Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Jeszcze NIE skończyłem" to wywiad-rzeka z Danielem Obajtkiem, przeprowadzony przez Wiktora Świetlika.
Książka odsłania kulisy największych transakcji biznesowych we współczesnej Polsce, tajemnice rozmów politycznych i biznesowych, a także osobiste doświadczenia Obajtka związane z jego drogą na szczyt i ceną, jaką za to zapłacił.
W publikacji poruszane są m.in. pytania o to, kto faktycznie podjął decyzję o fuzjach, dlaczego życie Obajtka przypomina dzień świstaka oraz jak dzieciństwo wpłynęło na jego relacje z ludźmi. Autorzy zapowiadają ostrą dyskusję o biznesie, polityce i Polsce, przedstawiając Obajtka w nieznanym dotąd świetle.
Daniel Obajtek, były prezes Orlenu i obecny poseł do Parlamentu Europejskiego, w książce po raz pierwszy tak otwarcie mówi o kulisach zarządzania największym koncernem paliwowym w Polsce, politycznych i biznesowych układach oraz walce o wpływy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koordynacja projektu Maria Fróg-Pilch
Redakcja językowa i korekta Marcin Romanowski
Skład i łamanie Tomasz Smołka
Projekt okładki Marta Turska
Fotografia na okładce Agata Matulka
Wydawnictwo Czarna Skrzynka [czarnaskrzynka.com.pl]
© Daniel Obajtek, 2025
© Wiktor Świetlik, 2025
© Wydawnictwo Czarna Skrzynka, 2025
ISBN 978-83-974985-1-8
Wstęp. Najlepiej mają ci, co nic nie robią
Rozdział 1. Dzień świstaka w Orlenie
Rozdział 2. Jak wywołałem wojnę w technikum
Rozdział 3. Trump Pcimia
Rozdział 4. „Wpadłem na pewien pomysł” – fuzje rodzą się w głowie
Rozdział 5. „Prezes musi być z nadania”
Rozdział 6. Wszyscy ludzie Obajtka
Rozdział 7. „Gruszka do fartuszka”, czyli fuzja stulecia
Rozdział 8. W tej branży liczy się rozmiar
Rozdział 9. Mały, wielki atom
Rozdział 10. Siemens i Hezbollah
Rozdział 11. „Nie kupuj u Obajtka” – dyplomacja orlenowska
Rozdział 12. Magnat prasowy z przymusu
Rozdział 13. Cena ceny paliwa
Rozdział 14. Orlen bez Obajtka, Obajtek bez Orlenu
Rozdział 15. „Kupuję działki, bo lubię”
Rozdział 16. Stan wojenny dla Obajtka
Rozdział 17. Cena ekspansji
Zdjęcia z prywatnego archiwum Daniela Obajtka
W.S.: Zacznę nagrywać, OK?
D.O.: Proszę bardzo. Przyzwyczaiłem się.
I bardzo dobrze. Założyłem też pod stołem pluskwę, na wypadek gdybym musiał coś nagrać tak, by pan nie wiedział.
Rozumiem, szanuję. Byłoby nudno, gdyby pan tego nie zrobił. Poza tym zaburzałoby to mój spokój, porządek i dobrostan. Byłbym bardzo zdziwiony, gdyby gość nie założył podsłuchu.
Ja też się obawiam, że pan tak przywykł, że może się pan czuć niekomfortowo, gdyby coś nie wyciekło z tej rozmowy, tylko tak zwyczajnie była nagrana. Szczególnie że zaraz będzie mowa o pana dzieciństwie.
We wczesnej podstawówce organizowałem hazard. Tego się jeszcze nie dogrzebali.
Niech pan nie ma pretensji. Ludzie są ciekawi. Czy na podstawie doświadczenia, które pan wyniósł z Orlenu, uważa pan, że tacy ludzie jak nie przymierzając ja, dziennikarze, którzy patrzą z zewnątrz, odbiorcy mediów, analitycy wiedzą, jak to wszystko – rynek ropy, biznes, polityka i biznes, ekonomia – w ogóle działa? Czy my w ogóle cokolwiek z tego rozumiemy?
Szczerze? Proszę się nie obrazić, ale nie macie zielonego pojęcia. To, co się ukazuje w mediach, i to, co nieraz oceniają poważni nawet analitycy, dziennikarze biznesowi, eksperci, to kompletne bzdury. Oczywiście, czasem pojawiają się celowe narracje, ustawiane historie, ale często to po prostu okropna ignorancja. Nie mam pretensji. Tak naprawdę, nie będąc w tej firmie, nie ma się zielonego pojęcia o tym, jak to wszystko funkcjonuje. Tej wiedzy się nie zaczerpnie ani z mediów, ani z TVP, ani z Polsatu, ani z TVN-u, ani z portali biznesowych. Ciężko ją będzie w ogóle znaleźć w internecie. Trzeba być w środku, żeby znać prawdę i wszystkie te mechanizmy.
Jak długo człowiek się uczy, jak to wszystko działa?
Długo. Część mechanizmów można poznać w ciągu sześciu, nawet siedmiu lat. To nieformalne porządki, układy, które są bardzo mocno zakorzenione od czasów komuny. Reprodukują się. Przekładają na kolejne pokolenia. Systemy współpracy, powiązań współpracujących firm, które zmieniają swoje nazwy i struktury, przekształcają się w różne inne spółki, a mają tak naprawdę tych samych właścicieli za plecami. Nie pozna się tych mechanizmów, póki nie będzie się naprawdę w środku tej firmy. I nawet wtedy trudno to wszystko wyłapać. Szczególnie że to są mechanizmy bardzo groźne. Z bardzo niebezpiecznymi powiązaniami i bardzo niebezpiecznymi graczami. To walka o duże wpływy i o duży rynek. O ekspansję gospodarczą.
Może pan polecić jakieś artykuły albo książki, które dobrze by to opisywały?
Nikt tego dokładnie nie opisał. Rzadko mi się zdarzało przeczytać jakikolwiek artykuł, który mówiłby faktyczną prawdę o spółce i jej działaniach. Wynikało to z nieznajomości tematu. Tam są rzeczy, o których nawet nie można głośno mówić.
A pan mówił?
Oczywiście Orlen i prezes koncernu mają swoich wrogów, ale też siłę, by docierać ze swoim przekazem do odbiorców. Orlen jest spółką giełdową, więc musi informować ogólnie o swoich działaniach. Ale jeżeli by napisać prawdę, to 60–70 procent odbiorców by tego nie rozumiało, bo nie siedzą w temacie. Mam nadzieję, że tu choć trochę się uda to pokazać.
