Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest tania.
KUPUJ LEGALNIE.
NIE KOPIUJ!
Anna Lasoń-Zygadlewicz
JESTEŚ PIĘKNA
nawet jeśli tego nie widzisz
Nihil obstat: L.dz. 2017/03/NO/P
Za pozwoleniem
Przełożonego Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej
Towarzystwa Jezusowego – o. Tomasza Ortmanna SJ
Warszawa, 2 marca 2017 r.
Książka nie zawiera błędów teologicznych.
Redakcja
Joanna Sztaudynger
Opracowanie graficzne i skład
Bogumiła Dziedzic
Pomysł okładki i ilustracje
Malwina Kocot
© Fundacja Mocni w Duchu
© Anna Lasoń-Zygadlewicz
Łódź 2022
ISBN 978-83-67126-11-3
Mocni w Duchu – Centrum
90-058 Łódź, ul. Sienkiewicza 60
tel. 42 288 11 53
www.odnowa.jezuici.pl
Zamówienia
tel. 42 288 11 57, 797 907 257
www.odnowa.jezuici.pl/sklep
Wydanie piąte
Wstęp
Ta książka jest owocem wkurzenia się. Kiedyś zrobiłam przegląd zmarnowanych życiowych szans i zobaczyłam, ile dobrych rzeczy ominęło mnie tylko dlatego, że nie akceptowałam siebie. Latami unikałam robienia sobie zdjęć, bo uważałam, że mam za duży nos (więc do dziś nie wiem, jak wtedy wyglądałam). Nosiłam spódnice do kostek, aby nikt nie zauważył, że moje nogi nie nadają się na miniówkę. Na wakacjach nie chodziłam na plażę, bo mając trzy kilogramy nadwagi, mogłabym obrażać odczucia estetyczne innych. Na studiach nie szłam na imprezy, bo wśród świetnie tańczących koleżanek nie miałabym szans zaistnieć na parkiecie. Gdy dorosłam, nie odpowiadałam na interesujące propozycje pracy, przekonana, że lepiej samej zrezygnować, niż usłyszeć to potem od innych. Myślałam, że moje prawdziwe życie zacznie się dopiero wtedy, gdy: schudnę do rozmiaru ołówka, wyjdę za mąż za pastora anglikańskiego nawróconego na katolicyzm (hm, chodziło o angielski i mądrego męża), napiszę genialną powieść, zdobędę klasę S w tańcach latynoskich i zrobię drugi fakultet.
Gdy poznałam Boga – On z delikatnością i szacunkiem uzdrawiał mój pokręcony obraz samej siebie. I przekonywał mnie, że nie muszę być idealna, abym mogła być szczęśliwa. Dowiedziałam się też, że dla Niego zawsze jestem piękna – nie dlatego, że ma zły gust, ale ponieważ jestem Jego córką. Dzięki spotkaniu Boga wiele moich dotychczasowych problemów okazało się absurdalne, żeby nie powiedzieć: idiotyczne. Co z tego, gdy nie umiałam tych wniosków wcielić w życie? Dopiero po wyjściu za mąż i urodzeniu dzieci dotarło do mnie, że bliscy mi ludzie nie potrzebują mnie z miniaturowym nosem, figurą stalaktytu i chorymi ambicjami. Za to dobrze by im zrobiło, gdybym mniej przejmowała się sobą, a bardziej umiała cieszyć się życiem. Gdy zaczęłam rozmawiać o tym z innymi kobietami – okazało się, że niektóre z nich przeszły podobną drogę. Opowiedziały mi, jak odpuściły sobie sprawy niewarte walki i wyszło im to na dobre. To dało mi dodatkową motywację do zmiany.
Są trzy sposoby na poprawę jakości swojego życia. Pierwszy to uczenie się na cudzych błędach. Czyli jeśli dwie koleżanki odchudzały się, pijąc ocet, a teraz obie chorują na nerki – wyciągam wniosek, że ta metoda powoduje więcej strat niż korzyści. (Problem w tym, że człowiek jest odporny na logiczne wnioski i myśli, że skoro coś zaszkodziło w dziewięciu przypadkach – to akurat on będzie tym pierwszym, któremu się uda).
Drugi sposób to uczenie się na własnych błędach. Co oznacza na przykład, że jeśli fiaskiem zakończyły się relacje z mężczyznami chorobliwie związanymi ze swoimi matkami (z którymi posłusznie uzgadniali decyzje dotyczące swoich związków), to nie umówię się na drugą randkę z kimś, kto na pierwszej z pasją opowiada o swojej mamusi. Nawet jeśli jest nieziemsko czarujący – bo wiem, że związek z nim nie ma szans na normalność.
Trzecia metoda to kombinacja dwóch pierwszych. Polega na tym, że przyglądam się swojemu życiu na bieżąco, patrzę na błędy innych ludzi i na to, jak je naprawili, zbieram informacje i wyciągam wnioski. A potem wprowadzam korekty własnego postępowania i nie oszukuję samej siebie, że coś się zmieni na zewnątrz, jeśli ja się nie zmienię. Życie to zbyt ważne zadanie, żeby latami płynąć z prądem, leniwie majtając ogonem. Czasem trzeba się nim mocno namachać, by zmienić kierunek, skoro dotychczasowy był drogą do nikąd.
Nie jestem psychologiem, psychoterapeutą ani coachem, więc nie piszę tej książki jako osoba profesjonalnie przygotowana do pomocy innym. Ale jestem kobietą, żoną, mamą i chrześcijanką – i w każdym z tych obszarów mojego życia musiałam się kiedyś mocno ogonem namachać, żeby zmienić kierunek lub odbić się od dna. Przeżywałam kryzysy, ryczałam w poduszkę, popełniałam kolejne błędy… Czasem sama wyciągałam wnioski, a czasem inni musieli wyciągać mnie z kłopotów. Ale popełniając błędy, wiele się nauczyłam i dziś te doświadczenia są moim kapitałem. Choć przyznaję, że poczułam frustrację, widząc, ile lat mi zabrało „życie w brudnopisie” – gdy biernie czekałam na zmianę z zewnątrz, aby zacząć żyć naprawdę.
Nad tą książką usiadłyśmy w kilka pięknych kobiet. Opowiedziałyśmy sobie, co kiedyś okradło nas z poczucia własnego piękna, co było momentem przełomowym i jak wyszłyśmy z naszych kryzysów, by żyć jako spełnione i szczęśliwe babki. A potem napisałyśmy swoje historie. Niektóre z nich były tak osobiste, że zmieniłyśmy imiona autorek, żeby mogły zachować anonimowość. Wszystkie historie opisane tutaj są prawdziwe – więc zapraszam cię, abyś wykorzystała je jako swój kapitał do zastosowania trzeciej metody. Eleanor Roosevelt powiedziała kiedyś, że warto uczyć się na błędach innych ludzi, ponieważ nie będziemy żyć tak długo, aby popełnić je wszystkie samemu. Marzę o tym, żeby nasza książka pomogła ci życzliwie przyjrzeć się swojemu życiu – a potem dała ci zachętę do zainwestowania sił i pasji w sprawy naprawdę tego warte.
Anka Lasoń-Zygadlewicz
CZĘŚĆ I – Kto cię zamienił w żabę, Księżniczko?
1. Życie pełne wyborów
To ciekawe, że tyle relacji w naszym życiu możesz sobie wybrać, zmienić, a w razie konieczności zrezygnować z nich i przestać odbierać telefony – ale tej jednej, najważniejszej, nigdy się nie pozbędziesz. To relacja TY i ty. Dwa różne światy: ty idealna, jaką sobie wyobrażasz w przypływie wiary w siebie, i ty prawdziwa, wymykająca się samej sobie spod kontroli, z całym bagażem wad, słabości i niedoskonałości, które usiłujesz uciągnąć. Dlaczego to takie trudne?
Zgoda na samą siebie, tu i teraz, z taką a nie inną historią życia, z bogatym zestawem sprzecznych cech, z kompletem doświadczeń niewiarygodnie dobrych i obezwładniająco złych – jest prawdziwą sztuką. Bo to jest zgoda na niedoskonałość tego świata i na jego niesprawiedliwość. Zgoda na to, że nawet największym wysiłkiem nie jesteś w stanie zagwarantować sobie upragnionego efektu. I zgoda na świadomość, że nawet to, co masz w tak niedostatecznej ilości lub jakości – może ci zostać odebrane. A paradoksalnie, im czegoś bardziej ci ubywa, tym wyżej to cenisz.
