36,00 zł
Dla Lorenza wiadomość o śmierci matki, która przed laty opuściła rodzinę, by rozwinąć biznes za granicą, jest jak podcięcie lawiny. Wizyta w Rumunii, gdzie ma zostać pochowana, uruchamia w nim ciąg migotliwych obrazów z przeszłości: od wspólnych zabaw i rytuałów, przez jej coraz częstsze podróże i coraz rzadsze telefony, aż po całkowity zanik kontaktu. Ze strzępków własnych wspomnień i rozmów ze znajomymi matki Lorenzo stara się złożyć w całość jej portret i odtworzyć jej losy pod koniec życia, gdy odrzucona przez wszystkich umierała w samotności. Podczas podróży do Bukaresztu konfrontuje się również z widokami kolonizowanego przez Zachód kraju, który nie otrząsnął się jeszcze po reżimie Ceaușescu, a już pada ofiarą kolejnego systemu.
„Jeśli zachowasz pamięć o grzechu” to niejednoznaczna historia synowsko-matczynej relacji, ale także opowieść o miejscu, gdzie ludziom z pełnymi kieszeniami wolno wszystko, biednym nic, a jedni i drudzy stają się równi tylko wobec śmierci.
*
Alberto Manguel:
Każde poszukiwanie jest poszukiwaniem własnego ja. Narrator powieści Andrei Bajaniego, szukając matki, którą utracił, nie tylko odkrywa samego siebie, ale także kreśli krytyczny portret zachodniej kultury opartej na chciwości i egoistycznej żądzy władzy. Bajani napisał mądrą, poetycką, wysmakowaną książkę, która na długo pozostaje w pamięci. Nie byłem w stanie jej odłożyć.
Antonio Tabucchi:
Ta proza daje mi radość i ukojenie, bo sama w sobie jest formą oporu.
*
Andrea Bajani – jeden z najważniejszych i najbardziej uznanych współczesnych pisarzy włoskich. Urodził się w 1975 roku w Rzymie. Za powieść „Jeśli zachowasz pamięć o grzechu” otrzymał liczne nagrody, w tym Premio Super Mondello, Premio Brancati, Premio Recanati i Premio Lo Straniero. Jest autorem nieprzetłumaczonych na język polski powieści: „Cordiali saluti” (2005) i „Ogni promessa” (2010), oraz tomów wierszy: „Promemoria” (2017) i „Dimora naturale” (2020). Za powieść „Il libro delle case” (2021) był nominowany do prestiżowej Premio Strega.
*
Fragment powieści:
Raz napisałem na karteczce, że uciekł pies sąsiadów, i wsunąłem ją pod budzik. Napisałem na niej Witaj w domu, Mamo, bardzo się cieszę, że wróciłaś. Trzy dni temu uciekł pies sąsiadów i wszyscy się bardzo zdenerwowali. Wróciłem ze szkoły do domu, a ciebie wciąż nie było. Następnego ranka wziąłem kolejną kartkę i zmieniłem liczbę dni, które upłynęły od ucieczki psa sąsiadów. Witaj w domu, Mamo, bardzo się cieszę, że wróciłaś. Cztery dni temu uciekł pies sąsiadów i wszyscy się bardzo zdenerwowali. Witaj w domu, Mamo, bardzo się cieszę, że wróciłaś. Pięć dni temu uciekł pies sąsiadów i wszyscy się bardzo zdenerwowali. Witaj w domu, Mamo, bardzo się cieszę, że wróciłaś. Trzydzieści cztery dni temu uciekł pies sąsiadów i wszyscy się bardzo zdenerwowali. Kiedy w końcu wróciłaś na dobre, dni było siedemdziesiąt sześć, liczby na karteczce poprzekreślane i poprawione. A pies sąsiadów zdążył wrócić do domu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 166
Sądzę, że kiedy przyleciałaś tu po raz pierwszy, było tak samo. Że zaraz za strefą odbioru bagaży czekał na ciebie mężczyzna trzymający kartkę z twoim nazwiskiem. I patrzył na kolejne twarze, próbując odgadnąć tę właściwą, odpowiadającą temu, co napisano na kawałku papieru. Mężczyzna, który czekał na mnie, napierał na barierkę i unosił kartkę wyżej od pozostałych, a wszystkie te uniesione arkusiki bardziej niż akt powitania przypominały manifestację sprzeciwu. Potem się rozpoznaliśmy i ruszyłem w jego stronę, a on złożył kartkę na czworo i schował ją do kieszeni. Widniały na niej twoje imię i nazwisko, jakbyś to ty miała przybyć, a nie ja, przylatujący tu tylko po to, by patrzeć, jak cię chowają.