Pan siedział w temacie. Kiedy wszedł pan już do Orlenu, to wszystko to było dla pana dużym zaskoczeniem?
Bardzo dużym. Ale pierwsza rzecz zaskoczyła mnie już wcześniej. We wszystkich spółkach z udziałem Skarbu Państwa, w których byłem, zdziwiło mnie głównie to, że one w ogóle nie zajmowały się biznesem. Te wszystkie zarządy, rady i struktury zajmowały się w większości zarządzaniem, administrowaniem, a nie biznesem. Biznes szedł przy okazji, a w Orlenie zrozumiałem, że kto inny go kontroluje i na nim korzysta. Ludzie, którzy tam byli, nie interesowali się tym, ponieważ we wszystkich spółkach zawsze zachodziły dynamiczne zmiany. I większość zarządów miała takie podejście, że nie płaci się im za ryzyko. Więc najlepiej nie podejmować decyzji, bo każdy, kto w Polsce podejmował decyzje, później był za nie ukarany. Każdy lub niemal każdy. Jeśli pan sobie prześledzi losy różnych prezesów spółek, którzy podejmowali decyzje, byli odważni, czegoś chcieli, myśleli o ekspansji, to w 95 procentach lądowali potem w prokuraturze i w organach ścigania.
O pana sytuacji będziemy w tej książce jeszcze dużo rozmawiać, ale zatrzymanie spotkało też pańskiego poprzednika, który zresztą dziś znowu jest w Orlenie i ostro pana atakuje…
Mam swoje zdanie na ten temat. Ja mogę Jackowi Krawcowi wiele rzeczy zarzucać, wypominać, ale nie powinno się wyprowadzać byłego prezesa Orlenu (chodzi o aresztowanie warunkowe Jacka Krawca w lutym 2019 roku – przyp. W.Ś.) w kajdankach z powodu jednej źle wypisanej faktury za imprezę albo źle rozliczonego wyjazdu służbowego. W ten sposób wysyła się wielki sygnał do biznesu, profesjonalistów, ludzi ambitnych i z wizją: nie przychodźcie tutaj do pracy! To nie miejsce dla was!
Jeśli masz wizję – zniszczą cię. Jeśli zrealizujesz ambitne plany – zniszczą cię. Jeśli chcesz rozwoju, pomnażania zysków, ekspansji – będą cię za to niszczyć.
Przeciwnicy polityczni?
Swoi też. Przecież najgorszy jest ten, który się wychyla. Jest trochę inny niż reszta. Nie chce cichutko przeczekać, przetrwać jak najdłużej, tylko podejmuje decyzje. A jak się podejmuje decyzje, to zawsze część z nich jest dobra, a część nie. To normalna cecha procesu decyzyjnego. Więc najlepiej nie podejmować żadnych. Siedzieć jak mysz pod miotłą. Nie wchodzić w drogę innym, nie zakłócać biznesów chodzących gdzieś na boku od lat. Wtedy się jest idealnym prezesem spółki Skarbu Państwa. I wtedy nikt się nie będzie czepiał, ani media, ani służby.
Jednocześnie jako obywatel, a więc współwłaściciel tych spółek, chcę by służby i prokuratura je kontrolowały. Nie mam prawa?
Ma pan, bo powinny je kontrolować! Ale powinno się uważnie oceniać skalę nieprawidłowości. Powinno się kontrolować, a nie szukać haków, organizować prowokacje, jakieś wycieki albo sprowadzać media pod domy prezesów, by ich wyprowadzić w kajdankach, przesłuchać i wypuścić albo potrzymać w areszcie, by potem opinia publiczna dowiedziała się, że sprawa dotyczy przykładowo jakiegoś obiadu, którego zapomniał rozliczyć, albo innych drobiazgów. Te działania wyrządzają koncernom dość regularnie wielkie szkody. Wyprowadzenie prezesa w kajdankach może zrodzić dużo poważniejsze konsekwencje niż to, co się mu zarzuca, nawet gdyby okazało się prawdą – bo koncerny tracą. I to nie tylko wizerunkowo. Przecież one i ich zarządy funkcjonują na zasadzie zaufania. Zaufania społecznego, ale też zaufania w biznesie międzynarodowym. Więc takie uderzenie to nie tylko kara dla tego prezesa, to jest także kara dla koncernu. Politycy i służby załatwiają tak często swoje doraźne cele: pozbyć się kogoś, wykazać się, zarobić na premię. A ten koncern jest później źle oceniany na rynkach międzynarodowych.
Przez akcjonariuszy?
Nie tylko. Są koncerny globalne, partnerzy zagraniczni, których zarządy działają od dwudziestu czy dwudziestu pięciu lat, i one budują siłę na zasadzie kontaktów, znajomości, partnerstwa. Jak taki międzynarodowy gracz może rozmawiać z prezesem, który pracuje najwyżej od dwóch, trzech lat i którego w każdej chwili mogą wyprowadzić w kajdankach, bo spotkało to jego poprzednika, a teraz się wahadło odwróciło, więc trzeba się zemścić? To jest utrata wizerunku dla koncernu.
Na Zachodzie też się słyszy czasami, że aresztują jakiegoś ważnego prezesa czy polityka. Sam Bankman-Fried, Dominique Strauss-Kahn, Jeffrey Epstein, Bernard Madoff. To byli najwięksi z wielkich…
Ale o jakich zarzutach mówimy! Przestępstwa seksualne, oszustwa, pranie brudnych pieniędzy albo twarda korupcja. Namacalna korupcja.
A w Polsce każdemu można postawić zarzut niegospodarności czy działania na niekorzyść spółki. Wystarczy, że się trafi jakiś prokurator, który sobie postawi taką tezę i będzie ją udowadniał. A jeśli jakiś polityk zleci to temu prokuratorowi, to jest się bez szans. Nawet jeśli pan wygra, to wcześniej będzie się pan bronił w prokuraturze i sądzie przez kilkanaście lat. Straci pan najlepszą zawodowo część swojego życia. Sprawy oczywiste, kryminalne, powinny być jednoznacznie rozpatrywane, a zło wypalane, ale nie decyzje, sytuacje, w których prokurator działa, a sędzia orzeka, bo mu jakąś interpretację politycy przedstawili, bo mu się coś wydaje. Dziś daną decyzję oceni pan jako działanie na niekorzyść spółki, a za pięć lat okaże się, że sytuacja makro się odwróciła i ta decyzja była jednak na korzyść spółki.