Jest taka zaskakująca opowieść o Sybilli Kumańskiej.
***
Stara wieszczka Sybilla przyniosła kiedyś do króla Tarkwiniusza dziewięć ksiąg proroctw dotyczących przyszłości. Były one zapisem rozmów królowej Saby z królem Salomonem. Sybilla zaproponowała królowi ich kupno. On jednak odrzucił tę propozycję, uznając sumę za zbyt wygórowaną.
Wtedy kobieta spaliła pierwsze trzy księgi, a za pozostałe zażądała tej samej sumy, co poprzednio. Tarkwiniusz uznał jej propozycję za absurdalną – przecież za tak wysoką cenę mógł mieć dziewięć ksiąg, a teraz tylko sześć?! Odmówił kupna.
Stara wieszczka spaliła następne trzy księgi i za ostatnie trzy zażądała znów tej samej sumy. Król się złamał i zakupił je za cenę dziewięciu… Kobieta odeszła.
Gdy Tarkwiniusz zaczął wczytywać się w prorocze księgi – rozkochał się w nich i zapragnął poznać Sybillę, by ją hojnie obdarować. Ale kobiety nigdzie już nie znaleziono.
***
Domyślasz się, dlaczego opowiadam tę historię? To ty jesteś tym królem, któremu Bóg przynosi dziewięć ksiąg – twoje życie. I podaje wysoką cenę: przyjmij je jako prezent. Naucz się nim cieszyć, przeżyj je pięknie i mądrze, smakując każdy dzień z wdzięcznością wobec jego Twórcy.
Suma wydaje ci się absurdalna. Odmawiasz. Jedna trzecia życia mija ci więc na szarpaniu się z samą sobą, na wymuszaniu na sobie zmian oraz na wymaganiu od innych, żeby się zmienili tak, abyś w końcu mogła zaakceptować świat, w którym się znalazłaś.
Po pewnym czasie Bóg powraca. Jesteś już młodą kobietą, znającą smak dobra i zła. A On proponuje ci tę samą sumę: zaakceptuj swoje życie i żyj nim pięknie. Bądź dobra dla siebie i dla innych. Zostaw po sobie ślad miłości, cokolwiek robisz i gdziekolwiek idziesz – jak kilwater na wodzie za statkiem. Pójdź za Jezusem, a im bardziej poznasz Jego sposób myślenia, reagowania, widzenia rzeczywistości – tym bogatsze będzie twoje życie. W dodatku jego sens znacznie przekroczy długość twojego czasu na ziemi. Przygotuj się na straty, ale przegrane bitwy pomogą ci nabrać doświadczenia do wygrania głównej wojny.
Ta suma wydaje ci się zbyt wygórowana. Dlaczego miałabyś tracić swoje życie? Przecież ono nadal nie jest takie, jakie powinno być. Jeszcze tyle w nim trzeba zmienić! Z czego tu się cieszyć, skoro to wszystko takie niedoskonałe? Odmawiasz… Ale nauczona doświadczeniem, starasz się znaleźć priorytety i nie toczysz już bitew na wszystkich frontach. Walczysz o rzeczy dla ciebie najważniejsze: o szczęśliwą rodzinę lub spełnienie w swojej misji osobistej, o sukces zawodowy, o grono wypróbowanych przyjaciół, o swój obraz we własnych oczach. Pragniesz być mądra, dobra i piękna. I wierzysz, że pewnego dnia taka będziesz. Choć czasem nie masz już sił i denerwujesz się na siebie, że poprzeczkę podniosłaś sobie tak wysoko. Ale nadal skaczesz… Choć czasem masz ochotę ją zrzucić i podeptać, żeby zacząć żyć naprawdę. Jednak nadal skaczesz…
Gdy minęły ci już dwie trzecie życia – Bóg ponawia swoją propozycję. Nieoczekiwanie odkrywasz, że to właśnie jest odpowiedź na nienasycony głód twojego serca, które próbowałaś zapchać różnymi rzeczami. A nawet jesteś pewna, że ostatnia część życia właśnie dzięki tej Bożej propozycji nabierze blasku! Będziesz miała w co zaangażować swoje serce, siły i doświadczenie. Nadal masz sporo do ofiarowania, ale ci, którym najchętniej rozdawałaś swoją miłość – jakby mniej jej teraz potrzebują. Dzieci odeszły z domu i założyły swoje rodziny. Twoi rodzice odeszli jeszcze dalej. Grono przyjaciół też nieco się uszczupliło. Boża propozycja spada ci jak z nieba! Oddajesz siebie Bogu do dyspozycji, a proponowana przez Niego cena wydaje ci się wręcz prezentem! I zaskoczona zauważasz, że ten ostatni okres twojego życia ma zupełnie inny smak. Codzienność z Bogiem stała się piękna. Tak wiele rzeczy cię cieszy, choć dawniej nie zwracałaś na nie uwagi, ponieważ wydawały ci się bez znaczenia. I pojawia się tyle szans bycia przedłużeniem rąk Jezusa – jaka wspaniała propozycja! Nie zasłużyłaś na nią, a jednak ją dostałaś! Przyjmujesz ostatnie trzy księgi z wdzięcznością.
(Jeśli myślisz, że piszę o starzeniu się i o tym, że w pewnym wieku każdy dzień przeżyty bez bólu jest już sukcesem, to nie jest to właściwa interpretacja. Pamiętam modlitwę pewnej osiemdziesięciolatki, która co wieczór prosiła swojego anioła stróża: „i zaprowadź mnie do żywota wiecznego… ale dopiero jak już będę bardzo, bardzo stara”. Wniosek? Wiele z nas dopiero na starość dostrzega bezcenną wartość życia. Kiedy masz czas zauważać kolor światła słonecznego o poranku, zapach herbaty i uśmiech śpiącego dziecka – myślisz z wdzięcznością o Tym, który to piękno stworzył i ofiarował je tobie. A wtedy twoje życie opływa w doświadczane dobro i aż nie możesz się doczekać, żeby je rozdać innym! Jeśli więc przyjmiesz z rąk Boga ostatnie trzy księgi, będą to najpiękniejsze lata twojego życia. Tylko dlaczego nie miałabyś przyjąć ich wtedy, gdy za tę samą cenę dostajesz dziewięć tomów?)
Gdzie byłbym teraz,
gdyby Bóg spełniał wszystkie głupie prośby,
z jakimi się do niego zwracałem?
(C. S. Lewis)
2. Co ze mną jest nie tak?
*
Ruda dziewczynka staje przed lustrem. Patrzy na swoje odbicie. Uśmiecha się z zadowoleniem i opierając ręce na pulchnych boczkach, zaczyna sobie podśpiewywać:
– Martynko, jakie ty masz śliczne włoski. I takie niebieskie oczka. A najładniejszy to uśmiech i rajtuzki w baranki. I kiedyś będziesz księżniiiiczką i wszyscy będą się chcieli z tobą bawić!
Obserwujący ją starszy brat dusi się ze śmiechu, ale dziewczynki to nie obchodzi. Ona naprawdę w lustrze widzi KSIĘŻNICZKĘ.
*
Młoda, rudowłosa kobieta staje przed lustrem. Patrzy na swoje odbicie. Staje bokiem, wciąga brzuch. Obsuwa obszerny sweter w dół, żeby zasłonił biodra. Poprawia sobie włosy, przekładając kilka pasm do przodu, dzięki czemu wydają się gęstsze. Z bliska ogląda minimalny pryszcz na czole, którego nikt inny by nie zauważył. Jeszcze raz omiata wzrokiem całość. Wzdycha myśląc: „Trzeba się wziąć za siebie”.
Pierwsze lustro w domu
Co wydarza się w życiu kobiety pomiędzy tymi dwoma spojrzeniami w lustro? W jakim momencie znika z niego odbicie księżniczki, ustępując miejsca nieatrakcyjnej, przeciętnej dziewczynie z nadwagą/niedowagą/krzywymi nogami/za płaskim biustem/za dużym biustem/zbyt rzadkimi włosami/zbyt kręconymi włosami/za krótką szyją/za długim nosem? Czy dorosłe kobiety są obiektywnie mniej atrakcyjne od małych dziewczynek? Czy nastolatki mają więcej defektów urody niż szczerbate, niezbyt proporcjonalnie zbudowane maluchy?
