci Barringtona napłynęło mnóstwo listów z kondolencjami, w których wychwalano jego „wzorowe postępowanie” oraz „mądre, uważne i przytomne… wypełnianie obowiązków. Jako dżentelmen znany był z pozyskiwania coraz to nowych przyjaciół”.
Barrington napisał pożegnalny list po odwiedzeniu miejsca, w którym stoczono w 1792 roku bitwę pod Jemappes. Było to pierwsze większe zwycięstwo francuskich wojsk nowej Republiki, które pokonały Austriaków i zdobyły Brukselę. I choć Francuzi ponieśli większe straty od przeciwnika (tracąc ponad dwa tysiące żołnierzy), to wspomniana bitwa zapowiadała przyjęcie przez armię francuską agresywnej taktyki militarnej oraz zbrojną ekspansję Francji poza granicami kraju. Dobrze to zrozumiał Barrington, któremu pod koniec marca 1815 roku, w tym samym miejscu, przyszło osobiście się przekonać o destrukcyjnej sile armii francuskiej. W istocie 17 marca jego batalion otrzymał rozkaz wyjścia w pole i marszu na Enghien. Barrington napisał do matki: „Wyjechałem wczoraj z dwoma innymi, ażeby obejrzeć różne pozycje Francuzów i Austriaków w owej sławetnej bitwie. Na polu uzyskaliśmy najpełniejsze wiadomości o niej i mogliśmy świetnie ją sobie wyobrazić”.
Barrington był wtedy pewny siebie, rad z perspektywy podjęcia walki, ale zarazem miał respekt dla Bonapartego i jego kunsztu taktycznego:
Jeżeli wrócimy jeszcze kiedyś do Anglii, to mam nadzieję, że opowiem ci o tym, w jak wspaniałym stylu pobiliśmy Francuzów, a dokonamy tego, jeśli dostaniemy posiłki z Anglii, zanim oni na nas ruszą. Wszyscyśmy tutaj w jak najlepszych nastrojach; nie możemy się wprost doczekać, by wypróbować swe szpady na pierwszych, którzy ośmielili się nam sprzeciwić. Znalazłszy się pod wodzą księcia Wellingtona, z pewnością ich pokonamy. Oczywiście są różnego rodzaju pogłoski, ale nie wiadomo nic pewnego, a przynajmniej jeszcze nic nie zostało obwieszczone. Wydaje mi się, że Bonaparte ucieknie się do swego starego planu, to jest postara się dać sprzymierzonym po uszach, a potem sam zbierze laury. Myślę jednak, że gdy dopisze nam szczęście i dopadniemy go, to długo nie pożyje.
Fragment listu Samuela Barringtona z kwietnia 1815 roku (Staffordshire Record Office)
26 marca Barrington dotarł do Ath, około 20 kilometrów od Enghien, gdzie napisał ten list. Tam jego jednostka wzmocniła siły sprzymierzonych, aby odeprzeć spodziewany atak Napoleona z kierunku Valenciennes. W tym czasie Barrington dostał dwa listy od swojej matki i niewykluczone, iż to właśnie te wieści z domu skłoniły go do refleksji, że wydarzyć się może najgorsze, oraz do napisania pożegnalnego listu. Spodziewane oblężenie Lille zostało odwołane – zamiast tego pułk miał czekać na przeciwnika w okolicach Enghien.
Nie mam od siebie nic do przekazania, za wyjątkiem tego, że czuję się dobrze i jestem rad, tak jak zawsze, a jeśli ujdę z życiem, to poszczęści mi się i będę za to wdzięczny. Gdy zaś zdarzy się inaczej i jakaś pechowa kula mnie wykończy, wtenczas ufam, iż będę gotów zmierzyć się z niebezpieczeństwami i śmiercią.
Więcej wzmianek o śmierci w listach Barringtona już nie ma – pożegnał się z bliskimi zwięźle i lakonicznie. Miał w tym czasie zaledwie 19 lat, a wynikająca z młodego wieku pewność siebie, arogancja wykształcona pod wpływem wychowania i żołnierska brawura mogą tłumaczyć dość chłodny styl jego przesłania. A jednak czytając list, wyczuwa się niespokojne, nerwowe wyczekiwanie na zbliżającą się bitwę. Być może Barrington rwał się do walki z wrogiem, ale świadomości zagrożenia życia nie udało się tak łatwo stłumić.
Jeżeli coś się tutaj wydarzy, napiszę w stosownym czasie. Właśnie wyjeżdżam, a jeśli spotka mnie jakaś przygoda, to ci opowiem… W tej chwili krążą tu dwie wieści: jedna – że jutro wymarsz, a druga, że marszałek Mortier dokonał zamachu na Napoleona. W żadną z nich nie wierzę, chociaż wcale bym się nie zmartwił, gdyby je potwierdzono… Przypuszczam, że wkrótce usłyszymy gorsze wiadomości. Przekaż wyrazy mojej miłości wszystkim, którym jestem drogi i na których mnie samemu zależy, oraz ojcu memu… Twój zawsze kochający syn, Samuel[68].
Czas poprzedzający ostatnią batalię Barrington poświęcił na przygotowania do walki, uczestniczył jednak także w balach i meczach krykietowych. Jego żołnierze doczekali się pochwały przeprowadzającego inspekcję wojsk księcia Wellingtona i prezentowali bojowe nastroje.
Ostatni list Barringtona został napisany w przededniu bitwy pod Quarte Bras – na dwa dni przed Waterloo. 1. Pułk Pieszy stacjonował w Enghien, ponad 20 kilometrów na zachód od Waterloo. O dziwo, w liście tym ledwo napomyka o nadchodzącej batalii, i nic nie świadczy o tym, by budziła ona w nim jakikolwiek niepokój. „Teraz powiada się, że nie powinniśmy podejmować żadnych działań, póki nie nadciągną Prusacy, a wówczas, jak sądzę, spadniemy na Francuzów jak grad”.