Jeździec bez głowy - Thomas Mayne Reid - ebook

Jeździec bez głowy ebook

Thomas Mayne Reid

4,2

Opis

Bezkresne równiny Teksasu, step, na którym pasą się niezliczone mustangi. I ich łowca Maurycy Gerald, w którym od pierwszego wejrzenia zakochuje się piękna, bogata Kreolka. I wszystko potoczyłoby się wspaniale… gdyby nie tajemniczy i straszny jeździec bez głowy.

 

Zbrodnia i namiętność,  nienawiść i marzenia – i olśniewające słońce południa.

 

Czy dobro wygra ze złem? Prawda z fałszem?

 

Ależ napisane, jaka intryga, jaka akcja - książka trzyma w napięciu od początku do końca.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 964

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (12 ocen)
5
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewanoc

Nie oderwiesz się od lektury

Napisana pièknym językiem powieść czytam *5 raz
00

Popularność




PRO­LOG

Spo­czy­wa­ją­cego w swym bar­łogu je­le­nia Tek­sasu zbu­dził na­gle o pół­nocy tę­tent ko­pyt koń­skich.

Za­nie­po­ko­jony byk nie po­rzuca na ra­zie swej ustron­nej ko­tliny, nie zrywa się na­wet na nogi. Na pod­le­głych mu te­re­nach dzielą z nim prze­cież wła­dzę dzi­kie ru­maki ste­powe lu­biące nocną włó­częgę. Pod­nosi więc tylko łeb i wy­su­wa­jąc nieco wieńce ro­gów po­nad ruń wy­so­kich traw, na­słu­chuje, czy po­dej­rzany dźwięk się nie po­wtó­rzy.

Znowu sły­chać dud­nie­nie ko­pyt, lecz brzmi ono te­raz ina­czej. Dzwoni tam me­tal – jak gdyby stal ude­rzała o ka­mień.

Dźwięk ten, wiele zna­czący dla ucha je­le­nia, po­wo­duje rap­towną zmianę w jego wy­glą­dzie i na­stroju. Pod­nió­sł­szy się jed­nym rzu­tem z le­go­wi­ska i prze­bie­gł­szy w wiel­kich su­sach kil­ka­dzie­siąt jar­dów po pre­rii, za­trzy­muje się, by spoj­rzeć wstecz na śmiałka, co od­wa­żył się sen mu za­kłó­cić.

W ja­snym bla­sku księ­życa, świe­cą­cego z po­łu­dnio­wej strony nieba, roz­po­znaje naj­okrut­niej­szego ze swo­ich wro­gów – czło­wieka. To on zbliża się wła­śnie na ko­niu.

Da­jąc się po­wo­do­wać in­stynk­tow­nej trwo­dze, byk chce po­now­nie rzu­cić się do ucieczki, ale coś w wy­glą­dzie jeźdźca – ja­kieś zja­wi­sko nie­po­spo­lite – przy­kuwa go do miej­sca.

Sprę­żony w go­to­wo­ści do ucieczki, je­leń przy­pada za­dem do trawy i z łbem zwró­co­nym ku ty­łowi nie prze­staje wy­tę­żać wzroku – jego wiel­kie brą­zowe oczy ob­rzu­cają na­tręta spoj­rze­niami, w któ­rych strach wal­czy o lep­sze ze zdu­mie­niem.

Co przy­kuć mo­gło na tak długo uwagę je­le­nia?

Je­śli cho­dzi o ko­nia, wszystko z nim jest w zu­peł­nym po­rządku – wspa­niały to okaz ru­maka, a sio­dłu jego, uździe­nicy i ca­łej uprzęży nic za­rzu­cić nie można. Ni­czego tu, jak się zdaje, nie brak, ża­den szcze­gół nie bu­dzi zdzi­wie­nia ani lęku. Ale czło­wiek – ten jeź­dziec? Ach! tu do­prawdy tkwi coś ta­kiego, co po­wo­duje ten lęk – coś nie­sa­mo­wi­tego – cze­goś prze­cież nie ma!

O zgrozo! Gdzie jest głowa?

Na­wet nie­zdolny do ro­zu­mo­wa­nia zwierz po­trafi do­strzec ten brak; po chwili więc, na­pa­trzyw­szy się na dziw taki otu­ma­nio­nymi oczami – za­cho­dząc w głowę, co to za po­twór nie z tego świata tak so­bie drwi z je­le­niego roz­sądku – w szale stra­chu po­now­nie rzuca się do ucieczki i biegu swego póty nie prze­rywa, aż prze­pły­nąw­szy rwące wody Le­ony, od­dziela się wresz­cie nur­tem po­toku od upior­nego na­tręta. Nie zwra­ca­jąc uwagi na stru­chla­łego je­le­nia – nic so­bie nie ro­biąc z jego obec­no­ści ani po­śpiesz­nej ucieczki – jeź­dziec bez głowy po­suwa się da­lej.

I on także zdąża w kie­runku rzeki. W prze­ci­wień­stwie do byka nie za­leży mu jed­nak wi­dać na cza­sie, je­dzie bo­wiem stępa, po­woli i spo­koj­nie, a tak mało czyni ha­łasu, iż wy­gląda wprost do­stoj­nie.

Po­chło­nięty wi­docz­nie wznio­słymi my­ślami, jeź­dziec po­zo­sta­wia swemu wierz­chow­cowi zu­pełną swo­bodę; od czasu do czasu po­zwala mu na­wet skub­nąć pęk ziela ro­sną­cego przy dro­dze. Nie przy­na­gla go też nie­cier­pli­wie gło­sem ani ru­chem do szyb­szego biegu, kiedy szcze­kliwe wy­cie wilka ste­po­wego każe ko­niowi wy­soko za­drzeć łeb i przy­sta­nąw­szy, pry­chać w ślad za ucho­dzą­cym dra­pież­ni­kiem.

Wy­daje się, że jeź­dziec jest tak czymś za­ab­sor­bo­wany, iż nie do­ciera do niego żadne po­wsze­dnie wra­że­nie. Ża­den dźwięk ludz­kiej mowy, ża­den szept na­wet nie zdra­dza, że jest to czło­wiek. Prze­ra­żony je­leń, wierz­cho­wiec, wilk i ten księ­życ w sercu nocy są je­dy­nymi świad­kami jego mil­czą­cej za­dumy.

Ra­miona jego okrywa płaszcz, zwany w tam­tych stro­nach se­rape; poła płasz­cza, unie­siona przez po­dmuch wia­tru, od­sła­nia po­stać jeźdźca: nogi jego i ra­miona za­bez­pie­czone są przed wil­go­cią ochra­nia­czami ze skóry ja­gu­ara; nie bo­jąc się tedy noc­nej rosy ani ulew czę­sto pa­da­ją­cych z pod­zwrot­ni­ko­wego nieba, je­dzie on na­przód – rów­nie mil­czący jak gwiazdy, co mi­gocą nad jego głową, rów­nie obo­jętny na oto­cze­nie jak świerszcz cy­ka­jący w tra­wie u jego stóp lub jak wiatr ste­powy, który igra z po­łami jego płasz­cza.

Wresz­cie coś wy­rwało go z kręgu ma­rzeń – coś, co skło­niło go do więk­szego po­śpie­chu, a wraz z nim i jego wierz­chowca. Pod­rzu­ciw­szy łeb do góry, ru­mak wy­daje ra­do­sne rże­nie, po czym z wy­cią­gniętą szyją i roz­dę­tymi noz­drzami ru­sza na­przód i stop­niowo prze­cho­dzi w cwał. Bli­skość rzeki tłu­ma­czy tę na­głą zmianę tempa.

Koń nie ustaje w swym pę­dzie aż do chwili, gdy czy­sty jak krysz­tał nurt bić po­czyna o jego pierś, a nogi jeźdźca aż po ko­lana za­nu­rzają się w wo­dzie.