Spróbuj sobie przypomnieć, kto powiedział pierwszy znaczący komplement w twoim życiu. Jeśli był to tata, do którego mogłaś przybiec w świeżo zrobionych kitkach, żeby usłyszeć: „Co to za piękna dziewczynka tu biegnie!” – to jesteś szczęściarą i plasujesz się w wąskim marginesie populacji kobiet. Bardziej prawdopodobne jest, że kiedy pierwszy raz poprosiłaś o kitki, ktoś ci powiedział, że masz zbyt odstające uszy. Albo za proste włosy, więc gumki się zsuwają. Albo za mało włosów i nie ma co wiązać ich w kitki. Jeśli więc pamiętasz jakiś komplement sprzed okresu, gdy pryszczaty sąsiad nabazgrał ci na klatce schodowej „KOCHAM ALKĘ”, to jesteś wyjątkiem od reguły, ponieważ:
1) wyrosłaś na Miss Polonia, więc twój przykład nie jest reprezentatywny,
2) miałaś zakochaną w tobie babcię,
3) trafiłaś na wyjątkowych rodziców – takich, którzy mówią, że odstające uszy są oznaką wybitnej inteligencji, więc nie każdy może je mieć.
Skąd mała kobietka ma wiedzieć, czy jest pięknym łabędziem, czy brzydkim kaczątkiem? Jej pierwsze lustro umieszczone jest w oczach rodziców. To w nich przegląda się kilka razy dziennie, sprawdzając: „Lubisz spędzać ze mną czas? Podobam ci się? Ale bardzo, czy tylko troszkę?”. I biada jej, jeśli rodzicielskie komunikaty są niezbyt czytelne, a na dodatek w rodzinie jest starsze rodzeństwo. Młodsze się nie liczy, bo zanim nauczy się mówić – dziewczynka będzie już potrafiła wykłócać się o swoje. Za to starszaki z dużą precyzją poinformują ją o wszystkich defektach jej urody. W tej inwentaryzacji zasobów naturalnych odnajdują się zwłaszcza starsze siostry.
Szkoda, że to dziewczynka…
Świat małych dziewczynek jest dość skomplikowany – mają być ładne, czyste, dobrze wychowane i nigdy się nie wściekać. Od ich braci wymaga się tylko tego ostatniego, a i to z cichym przyzwoleniem na epizody odpałów, byle niezbyt częste. W końcu chłopcy to chłopcy, prawda?
Małe dziewczynki, jak każde dziecko, mają w sobie potrzebę zadowalania swoich rodziców. Rozkwitają, widząc dumę w ich oczach. Chłoną ich radość z tego, że akurat ta mała kobietka trafiła do nich „z półki od Pana Boga”. Problem w tym, że nie wszyscy rodzice pragnęli akurat dziewczynki (zakładając wersję pozytywną, że W OGÓLE pragnęli dziecka). Jeśli tata marzył o dziedzicu nazwiska, a mama o chłopcu, którego brakowało w jej domu rodzinnym – nie potrafią zachwycić się córką. I kiedyś wygadają się przed nią.
Rozmawiając z kobietami, które miały takie doświadczenie, zauważyłam, że najczęstszą reakcją takiej córki jest „zapracowywanie” na miłość opornego rodzica. Jak? Na przykład przez odgrywanie roli niby-syna. Taka dziewczynka potrafi wywiercić z tatą dziurę w ścianie wiertarką, zlutować przewody, naprawić cieknący kran i wymienić olej w samochodzie. Na osiedlu bawi się z chłopcami w wojnę, a w weekendy jeździ z ojcem na ryby. Dorastając, bardzo długo nie eksponuje swojej kobiecości – nie nosi zwiewnych sukienek, ale koszule unisex i dżinsy. Swoim wyglądem i zachowaniem komunikuje rozczarowanemu nią rodzicowi: „Zobacz, prawie wcale nie różnię się od chłopców. Umiem wszystko to, co oni”.
A jak radzą sobie córki niemające ochoty (lub możliwości) odgrywać roli syna? Pracują na miłość rozczarowanego nimi rodzica, ucząc się bardzo dobrze, występując w szkolnych przedstawieniach i pełniąc rolę „małej mamy” w domu. Można je wysłać z długą listą na zakupy, zlecić sprzątanie mieszkania bez instrukcji, równocześnie pozostawiając im pod opieką młodsze rodzeństwo. Ze wszystkich zadań wywiążą się bez zarzutu, a komunikat ukryty w ich zachowaniu brzmi: „Zobacz, jak dobrze mieć córkę. Syn by tego nie zrobił”.
Ale są też sytuacje, w których nic nie da się zrobić. Rodzic jest uwięziony na szczycie swojej „szklanej góry” i dziecko nie ma szans do niego dotrzeć. Tą szklaną górą może być osobiste cierpienie dorosłego: choroba psychiczna, dolegliwości fizyczne, nieszczęśliwe małżeństwo, doświadczenie zdrady, bankructwo, mobbing w pracy, niechciane rodzicielstwo itp. Ale dziecko tych przyczyn nie jest świadome, więc w obojętności mamy czy taty doszukuje się własnej winy.
NIE NADAJESZ SIĘ (świadectwo)
Magdalena: Sama świadomość bycia w rodzinie zastępczej sprawiała, że rodziło się we mnie przekonanie, że niewiele znaczę, skoro nie wychowują mnie biologiczni rodzice. Ilekroć wieczorem kładłam się do łóżka i myślałam o tym – pojawiał się wewnętrzny głos mówiący: „Nie chcieli ciebie”. Do tego dochodziły pytania rówieśników, gdy chcieli mi dokuczyć podczas podwórkowych i szkolnych kłótni: „A dlaczego masz inne nazwisko niż twoja rodzina?”. Bardzo mnie to frustrowało…
Kluczowe wydarzenia, które wpłynęły na mój sposób myślenia o sobie samej, związane były z relacjami w rodzinie zastępczej.
Jako dziewczynka w szkole podstawowej chciałam, by rodzice mogli być ze mnie dumni. Pamiętam sytuację, gdy wracałam z zawodów sportowych po zajęciu drugiego miejsca. Byłam taka szczęśliwa! Chciałam, aby cały świat cieszył się razem ze mną. Nie zdejmując butów, wbiegłam do kuchni, w której mama szykowała obiad, a tata coś naprawiał. Podzieliłam się z nimi moją radością, ale… nie było żadnej reakcji. Tata dalej naprawiał zepsutą lampkę, a mama poprosiła, żebym założyła kapcie i poszła do pokoju odrabiać lekcje. Zrobiło mi się przykro. Ich postawa zabrała mi radość – umniejszyli wartość mojego sukcesu do wagi nic nieznaczącego wydarzenia. To rozczarowanie sprawiło, że przestałam w domu dzielić się tym, co było dla mnie ważne.
Sytuacja, która była dla mnie równie dramatyczna, wydarzyła się kilka lat później. W szkole dostałam (jako jedna z trzech osób) fantastyczną propozycję: z moich prac plastycznych stworzono wernisaż w galerii sztuki. Nie mogłam w to uwierzyć! Byłam bardzo podekscytowana, bo nawet o tym nie marzyłam! Poinformowałam rodziców o wystawie, lecz scenariusz ich reakcji na sukces córki znów się powtórzył. Tym razem jednak bardzo pragnęłam, aby przyszli do galerii i tam, patrząc na moje prace – wreszcie mogli być ze mnie dumni. Wystawa się odbyła, a ja, będąc na niej, myślałam tylko o jednym: nigdy już w niczym nie wezmę udziału, bo nie chcę więcej doświadczyć obojętności ze strony rodziców!
Dla kogo mogę być KIMŚ?
Z biegiem czasu zdusiłam w sobie wszelki zapał do poszukiwania pasji, które mogłabym z przyjemnością realizować. Zamiast tego paliłam, piłam, brałam narkotyki itd.
Wchodząc w świat dorosłości, nawiązywałam przygodne relacje z dużo starszymi mężczyznami, w nich lokując swoje pragnienia bycia choć przez chwilę dla kogoś ważną i wyjątkową. Wiedziałam, że takie „związki” nie mają szansy przetrwania. Jednak liczyła się dla mnie ta chwila – chwila bycia KIMŚ w oczach mężczyzny, który zrekompensowałby mi postawę rodziców i dał namiastkę tego, czego od nich nie dostałam jako dziecko. Dla tych momentów uwagi byłam gotowa oddać wszystko, co mam, czyli ciało, z którego zrobiłam swego rodzaju kartę przetargową: okażesz chwilę zainteresowania, w zamian dostaniesz mnie.