Decyzje nie powinny podlegać ocenie?
Powinny – biznesowej, profesjonalnej, zawodowej, politycznej. Ale nie może być tak, że jacyś prokuratorzy pod wpływem mediów oceniają de facto politykę prowadzenia firmy. Nie znają się na tym i to nie jest ich praca. Proszę spojrzeć: jak się zaczyna inwestycje, które trwają pięć, sześć lat, to w tym czasie dziesięć razy one będą wydawały się opłacalne, i dziesięć razy będą wydawały się nieopłacalne ze względu na cykle koniunkturalne, zmienne ceny surowców, giełdę, rynki. To przecież normalne. Czy to znaczy, że menedżer ma nie podejmować tych decyzji? Na pewno będą momenty, których uwzględnienie będzie wskazywało na ich nieopłacalność. Czy ma jednak patrzeć długofalowo na efekt końcowy? Dziś polskie państwo przekonuje go, by nie brał na siebie żadnego ryzyka. Bo i tak przecież ponosi ryzyko biznesowe, a tu jeszcze dochodzi to, że im bardziej ktoś jest skuteczny, tym bardziej jest niszczony. Jeżeli służby w Polsce będą tak działać, jak na razie działają, to żadna spółka Skarbu Państwa się nie rozwinie.
Twierdzi pan, że to celowe działanie?
Po prostu widzę preferencję służb dla zagranicznych podmiotów. Polskie mają się kojarzyć tylko z prywatą i łapownictwem. Nie widział pan tych notatek, które oni tworzą. Dotyczą one życia prywatnego, kochanek, tego rodzaju spraw. Jakby uczyli się od najgorszych.
Opisał pan taki system, w którym najlepiej sobie poradzi człowiek bierny, podporządkowujący się istniejącym regułom, a pan ciągle gdzieś gna, ciągle szuka rozwiązań, ciągle coś podważa. Może po prostu pan źle trafił?
Zna pan wyniki moje i moich poprzedników. Walczyłem o ekspansję Orlenu i polskiej gospodarki. I ta ekspansja była. Sprawiłem, że ta firma stała się jednym z wielkich kół zamachowych naszego sukcesu gospodarczego w czasach rządów PiS-u. Spółki, które skazywano na śmierć, okazywały się nagle perspektywiczne. Niemożliwe fuzje okazały się możliwe, a partnerzy niemożliwi do pozyskania zostali pozyskani.
O tym wszystkim, o plusach i minusach, będziemy w tej książce rozmawiać. A jak to się dla pana skończyło? Żałuje pan?
Z jednej strony czegoś takiego jak mnie, nie zafundowano chyba nikomu w Polsce po 1989 roku. Jakby cały system państwa, władzy, mediów, służb nastawiono na to, by mnie zabić, dopaść moich bliskich, znajomych, poniżyć sąsiadów, całą gminę. Ukarać za sukces. Ale z drugiej strony ja zawsze pakowałem się w kłopoty. Od dziecka. Zaraz panu o tym opowiem.
Jak wygląda dzień prezesa Orlenu?
Widział pan Dzień świstaka?
Wyobrażałem to sobie dużo weselej…
Bohater Dnia świstaka miał przynajmniej każdy dzień trochę inny. Kiedy pracowałem w Orlenie, na miasto wyszedłem dwa razy. Szczególnie że w pewnym momencie zorientowałem się, że mogą chcieć mnie wykończyć, że jest duże lobby, które na to pracuje.
Do tego jeszcze wrócimy. Czyli troska o bezpieczeństwo nie dostarczała rozrywek?
Tak naprawdę to ja postanowiłem sam zadbać o własne bezpieczeństwo. Musiałem, bo widziałem, do czego to może doprowadzić. Coraz lepiej też się orientowałem, co się tu wcześniej działo, jak się załatwia ludzi. Wtedy zarządziłem co trzy dni sprawdzanie biura przez ludzi z Orlen Ochrona, którzy byli bardzo zaufani. Zakupiliśmy najnowszy sprzęt do sprawdzania. Wydałem polecenie, żeby założyć kurtyny zagłuszające na wszystkie okna w moim gabinecie, wymienić wkładki i zamki, przypilnować, żeby nikt do zamka nie miał kluczy. Wprowadziłem czytniki twarzy przy wejściu. Zarządziłem, że nawet firma sprzątająca nie ma prawa sprzątać bez towarzystwa moich zaufanych ludzi z Orlenu. Wydałem też polecenie, że ludzie, którzy wchodzą do Orlenu, muszą zostawiać telefon, a do rozmów o wyższej tajności zakupiliśmy specjalne urządzenia zagłuszające.
Miał pan przyznaną ochronę?
Jacek Krawiec miał przyznaną ochronę. Ja stwierdziłem, że nie chcę ochrony osobistej na miejscu, ale kiedy wyjeżdżam poza Warszawę, to już tak. Wynajęliśmy firmę.
Obawiał się pan, że pana porwą?
Bardziej, że mi coś podłożą. Albo podstawią jakiegoś gościa z mafii paliwowej, który stanie przy moim ogrodzeniu, a ktoś mu zrobi zdjęcie i powiedzą, że był u Obajtka. A to będzie facet skazany prawomocnym wyrokiem, jakiś bandyta czy ktoś jeszcze inny. Dlatego poprosiłem szefa ochrony, by w miarę możliwości prawnych monitorował wszystkich, którzy do mnie przychodzą i ode mnie wychodzą.
A kiedy rodzina przyjeżdżała?
To oni wiedzieli, że to jest ktoś z rodziny. Mieli listę nazwisk. Musieli uważać na każdego. Ja też uważałem.