Zwie­rzę gor­li­wie gasi pra­gnie­nie, do­ciera do prze­ciw­le­głego brzegu i sil­nym kro­kiem wspi­nać się za­czyna na spa­dzi­ste zbo­cze.

U szczytu wznie­sie­nia na­stę­puje krótki po­stój, jak gdyby jeź­dziec pra­gnął dać swemu wierz­chow­cowi czas na otrzą­śnię­cie się z wody. Sły­chać kla­ska­nie cza­praka, chrzęst strze­mion i fur­kot po­prę­gów; wszystko to ra­zem daje złu­dze­nie ja­kie­goś grzmotu, roz­le­ga­ją­cego się po­śród ob­łoku pary, bia­łej niby piana wo­do­spadu.

Z owego ob­łoku wy­ła­nia się jeź­dziec bez głowy i ru­sza na­przód, jak po­przed­nio.

Spięty wi­docz­nie ostrogą i kie­ro­wany uzdą przez jeźdźca, koń prze­staje zba­czać ze szlaku; stąpa te­raz żwawo, jak gdyby droga była mu do­brze znana.

Z przodu roz­ciąga się bez­drzewna sa­wanna, któ­rej kres od­le­gły zlewa się z nie­bem. Na tle la­zuru od­cina się znie­kształ­cona po­stać stop­niowo nik­nąca w od­dali, aż wresz­cie gi­nie zu­peł­nie w mi­stycz­nym bla­sku mie­sięcz­nej po­światy.

I Spa­lona pre­ria

Na wiel­kiej rów­ni­nie Tek­sasu, mniej wię­cej sto mil na po­łu­dnie od sta­rego hisz­pań­skiego mia­sta San An­to­nio de Be­jar, słońce sto­jące w naj­wyż­szym punk­cie swej dzien­nej drogi zlewa na zie­mię pa­lące pro­mie­nie z bez­chmur­nego błę­kitu. W zło­ci­stym bla­sku do­strzec można sze­reg przed­mio­tów kłó­cą­cych się nie­jako z kra­jo­bra­zem: świad­czą bo­wiem o obec­no­ści czło­wieka w miej­scu po­zba­wio­nym wszel­kich śla­dów ludz­kich.

Wspo­mniane przed­mioty nie­trudno roz­róż­nić, choćby na­wet spo­glą­dało się na nie ze znacz­nej od­le­gło­ści. Są to wozy ła­downe, a każdy z nich na­kryty jest na­cią­gniętą na pa­łąki, za­okrą­gloną budą ze śnież­no­bia­łego osna­bur­skiego płótna.

Wo­zów tych na­li­czyć można dzie­sięć – nieco za mało, jak na ku­piecką ka­ra­wanę czy też ta­bor rzą­dowy. Wy­glą­dają ra­czej na pry­watną wła­sność emi­granta, który wy­lą­do­wał na wy­brzeżu i udaje się do jed­nego z nie­dawno za­ło­żo­nych osie­dli nad Le­oną.

Pa­trząc na peł­znący przez sa­wannę wąż po­jaz­dów, trudno by­łoby orzec, czy istot­nie jest w ru­chu; wska­zuje jed­nak na to ich roz­miesz­cze­nie, two­rzą bo­wiem zwarty sze­reg świad­czący o mar­szo­wym or­dynku.

Ciemne kształty wid­nie­jące mię­dzy każdą ko­lejną parą wo­zów do­wo­dzą, iż cią­gnące je zwie­rzęta po­zo­stają w za­przęgu; a chcąc się upew­nić, że się po­su­wają, wy­star­czy spoj­rzeć na umy­ka­jące an­ty­lopy, spło­szone z po­łu­dnio­wej drzemki, oraz na dłu­go­no­gie bąki skrze­kli­wie zry­wa­jące się z mu­rawy; za­równo ptak, jak i czwo­ro­nóg zdu­miewa się na wi­dok cią­gną­cej wstęgi dzi­wacz­nych, ol­brzy­mich po­two­rów, na­ru­sza­ją­cych ci­szę ich pu­stych za­zwy­czaj wło­ści.

W in­nych stro­nach nic nie za­kłóca spo­koju pre­rii – nie wi­dać ptaka ni ssaka, żad­nego ży­wego du­cha. Jest to ta pora dnia, kiedy wszel­kie pod­zwrot­ni­kowe ży­cie drę­twieje i jakby za­miera lub przy­naj­mniej gar­nie się do cie­nia w na­dziei spo­czynku; je­den tylko czło­wiek, po­ga­niany żą­dzą zy­sku albo am­bi­cją, po­gar­dza pra­wami przy­rody i zdaje się drwić z nie­zno­śnej sło­necz­nej spie­koty.

Tak wi­docz­nie mają się sprawy z wła­ści­cie­lem ta­boru kry­tych wo­zów, który po­mimo obez­wład­nia­ją­cego dzia­ła­nia po­łu­dnio­wego słońca ani na chwilę nie za­prze­staje po­chodu.

Że jest to istot­nie emi­grant – nie zaś ktoś z po­spól­stwa – wy­nika z ca­łego sze­regu nie­omyl­nych oznak: wy­mie­nić tu można po­kaźną liczbę dzie­się­ciu wiel­kich wo­zów pits­bur­skiego typu, cią­gnio­nych każdy przez osiem do­rod­nych mu­łów; róż­no­rodną za­war­tość wo­zów, obej­mu­jącą ob­fite za­pasy żyw­no­ści, kosz­towne, a na­wet zbyt­kowne urzą­dze­nia do­mowe oraz żywy in­wen­tarz w po­staci ko­lo­ro­wych ko­biet i dzieci; gro­madki czar­nych i żół­tych nie­wol­ni­ków kro­czą­cych u boku wo­zów lub wlo­ką­cych obo­lałe stopy z tyłu; lekki po­dróżny po­wo­zik na czele or­szaku, za­przę­żony w do­brany kom­plet gład­ko­szerst­nych mu­łów z Ken­tucky, a po­ga­niany przez czar­nego woź­nicę du­szą­cego się w cia­snej li­be­rii. Wszystko to wska­zuje, że nie wcho­dzi tu w grę po­szu­ku­jący no­wej sie­dziby osad­nik z pół­noc­nych sta­nów, lecz bo­gaty po­łu­dnio­wiec, który z go­to­wym ak­tem kupna w kie­szeni je­dzie ob­jąć w po­sia­da­nie nowo na­byte wło­ści.

Ta­kie też jest w isto­cie prze­zna­cze­nie ta­boru. Sta­nowi on wła­sność plan­ta­tora, który wy­lą­do­wał w In­dia­noli nad za­toką Ma­ta­gorda i te­raz oto cią­gnie w głąb lądu, kie­ru­jąc się do miej­sca przy­szłego swego za­miesz­ka­nia.

W or­szaku jeźdź­ców, to­wa­rzy­szą­cych wę­żowi ła­dow­nych wo­zów, znaj­duje się – za­zwy­czaj na sa­mym jego prze­dzie – sam plan­ta­tor, Wo­odley Po­in­de­xter; jest to wy­soki, szczu­pły czło­wiek lat około pięć­dzie­się­ciu, o ce­rze nieco bla­da­wej i dum­nym, ale su­ro­wym wy­ra­zie twa­rzy. Ubra­nie jego – pro­ste, lecz mimo to dość kosz­towne – składa się z luźno skro­jo­nej ma­ry­narki z al­pa­ko­wego sukna, czar­nej sa­ty­no­wej ka­mi­zelki i nan­ki­no­wych spodni. Wy­krój wierzch­niej szaty jeźdźca po­zwala do­strzec ko­szulę z naj­cień­szego płótna, któ­rej koł­nierz ścią­gnięty jest czarną wstą­żeczką; wsu­nięte w strze­miona buty spo­rzą­dzone są z naj­wy­kwint­niej­szej gar­bo­wa­nej skóry. Twarz ocie­nia mu li­wor­nij­ski ka­pe­lusz o sze­ro­kim ron­dzie.