Przełom
Nie jedynym, ale chyba najważniejszym wydarzeniem był dla mnie moment spotkania z ojcem biologicznym, którego szukałam przez kilka miesięcy. Uklękłam przy jego grobie w deszczowy, jesienny wieczór. Po rozmowie z nim i modlitwie wstałam, chcąc wracać do domu. A w tej samej chwili doświadczyłam czegoś wyjątkowego, na co czekałam całe życie! Poczułam w sercu, że ktoś jest ze mnie dumny z całych sił! To była duma… samego Boga. Duma z tego, kim jestem, jaka jestem i jaką drogę pokonałam, by móc na nowo cieszyć się życiem jak małe dziecko. To uczucie dumy Boga Ojca było tak mocnym doświadczeniem, że wyzbyło mnie z wszelkiej chęci karmienia się relacjami ze starszymi mężczyznami. Uleczyło mnie z chęci udowadniania sobie i innym, że jestem coś warta. Przestałam zabiegać o akceptację innych.
Nie wierzę w ciebie!
Nastąpił czas wyboru szkoły średniej. Tata siedział przy kuchennym stole odpoczywając po pracy. Rozwiązywał krzyżówkę, więc dosiadłam się, licząc, że chwilę porozmawiamy. Dodam, że tata podczas rozmów sam na sam (które zdarzały się bardzo rzadko) nigdy na mnie nie patrzył. Zawsze słuchał i odpowiadał, wykonując równocześnie jakąś czynność. Podzieliłam się z nim pragnieniem pójścia do liceum plastycznego. Tata podniósł głowę, spojrzał na mnie i powiedział: „Ty się nie nadajesz do żadnego licem. NIE DASZ SOBIE RADY. Do zawodówki powinnaś iść”. Ta sytuacja bardzo podcięła mi skrzydła… Nie złożyłam papierów do wymarzonej szkoły. Głos taty we mnie nabrał jeszcze większej mocy, kiedy wchodząc w dorosłość, związałam się z mężczyzną i wielokrotnie mogłam słyszeć: „nie nadajesz się”.
Do dnia dzisiejszego, przy każdej możliwej sytuacji słyszę w głowie głos: „Ty się do tego NIE NADAJESZ”. Jako dorosła kobieta umiem w większości wypadków temu głosowi odpowiedzieć: „A może właśnie się nadaję? Jak nie spróbuję, to się nie dowiem!”. Jako nastolatka i młoda kobieta, wkraczająca w dorosłe życie, wierzyłam temu głosowi, przez co rezygnowałam ze wszystkiego, łącznie z tym, że nie podjęłam wymarzonych (na tamten czas) studiów.
Konsekwencją trwającą do dnia dzisiejszego jest fakt, że w każdej pracy, jakiej się podejmuję, zawsze wymagam od siebie znacznie więcej niż tego oczekują ode mnie inni. Podświadomie chcę udowodnić sobie, że do czegoś się jednak nadaję. Postawa nadgorliwości wynika czasem ze strachu: co by się stało, gdyby inni doszli do wniosku, że się do tego nie nadaję? Wciąż uczę się zachowywania równowagi, choćby ze względu na to, że skrajne przemęczenie unicestwia satysfakcję z pracy. Widzę, że ta sfera i ten sposób myślenia są w procesie leczenia przez Boga.
Może i jesteś fajna, ale…
Po domu rodzinnym to szkoła podstawowa jest etapem, na którym każda dziewczynka zaczyna otrzymywać negatywne informacje zwrotne o sobie. Zaczyna się od mało znaczących rzeczy, które stopniowo urastają do rangi problemów – od ubrań.
O ile w przedszkolu wystarczały dresy lub spódniczka w gumkę, w szkole sytuacja ulega zmianie. Dzieciaki zaczynają rozpoznawać logo firm produkujących buty, zabawki, gadżety elektroniczne i rozpoczyna się porównywanie. Czasem status dziecka w społeczności klasowej zależy od wartości jego ubrań. Początkowo chłopców słabiej dotyka ten przedsmak wyścigu szczurów, jednak dziewczynki są nieodporne na serie ubrań z postaciami z kreskówek i dobrze wypromowanym logo. A te, które nie dysponują standardowym wyposażeniem, czują z tego powodu dyskomfort.
Innym problemem są zauważalne dla dzieci w tym wieku różnice w budowie ciała. Wysoki lub zbyt niski wzrost, nadwaga lub nadmierna chudość, wcześnie rosnące piersi (gdy inne dziewczynki są jeszcze płaskie) lub zbyt mały biust (gdy inne dziewczynki zaczęły już dojrzewać) – wszystko to może stać się przyczyną rówieśniczej krytyki. Nawet minimalnie krzywe zęby, nie mówiąc już o zezie, iksowatych nogach czy odstających uszach.
W mojej szkole podstawowej jedna z dziewczynek, Ania zaczęła wcześnie dojrzewać. Jako pierwsza w klasie nosiła stanik, co natychmiast zauważyli chłopcy. Gdy tylko nauczyciel odwracał się do tablicy, koledzy siedzący za nią syczeli: „Hej, Wielkie Piersi, uważaj, bo ławkę popychasz przed sobą!”. A podczas zajęć WF-u (który czasami odbywał się na boisku), gdy Ania biegła – wołali za nią: „Trzymaj zderzaki, żeby ci nie odpadły!”. Dziewczynka zaczęła się garbić i nosić luźne bluzy, żeby ukryć rosnący biust. Na szczęście te prześladowania kiedyś się skończyły. Gdy inne koleżanki z klasy zaczęły dojrzewać – biust Ani nagle zaczął się mieścić w normie!
Kult bożka smukłości
Wydaje mi się, że najbardziej bolesnym problemem dla dziewczynek jest nadwaga, ponieważ najtrudniej ją ukryć. Pulchne lub otyłe maluchy płci żeńskiej wcześnie zaczynają się zderzać z ostracyzmem społecznym. Bo czy w bajkach występują jakiekolwiek księżniczki z nadwagą? Czy Barbie, nawet w wersji w ciąży, ma na udach choćby gram zbędnego tłuszczu? Wyjątkiem jest jedynie żona filmowego Shreka, a i to tylko w wersji ogrzycy, bo jako księżniczka Fiona miała nienaganną figurę. Dlaczego bohaterką żadnej popularnej książki dziecięcej lub filmu nie jest sympatyczna grubaska? Przypadek?
Co ciekawe, społeczny kult ciała stoi w sprzeczności z trybem życia większości polskich rodzin. Niewiele z nich jeździ na rowerach, chodzi na basen, regularnie spaceruje, natomiast wielu rodziców (i dziadków) pcha w dzieci słodycze. Aktywność fizyczna wymaga czasu, świadomych decyzji, czasem także nakładów finansowych – a jedzenie jest o wiele prostszą formą sprawiania przyjemności. Dziewczynki zapisywane na angielski, naukę gry na instrumencie lub siedzące na świetlicy, a w domu przyssane do telewizora lub tableta z bajkami – tyją. A ponieważ wstydzą się rozbierania na WF-ie i negatywnych komentarzy koleżanek, unikają ćwiczeń w grupie. I nie marzą o basenie lub grze w tenisa poza szkołą, bo tam ich nawaga też będzie komentowana, a słabsza sprawność fizyczna – szybko wytknięta.
Czy żyłaś kiedyś z piętnem najgrubszej w klasie? Nauczyłaś się, że gdy ktoś woła na korytarzu: „sumo”, „pulpet”, „klucha” – to o tobie? W takim razie wiesz, że nawet gdy „Sumo” wyrasta na piękną dziewczynę, nadal nosi w sobie ciche, wewnętrzne przekonanie: „Jestem gorsza, więc muszę dać z siebie więcej niż inni, by mnie lubiano”. Ratunkiem jest rola komediantki, którą małe, inteligentne babeczki potrafią odgrywać, by przekuć nadwagę w atut „aktorki charakterystycznej”. Jednak żaden podlotek, który w przymierzalni nie jest w stanie wcisnąć się w standardowe spodnie, nie wybucha śmiechem. Marzy o dniu, w którym zmieści się w rozmiary dostępne koleżankom. O dniu, w którym przestanie odstawać od normy.