Koszmar, jeśli ktoś ceni sobie wolność…
Nie przeczę. To było życie w paranoi podyktowanej wieczną inwigilacją, publikacjami, które miały mnie zniszczyć, jeżdżeniem po ludziach, po moich sąsiadach. Podsuwaniem gotowych tez. Proponowaniem pieniędzy za informacje albo potwierdzanie informacji wyssanych z palca. Oczernianiem mnie i każdego, kto się do mnie zbliżył. Faktycznym terroryzowaniem, stygmatyzowaniem całej okolicy tylko dlatego, że stamtąd pochodzę. To faktycznie było pod jednym względem skuteczne. Ta symbioza działań jakichś mrocznych postaci ze służb, z mafii i różnych redakcji sprawiła, że ja zacząłem żyć w wiecznie obserwowanym więzieniu. W pewnym momencie sam musiałem sobie dołożyć tej inwigilacji. Do tego proszę pamiętać, że śpię cztery godziny dziennie. Cała reszta więc naprawdę zaczęła wyglądać jak wspomniany film. No może jeszcze trochę jak Truman show. Wszyscy na ciebie patrzą, ale ty żyjesz w małym świecie. W klatce, którą sam sobie organizujesz. To może jedyna różnica między moim światem a filmowym. Sam musiałem siebie uwięzić.
O której pan wstawał?
Zawsze śpię cztery godziny. Wstawałem o 5:00. Półtorej godziny czytałem. Podjeżdżał kierowca na parking podziemny, wiózł mnie do firmy. W firmie pracowałem do późnych godzin, potem ewentualnie wyjeżdżałem do ministerstw i innych urzędów, bo musiałem mieć bardzo rozbudowane kontakty i w gruncie rzeczy masy rzeczy pilnować sam, w kółko o coś dopytywać, coś sprawdzać.
Musiał pan osobiście wszystko to załatwiać?
W wielu przypadkach tak. Na każdym szczeblu próbowano, albo poprzez nieprzychylność urzędników, albo poprzez niewiedzę, blokować różnego rodzaju decyzje. Więc ja musiałem jechać rozmawiać, szukać źródeł tych blokad, zdejmować je. To wszystko się przecież opierało na jakichś plotkach, rozmyciu odpowiedzialności, domniemaniach. Trzeba było nieustannie tłumaczyć, jak jest.
Jak wyglądała dalsza część dnia?
Wracałem do pracy. Siedziałem do nocy. Do 11:00 wieczorem, północy, czasem dłużej. Potem wyjeżdżałem z parkingu podziemnego i szedłem do mieszkania, gdzie były w oknach zagłuszacze. Ochrona sprawdzała, czy gdzieś nie ma podsłuchów.
W mieszkaniu pan się też spotykał?
Też. Nieraz ktoś wieczorem chciał przyjść o 22:00, 23:00, aby porozmawiać o firmie. Czasem siedzieliśmy z dyrektorami po nocach. Miałem sekretariat na dwie zmiany i kierowców na dwie zmiany, ponieważ tak pracowałem i moje życie każdego dnia tak wyglądało. Wiecznie te same czynności. To było przez te sześć lat praktycznie więzienie. Wybieg w klatce, po którym biega się w kółko.
Mówi pan tak, jakby tam siedział za karę…
Ja żyłem w permanentnym więzieniu i w permanentnym zastraszeniu, że chciała mnie wykończyć opozycja, chciały mnie wykończyć dziwne siły, które zlecały potworne ataki medialne na mnie. Chciały mnie wykończyć też firmy, dla których byliśmy konkurencją, bośmy bardzo mocno wchodzili na rynek paliwowy, czyli wycinaliśmy, można powiedzieć, co niektórych, bo na tym polega konkurencja. Wszędzie, gdzie się ruszyliśmy, pojawiała się nerwowa reakcja.
Wchodziliśmy na rynek usług kurierskich, na rynek petrochemii, w rozbudowy, w różnego rodzaju joint ventures, ponieważ moja wizja biznesu jest taka, że ten biznes państwowy powinien tworzyć nowe spółki i łączyć to z partnerstwem publiczno-prywatnym. Wtedy spółki są bardziej mobilne, nie mają tego gorsetu korporacyjnego i mogą się szybciej rozwijać. A multiplikacja kapitału jest konieczna do procesów inwestycyjnych. Każdy z tych ruchów rodził jakieś podskórne reakcje.
Opowiada pan trochę jak osoba z paranoją…
Tylko, że to, co się działo wtedy i potem, pokazuje, że to nie była paranoja, a prawda. Musiałem być ostrożny na każdym etapie. Kupując coś, biorąc rachunek, przechodząc przez pasy. Każda rzecz, każdy ruch mogły być wykorzystane przeciwko mnie. Wszystko mogło być napiętnowane. Wszystko potępione, ogłoszone przestępstwem lub czynem wysoce niemoralnym. Cały czas człowiek się zastanawiał, czy gdzieś się nie podłożył, czy nie zrobił jakiegoś błędu.
Był pan kłopotliwym obiektem troski?
Skąd. Przecież ja tylko pracuję. Moja ochrona stwierdziła, że jestem VIP-em tak nudnym, że już nie są w stanie ze mną wytrzymać. Nie dostarczałem im żadnych emocji, które oni w końcu czasem lubią, bo to krewcy ludzie. Ale o sobie nie mogę tego powiedzieć, miałem dość emocji z powodu tego, co się działo wokoło mnie na zewnątrz, więc żyłem za permanentnym kordonem.
Czym właściwie jest Orlen Ochrona?
To jest spółka zależna, która miała być przez Platformę sprywatyzowana jako nierentowna i podobno nie dało się sprawić, by przynosiła zysk. Dziś to stuprocentowa spółka Orlenu. Nie muszę dodawać, że rentowna.
Czytałem też, że wynajmował pan detektywa…
Przyszła do mnie moja ochrona wraz z dwoma dyrektorami z Biura Bezpieczeństwa i mówią, że jakieś pieniądze są przerzucane na jakąś fundację, by mnie i Orlen za te pieniądze atakować. Co każdy prezes Orlenu by zrobił? Chciałby to sprawdzić. Na tej podstawie to zostało sprawdzone przez firmę detektywistyczną. Ponieważ firma detektywistyczna ma tylko określone uprawnienia, spotkała się z przedstawicielami służb i o tym ich poinformowała i temat przejęły służby.
To jest cały temat detektywa?
Ależ oczywiście. Zrobiliśmy wszystko zgodnie z prawem i zgodnie z ładem korporacyjnym. A teraz pani prokurator, która zapewne chce bardzo pilnie awansować, prowadzi śledztwo w tej sprawie, zadając moim dyrektorom totalnie głupie pytania.
Nie śledził pan posłów opozycji?
No nie, no proszę, litości! Wygląda pan, jakby pan w to wierzył.
To skąd te informacje?
Nie wiem. Biuro Bezpieczeństwa robiło akcję związaną z jakimiś nielegalnymi firmami, może kwestiami przepływu kapitałowego. Może gdzieś się ci panowie zawieruszyli w miejsca niegodne posłów opozycji.