Po jego bo­kach – je­den z pra­wej, drugi z le­wej strony – jadą konno dwaj męż­czyźni: wy­ro­stek nie­spełna dwu­dzie­sto­letni i młody czło­wiek o ja­kieś sześć lub sie­dem lat odeń star­szy. Mło­dzie­nia­szek jest sy­nem plan­ta­tora, a szczery i po­godny wy­raz jego twa­rzy od­bija ja­skrawo nie tylko od su­ro­wych ry­sów ojca, ale także od po­nu­rego ob­li­cza ja­dą­cego po dru­giej stro­nie ku­zyna.

Mło­dzie­niec ubrany jest we fran­cu­ską bluzę z błę­kit­nej ba­wełny i w spodnie uszyte z te­goż sa­mego ma­te­riału; wraz z ka­pe­lu­szem z pa­nam­skiej słomki stwa­rza to strój jak naj­bar­dziej od­po­wiedni w pod­zwrot­ni­ko­wym kli­ma­cie.

Ku­zyn, były ofi­cer wojsk ochot­ni­czych, ma na so­bie gra­na­tową kurtkę woj­sko­wego kroju, głowę zaś okrywa mu fu­ra­żerka.

W po­bliżu tej grupy trzyma się jesz­cze je­den jeź­dziec, który je­dy­nie ze względu na białą barwę skóry – bo bia­łym mimo wszystko nie jest – za­słu­gi­wać może na opis. Ostrzej­sze rysy jego twa­rzy, tań­sze odzie­nie i trzy­many w pra­wicy po­ciem­niały od dłu­giego uży­wa­nia ba­to­żek z wo­ło­wej skóry, któ­rym osob­nik ten włada z wi­doczną wprawą, świad­czy, iż mamy do czy­nie­nia z do­zorcą – a w jed­nej oso­bie także i bi­czow­ni­kiem – śnia­do­li­cych pie­chu­rów two­rzą­cych świtę ta­boru.

Po­wóz po­dróżny sta­nowi ro­dzaj ko­la­ski, bę­dą­cej jak gdyby skrzy­żo­wa­niem mię­dzy po­jaz­dem typu „jer­sey” a lek­kim wo­lan­tem, i mie­ści w so­bie dwie pa­sa­żerki. Jedną z nich jest młoda panna o olśnie­wa­jąco bia­łej ce­rze, drugą na­to­miast dziew­czyna czarna jak smoła. Biała dziew­czyna to córka Wo­odleya Po­in­de­xtera – je­dyna jego córka – któ­rej to­wa­rzy­szy słu­żeb­nica.

Cała wy­prawa ru­szyła z wy­brzeży Mis­si­sipi – z Lu­izjany. Sam plan­ta­tor jed­nak nie uro­dził się w tym sta­nie, nie jest Kre­olem; za to cech Kre­ola ła­two do­pa­trzyć się w twa­rzy jego syna, a w sil­niej­szym jesz­cze stop­niu w pięk­nym liczku uka­zu­ją­cym się raz po raz spoza fi­ra­nek ko­la­ski; de­li­katne rysy twa­rzyczki córki świad­czą o po­cho­dze­niu w pro­stej li­nii od jed­nej z tych pa­nie­nek – fil­les a la ca­sette – które przed stu laty prze­były Atlan­tyk, wio­ząc w szka­tułce do­wody swej cnoty.

Wo­odley Po­in­de­xter jest wiel­kim plan­ta­to­rem trzciny cu­kro­wej na po­łu­dniu; za­li­cza się do naj­le­piej sy­tu­owa­nych i naj­bar­dziej wy­nio­słych człon­ków swej klasy, a szcze­gól­nie roz­mi­ło­wany jest w utrzy­my­wa­niu kosz­tow­nych sto­sun­ków to­wa­rzy­skich z ary­sto­kra­cją. Stąd smutna ko­niecz­ność opusz­cze­nia ro­dzin­nych stron nad Mis­si­sipi i prze­nie­sie­nia się „wraz z la­rami i pe­na­tami”, lecz tylko z drobną cząstką swych „Ne­grów”, na dzi­kie po­ła­cie po­łu­dniowo-za­chod­niego Tek­sasu.

*

Słońce świeci wprost z po­łu­dnia, z sa­mego nie­mal ze­nitu. Po­dróżni stą­pają po wła­snych cie­niach. Osła­bieni nad­mier­nym upa­łem, biali jeźdźcy tkwią w swych sio­dłach bez słowa. Na­wet ciem­no­licy pie­chu­rzy, mniej wraż­liwi na go­rąco, za­prze­stali po­gwa­rek i ciężko, a obo­jęt­nie kro­czą na ty­łach wo­zów.

Ci­szę, uro­czy­stą jak na kon­duk­cie po­grze­bo­wym, prze­ry­wają tylko od czasu do czasu po­dobne do wy­strzału pi­sto­le­to­wego kla­śnię­cia bata lub też okrzyki „u-ha”, wy­rzu­cane ni­skim ba­ry­to­nem z mię­si­stych warg któ­re­goś z czar­nych woź­ni­ców.

Ta­bor po­suwa się na­przód po­woli, jak gdyby szu­ka­jąc drogi po omacku. Drogi we wła­ści­wym zna­cze­niu tego słowa nie ma. Kie­ru­nek jazdy wska­zują ślady kół wo­zów, które je­chały tędy daw­niej. Ślady te mogą być z pew­nym tru­dem roz­po­znane po zgnie­cio­nych źdźbłach buj­nej trawy.

Wozy po­su­wają się po­woli, choć woź­nice sta­rają się jak mogą. Plan­ta­tor ob­li­cza, iż od celu po­dróży nie dzieli go wię­cej po­nad dwa­dzie­ścia mil. Spo­dziewa się on przy­być na miej­sce przed za­pad­nię­ciem nocy. Dla­tego to nie za­rzą­dził spo­czynku w cza­sie po­łu­dnio­wego skwaru.

Na­gle woź­nice za­trzy­mują muły na znak do­zorcy, który wy­su­nął się o ja­kieś sto jar­dów na­przód i rap­tow­nie przy­sta­nął – jak gdyby przed nim wy­ło­niła się ja­kaś prze­szkoda.

Oto truch­tem pod­jeż­dża z po­wro­tem ku wo­zom. Oży­wione jego ru­chy wska­zują, że coś się mu­siało zda­rzyć. Cóż to ta­kiego?

Wiele się sły­szało o In­dia­nach – o tym, że w tych stro­nach ła­two się z nimi spo­tkać. Czyżby czer­wo­no­skó­rzy ma­ru­de­rzy? Chyba nie: znaki da­wane przez do­zorcę nie zdają się świad­czyć o bez­po­śred­nim nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Co się stało, pa­nie San­som? – za­py­tał plan­ta­tor, gdy do­zorca się zbli­żył.

– Trawa spa­lona! Na pre­rii był po­żar!

– No to co, że był? Czy i te­raz się pali? – wy­py­tuje cier­pli­wie wła­ści­ciel wo­zów, rzu­ca­jąc nie­spo­kojne spoj­rze­nia w stronę ko­la­ski. – A gdzie? Nie wi­dzę żad­nego dymu.

– Nie, pa­nie, to nie to – mam­ro­tał do­zorca, uświa­do­miw­szy so­bie, że nie­po­trzeb­nie na­ro­bił za­mie­sza­nia. – Nie mó­wi­łem, że się pali, tylko że ogień tędy prze­szedł i cała zie­mia zro­biła się czarna niby skrzy­dło kruka.

– Wiel­kie rze­czy! I co z tego? Mo­żemy chyba wę­dro­wać po czar­nej pre­rii rów­nie bez­piecz­nie, jak po zie­lo­nej?