Ten problem jest niezrozumiały dla większości mężczyzn, ale my zostałyśmy tak zaprogramowane od dzieciństwa. I nawet w dorosłym życiu to zaprogramowanie często okazuje się silniejsze od zdrowego rozsądku. Czy można się jakoś przeprogramować? Czy istnieje coś poza opcją: schudnąć contra pogodzić się z nadwagą? A może jest jakieś trzecie wyjście?
Świadectwo
Klara: W podstawówce zachorowałam na bezobjawowe, obustronne zapalenie płuc. Długo było nierozpoznane i leczono mnie na zapalenie zatok. Gdy wreszcie pojawiła się właściwa diagnoza, było dość późno. Wyleczono mnie sterydem, który miał skutek uboczny – w ciągu roku przytyłam dziewięć kilogramów. W mojej klasie natychmiast zostało to zauważone. Gdy razem z koleżankami skakałyśmy w gumę, usłyszałam: „Dlatego tak słabo skaczesz, że masz takie grube uda”. A dotąd do głowy mi nie przyszło, że z moimi udami jest coś nie tak! Ta jedna uwaga sprawiła, że od tego dnia zaczęłam się im codziennie przyglądać. Wkrótce moje nogi stały się najbardziej znienawidzoną częścią mojego ciała. Ukrywałam je pod szerokimi spódnicami, nie nosiłam spodni ani szortów, nie wychodziłam na plażę.
Pod koniec podstawówki jechaliśmy całą klasą na wycieczkę. Byłam zakochana w naszym panu od WF-u, wiedziałam, że mnie lubi i bardzo chciałam mu się podobać. Ale doszłam do wniosku, że jeśli wyjdę ze wszystkimi na plażę – natychmiast zobaczy moje grube uda i poczuje do mnie wstręt. Wymyśliłam sobie więc równie skuteczne, co chore, rozwiązanie: prasując ubrania na wycieczkę, „niechcący” oparzyłam się żelazkiem w gołe udo. Zrobiła się podłużna rana, bolało mocno, ale wcale się tym nie martwiłam. Miałam pretekst, żeby się nie rozbierać na plaży!
Z moimi „grubymi udami” walczyłam potem całe życie. Przez wiele lat się odchudzałam, w końcu wpadłam w anoreksję i byłam tak chuda, że kręgosłup było mi widać pod wełnianym płaszczem, a nogi w kolanach były szersze niż w udach. Widzieli to wszyscy poza mną. Bo ja w lustrze nadal widziałam swoje MONSTRUALNE UDA!
Z anoreksji w końcu udało mi się wyjść, ale szybko wróciłam do figury wyjściowej. Po latach znalazłam w szafie spodnie z tamtego okresu. W pierwszym momencie pomyślałam: „Co robią dziecięce spodnie w mojej szafie?”. Jednak nogawki były dziwnie długie jak na spodnie dziecka. W końcu zrozumiałam, że to moje własne ubranie z okresu anoreksji! A przecież w te nogawki nastolatka mogłaby wcisnąć raczej ramię niż nogę! I przypomniałam sobie, że w tamtym czasie nadal wydawało mi się, że mam masywne uda. Wtedy zrozumiałam, że to, jak ja siebie widzę – może mieć niewiele wspólnego z tym, jaka jestem naprawdę.
Kobiece szkło zniekształcające
Oglądałam ostatnio w Internecie ciekawy film wyprodukowany przez firmę kosmetyczną Dove1. Rysownik portretów pamięciowych, pracujący dla FBI, szkicuje na nim portret kobiety, która siada za zasłoną i opisuje mu swoją twarz. Później wchodzi następna osoba i opisuje wygląd poprzedniczki. Kolejne kobiety przechodzą za jego plecami, ale rysownik sam nigdy nie widzi portretowanej osoby.
Na zakończenie eksperymentu każda z pań staje przed dwoma swoimi portretami – pierwszy szkicowany według jej własnego opisu, drugi stworzony według opisu obserwatora. Efekt? Panie wzruszają się i płaczą, ponieważ na „własnym” portrecie są brzydsze, nieciekawe, grubsze… W końcu jedna z nich mówi: „My, kobiety, spędzamy dużo czasu analizując i próbując poprawić w sobie niedoskonałe rzeczy, które są naprawdę nieliczne. A powinnyśmy spędzać więcej czasu, doceniając te, które nam się podobają”. Dove formułuje wspólny wniosek: „Jesteś piękniejsza, niż myślisz”. Problem w tym, że my, kobiety, potrzebujemy ludzi, którzy nas przekonają, że widzą nas inaczej niż my same.
Podobny eksperyment przeprowadził projektant mody i stylista, Gok Wan. Do każdego swojego programu zapraszał jedną panią, która miała problem z samoakceptacją. Stawiał ją przed rzędem dziesięciu kobiet ustawionych od najchudszej do najgrubszej (panie były ubrane w identyczną bieliznę, więc odpadał efekt złudzenia). A potem prosił swoją rozmówczynię, żeby stanęła w rzędzie w takim miejscu, gdzie ją plasuje jej tusza. W każdym kolejnym odcinku programu powtarzała się ta sama sytuacja: pani stawała pomiędzy osobami znacznie od niej tęższymi, przynajmniej o dwa rozmiary. I gdy Gok przestawiał ją na właściwe miejsce w szeregu – nieodmiennie była zaskoczona (niektóre kobiety wręcz mu nie uwierzyły).
Wniosek? Widzimy swoje odbicie w lustrze przez okulary zniekształcające. I jeśli się ich nie pozbędziemy, to gdy w niebie Pan Bóg postawi nas przed prawdziwym lustrem – my siebie w nim nie poznamy.
Człowiek nie jest stworzony do klęski.
Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać.
(Ernest Hemingway)
1 Dove Real Beauty Sketches: „You’re more beautiful than you think”.
3. Nie kupuj bajek!
Czy potrafisz wyobrazić sobie świat urządzony całkowicie przez mężczyzn? Logiczny, uporządkowany, funkcjonalny, bez zbędnych ozdobników… Jak długo wytrzymałabyś, żeby nie zacząć go zmieniać?
To stereotyp, ale i zarazem prawda, że właśnie my, kobiety, dostałyśmy w pakiecie umiejętność upiększania swojego otoczenia. Udoskonalamy je przez swój uśmiech i wdzięk, przez kolorowe zasłonki, które wieszamy w oknach, przez zapach naszych perfum, ciepły dotyk rąk, modlitwę. Przez łagodny tembr naszych głosów, wrażliwość na innych, umiejętność skupiania się na kilku rzeczach na raz i przez zdolność rejestrowania podejrzanej ciszy w pokoju dziecięcym (gdyby nie ta kobieca umiejętność, ludzkość wymarłaby na etapie raczkowania).
Ale żeby przemieniać świat wokół siebie, potrzebujesz akceptacji tego, kim jesteś i jaka jesteś. To jest twoje oparcie dla stóp, twój statek, na którym wyruszasz na podbój świata. Nie da się płynąć przez oceany, nie mając zaufania do pokładu, na którym stoisz. Podobnie jak ryzykowne jest płynięcie w dzień, a w nocy – wiercenie dziur w pokładzie, ponieważ nie spełnia twoich standardów estetycznych.
Przed każdą z nas stoi ważne zadanie: pokochać siebie taką, jaka jestem. I z tym zadaniem warto się uporać jak najszybciej, bo inaczej brak miłości do siebie będzie sabotować wiele naszych wysiłków. To jak spacer przez życie z koszem na śmieci uwiązanym u nogi. Niby da się – jest plastikowy, sunie dość cicho, ciągnięcie go nie wymaga wiele wysiłku. Tylko co chwilę wypada z niego jakiś śmieć: kompleks, wstyd, samooskarżanie się, przekonanie „ja się do tego nie nadaję”. Upychasz śmieć z powrotem i udajesz, że ten incydent nie miał dla ciebie znaczenia. Wszyscy mają swoje kosze, więc o co chodzi? Problem w tym, że po jakimś czasie wierzysz, że sama jesteś tym śmietnikiem. A nawet wielkim kontenerem słabości charakteru, defektów urody i braku talentów! Co gorsza, ukrywanie swojego śmietnika zwykle zabiera ci czas i siły, które mogłabyś spożytkować na coś wartościowego.