Uścisnęliśmy sobie dłonie przy powitaniu i zamilkliśmy. Powiedział mi tylko, że ma na imię Christian, a potem spuścił wzrok. Na dłoni pozostała mi pamięć szorstkiej skóry, odcisk ręki jakby od kogoś pożyczonej, tak bardzo nie pasowała do łagodnej, nie na mnie patrzącej twarzy. Witamy w Rumunii, dodał, biorąc moje walizki. Przez kilka chwil staliśmy bez ruchu parę metrów od przesuwnych drzwi. Nie mogłem się zdecydować na wyjście, a drzwi otwierały się i zamykały, przepuszczając kolejne osoby. Witamy w Rumunii, powiedział, choć przecież na tym rumuńskim lotnisku widziałem tylko podróżujących Włochów, mężczyzn i kobiety, spieszących do wyjścia z torbami i walizkami na kółkach. Tych samych, z którymi jeszcze kilka minut wcześniej siedziałem w kabinie samolotu, tych samych, którzy zaczęli krzyczeć do mikrofonów swoich komórek, ledwie samolot zatrzymał się na lotniskowej płycie, tych samych, którzy krzyczeli dalej w autobusie do terminalu, a potem znikli wraz ze swoim podręcznym bagażem, podczas gdy ja wciąż czekałem na swoją walizkę. Między tymi zabieganymi ludźmi byłaś kiedyś i ty.
Christian stał przez jakiś czas obok mnie; dwaj nieruchomi mężczyźni w strefie ciągłego ruchu. Ale po chwili przejął inicjatywę, powiedział Proszę za mną, ruszył do wyjścia i prześlizgnął się przez automatyczne drzwi. Patrząc na niego od tyłu, na jego szerokie ramiona i wciśniętą w barki szyję, rozumiało się twardość jego dłoni. Kiedy podniosłem głowę, już go nie było, znikł po drugiej stronie ulicy, a obok mnie przechodzili ludzie, głośnik mówił Aeoroportul Otopeni i recytował odloty i przyloty we wszystkich językach świata. W końcu i ja ruszyłem do szklanych drzwi, odnajdując dobrze mi znany smak w patrzeniu, jak otwierają się w ostatniej chwili przed zderzeniem z przezroczystą taflą. Znalazłem się na zewnątrz, słońce uderzyło mnie w twarz i to już była Rumunia. W chaosie nadjeżdżających i odjeżdżających samochodów próbowałem namierzyć wzrokiem Christiana, ale oślepiały mnie błyski słońca na szybach aut, nie dało się przez nie nic dostrzec. W końcu zauważyłem go koło siebie, okazało się, że nieświadomie staliśmy tuż obok, szukając się po przeciwnej stronie ulicy. Przeszliśmy na drugą stronę, wciskając się między auta wlokące się w korku, dla bezpieczeństwa opierając ręce na maskach samochodów. Kręciliśmy się przez jakiś czas wśród stojących maszyn, Christian nie pamiętał, gdzie zaparkował. Kiedy zobaczył swoje auto, przyspieszył kroku. Otworzył je pilotem, błysnęły światła, metodycznie umieścił moje torby w bagażniku. Obok nas parkowała stareńka, poobijana dacia, wyglądała, jakby nikt jej stamtąd nie ruszał od pięćdziesięciu lat. Na parkingu stało pełno takich samochodów, wyglądały jak wraki na mieliźnie, jak przypięte do słupa rowery, których właściciele dawno poumierali, mijane obojętnie przez przechodniów.
Chciał, żebym usiadł z tyłu, Proszę, nalegał, otwierając mi drzwi. Potem przez większą część drogi milczał, a ja patrzyłem na jego kark i linię włosów, szukałem na nim Rumunii i jakiegoś śladu ciebie. Czasem, zerkając na mnie w lusterku wstecznym, oświadczał Przykro mi z powodu pańskiej matki. Mówił to gładką włoszczyzną, nutę obcości czuć było bardziej w spojrzeniu, które towarzyszyło słowom, niż w formie, w jakiej wychodziły z jego ust. Na twarz nałożył żałobę, jakby ten przejazd z lotniska stanowił część twojej ceremonii pogrzebowej. Christian był twoim kierowcą przez wiele lat. Ilekroć lądowałaś w Bukareszcie, pojawiał się na lotnisku, oczekiwał cię parę metrów za barierkami, a następnie uwalniał od bagaży. Zawsze sadzał cię na tylnej kanapie, wyszukiwał coś dobrego w radiu i jechaliście razem do firmy; nie musiałaś nawet nic mówić. Wieczorem przyjeżdżał i odwoził cię do domu. Samochód był wciąż ten sam, twoje nazwisko widniało na jego boku wraz z nazwiskiem twojego wspólnika. Siedziałaś tam, gdzie ja teraz siedziałem, widziałaś to samo, co ja teraz widziałem, miasto kończące się nagle jak nożem uciął i ciągnące się kilometrami jednakie szczere pole.