– Co też ci przy­szło do głowy, Josh San­so­mie, żeby tyle ha­łasu ro­bić o nic i lu­dzi przy­pra­wiać o prze­ra­że­nie? Hej tam, wy, Mu­rzyny! Zdzie­lić by­dlęta po za­dach i ru­szać mi za­raz da­lej. Jazda! Po­ga­niać zdrowo!

– Tylko że, pa­nie ka­pi­ta­nie Cal­houn – zwró­cił się do­zorca do mło­dego czło­wieka, który tak szorstko go po­trak­to­wał – nie wiem, jak tu te­raz zna­leźć drogę.

– Zna­leźć drogę? O czym ty, czło­wieku, ple­ciesz? Prze­cież nie zgu­bi­li­śmy jej chyba?

– Boję się jed­nak, że zgu­bi­li­śmy. Nie wi­dać już żad­nych śla­dów kół. Po­szły z dy­mem, ra­zem z całą trawą.

 – A cóż to szko­dzi? Po­tra­fimy chyba prze­być szmat zwę­glo­nej pre­rii, nie kie­ru­jąc się śla­dami kół. Od­naj­dziemy je znów po dru­giej stro­nie.

– No pew­nie – od­parł na po­zór na­iw­nie do­zorca, który choć po­cho­dził z głę­bo­kiego Wschodu, za­pusz­czał się na tyle ku Za­cho­dowi, iż wie­dział coś nie­coś o ży­ciu na po­gra­ni­czu. – Je­żeli jest w ogóle ja­kaś druga strona. Ja tam z mego sio­dła nie mo­głem jej do­strzec, na­wet znaku nie ma!

 – Ba­tem po nich, Mu­rzyny, ba­tem! – krzy­czał Cal­houn, pusz­cza­jąc mimo uszu ostat­nią uwagę; a chcąc za­zna­czyć, że roz­kaz ma być nie­zwłocz­nie wy­peł­niony, sam po­de­rwał ostro­gami swego wierz­chowca.

Za­przęgi po­now­nie ru­szyły z miej­sca; do­tarł­szy jed­nak do kra­wę­dzi po­go­rze­li­ska, nie cze­ka­jąc na ja­kie­kol­wiek po­le­ce­nia, sa­mo­rzut­nie raz jesz­cze się za­trzy­mały.

Biali jeźdźcy sku­piają się, by od­być na­radę. Ko­nieczna jest: wy­star­czy raz rzu­cić okiem na roz­cią­ga­jącą się przed nimi rów­ninę.

Da­leko, jak okiem się­gnąć, cały kraj to­nie w jed­nej je­dy­nej bar­wie – czar­nej niby ot­chłań przed­pie­kla. Naj­mniej­szej doj­rzeć nie można zie­leni – ani źdźbła trawy, ni trzcinki czy chwa­stu.

Mi­nęła już pora let­niego prze­si­le­nia. Doj­rzałe wie­chy traw łą­ko­wych, ło­dygi ste­po­wych kwia­tów w proch się za­mie­niły pod pu­sto­szą­cym tchem po­żogi.

Z przodu, po pra­wej i po le­wej stro­nie, aż po naj­dal­szy kres ściele się pustka i znisz­cze­nie. Nad gło­wami barwa nieba przy­brała od­cień głę­bo­kiego błę­kitu; słońce, choć żadną nie prze­sło­nięte chmurą, zdaje się dą­sać ra­czej, niż świe­cić – jak gdyby chciało się od­wza­jem­nić groź­nie zmarsz­czo­nej ziemi.

Do­zorca zło­żył zgodny z prawdą ra­port – nie wi­dać żad­nego szlaku. Ogień, który sro­żył się wśród buj­nego po­ro­stu pre­rii, za­tarł wszelki ślad kół, jaki do­tych­czas wska­zy­wał drogę.

– Co ro­bić?

Plan­ta­tor za­dał to py­ta­nie to­nem świad­czą­cym o upadku du­cha.

– Jak to co, wuju Wo­odley? A cóż in­nego mamy do ro­boty, jak nie po­su­wać się da­lej? Prze­cież po dru­giej stro­nie musi być rzeka. Je­żeli zbo­czymy o pół mili i nie tra­fimy na prze­prawę, to nikt nam nie za­broni prze­su­nąć się w za­leż­no­ści od po­trzeby w dół lub w górę rzeki.

– Za­pewne, Ka­sju­szu, ale gdy­by­śmy tak zgu­bili drogę?

– To nie­moż­liwe. Prze­cież po­go­rze­li­sko nie cią­gnie się bez końca? Gdy­by­śmy na­wet tro­chę zbo­czyli z drogi, za­wsze mu­simy gdzieś tra­fić, czy tu, czy gdzie in­dziej.

– Wie­rzę, sio­strzeń­cze, że ty wiesz naj­le­piej. Pro­wadź nas za­tem.

– Nie ma po­wodu do obaw, wuju. Nie­raz już by­łem w gor­szych ta­ra­pa­tach. Po­ga­niać tam, Mu­rzyny! Kie­ru­nek za mną!

Rze­kł­szy to, były ofi­cer wojsk ochot­ni­czych rzu­cił pewne sie­bie spoj­rze­nie ku po­dróż­nej ko­la­sce – spod któ­rej fi­ra­nek wy­glą­dała uro­cza twa­rzyczka, z lekka prze­sło­nięta cie­niem tro­ski – i spiąw­szy ko­nia ostrogą, z ufną miną wy­je­chał na czoło po­chodu.

Tuż po sze­regu kla­śnięć bi­cza dał się sły­szeć tu­pot nóg osiem­dzie­się­ciu mu­łów, zmie­szany ze skrzy­pie­niem osi ob­ra­ca­ją­cych się w pia­stach kół. Ta­bor po raz któ­ryś tam z rzędu wpra­wiony zo­stał w ruch.

Muły stą­pają te­raz ze zdwo­joną szyb­ko­ścią. Nie­znana ich oczom czarna po­wierzch­nia po­bu­dza je do żyw­szego kroku, ka­żąc pod­no­sić ko­pyta, skoro tylko ze­tkną się z grun­tem. Młod­sze zwie­rzęta zdra­dzają lęk – pry­chają w miarę po­su­wa­nia się na­przód.

Po pew­nym cza­sie obawy ich zni­kają i nie­do­świad­czone stwo­rze­nia, bio­rąc przy­kład ze swych star­szych to­wa­rzy­szy, od­zy­skuj mia­rowy krok.

Ta­bor prze­bywa milę z okła­dem, na po­zór w pro­stej li­nii od miej­sca wy­mar­szu. Po­tem na­stę­puje po­stój, za­rzą­dzony przez sa­mo­zwań­czego prze­wod­nika. Zdarł on wierz­chowca uzdą i sie­dzi oto na sio­dle z mniej­szą już pew­no­ścią sie­bie. Spra­wia wra­że­nie, iż nie może się po­ła­pać co do kie­runku drogi.

Kra­jo­braz – je­śli wolno go tak na­zwać – zmie­nił się; nie można jed­nak po­wie­dzieć, iżby na tym zy­skał. Na­dal, aż po od­le­gły wid­no­krąg, wszystko jest czarne, ale po­wierzch­nia nie sta­nowi już rów­niny: wy­gląda, jak by się to­czyła. Po­ja­wiają się grzbiety wznie­sień – ła­godne fa­li­sto­ści – z do­lin­kami po­środku. Nie są one cał­ko­wi­cie bez­drzewne – choć w polu wi­dze­nia nie ma nic ta­kiego, co za­słu­gi­wa­łoby na miano drzewa. Ist­niały tu one nie­wąt­pli­wie przed po­ża­rem – al­ga­ro­bie, me­zqu­ity i inne okazy z ro­dziny aka­cji – sto­jące sa­mot­nie lub w nie­wiel­kich ga­jach. Ich lek­kie, pa­rzy­ście roz­miesz­czone li­sto­wie zni­kło pod pło­mie­niem, niby za­słona z gazy. O tym, że ro­sły tu nie­gdyś, świad­czą tylko zwę­glone pnie i po­czer­niałe ga­łę­zie.