Księżniczka czy żaba?
Jeśli czujesz się jak śmieć, to przestajesz o siebie dbać. Jesz byle co, ubierasz się w byle co, czytasz durne książki, oglądasz bezwartościowe filmy i marnujesz czas w niewłaściwych relacjach. Umawiasz się z mężczyznami, których pogoniłabyś bez skrupułów, gdyby podrywali twoją przyjaciółkę. I cierpisz, gdy nie oddzwaniają po nieudanej randce. Czujesz się jak księżniczka zaklęta w żabę, więc gorączkowo szukasz księcia, który cię odczaruje. I wertujesz kolorowe czasopisma, marząc o tym, jak inaczej wyglądałoby twoje życie, gdybyś miała urodę tej aktorki czy tamtej modelki. To nieważne, że kobiety z sesji zdjęciowych dla magazynów modowych nie istnieją, ponieważ grafik komputerowy wymazał im rozszerzone pory, usunął przebarwienia na twarzy, zmarszczki mimiczne, wygładził cellulit, zwęził uda i uwypuklił biust. Co z tego, że o tym wiesz? Podświadomie „kupujesz” tę graficzną bajkę i… cierpisz.
Hm, nie jesteś w tym sama. Modelki ze zdjęć też cierpią – i to właśnie one są najmniej pewnymi siebie kobietami, ponieważ ich wygląd ciągle poddawany jest ocenie2. I każda z nich ma jakiś problem z akceptacją siebie. Naomi Campbell nie znosi swoich stóp ze zdeformowanymi od szpilek palcami, ponieważ nawet zabieg chirurgiczny nie przywróciłby im normalnego kształtu. Rihanna wstydzi się swoich nóg, które uważa za zbyt masywne. Aktorka Jessica Parker nie lubi swoich żylastych dłoni. Utalentowana Kate Hudson wolałaby mieć większy biust, bo Hollywood preferuje kobiety o kształtach Angeliny Jolie, a nie Brada Pitta. Genialne piosenkarki mają kompleks za dużego nosa, przetłuszczających się włosów, postresowych pryszczy, za dużej pupy, krzywych nóg, haczykowatego nosa… Lista kompleksów nigdy się nie kończy, bo takie jesteśmy my wszystkie – NIEDOSKONAŁE. Żadna z nas nie dostała kompletnego pakietu, nawet jeśli sesje zdjęciowe w kolorowych magazynach udają, że jest inaczej. I widocznie tak miało być. Dlaczego? Myślę, że każda z nas znajdzie własną odpowiedź na to pytanie.
Odsetki od atrakcyjności
Teraz moja prywatna obserwacja z okresu pracy w liceum. Zauważyłam, że najbardziej atrakcyjne dziewczyny najwcześniej podejmowały inicjację seksualną. Czyżby trafiały na chłopaków, którzy porazili je swoim prawym charakterem i dojrzałością do związku? Nie. Po prostu zwracały uwagę swoim wyglądem, więc zawsze paru amantów orbitowało w ich okolicy. A że one też miały swoje kompleksy i deficyty miłości – dość szybko ulegały złudzeniu, że w seksie znajdą czułość, akceptację i poczucie wyjątkowości, jakich zabrakło im, być może, w domu.
Zaskakujące dla mnie było to, że najbardziej atrakcyjną z dziewcząt poderwał najmniej atrakcyjny z chłopaków. Wyróżniał się spośród pozostałych tym, że był mocno poobijany przez życie i silny swoim ciężko nabytym sprytem. Przy czym był dość brzydki, z trudem się uczył, a w „hierarchii dziobania” w klasie stał nisko. Ale to właśnie on znalazł klucz do tej dziewczyny – nieustannie ją dołował, robiąc aluzje, że jest za gruba i ma różne braki. A ona, uosobienie smukłości, urody i wdzięku, przejęła się jego uwagami. I do głowy jej nie przyszło, że ta krytyka to jedyna smycz, na której może ją utrzymać jej chłopak.
Pamiętam też moje własne śliczne koleżanki – niektóre zbyt szybko zostały „zdobyte” i „zaliczone”. Z trudem przebrnęły przez liceum, ponieważ ich życie osobiste było tak intensywne, że nauka nie mogła z nim konkurować. Kilka z nich utknęło w zbyt wczesnych (i niezbyt szczęśliwych) związkach, więc nie szukały wymarzonego zawodu, tylko źródła utrzymania dla siebie i swojej rodziny.
Piękno pociąga. Budzi pożądanie i pragnienie posiadania na własność. A nieletnie piękno nie umie się samo obronić i można je łatwo okłamać. Nie zazdrość więc ślicznym dziewczynom, ponieważ wbrew pozorom wcale nie mają łatwego życia. Liczba pokus, którym muszą stawić czoła, jest zdecydowanie ponadstandardowa. A pojawiają się one o wiele wcześniej niż w życiu ich przeciętnych koleżanek. Niektóre z pięknych dziewczyn mają za sobą znacznie boleśniejsze doświadczenia niż stanie pod ścianą na szkolnej dyskotece. Czasami nawet traumatyczne doświadczenia – gdy mimowolnie stały się obiektem czyjegoś chorego pożądania.
Rzecz o kobiecej zazdrości
Jest pewna szczególna kategoria dziewczyn i kobiet, które pomimo braku oszołamiających warunków zewnętrznych potrafią sobie okręcić mężczyzn wokół palca. „Jak ona to robi?” – pytamy, zachodząc w głowę. No cóż, najczęściej jest to talent do grania na nieoczywistych strunach męskiej duszy albo umiejętność wysyłania sygnałów erotycznych. Mężczyźni podatni na wabiki erotyczne lgną do takich kobiet, nie zdając sobie sprawy z tego, że są manipulowani.
Manipulatorki potrafią się dostosować do pragnień wybranego przez siebie mężczyzny. Na przykład jeśli ma on potrzebę bycia ostoją i wybawieniem dla bezradnego życiowo kobieciątka – utalentowana aktorsko kobieta da mu szansę zrealizować się w tej roli. A tak bezbrzeżnie potrzebny mężczyzna rośnie w poczucie sprawczości i czuje się niezbędny jak powietrze.
Uwodzicielki potrafią epatować seksem przy każdym ruchu i spojrzeniu. Ich arsenał jest łatwy do rozszyfrowania, ale tylko dla innych kobiet. Mężczyźni te sygnały czytają jako komplement pod własnym adresem: „Leci na mnie! Ale jestem gość!”.
Kobiety-wampy są niepodrabialne w swojej umiejętności wabienia, kuszenia, przyciągania. Problem w tym, że ta umiejętność jest jak scenariusz filmu, który trzeba konsekwentnie grać do końca życia. Czytałam zwierzenia 75-letniej aktorki Joan Collins, która kilka lat wcześniej wyszła za mąż po raz piąty, za mężczyznę o 33 lata młodszego od siebie. Opowiadała, że mieszkają w osobnych pokojach, a ona nigdy nie pokazuje się ukochanemu bez porannego makijażu. Rozumiem, że jako dojrzała kobieta starała się utrzymać dobrą formę, bo to jeden z elementów jej zawodu. Ale czy chciałabyś tak ufać miłości swojego męża, żeby nigdy nie pokazać mu swojej prawdziwej twarzy? Bycie uwodzicielką zobowiązuje, więc niektóre panie nawet na łóżku szpitalnym malują się przed operacją. Widziałam to na własne oczy!
Dlaczego piszę o tych dziwnych typach kobiet? Ponieważ patrząc na nie, czasami możemy poczuć ukłucie zazdrości: „Co ona ma, czego mi brak?”. I tu nasze kompleksy mogą skwapliwie podsunąć całą listę tego, czego nie mamy. A podsumowaniem będzie cios w serce, czyli fałszywy wniosek: „Jestem szarą myszką. Egzemplarzem w wersji standard, bez luksusowego wyposażenia i bez umiejętności odegrania show, że je posiadam”.