Ponoć firma dostała milion za inwigilację posłów. Premier Tusk mówił…
To jakiś absurd! Chyba pan Donald Tusk jest jednym z członków zarządu tej firmy ochroniarskiej, bo ja nie słyszałem, żeby premier któregokolwiek kraju tyle uwagi poświęcał spółce akcyjnej! Skąd pan premier ma takie informacje? One powinny być informacjami poufnymi. Powinny być w spółce, a nie u premiera, który macha jakimiś kartkami wyrwanymi z całego kontekstu. Nie było żadnego złamania standardów. A w ogóle jaki miałbym interes, żeby ich śledzić? To nie byli posłowie z moich terenów, to nie byli posłowie, którzy mnie atakowali, to nie byli posłowie, którzy w jakiś sposób zagrażali mi albo Orlenowi. Ja nawet o nich wcześniej nie słyszałem. O panu Robercie Kropiwnickim dowiedziałem się potem, że ma trochę mieszkań. Osobiście mu współczułem, bo mnie też za majątek atakowali.
Nie śledził go pan?
Po co? Nie da się. To po prostu totalna herezja. Jak by to przeszło przez wszystkie struktury firmy?
To skąd to się wzięło?
Nie wiem, nie mam teraz dostępu do papierów Orlenu. Musiałbym zobaczyć, jakie było zlecenie, na co, czego sprawa dotyczyła, jak to wyglądało, czym zajmowało się Biuro Bezpieczeństwa. I naprawdę miałem dużo większe problemy niż to, co robi jakiś poseł. Struktury bezpieczeństwa Orlenu działały po to, by chronić firmę i mnie przed bardzo mrocznymi układami. I proszę zwrócić uwagę, że to znowu ta sama pułapka. Jeśli się nie chroniłem, dałem nagrać, to jestem idiotą, łamałem procedury. Jeśli okazuje się, że się chroniłem, i to bardzo, to na pewno robiłem to po to, by sprawdzać, co jedzą na obiad posłowie opozycji. I jeszcze na jedną sprawę niech pan zwróci uwagę. Jeśli podejmowałem tak daleko idące środki bezpieczeństwa, a działo się to, co się działo, to proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby tych środków nie było.
Pan w gruncie rzeczy sugeruje cały czas, choć często nie chce pan nazywać rzeczy po imieniu, że walczył pan z mafijnym układem. Taki szeryf z pana?
Nie. Ja nie chciałem walczyć z żadną mafią dla zasady. Nie jestem gościem, który wszędzie lubi widzieć przestępstwo i je ścigać. Ja chciałem porządnie wykonywać swoją robotę, rozwijać Orlen i Polskę, działać zgodnie z prawem. I wtedy naruszyłem te interesy.
Wiedział pan o nich?
Nie. Nie o tej skali. Ale potem nie dało się nie zauważyć. Jak się siedzi w tym biznesie i patrzy szeroko, ma się cały rynek zmapowany, to widać, który hurtownik nagle bierze mniej paliwa. Dlaczego tak robi? Analizuje się, dlaczego bierze mniej, czy bierze u kogoś innego, jeżeli tak, to dlaczego, jakie błędy popełniamy, jak go zachęcić. A jak się okazuje, że nie bierze u kogoś innego? To coś jest nie halo. Sprawa staje się jasna.
Może pan podać nazwiska, konkretne operacje?
Nie, bo mam rodzinę. Ale przecież to nie są sprawy zupełnie nieznane. Słyszał pan chyba o komisji orlenowskiej, mafii paliwowej, karuzelach VAT-owskich, oszustwach na blendowaniu paliw (mieszaniu różnych substancji – przyp. W.Ś.), przemycie. Oficjalnie mówiono o 10 miliardach strat rocznie, ale myślę, że to było dużo więcej. Myśmy zrobili z tym porządek. Sądzi pan, że to się działo na poziomie najniższym? W tej skali? Że nie uczestniczyli w tym, nie kryli tego, ludzie bardzo wysoko postawieni, decydenci. Oni nie zniknęli. Byli w różnych miejscach dalej. Są znowu. Mają kontakty. Sądzi pan, że ludzie, którzy chronią takie operacje, nie są w stanie zrobić poważnej krzywdy komuś, kto stanie na ich drodze?
Czyli tak jak mówimy o państwie w państwie, to była gospodarka w gospodarce? Rynek w rynku?
Tak. I to się działo od czasów komuny, postkomuny, nikt w to nie wchodził. Właściwie po tych wszystkich latach nie potrafię opisać do końca tego systemu, mimo że próbowałem go zrozumieć. To właśnie tym powinny zajmować się organy państwa. Wyśledzić, wyłapać i sprawdzić tak naprawdę, jak to wygląda. Starałem się ograniczyć tego wpływy, ale nie stawiałem sobie za cel walki z tymi ludźmi. Ja wolę tworzyć. Ale już samym tym naruszałem potężne interesy.
Sugeruje pan również, że ta szara strefa wokół Orlenu potrafi być czarną strefą?
Prawda jest taka, że niestety pośrednicy zarabiają, a zarabiali dużo więcej i stawali się nerwowi, kiedy ktoś im w tym starał się przeszkadzać. Dla mnie było niezrozumiałe, dlaczego do wszystkich zakupów niezbędne są firmy pośredniczące. Nie rozumiałem też, gdy przychodziłem do Orlenu, dlaczego nie połączy się zakupów ropy jednego i drugiego koncernu (PKN Orlen i Lotosu). Dlaczego nie uzyska się efektu skali, nie podpisze się umów terminowych. Dlaczego część zakupów jest na spocie (od ręki), część od pośredników. Dlaczego Lotos, mając umowę na dostawę ropy, choćby nawet rurociągami przesyłowymi, kupuje część ropy na spocie też od rosyjskich firm. Wiele pytań. Nie we wszystkie kwestie mogę wchodzić.
Umówiliśmy się, że nie będziemy wchodzić tylko w te sprawy, które dotyczą bezpieczeństwa pana i pana rodziny…
I to dotyczy jednego i drugiego. Poza tym nie do mnie należy przeprowadzanie śledztw. Dlatego, proszę wybaczyć, nie będzie nazwisk i firm. Ale zachęcam dziennikarzy do badania sprawy. Ci ludzie i firmy, które pracowały na rzecz Orlenu, teraz wracają do gry. Dlaczego były osłabiane nasze spółki, które mogły wykonywać podobne usługi? Przychodziły do nich zarządy, nad którymi nikt nie miał kontroli, zatrudniały sobie kogo chciały, zatrudniały sobie jakie chciały kancelarie, zatrudniały sobie konsulting taki, jaki chciały, i tym zewnętrznym partnerom opłacały się.