– Zmy­li­łeś drogę, sio­strzeń­cze? – za­gad­nął plan­ta­tor, śpiesz­nie wy­jeż­dża­jąc na czoło.

– Nie, wuju, jak do­tąd nie. Za­trzy­ma­łem się tylko, by się do­brze ro­zej­rzeć. Cel nasz musi le­żeć w tym kie­runku, tam gdzie ta do­lina. Niech wozy ru­szają. Je­dziemy do­brze, rę­czę za to.

Więc raz jesz­cze po­chód się roz­po­czął – w dół zbo­cza, po­tem ko­ry­tem do­liny i znów pod górę na inne wznie­sie­nie, na któ­rego grzbie­cie na­stą­pił po­wtórny po­stój.

– Zmy­li­łeś drogę, Cash? – pod­jeż­dża­jąc, za­py­tał po­now­nie plan­ta­tor.

– Zdaje się, do dia­bła, że rze­czy­wi­ście! – od­rzekł sio­strze­niec to­nem nie­pew­nym, choć nie­zbyt grzecz­nie. – Bo też kto, u li­cha, po­tra­fiłby zna­leźć wyj­ście z ta­kiego jak to po­pie­li­ska? Ale nie! – cią­gnął, nie chcąc oka­zy­wać za­kło­po­ta­nia w chwili, gdy nad­jeż­dżała ko­la­ska. – Wszystko w po­rządku! Rzeka musi się znaj­do­wać w tym kie­runku. Marsz za mną!

Prze­wod­nik ru­sza na­przód, choć wy­raź­nie jest nie­zde­cy­do­wany. Ru­szają też czarni po­ga­nia­cze, któ­rzy po­mimo iż trwali w tę­pym, po­zor­nie nie­wzru­szo­nym spo­koju, nie omiesz­kali za­uwa­żyć u niego pew­nych oznak wa­ha­nia. Wie­dzą do­sko­nale, że ta­bor nie po­suwa się już po pro­stej li­nii, lecz krąży po­śród kęp za­ro­śli i po po­lan­kach ście­lą­cych się mię­dzy nimi.

Uspo­ka­ja­jąco działa na wszyst­kich okrzyk prze­wod­nika świad­czący, że od­zy­skał otu­chę. Wtó­ruje mu po­wszechne strze­la­nie z ba­tów, któ­remu to­wa­rzy­szą ra­do­sne na­wo­ły­wa­nia.

A więc znów pro­wa­dzą wozy po dro­dze ujeż­dżo­nej, po któ­rej nie­dawno przejść mu­siał ta­bor. I to wi­docz­nie bar­dzo nie­dawno: ślady kół świeżo są za­zna­czone, a od­ci­ski ko­pyt wy­glą­dają, jak gdyby po­wstały przed nie­spełna go­dziną. Po­przez spa­lony step prze­cią­gać mu­siał wąż wo­zów, dość po­dobny do ich wła­snego ta­boru!

Po­dob­nie jak i oni kon­wój ten zmie­rzał nie­wąt­pli­wie ku brze­gom Le­ony: mógł to być ja­kiś or­szak rzą­dowy w dro­dze do fortu Inge. Nie po­zo­staje nic in­nego, jak trzy­mać się wier­nie jego śla­dów. Fort leży na dro­dze ich po­chodu – w bar­dzo nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od celu po­dróży. Nie mo­gło im się zda­rzyć nic po­myśl­niej­szego. Prze­wod­nik, czu­jący się do­tąd nie­swojo – mimo iż nie chciał tego po so­bie po­ka­zać – od jed­nego za­ma­chu po­zbył się wszel­kiej tro­ski; to­też z więk­szą niż kie­dy­kol­wiek pew­no­ścią sie­bie daje ha­sło do drogi.

Mniej wię­cej na prze­strzeni mili ta­bor po­suwa się śla­dami, które nie wiodą pro­stą li­nią, lecz prze­my­kają mię­dzy opa­lo­nymi kę­pami ga­jów. Twarz Ka­sju­sza Cal­ho­una, która przez chwilę tchnęła otu­chą, po­wleka się stop­niowo chmurą. Przy­biera ona wresz­cie wy­raz naj­głęb­szej roz­pa­czy, gdy ka­pi­tan od­krywa, że owe czter­dzie­ści cztery ślady kół, które wska­zują mu drogę, to ślady dzie­się­ciu wo­zów pits­bur­skich i jed­nej ko­la­ski – a więc tych sa­mych po­jaz­dów, które i te­raz tuż za nim jadą i które to­wa­rzy­szyły mu nie­prze­rwa­nie od za­toki Ma­ta­gorda!

II Ślad lassa

Nie było żad­nej wąt­pli­wo­ści, iż wozy Wo­odleya Po­in­de­xtera je­chały po śla­dach od­ci­śnię­tych przez ob­rę­cze ich wła­snych kół.

– Na­sze wła­sne tropy! – mruk­nął Cal­houn, a uczy­niw­szy to od­kry­cie, wstrzy­mał wierz­chowca i za­klął so­czy­ście.

– Na­sze wła­sne tropy! Co masz na my­śli, Ka­sju­szu? Nie po­wiesz mi chyba, że krą­żymy...

– Po wła­snych śla­dach. To wła­śnie po­wia­dam, wuju. Wi­docz­nie zje­cha­li­śmy cał­ko­wi­cie na ma­nowce. Spójrz, wuju: oto tylne ko­pyto mo­jego ko­nia z od­pry­śniętą do po­łowy pod­kową; a tam wi­dać od­ci­ski stóp na­szych Mu­rzy­nów. Po­nadto po­znaję tę oko­licę. Oto wzgó­rze, z któ­rego zje­cha­li­śmy, wy­ru­sza­jąc w drogę po ostat­nim po­stoju. Do li­cha z ta­kim psim szczę­ściem! Zro­bi­li­śmy do­bre kilka mil na darmo.

Na mło­dej twa­rzy mó­wią­cego od­bija się te­raz nie tylko za­kło­po­ta­nie. Jest praw­dzi­wie zmar­twiony i za­wsty­dzony. Z jego to winy ta­bor nie ma za­wo­do­wego prze­wod­nika. Ten, któ­rego zgo­dzili w In­dia­noli, kie­ro­wał ich mar­szem aż do ostat­niego noc­legu. Tam, na sku­tek sporu wy­wo­ła­nego złym hu­mo­rem daw­nego ka­pi­tana ochot­ni­ków, czło­wiek ten za­żą­dał zwol­nie­nia ze służby i od­je­chał do domu. Z tej przy­czyny, a także z po­wodu zbyt­niej i nie na cza­sie wiary we wła­sne moż­li­wo­ści sio­strze­niec plan­ta­tora od­czu­wał te­raz wstyd. Wstyd tym do­tkliw­szy, iż pod­je­chała wła­śnie ko­la­ska i dwoje lśnią­cych oczu stało się świad­kami jego upo­ko­rze­nia.

Po­in­de­xter nie za­daje już wię­cej py­tań. Fakt zbłą­dze­nia stał się dla wszyst­kich oczy­wi­sty. Na­wet bosi lub obuci w łap­cie pie­chu­rzy roz­po­znali ślady wła­snych dłu­gich stóp i uprzy­tom­nili so­bie, że po raz wtóry dep­czą po tych sa­mych ko­le­inach.

Na­stę­puje chwila zu­peł­nej ci­szy, po któ­rej roz­po­czyna się w gro­nie bia­łych oży­wiona roz­mowa. Po­ło­że­nie jest po­ważne: sam plan­ta­tor to ro­zu­mie. Nie ma mowy o tym, by dzi­siaj jesz­cze do­biec kresu wę­drówki, a prze­cież był o tym do­tych­czas naj­moc­niej prze­ko­nany.