Ale uważaj, komu zazdrościsz, bo może to tylko byt wirtualny? Dobrze zagrana rola, za którą ukrywa się nieszczęśliwa, zdesperowana lub rozgoryczona mężczyznami kobieta? OK, może się zdarzyć, że w porównaniu z wyrafinowaną uwodzicielką poczujesz się nieswojo. Ale… po co się porównywać? Ona ma swoje życie, ty swoje. Każda z was żyje w swojej bajce, która ma jasne i ciemne karty, więc w każdej bajce mieszka też jakiś wilk. Ale własnego już znasz – a tamtego nawet się nie domyślasz! Masz żyć swoim życiem, a nie cudzym, i jesteś odpowiedzialna za rozwijanie własnych talentów, a nie obserwowanie cudzych. Porównywanie się z innymi kobietami jest jak nałogowe przycinanie żywopłotu. Jeśli ciągle będziesz biegać wokół niego z sekatorem, to wyhodujesz brązowe badyle, a nie ścianę zieleni. To, co dobre, potrzebuje czasu na wzrost. Ta zasada dotyczy również ciebie samej.
Bajki kosmetyczne
Czy jest coś, co może być naszym sprzymierzeńcem w byciu kobietą atrakcyjną? Może przemysł kosmetyczny i moda, które specjalizują się w eksponowaniu atutów i ukrywaniu braków? No cóż, to dość wyrachowani sojusznicy – ewidentnie pomagają, ale przy okazji skrycie żerują na naszych słabościach. Czy kobieta powinna korzystać z dobrodziejstwa kosmetyków? Oczywiście! Ale już na to, co widzi na zdjęciach reklamujących te kosmetyki – powinna sobie nałożyć krytyczny filtr.
Usłyszałam kiedyś mądrą refleksję na temat takich reklam – co ciekawe, powiedział ją mężczyzna. Otóż tresują nas one ukrytym przekazem: „Widzisz krowo, jaka jesteś brzydka? Kup sobie szybko nasz krem (podkład/szminkę/tusz), a może jakoś to ukryjesz!”. Nie wierzyłam, ale gdy przyjrzałam się reklamom tuszów do rzęs – zaskoczyło mnie pewne społecznie akceptowalne kłamstwo. Czy widziałaś ostatnio choć jedną reklamę maskary, w której modelka nie miałaby sztucznych rzęs? I co, mamy uwierzyć, że nasze rzęsy pomalowane tym wszechstronnym tuszem – pogrubiającym, zagęszczającym i podkręcającym wszystko poza zębami – zmienią się w równie gęste firanki? To dziwne, że po użyciu takiego kosmetyku jakoś nikt producenta do sądu nie pozwał, choć jego reklama jest do pewnego stopnia oszustwem. Widocznie funkcjonuje cicha umowa społeczna: my udajemy, że sprzedamy wam środek na definitywną poprawę urody – wy udajecie, że wierzycie, iż będziecie wyglądały jak nasze modelki. My mamy z tego gigantyczne pieniądze, wy – gigantyczną nadzieję.
Kolejne oszustwo: to już pewnie reguła, że podkłady do twarzy reklamują głównie nastoletnie modelki. Nic dziwnego, że po użyciu takiego podkładu nie tylko zmarszczki, ale i pory na twarzy stają się niewidoczne. No cóż, nie będą widoczne i bez niego, nawet przez następne 10 lat! Nie rezygnujmy z podkładów, ale weźmy poprawkę na to, że nie będziemy w nich wyglądać jak modelka na zdjęciu. I nie dołujmy się tym, bo jeśli skończyłyśmy już szesnaście lat – różnice te są zgodne z prawami natury. Za to nie mamy trądziku, burzy hormonalnej i nie musimy się zakochiwać z częstotliwością raz na tydzień. To też jest coś warte, prawda?
Zwróciłam kiedyś uwagę na spoty reklamowe kremów przeciwzmarszczkowych. Znana z filmu Cztery wesela i pogrzeb (z 1994 r.) aktorka Andie McDowell występuje w reklamach specyfiku dla cery dojrzałej. W momencie pisania tej książki Andie ma pięćdziesiąt siedem lat, ale od sukcesu Czterech wesel – z roku na rok wygląda coraz młodziej. Zasługa genialnego kremu znanej firmy? Raczej nie. Po analizie jej obecnych zdjęć i porównaniu ich z dawnymi, doświadczony chirurg kosmetyczny wymienił co najmniej cztery rzeczy, które aktorka „poprawiła” sobie w twarzy. Czy kiedykolwiek powiedziała o tym publicznie? Nie. Dzięki temu cała zasługa może być przypisana „kremowi o potrójnym działaniu”, który napina (portfel), wypełnia (kompleksy) i poprawia (samopoczucie).
Natomiast na temat samej chirurgii plastycznej aktorka wypowiedziała się zaskakująco trzeźwo: „Znam ludzi, którzy jej się poddali, oczekując, że to ich zmieni i wreszcie poczują się szczęśliwi. Ale wycięcie sobie jakiegoś kawałka tu czy tam – i tak nie zmieni tego, jak czujesz się w środku”.
Nie kupuj więc bajek o tym, że swoje piękno znajdziesz gdzieś na zewnątrz. Ono nie jest opakowaniem, w które możesz upchnąć dowolną zawartość. Większość twojej urody jest ukryta dla oczu i trzeba się do niej dokopać. Z wysiłkiem, bo drogi na skróty po prostu nie ma.
Piękne, bo… dobre
Czy znasz kobiety naprawdę fascynujące? Takie, w których towarzystwie nigdy nie jest nudno? Są tak atrakcyjne, że nie mają szans na samotność. Przy czym mogą mieć znaczną nadwagę, defekty urody, być w wieku balzakowskim, ubierać się w swetry-worki – a i tak są czarujące. Są ewidentnie piękne wewnętrznie: swoimi pasjami, empatią, dojrzałością, siłą wewnętrzną, zaangażowaniem i umiejętnością bycia dla innych. Mają cały wachlarz nieprzeciętnych cech, których tak bardzo brak współczesnemu światu!
Te kobiety wnoszą swoją głębię w rozmowy towarzyskie, we wspólną pracę, w odpoczynek. Inni automatycznie starają się „podciągnąć” do ich poziomu! Przy czym obdarzeni ich wiarą w swój własny potencjał – sami też zaczynają go dostrzegać. Takie osoby zupełnie nieświadomie są dla innych prezentem życiowym – jak deszcz, słońce i użyźniacz gleby dla roślin! Mogą nie wzbudzać pożądania, ale budzą fascynację. Są piękne w swojej niepowtarzalności, bo głęboko dobre i mądre. Przy czym sprawiają wrażenie kompletnie obojętnych na to, jakie wrażenie robią na innych. Są po prostu zbyt zajęte innymi ludźmi, żeby sprawdzać, jakie robią na nich wrażenie! Takie kobiety można znaleźć wszędzie: w wolontariacie, w hospicjach, w społecznych dziełach pomocy, akcjach humanitarnych, w przedszkolach i naszych własnych rodzinach.
Pasjonatki dobra są naprawdę piękne. W dodatku starzeją się w sposób niezauważalny, jakby czas, z szacunku dla nich, nie śmiał zniszczyć ich uroku. Znam kilka takich kobiet i mam wrażenie, że dla nich czas biegnie inaczej. A może żyją tak mądrze, że tylko dojrzewają, zamiast się starzeć?
2 Jeśli chcesz się o tym przekonać, posłuchaj Cameron Russell: „Looks aren’t everything. Believe me, I’m a model” (YouTube).
Świadectwo
Patrycja: W aptece, w której często robię zakupy, pracuje niezwykle zadbana farmaceutka. Dokładny makijaż, ułożone włosy, perfekcyjny manicure, przemyślany strój widoczny nawet spod fartucha… Zawsze z przyjemnością patrzę na tę kobietę.
Pewnego dnia, gdy właśnie wróciłam z apteki, odwiedziła mnie koleżanka – mama małych dziewczynek. Zero makijażu, włosy związane w kitkę. Manicure, przemyślany strój? No nie. Sandałki, T-shirt i dżinsy. Piękny uśmiech, choć zmęczenie i niewyspanie widoczne gołym okiem.
Dzieci przez kilka minut czymś się zajęły, a ja, siedząc naprzeciwko niej przy stole – zachwyciłam się nią. Z taką wyrozumiałością i miłością opowiadała o swoim mężu, trudnych rodzicach, problemach w pracy, że… pomyślałam, że chyba jest święta. Nie narzekała, nie osądzała, nie użalała się nad sobą. Mówiła jak jest i że ma nadzieję, że wszystko się ułoży. Ten uśmiech, ten brak przejęcia, że kawa już dawno ostygła i że dzieci znowu czegoś od niej chcą. Ta cierpliwość, z jaką pewnie pięćdziesiąty raz tego dnia pochylała się nad nimi.