Od razu przychodzi na myśl jedna konkretna firma, o której było głośno. Za czasów Jacka Krawca i wcześniej Orlenowi doradzała firma Bartłomieja Sienkiewicza, prominentnego polityka Platformy, bardzo bliskiego Donaldowi Tuskowi. Źle doradzała?
Powstał raport na ten temat…
Zleciliście go w kampanii wyborczej. Dlaczego tak późno?
Chyba ważniejsze od tego, kiedy zlecono raport (może rzeczywiście za późno), jest to, czym zajmował się pan Sienkiewicz i jakie były efekty jego pracy i doradztwa, jakie podmioty były faworyzowane, z jakiego kraju. Niech pan zgadnie, na wschodzie, czy na zachodzie? Jak gigantyczne były koszty tej obsługi. Jak wyglądało to całe jego funkcjonowanie w Orlenie.
Sienkiewicz to podpułkownik służb specjalnych. Nie dbał o interesy Polski?
Na pewno w inny sposób niż ja tę troskę pojmuję, podobnie jak wiele innych działań w tamtym okresie. Tego rodzaju doradcy, outsourcing, dziwni ludzie wokoło spółki zarabiali krocie. Za to ludziom, którzy wykonywali ciężką techniczną pracę, płacono bardzo mało. Zarówno tym mniej, jak i tym bardzo wykwalifikowanym. Było to świństwo podwójne. Po pierwsze, dlatego że to najciężej harująca, najbardziej zaangażowana grupa. Po drugie, dlatego że nie dbając o nich, spółka pozbywała się kompetencji. Za to rosły jej koszty i automatycznie stawała się coraz mniej konkurencyjna wobec innych spółek rynkowych. A czemu była nierentowna? Bo zamiast inwestycji, rozwoju rosły koszty obsługi zewnętrznej, podwykonawców, doradców, konsultantów. Takich Sienkiewiczów.
Pan nie rozpieszczał swoich dyrektorów i doradców?
Wstrzymałem podwyżki dla całej kadry kierowniczej i dyrektorskiej na pięć lat. Podnosiliśmy pensje tylko pracownikom technicznym, a także fizycznym, bo rynek pracy się zmieniał, za rządów PiS-u znikało bezrobocie i traciliśmy ludzi, którzy odchodzili do innych firm. Po piętnastu latach facet, w którego szkolenie się inwestuje, nagle mówi, że nie będzie w tej firmie siedział, bo już skończył możliwą ścieżkę awansu i tu w życiu więcej nie zarobi. Trzeba było mu te możliwości otworzyć.
Konkretny przykład?
Spółka Orlen Serwis zajmująca się serwisowaniem stacji. Wykańczano ją celowo na rzecz podmiotów zewnętrznych. Ludzie byli dosłownie zniechęcani do pracy tam i przechodzili do firm z zewnątrz obsługujących nasze stacje. Pogoniliśmy większość tych firm, a ludzi z powrotem przyjęliśmy. Przejęliśmy utrzymanie rafinerii w Czechach i przejęliśmy utrzymanie rafinerii w Możejkach na Litwie.
A handel ropą?
Tak samo to wyglądało. Ja już nie chcę w takie rzeczy wchodzić…
Bez przesady. Musimy o tym porozmawiać…
Nie chcę mówić, bo wiem, o czym mówię. W momencie, kiedy zakładaliśmy spółki traderskie, mieliśmy potężny atak zewnętrzny i szczucie służb, że te spółki nie wiadomo co robią. Wszystkie koncerny międzynarodowe miały spółki traderskie handlujące ropą, paliwami, tylko Orlen nie miał takiej spółki. Przejęły to inne instytucje. To jest wpływowe i nerwowe otoczenie. Niezbyt mili ludzie. A mnie nikt nie zapewnił bezpieczeństwa po tym, jak przestałem być prezesem Orlenu.
A kiedy był pan prezesem Orlenu, to miał pan je zapewnione?
Jak pan widzi, wszystko fruwało. Moje akty notarialne, dane osobowe, numer dowodu, numer telefonu. Moje rozmowy wyciekły, nawet z perspektywy czasu nie mam możliwości sprawdzić, co było prawdziwe, a co nie. A więc jak mogę mówić o swoim bezpieczeństwie?
Dlaczego handel ropą to taki niebezpieczny obszar?
Bo ropa jest surowcem. Przy surowcach zawsze się dzieją niebezpieczne rzeczy. A ten surowiec jest najistotniejszy. Są duże różnice cen, jest dynamika, są ogromne wolumeny. To po prostu gigantyczne pieniądze i wpływy. Żeby było jasne – walczyliśmy z nimi. Zawsze zawieraliśmy staranne umowy, które przechodziły przez radę nadzorczą. Zawsze benchmarkowaliśmy – stawialiśmy sobie coraz lepsze wyniki za cel. Kupowaliśmy, gdy to było opłacalne, ropę na rynku spotowym (transakcje kasowe, opłacane natychmiastowo). Staraliśmy się zwalczyć maksymalnie tę całą patologię.
Udało się?
Wyniki nas bronią.
Jeszcze wracając do tego niebezpiecznego otoczenia – był pan na przykład straszony albo szantażowany?
Sądzę, że tak miało być. Tylko że te rzekome nagrania były słabe i tam nie było żadnych rzeczy, którymi można byłoby mnie szantażować. A równocześnie ci ludzie mieli bardzo kiepską sytuację wyjściową. Tak jak panu mówiłem, ta cała paranoja okazała się skuteczna. Ja w tej branży nie funkcjonowałem towarzysko. Nie handlowałem, nie wyjeżdżałem, nie chodziłem na kolacje, nie trzymałem z kolesiami z tej branży. Byłem odcięty od tej patologii, która się odbywała w paliwach w szarej strefie. Zwracam na to uwagę, że to były dwie sprawy, którymi się zabezpieczałem. Może i skuteczniejsze od ochrony. Po pierwsze, nie mogli na mnie nic znaleźć. Nie robiłem nic, co mogłoby mnie wykończyć. Grali trochę chorobą, ale to nie wychodziło. Ale po drugie, było to towarzyskie pilnowanie się. Mnie pomagało to, że jestem człowiekiem zamkniętym, a wtedy był tak naprawdę bardzo trudny dostęp do mnie, żeby porozmawiać sam na sam, coś sugerować, straszyć.