Naj­mniej­sze to jed­nak z nie­szczęść, ja­kie mogą ich spo­tkać. Grożą im inne klę­ski, nie tylko moż­liwe, ale na­wet bar­dzo praw­do­po­dobne. Na spa­lo­nym ste­pie czy­hają różne nie­bez­pie­czeń­stwa. Mogą być zmu­szeni spę­dzić tu noc – bez wody do na­po­je­nia zwie­rząt. A może na­wet drugi dzień i drugą noc – lub jesz­cze dłu­żej. Któż to może wie­dzieć?

Jak mają od­na­leźć drogę? Słońce za­czyna się już opusz­czać, lecz za wy­soko jesz­cze stoi, by można było okre­ślić, gdzie jest za­chód. Za chwilę uda im się może usta­lić cztery strony świata.

Ale w ja­kim celu? Świa­do­mość, gdzie leży wschód, za­chód, pół­noc i po­łu­dnie, nie­wiele im się przyda te­raz, kiedy zmy­lili kie­ru­nek mar­szu.

Cal­houn stał się ostrożny. Nie śpie­szy się już te­raz ze wska­zy­wa­niem szlaku. Po tak jaw­nej i ha­nieb­nej po­rażce nie śmie na­wet po­wo­ły­wać się na daw­niej­sze swe do­świad­cze­nia pio­nier­skie.

Dzie­się­cio­mi­nu­towa roz­mowa koń­czy się na ni­czym. Nikt nie czuje się na si­łach coś przed­się­wziąć, wska­zać ja­kiś plan dal­szego po­stę­po­wa­nia. Nikt nie ma po­ję­cia, jak wy­rwać się z uchwytu tej ciem­nej pu­styni, zda­ją­cej się rzu­cać mrok nie tylko na słońce i niebo, ale także na twa­rze tych, któ­rzy prze­kro­czą jej gra­nice.

Wi­dać z dala stado czar­nych sę­pów. Nad­la­tują bli­żej, co­raz bli­żej. Nie­które sia­dają na ziemi, inne krążą po­nad gło­wami zbłą­ka­nych po­dróż­nych. Czyżby w za­cho­wa­niu się tego ptac­twa tkwiło ja­kieś zło­wiesz­cze pro­roc­two?

Dal­sze dzie­sięć mi­nut upływa wśród mo­ral­nego i fi­zycz­nego przy­gnę­bie­nia. A po­tem, jakby za do­bro­czyn­nym ski­nie­niem z nieba, otu­cha znów bie­rze górę. Ja­każ tego przy­czyna? Jeź­dziec ja­kiś kłu­suje w kie­runku ta­boru.

Nie­spo­dzie­wany to wi­dok: któż mógłby się spo­dzie­wać ludz­kiej istoty na ta­kim pust­ko­wiu? Oczy wszyst­kich skrzą się z ra­do­ści, jak gdyby w oso­bie jeźdźca do­strze­gano zbawcę!

– Je­dzie ku nam, prawda? – za­py­tał plan­ta­tor, nie do­wie­rza­jąc słab­ną­cemu wzro­kowi.

– Tak, oj­cze, i to naj­pro­ściej, jak tylko może – od­parł Hen­ryk, zdej­mu­jąc z głowy ka­pe­lusz i po­wie­wa­jąc nim wy­soko w po­wie­trzu; czyn­no­ści tej to­wa­rzy­szył okrzyk ob­li­czony na zwró­ce­nie uwagi zbli­ża­ją­cego się jeźdźca.

We­zwa­nie to oka­zało się zby­teczne. Obcy do­strzegł już sto­jące wozy i pod­jeż­dża­jąc ku nim cwa­łem, zbli­żył się nie­ba­wem na od­le­głość głosu.

Ko­nia swego ścią­gnął uzdą wtedy do­piero, gdy mi­nąw­szy ta­bor, przy­był na miej­sce zaj­mo­wane przez plan­ta­tora i jego to­wa­rzy­szy.

– To Mek­sy­ka­nin! – szep­nął Hen­ryk, przy­glą­da­jąc się stro­jowi jeźdźca.

– Tym le­piej – od­parł rów­nie ci­chym gło­sem Po­in­de­xter. – Na pewno bę­dzie znał drogę.

– Nie ma w nim ani krzty Mek­sy­ka­nina – mruk­nął Cal­houn – je­żeli po­mi­niemy przy­odzie­wek. Za­raz się o tym prze­ko­namy. Bu­enos Dias ca­val­lero! Esta usted Me­xi­cano?

– Nie, do­prawdy – za­prze­czył nie­zna­jomy z uśmie­chem. – Nie je­stem Mek­sy­ka­ni­nem. Mogę roz­ma­wiać z pa­nami po hisz­pań­sku, je­śli ta­kie jest wa­sze ży­cze­nie, ale przy­pusz­czam, że zro­zu­mial­sza bę­dzie dla pa­nów an­gielsz­czy­zna, która, jak są­dzę, jest wa­szą mową ro­dzimą.

Oba­wia­jąc się, iż nie­zbyt po­praw­nie się wy­ra­ził lub użył nie­wła­ści­wej wy­mowy, Cal­houn uznał za sto­sowne wstrzy­mać się od od­po­wie­dzi.

– Je­ste­śmy Ame­ry­ka­nami, mój pa­nie – od­parł Po­in­de­xter, z lekka ura­żony w swej du­mie na­ro­do­wej. Wkrótce jed­nak, jakby lę­ka­jąc się do­tknąć czło­wieka, od któ­rego ocze­ki­wał przy­sługi, do­dał uprzej­mie: – Tak jest, wszy­scy po­cho­dzimy z Ame­ryki, ze sta­nów po­łu­dnio­wych.

– Tak też są­dzi­łem, wno­sząc po wa­szej świ­cie. – Le­d­wie do­strze­galny wy­raz po­gardy uka­zał się na twa­rzy mó­wią­cego, kiedy oko jego spo­częło na gro­mad­kach czar­nych nie­wol­ni­ków. – Wi­dzę też – do­rzu­cił jesz­cze – że nie ma­cie wprawy w po­dró­żo­wa­niu po pre­rii. Czy pa­no­wie zbłą­dzili?

– Istot­nie zgu­bi­li­śmy drogę i słabą mamy na­dzieję od­na­le­zie­nia jej; chyba że pan ze­chce nam w tym ła­ska­wie po­móc.

– Nie­wiele w tym bę­dzie mej za­sługi. Na­tra­fi­łem na ślady wa­sze; naj­zu­peł­niej przy­pad­kowo, prze­jeż­dża­jąc przez step. Zro­zu­mia­łem, że zmy­li­li­ście pa­no­wie kie­ru­nek, i pod­je­cha­łem tu, aby wam wska­zać wła­ściwą drogę.

– Bar­dzo to uprzej­mie z pana strony. Bę­dziemy mu wielce zo­bo­wią­zani. Na­zy­wam się Po­in­de­xter, Wo­odley Po­in­de­xter z Lu­izjany. Za­ku­pi­łem do­bra nad rzeką Le­oną, nie­opo­dal fortu Inge. Mie­li­śmy na­dzieję do­trzeć tam przed za­pad­nię­ciem nocy. Czy może się nam to udać?

– Nic nie stoi temu na prze­szko­dzie, je­żeli za­sto­su­je­cie się, pa­no­wie, ści­śle do mo­ich wska­zó­wek.

Mó­wiąc to, obcy od­je­chał kilka kro­ków, na stronę, po czym za­czął wpa­try­wać się ba­daw­czo w oko­licę, jak gdyby pra­gnąc okre­ślić kie­ru­nek, w któ­rym po­dróżni po­winni się udać.