Następnego dnia znowu byłam w aptece. Znowu przyglądałam się idealnej farmaceutce i znów musiałam przyznać, że pięknie wygląda. Ale czy JEST PIĘKNA? Nie wiem, nigdy nie miałyśmy okazji dłużej porozmawiać.
Uroda cieszy tylko oczy,
dobroć jest wartością trwałą.
(Safona)
4. Podstępny perfekcjonizm
Kiedy przed napisaniem tej książki spotkałyśmy nad jej projektem w kilka kobiet – zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co wpłynęło kiedyś na nasze problemy z samoakceptacją. Dość szybko w naszej dyskusji pojawił się problem perfekcjonizmu, czyli dążenia do doskonałości za wszelką cenę, nawet za cenę radości z życia.
Skąd się bierze nasz perfekcjonizm? Psychologowie wskazują, że jego przyczyną jest sposób naszego postrzegania samej siebie i świata zewnętrznego. A na to składa się kilka czynników: wpływ naszych wczesnych doświadczeń (z najbliższej rodziny, otoczenia, szkoły, grupy rówieśniczej) oraz temperament. W tym pierwszym wypadku źródłem są zarówno komunikaty innych ludzi na nasz temat, jak i obserwacja powtarzanego zachowania ważnych dla nas osób. Temperament z kolei jest cechą wrodzoną.
1. Czynnik: wpływ wczesnych doświadczeń
Perfekcjoniści to często dzieci z „porządnych domów”, bezpiecznych materialnie, w których rodzice mieli wobec swojego potomstwa wygórowane oczekiwania. Mały człowiek wzrasta wtedy w przekonaniu, że wyznacznikiem jego wartości są osiągane sukcesy. Dzieci łatwo uzależniają się od nagród i pochwał, i w naturalny sposób reagują lękiem przed karą i brakiem pochwał. Jeśli nie otrzymują od rodziców sygnałów, że są kochane za to, że w ogóle są, lecz za to, jakie są (grzeczne, pilne, posłuszne, sumienne itp.) – będą zapracowywać na ich miłość. Szybko nauczą się też, że mają być lepsze od innych, bo wtedy są bardziej kochane. A tresowane w porównywaniu się z innymi – po pewnym czasie same będą mierzyły swoją wartość w ten sposób. Realnej samooceny dopiero się uczymy, więc w dzieciństwie oceniamy samych siebie tak, jak mówią o nas znaczące w naszym życiu osoby.
Tendencję do perfekcjonizmu przejawiają zwłaszcza jedynacy i pierworodni. Pokładane w nich nadzieje i oczekiwania mobilizowały ich do bycia „chlubą” swoich rodziców, a gdy nie spełniali tych oczekiwań – mieli mocne poczucie winy. Młodsze rodzeństwo ma już pod tym względem łatwiej, ponieważ rodzicielska uwaga skupia się nie na jednym dziecku, ale na dwojgu, trojgu itd., więc i wymagania spadają do realistycznego poziomu.
Perfekcjonistyczne dzieci mają mocno rozwiniętą ambicję. Znam dziewczynkę, która dopiero w czwartej klasie szkoły podstawowej dostała swoją pierwszą czwórkę. Tak płakała, że nauczycielka długo nie mogła jej uspokoić! Mały bystrzak przyzwyczajony był do szóstek, w najgorszym razie piątek, dlatego czwórka wydawała się klęską. Ambicja nie jest oczywiście niczym złym (podobno wielu świętych było ludźmi ambitnymi). Ale czym innym jest przekraczanie siebie, głód wiedzy i pragnienie coraz lepszego poznawania świata – a czym innym ciągłe ściganie się z pozostałymi dziećmi, kolekcjonowanie własnych sukcesów i mierzenie nimi swojej wartości.
2. Czynnik: temperament
W rozwijaniu tendencji perfekcjonistycznych, temperament może być naszym sprzymierzeńcem lub wrogiem. Osoby z dominującymi cechami sangwinika lub choleryka mniej przejmują się ocenami ze strony innych3. Choleryk najczęściej zakłada, że to on ma rację, więc nawet gdy sam coś zawali – przyczyny szuka na zewnątrz. Osoby o usposobieniu sangwinicznym często nie doprowadzają swoich zadań do końca, a co dopiero mówić o perfekcyjnym ich wykonaniu, więc są w miarę bezpieczne. (Dla sangwinika szczególnym wyzwaniem jest rodzic-perfekcjonista, którego wymaganiom takie dziecko próbuje sprostać – przy największym wysiłku osiągając zaledwie przeciętne efekty).
Ostatnie dwa typy osobowości są bardziej podatne na perfekcjonizm. Rozbudowane procesy myślowe melancholika i flegmatyka dają im szerokie pole do „drążenia dziury w całym”. Osoby introwertyczne o usposobieniu melancholijnym – mają tendencję do ustawiania sobie poprzeczki wysoko. I o wiele dotkliwiej przeżywają też każdą porażkę. Perfekcjonistka-melancholiczka, której pogratulowano świetnego tłumaczenia na żywo – wieczorem myśli tylko o tym, że w pewnym momencie się pomyliła i zrobiła beznadziejny błąd. A jeśli tę konferencję usłyszał jakiś tłumacz przysięgły, na pewno uznał, że ona się do tego nie nadaje. Dlatego może jutro powinna zrezygnować z tłumaczenia i poprosić kogoś o zastąpienie jej? I na takich myślach schodzi jej pół nocy…
3 Jeśli nie znasz swojego typu temperamentu, w Internecie możesz sobie zrobić prosty test, np. „Kwestionariusz temperamentu wg Florence Littauer” lub inny.
Z KIM PRZESTAJESZ, TAKA SIĘ STAJESZ (świadectwo)
Patrycja: Mam piękną mamę. Szczupłą, wysportowaną, w porównaniu z kobietami w jej wieku wygląda o dziesięć lat młodziej. Nieraz słyszałam, że wyglądamy jak siostry, a nie jak matka i córka. Nie lubiłam tego „komplementu”. Że niby ja tak staro wyglądam?
Najtrudniej było mi patrzeć na moją mamę, gdy w wieku dojrzewania zdecydowanie ją przerosłam – również wszerz: obszerne biodra, duży biust… Od mamy wiele razy słyszałam, że powinnam się wziąć za siebie. Chodziłam więc na siłownię i aerobik kilka razy w tygodniu. Pierwszy raz uznałam, że muszę się odchudzać, gdy kończyłam podstawówkę – ale to „muszę” trwa już dwadzieścia lat. Trochę pomogła mi absolutna akceptacja ze strony mojego chłopaka, ale nie do końca. Pomimo tego, że teraz mam odpowiednią masę ciała, dobrze wyglądam, to i tak te kilka kilogramów… Znam wszystkie diety świata, wiele z nich przetestowałam na sobie, chyba nawet przyzwyczaiłam się, że ciągle muszę walczyć ze swoim ciałem. Miewam momenty, gdy czuję się ze sobą bardzo dobrze i wreszcie wiem, że ze mną jest wszystko OK. Ale są też gorsze chwile, i wtedy kolejne diety chodzą mi po głowie. Chciałabym się od tego uwolnić i w pełni cieszyć się tym, jaka jestem.
Rozumiesz teraz, jaką moc ma rodzicielski przykład? Ze względu na to, że zazwyczaj bardziej identyfikujemy się z rodzicem tej samej płci – to mama jest naszym „wzorcem z Sevres pod Paryżem”. Przy czym zarówno jej zalety, jak i wady będą powielane przez nas w sposób nieświadomy.
Na przykład: perfekcjonizm mamy może być drogą do pracoholizmu – nie tylko maminego, ale i twojego. Jeśli przez całe dzieciństwo widziałeś swoją rodzicielkę piorącą, gotującą, prasującą lub ślęczącą nad papierami z pracy w czasie, gdy mogłaby odpoczywać – nauczyłaś się zasady: „Najpierw obowiązki, potem przyjemności”. Zasada ogólnie dobra, pod warunkiem że mama w końcu pozwalała sobie na jakieś przyjemności (i nie była to tylko czekolada). Natomiast jeśli do drugiego punktu tej zasady nigdy nie dochodziła, toteż nigdy nie widziałaś jej odpoczywającej – zapamiętasz tylko pierwszą część: NAJPIERW OBOWIĄZKI!