Christian miał najwyżej trzydzieści lat, ale wyglądał na znacznie więcej, siwiały mu włosy na skroni, oczy ze zmarszczkami rozchodzącymi się promieniście od ich kącików przypominały cukierki owinięte w papierek. Prowadził uczepiony kierownicy, jakby chciał zrównoważyć siłą ramion wyboistość drogi, którą jechaliśmy. Robił to z pewnym uniżeniem, bo niezależnie od mojego wieku byłem przecież twoim synem. Przy każdej dziurze zerkał w lusterko i mówił Przepraszam, jakby to z jego winy nie wszystko na mój przyjazd znajdowało się w należytym porządku. Jechaliśmy więc wolno, Christian lawirował po szosie, by ominąć dziury w nawierzchni, a ja chwytałem się fotela przede mną i, sam nie wiem dlaczego, chciało mi się śmiać. Czasem wyprzedzaliśmy wózek zaprzężony w konia, Christian wskazywał mi go, unosząc brew z mieszaniną dumy i wstydu. Nagle wiejski krajobraz został przerwany przez szpaler blaszanych baraków stojących gęsto obok siebie, każdy z nazwiskiem na szczycie niczym bandera. W tym kordonie prostopadłościanów ciągnącym się obok nas kilometrami na kształt muru z blachy i betonu były nazwiska włoskie, francuskie, niemieckie, duńskie, amerykańskie. Twojego nie znalazłem.
Później odchyliłem się na oparcie, a Christian włączył radio i obserwował mnie w lusterku. Podniosłem wieczko popielniczki, w środku znajdowało się cmentarzysko zgniecionych niedopałków, to były twoje papierosy. Natychmiast ją zamknąłem. Już prawie jesteśmy, powiedział Christian po chwili. Nawet nie wiedziałem, dokąd jedziemy. Dostałem jedynie telegram od twojego wspólnika, tego samego, którego nazwisko tuż obok twojego widniało na drzwiach samochodu. Telegram zawierał jedynie datę pogrzebu i numer telefonu, na który przekazałem godzinę przylotu na lotnisko Otopeni. Dziewczyna, która ze mną rozmawiała, powiedziała mi, że ktoś mnie odbierze i przywiezie na Miejsce. Dodała jeszcze Przykro mi, Lorenzo, a moje imię zabrzmiało w jej ustach tak, jakbyśmy się znali od dawna.
Zjechaliśmy z drogi głównej na żwirówkę biegnącą wśród pól. Christian wyłączył radio. Daleko przed nami majaczył niebieski hangar stojący pośrodku niczego, wyglądał jak pałacyk myśliwski z blachy. Nad wejściem powiewały dwie flagi, ta większa była włoska. Obok, mniejsza, flaga Juventusu. Christian odwrócił się do mnie, powiedział Jesteśmy, a potem skupił się na drodze. Zwolnił, zatrąbił dwa razy, skrzydła bramy otwarły się na oścież. Jesteśmy, powtórzyłem za nim i wjechaliśmy do środka. Brama z wolna się za nami zamknęła.
Książki, które ukazały się nakłademWydawnictwa Drzazgi:
ZYTA ORYSZYN, Najada
BARBARA WOŹNIAK, Niejedno
UNICA ZÜRN, Trąby jerychońskie,przełożyły Małgorzata Łukasiewicz i Maryna Ochab
EVA MEIJER, Zwierzęta mówią,przełożyli Aleksandra Małecka i Miłosz Biedrzycki
ALBERTO MANGUEL, Pożegnanie z biblioteką,przełożył Michał Tabaczyński
OLGA GÓRSKA, Nie wszyscy pójdziemy do raju
ARIANE KOCH, Gośćprzełożyła Zofia Sucharska
INGA IWASIÓW, Późne życie
CALEB AZUMAH NELSON, Otwarte wodyprzełożył Mariusz Gądek