Kiedy stali tak na szczy­cie wzgó­rza, od­ci­na­jąc się wy­raź­nie na tle nieba, za­równo wierz­cho­wiec, jak i jeź­dziec przed­sta­wiali wi­dok godny wpraw­nego ołówka.

Ru­mak, praw­dzi­wie za­słu­gu­jący na to, aby do­sia­dał go arab­ski szejk, był sze­ro­ko­pier­śnym ogie­rem ja­skra­wo­gnia­dej ma­ści; nogi miał su­che i nie­ska­zi­tel­nie pro­ste, niby ło­dygi trzciny cu­kro­wej, a zad o czy­stych elip­so­idal­nych li­niach za­koń­czony był wspa­niale osa­dzo­nym ogo­nem, za­kre­śla­ją­cym ku ty­łowi łuk po­dobny do szlaku tę­czy na nie­bie. Na grzbie­cie jego sie­dział młody czło­wiek lat naj­wy­żej dwu­dzie­stu pię­ciu, o po­staci i ry­sach na­ce­cho­wa­nych szla­chet­no­ścią; miał na so­bie ma­low­ni­czy strój mek­sy­kań­skiego rol­nika – ran­chero – skła­da­jący się z krót­kiego wel­we­to­wego spen­cerka, z wierzch­nich no­ga­wic – cal­zo­ne­ros – sznu­ro­wa­nych na szwach, z wła­ści­wych spodni – cal­zon­cil­los – z bia­łego płótna oraz z trze­wi­ków – bo­tas – z ba­wo­lej skóry, opa­trzo­nych na pię­tach w cięż­kie ostrogi; jeź­dziec prze­pa­sany był szarfą ze szkar­łat­nego krep­de­szynu, na gło­wie zaś miał ka­pe­lusz z czar­nego, lśnią­cego ak­sa­mitu, ob­szyty złotą wstążką. Wy­obraź­cie so­bie tak odzia­nego jeźdźca sie­dzą­cego w głę­bo­kiej kul­bace arab­skiego stylu, a mek­sy­kań­skiego wy­robu, z wy­tła­cza­nymi w skó­rze na mo­dłę sta­ro­żytną ozdob­nymi na­rzu­tami, ja­kie no­sić zwy­kły strojne wierz­chowce kon­kwi­sta­do­rów, a mieć bę­dzie­cie nie­ja­kie po­ję­cie o po­staci oglą­da­nej w tej chwili przez plan­ta­tora i jego świtę.

Po­przez fi­ranki po­dróż­nej ko­lasy pa­dały nań spoj­rze­nia świad­czące o uczu­ciach szcze­gól­nego ro­dzaju. Po raz to pierw­szy w swym ży­ciu Lu­iza Po­in­de­xter miała przed oczami wi­dok znany do­tych­czas wy­łącz­nie jej wy­obraźni – a mia­no­wi­cie męż­czy­znę bo­ha­ter­skiego po­kroju. Praw­dzi­wie czułby się on dumny, gdyby mógł do­my­ślić się za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kie wzbu­dził w sercu mło­dej Kre­olki.

Skąd miał się tego do­my­ślać? Nie wie­dział prze­cież na­wet o jej ist­nie­niu. Prze­lot­nie tylko do­strzegł po­kryty py­łem po­jazd – tak jak spo­gląda się na nie­kształtną sko­rupę małża, nie po­dej­rze­wa­jąc, iż we wnę­trzu jej leży lśniąca, dro­go­cenna perła.

– Daję słowo – rzekł, zwra­ca­jąc się ku wła­ści­cie­lowi ka­ra­wany – że nie znaj­duję tu żad­nych zna­ków w te­re­nie, które mo­głyby słu­żyć pa­nom za dro­go­wskazy. Mimo to sam bez trudu drogę wy­szu­kam. Mu­si­cie prze­kro­czyć ko­ryto Le­ony pięć mil po­ni­żej fortu; a że i ja udaję się do tej sa­mej prze­prawy, wy­star­czy wam trzy­mać się śla­dów mo­jego ko­nia. Że­gnam pa­nów!

Za­koń­czyw­szy tak na­gle roz­mowę, obcy spiął ostro­gami ko­nia i ru­szył na­przód cwa­łem.

„Od­jazd dość nie­spo­dzie­wany, a na­wet nie­uprzejmy!” – po­my­ślał za­równo plan­ta­tor, jak i jego to­wa­rzy­sze.

Nie mieli jed­nak czasu dzie­lić się uwa­gami na ten te­mat, za­nim bo­wiem ochło­nęli ze zdzi­wie­nia, uj­rzeli już nie­zna­jo­mego wra­ca­ją­cego ku nim w po­śpie­chu.

W kilka se­kund był znów przy nich, a wszy­scy cie­ka­wie nad­sta­wili uszu, chcąc po­znać przy­czynę na­głego po­wrotu.

– Oba­wiam się, że ślady mego ko­nia nie­wiele się pa­nom przy­da­dzą. Już po po­ża­rze prze­mknęły tędy mu­stangi. Zo­sta­wiły ty­siące od­ci­sków ko­pyt. Mój wierz­cho­wiec jest wpraw­dzie pod­kuty, po­nie­waż jed­nak pa­no­wie nie na­wy­kli­ście do tro­pie­nia, nie po­tra­fi­cie za­pewne roz­róż­nić jego śla­dów, tym bar­dziej że w tym wy­schłym po­pie­li­sku wszyst­kie nie­mal koń­skie tropy wy­glą­dają jed­na­kowo.

– Cóż nam więc po­zo­staje? – za­py­tał z roz­pa­czą w gło­sie plan­ta­tor.

– Bar­dzo mi przy­kro, pa­nie Po­in­de­xter, że nie mogę tu zo­stać, aby was po­pro­wa­dzić. Wiozę jako go­niec pilne pi­smo do fortu. Gdy­by­ście mieli wy­pad­kiem zgu­bić moje ślady, sta­raj­cie się mieć słońce po pra­wej ręce, tak aby cie­nie wa­sze pa­dały na lewo, pod ką­tem około pięt­na­stu stopni do kie­runku po­chodu. Jedź­cie pro­sto na­przód mniej wię­cej pięć mil. Wtedy uj­rzy­cie wierz­cho­łek wy­so­kiego drzewa – cy­prysu. Po­zna­cie go po li­ściach o pło­mien­nej czer­wieni. Kie­ruj­cie się wprost na to drzewo. Stoi ono nad brze­giem rzeki, a tuż obok jest bród.

Tu młody jeź­dziec po­now­nie ścią­gnął uzdę, szy­ku­jąc się do od­jazdu, coś nie­ocze­ki­wa­nego jed­nak ka­zało mu za­trzy­mać się jesz­cze na chwilę: była to para ciem­nych, po­ły­skli­wych oczu, do­strze­żona prze­zeń po raz pierw­szy, a spo­glą­da­jąca po­przez fi­ranki ko­la­ski po­dróż­nej.

Wła­ści­cielka tych oczu po­zo­sta­wała w cie­niu, świa­tła jed­nak wy­star­czyło, by się prze­ko­nać, że osa­dzone były w twa­rzy o nie­zrów­na­nej uro­dzie. Po­nadto zdo­łał jesz­cze za­uwa­żyć, że pa­trzyły na niego, jak mu się zda­wało, z ser­decz­nym za­in­te­re­so­wa­niem, nie­mal z czu­ło­ścią.

Za spoj­rze­nie to od­pła­cił nie­świa­do­mym pra­wie bły­skiem po­dziwu, który da­rem­nie sta­rałby się ukryć. Ażeby od­ruch ten nie mógł być po­czy­tany za brak sza­cunku, młody czło­wiek gwał­tow­nie się od­wró­cił i raz jesz­cze ode­zwał się do plan­ta­tora, który koń­czył wła­śnie wy­ra­żać swoją wdzięcz­ność.