Był pan śledzony?
Tak. Kierowca zwracał czasem uwagę, że widuje te same samochody. Nie mam powodu mu nie wierzyć. Sam sobie więc ograniczyłem wolność. Nie wyjeżdżałem też poza podróżami służbowymi za granicę, bo wiedziałem, że to dobre okazje. Nie chciałem, żeby ktoś do mnie podszedł, podjechał na stacji, zaczepił mnie w hotelu. Wiedziałem, że oni tak działają. Nie dałem im się. Ale nie powiem, żebym wiódł szczęśliwe życie. Wtedy byłem w amoku pracy. Tak na to nie patrzyłem.
Pan sugeruje cały czas, że nagrywano pana w celach szantażowych, ale celem mogła być i troska o państwo. Nie powinno się było pana nagrywać?
To nie jest ważne, co było tam nagrane, tylko ważne jest, że było nagrywane i prawo powinno działać. Być rygorystyczne. Po prostu powinno się z tym skończyć i to powinno być karane wysokimi grzywnami oraz wyrokami karnymi. I to nie tylko dla tych, którzy nagrywają, ale również dla tych, którzy to publikują. Przy dzisiejszych możliwościach manipulowania technologicznego coś można wyciąć, coś dokleić. Bez odpowiednich badań autentyczności, bez nośników, które są certyfikowane, to jest po prostu wręcz niemoralne. A my w Polsce się tymi nagraniami wszyscy w koło podniecamy. Przestępstwem się podniecamy.
Przeprowadzał pan jedną z największych transakcji gospodarczych po 1989 roku. Służby chyba mają nawet obowiązek to śledzić…
I mam prawo być nagrywany przez służby. Ale jeżeli nie mam postawionych zarzutów, to każde nagranie operacyjne powinno być zniszczone, a nie latać po mediach w powycinanych fragmentach pasujących pod tezy.
No dobrze, ale teraz dziennikarz, który to dostaje…
Ale jak może to dostać? To jest złamanie prawa. W przypadku tak zwanej słynnej operacji „Vampiryna” ja nawet nie byłem świadkiem. Kiedy jest sprawa zamknięta przez dwa, trzy lata i prokuratura nie wytacza żadnych zarzutów, to powinno się te nagrania zniszczyć. A nie przekazywać je dziennikarzom!
Zaraz i do „Vampiryny” przejdziemy. Pan atakował też dziennikarzy, ale jeżeli dziennikarz to ujawnia, to robi to w interesie społecznym. Choćby pokazuje, że służby pana nagrywały i nie zniszczyły nagrania. Czy to jest wina dziennikarza, czy to jest wina tych gości z służb, że mu wypuścili?
Więc dziennikarz powinien opublikować informację, że jest w posiadaniu takiego nagrania, że służby złamały prawo i ktoś mu to dał. Pokazać ten mechanizm, który pan opisał. Ale nie powinien pokazywać nagrania. To patologia. Nawet to nagranie, które doskonale znamy. Wyciąga mi się na nim, że przeklinam. Mam prywatnie siarczysty język, wynika to też z zespołu Tourette’a.
Ja go nie mam, a klnę jak szewc. Ale dzisiaj rozmawiamy już godzinę i żaden z nas nie przeklął. Więc jak widać, potrafimy się powstrzymywać.
Nauczyłem się powstrzymywać i hamować różne elementy związane z chorobą. W wystąpieniach nie mam siarczystego języka, ani gdy jestem gdzieś w towarzystwie, ale gdy jestem z osobami, które przeklinają, to się automatycznie dostosowuję. Nie tylko zresztą wtedy. Jak czasami widzę górala, który zaczyna gadać po góralsku, a ja uczyłem się cztery lata w szkole w Nowym Targu, to ja też zaczynam gadać po góralsku. Jak ktoś zaczyna przeklinać, no to ja też przeklnę. Jak wracam z Małopolski, to mówię „trochu”.
No i pan to wyjaśnił. Dziennikarz napisał, pan wyjaśnił. Czytelnik może sobie wyciągnąć wnioski…
Gdzie mam wyjaśnić, jeżeli to jest tak zorganizowana nagonka? To jest celowe poniżanie. Nakręcanie atmosfery nienawiści. Dehumanizacja. Jaki jest interes społeczny tych publikacji? Że ktoś coś na „k” powiedział?
Odsłaniają kulisy podejmowania najważniejszych decyzji.
Ale tam nie było właśnie tych najważniejszych decyzji, bo w tym gabinecie ich nie podejmowałem. To był gabinet roboczy. Byłem w pracy, ale tam przyjmowałem ludzi, a gdzie indziej podejmowaliśmy decyzje. W innych pomieszczeniach spotykaliśmy się z dyrektorami.
Tam też pana nagrano?
Nie, bo kazałem je w pełni zabezpieczyć. Tam były właśnie kurtyny na okna, sprawdzano podsłuchy. Tam mówiliśmy o kwestiach strategicznych.
A czy to nie jest tak, że gdy polityk albo menedżer jest już na tym poziomie, to powinien się pilnować w każdym momencie? Pamiętam jedną sytuację związaną z aferą sopocką, o której przed laty pisałem. Sławomir Julke z Sopotu siada na meczu obok Donalda Tuska i mówi mu o przekrętach przy lokalnej inwestycji. Tusk nic nie odpowiedział. Nic. Wszystko, co by odpowiedział, mogłoby zostać wykorzystane.
Moim zdaniem powinien mu poradzić, by złożył zawiadomienie do prokuratury. Ma pan rację. Na pewnym szczeblu człowiek powinien się pilnować, ale przy omawianiu spraw strategicznych, ważnych, jakichkolwiek nawet istotnych kwestii społecznych. Gdzie tam jest cokolwiek takiego? Tam nie ma żadnych rzeczy związanych ze strategią państwa, żadnych rzeczy związanych z bezpieczeństwem, z wiedzą o korupcji, z czymkolwiek. To takie gadanie, ględzenie. Każdego można tak nagrać. Tu nie ma żadnego interesu.
Wiele osób miało wrażenie, że pan się nie pilnował. Był nieodpowiedzialny w tych rozmowach.
Czy wie pan, ile razy przychodzili różni ludzie ze świata biznesu i próbowali mnie podprowadzać, wyczuć, zobaczyć moje reakcje, podpuścić? Czy widział pan nagranie, które było nagraniem korupcyjnym, czy takie, na którym się zgadzałem na korupcję, ją rozważałem? Tworzyłem taką perspektywę? Nie, bo w takich sytuacjach umiem postępować. A jeżeli ktoś przychodzi, rozmawia, o coś mnie prosi albo plotkuje, to ja tego nie traktuję jako rzeczy dziwnej, nienormalnej, bo codziennie przychodzi pięć, sześć osób i o coś prosi.
W przypadku taśm z politykami Platformy też można powiedzieć, że nie było żadnych dowodów, ale te rozmowy pokazywały, jacy ludzie rządzą państwem. Jak podchodzą do niego…
Nie rozmawiałem przy wódzie, po knajpach o najważniejszych strategicznych sprawach koncernu. To nagranie jest w moim gabinecie. Do tego, jakie to typowe, nikt go nie sprawdził pod względem wiarygodności, bo go nikt nie ma. Jest jak Yeti, służby go nie mają, ci dziennikarze nie mają całości. Nikt go nie ma.
To nagranie odbywa się w gabinecie prezesa spółki Skarbu Państwa.
Jest kilka różnic. Ja tam jestem prezesem spółki giełdowej, a nie politykiem. O państwie nie mówię ironicznie, z lekceważeniem. Nie mówię o Orlenie w sposób ironiczny, że to, przepraszam, coś tam, dupa i kamieni kupa. To jest jakiś skandal, że sobie tam poklnę trochę?
Trochę się pan popisywał w trakcie tych rozmów.
No tak. No i tyle.
A w ogóle jak taki prezes przychodzi na szefa spółki Skarbu Państwa, jak pan przychodził, to zostaje jakoś przeszkolony, co ma zrobić, żeby go nie nagrali?
W żadnym wypadku.
Prezes Orlenu nie jest objęty czymś, co się nazywa ochroną kontrwywiadowczą?
O! Byłem objęty! I to jak! Szukano za wszelką cenę dowodów na mnie, żeby mnie wyeliminować, ponieważ zagrażałem dużym interesom.
Byłem objęty, jak sobie pan przypomni moich sześć lat wiecznej inwigilacji, wiecznego sprawdzania, wiecznej nagonki. To była kontrola kontrwywiadowcza, jaką mi zaoferowano. Żadnej innej. Do tego wszystkie te papiery, te ultra-rzekomo-tajne notatki, analizy, nagrania, jakieś donosy i wyssane z palca rewelacje dostarcza się mediom.
To przecież wasze służby robiły wspomniane postępowanie operacyjne „Vampiryna”…
Ale po półtora roku publikują to już media bliskie nowej ekipie. Zgodnie z prawem powinno to być zniszczone, jeżeli nie było zarzutów prokuratorskich.
A dlaczego nie zniszczono?
Niech się pan mnie nie pyta. Nie wiem, dlaczego nie zniszczono. Niektóre z tych informacji dotyczyły spraw strategicznych dla państwa. Takich, które rzeczywiście powinny być tajne, bo są związane z bezpieczeństwem, wyścigiem technologicznym, choćby SMR-ami (małymi modułowymi reaktorami atomowymi – przyp. W.Ś.). I teraz dostają to media, a właściwie im się je wypuszcza. Jak będzie taka potrzeba, to się wypuści rosyjskim mediom?
To miało wielką wartość merytoryczną?
Różnie. Przynajmniej z tego, co widziałem, a niektóre te notatki czytałem, bo miałem dostęp do tajnych dokumentów na bazie zgód jednorazowych, bym mógł się odnieść do zarzutów. Te materiały dotyczyły najważniejszych spraw. Więc było tam faktycznie sporo takich istotnych tajnych informacji. Tylko do nich, do tych faktów, nazwisk, które dla mnie były oczywiste, były dodane spekulacje: „być może, najprawdopodobniej, mówi się”. I to były materiały, które wyrządzały krzywdę wielu ludziom.
Reagowaliście?
Robiliśmy audyty, robiliśmy kontrole, pisaliśmy do tych służb. Pokazywaliśmy wyniki. Mało tego, odbywały się konfrontacje z tymi ludźmi ze służb i za każdym razem wychodzili z tych spotkań merytorycznie zdrowo poturbowani. Pisaliśmy sprostowania. Że to błędy, głupoty.
Na przykład?
Nie mogę podawać konkretnych przykładów. Ale choćby czasem pisano, że ktoś kupuje po znajomości jakiś konkretny surowiec, ponieważ kogoś tam prywatnie zna. I to decyduje o cenie. Tylko że pisał to ktoś, kto nie rozumiał rynku. Dla nas było jasne, że to jest niemożliwe, bo ten surowiec zawsze jest kupowany po cenie notowań ogólnych. Wysyłaliśmy plik Excela, porównanie, statystyki, benchmark cenowy – czyli ile to w danym dniu kosztowało na rynkach. To był koszmar. Jakbyśmy lekcje ekonomiki prowadzili. Ale co w tych papierach zostało, a co zostało zniszczone, Bóg raczy wiedzieć.
Wszyscy ludzie w Polsce myślą, że pan jest z Pcimia.
Nieprawda. Już tu zaczyna się kwestia prawdy i kwestia prawdy medialnej, która z tą pierwszą nie ma nic wspólnego. Na samym początku! Wszystko na mój temat nie jest prawdziwe albo jest półprawdą. Urodziłem się w 1976 roku w Myślenicach. Mieszkałem całe swoje życie w malowniczej wsi Stróża.
To jest wioska blisko Myślenic?
Około 4 kilometrów. Mieszkałem cztery lata w Nowym Targu. Mieszkałem w Myślenicach, mieszkałem w gminie Kłaj niedaleko Wieliczki, mieszkałem w Gdańsku. Mieszkałem też w takiej malowniczej miejscowości jak Sasino niedaleko Łeby. Więc tak to wygląda. Nigdy nie mieszkałem w Pcimiu.
No ale bardzo blisko…
Stróża należy do gminy Pcim. Jestem z gminy Pcim, ale nie z Pcimia. Za to jestem bardzo związany z Pcimiem, bo zarządzałem gminą paręnaście lat.
Liberalne, warszawskie media szydziły, że pochodzi pan z prowincji, z ubogiej rodziny, dlatego się pan dorobił. Chciał pan sobie odbić?