– Nie za­słu­guję wcale na po­chwały – od­po­wie­dział – skoro po­zo­sta­wiam pa­nów w po­ło­że­niu, które grozi wam zbłą­dze­niem. Jak to już wszakże mó­wi­łem, czas mój jest ści­śle od­mie­rzony.

Przy tych sło­wach go­niec spoj­rzał na ze­ga­rek – jak gdyby nie miał naj­mniej­szej ochoty pu­ścić się w drogę sa­mot­nie.

– Bar­dzo pan ła­skaw – rzekł Po­in­de­xter. – Wy­daje mi się, że udzie­lone przez pana wska­zówki po­zwolą nam wy­brnąć z kło­potu. Są­dzę, że słońce wskaże nam...

– Nie­stety nie; wła­śnie wi­dzę z wy­glądu nieba, że nie. Tam na pół­nocy zbie­rają się chmury. Za go­dzinę słońce może się skryć, a w każ­dym ra­zie znik­nie, za­nim pa­no­wie zdą­ży­cie zo­ba­czyć ten cy­prys. Słońce sprawi pa­nom za­wód. Ale rada się znaj­dzie! – cią­gnął da­lej, po chwili za­sta­no­wie­nia. – Mam lep­szy plan; po­dą­ży­cie za śla­dem mego lassa!

Mó­wiąc to, zdjął z łęku sio­dła zwi­nięty w kłę­bek sznur i ci­snął na zie­mię luźny jego ko­niec, pod­czas gdy drugi po­zo­stał umo­co­wany do kółka na kul­bace. Unió­sł­szy na­stęp­nie ka­pe­lu­sza we wdzięcz­nym ukło­nie, skie­ro­wa­nym przy­naj­mniej w po­ło­wie ku po­dróż­nej ko­la­sie, po­de­rwał po­now­nie ru­maka do cwału i w szyb­kich su­sach po­mknął po pre­rii.

Lasso, na­prę­żyw­szy się, przy­le­gło ści­śle do zadu ko­nia i wlo­kąc się po ziemi na ja­kieś dwa­na­ście jar­dów poza nim, zo­sta­wiać po­częło pro­sty ślad na spo­pie­la­łej po­wierzchni – jak gdyby wąż to­ro­wał so­bie drogę przez rów­ninę.

– Nad­zwy­czaj cie­kawy typ – za­uwa­żył plan­ta­tor, spo­glą­da­jąc za jeźdź­cem, który szybko zni­kał w tu­ma­nie czar­nego pyłu. – Po­wi­nie­nem był za­py­tać go o na­zwi­sko.

– Ja bym go ra­czej na­zwał nad­zwy­czaj za­ro­zu­mia­łym ty­pem – mruk­nął Cal­houn; wi­dział on do­brze za­równo błysk oczu zwró­co­nych przez ob­cego w stronę ko­la­ski, jak i spoj­rze­nie, które błysk ten wy­wo­łało. – Co do na­zwi­ska, nie są­dzę, aby mo­gło to mieć ja­kieś zna­cze­nie. Bar­dzo moż­liwe, że nie po­wie­działby prawdy. W Tek­sa­sie pełno jest ta­kich zu­chów, któ­rzy z chwilą przy­by­cia tu przy­bie­rają nowe na­zwi­ska; nie­któ­rzy tylko dla pięk­niej­szego brzmie­nia, inni z po­waż­niej­szych przy­czyn.

– Dajże spo­kój, ku­zy­nie Cash – sprze­ci­wił się młody Po­in­de­xter – je­steś nie­spra­wie­dliwy wo­bec tego nie­zna­jo­mego. Spra­wia on wra­że­nie czło­wieka wy­kształ­co­nego, dżen­tel­mena, który, jak są­dzę, nie przy­niósłby wstydu naj­lep­szemu na­zwi­sku.

– Dżen­tel­men! Dia­bel­nie trudno na­zwać tak go­ścia, który robi z sie­bie pa­jaca. Ni­gdy do­tąd nie zda­rzyło mi się spo­tkać prze­bra­nego po mek­sy­kań­sku czło­wieka, który nie oka­załby się pro­sta­kiem. Dał­bym głowę, że i ten także nie bę­dzie wy­jąt­kiem.

Pod­czas tej krót­kiej wy­miany zdań na­dobna pa­sa­żerka ko­lasy wy­chy­liła się z niej nieco i skie­ro­wała wzrok pe­łen nie­ukry­wa­nego za­in­te­re­so­wa­nia w ślad za jeźdź­cem zni­ka­ją­cym szybko z oczu.

Temu to na­le­żało, być może, za­wdzię­czać oschły ton wy­po­wie­dzi Cal­ho­una.

– O co cho­dzi, Lu? – za­gad­nął, pod­jeż­dża­jąc tuż pod sam po­wo­zik i mó­wiąc gło­sem na tyle ci­chym, aby nie mo­gli go do­sły­szeć inni. – Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jesz wy­mar­szu? A może chcia­ła­byś prze­je­chać się w to­wa­rzy­stwie tego go­ścia, co tu tyle szumu na­ro­bił? Jesz­cze nie jest za późno: chęt­nie po­ży­czę ci ko­nia.

Dziew­czyna gwał­tow­nym ru­chem cof­nęła się w głąb ko­la­ski – naj­wy­raź­niej nie­za­do­wo­lona za­równo z tonu, jak i z tre­ści wy­po­wie­dzia­nych do niej słów. Nie­za­do­wo­le­nie to jed­nak, za­miast wy­wo­łać na­dą­sa­nie czy też pełną obu­rze­nia od­po­wiedź, przy­brało po­stać, która wi­no­wajcy sto­kroć więk­szą spra­wiła udrękę.

Je­dy­nym od­ze­wem, ja­kiego się do­cze­kał, był wy­buch dźwięcz­nego śmie­chu.

– Ach, tak! Za­raz po­my­śla­łem so­bie, że tu coś się kroi, skoro tylko za­uwa­ży­łem twoje za­cho­wa­nie w jego obec­no­ści. Wy­glą­dało, jak gdy­byś pra­gnęła zna­leźć się sam na sam z tym wy­stro­jo­nym goń­cem. Wziął cię jego ubiór, prawda? Ptaki za­wdzię­czają urodę pięk­nym piór­kom. Jego upie­rze­nie jest jed­nak po­ży­czane. Może uda mi się któ­re­goś dnia ze­rwać je z niego ra­zem ze skórą.

– Wsty­dził­byś się, Ka­sju­szu! Co ty opo­wia­dasz?

– Ty ra­czej po­win­naś się wsty­dzić, Lu! Jakże mo­głaś do­pu­ścić, by my­śli twe opa­no­wał taki zwy­czajny ło­buz, taki pa­jac jar­marczny! Prze­cież to za­pewne po­sła­niec uży­wany przez ofi­ce­rów fortu do prze­wo­że­nia li­stów!

– Po­sła­niec, po­wia­dasz? Jakże miło by mi było otrzy­my­wać wy­zna­nia mi­ło­sne za po­śred­nic­twem ta­kiego li­sto­no­sza!

– Ra­dzę ci, byś się po­śpie­szyła i sama mu o tym po­wie­działa. Koń mój jest na twoje usługi.

– Cha! cha! cha! Co za na­iwny pro­stak z cie­bie. Przy­pu­śćmy, że z żar­tów przy­szłaby mi rze­czy­wi­ście ochota do­go­nić tego ste­po­wego gońca! Ale prze­cież nie do­go­ni­ła­bym go na tej two­jej nie­ru­cha­wej szka­pie! Ni­gdy w ży­ciu! Je­śli weź­miemy pod uwagę tempo jazdy – za­równo on sam, jak i jego gnia­dosz zni­kliby nam z oczu, za­nim zdą­żył­byś sio­dło dla mnie zmie­nić. O nie! Ja nie zdo­łam go do­ści­gnąć, choć­bym na­wet naj­bar­dziej tego chciała; a kto wie, czy nie chcia­ła­bym na­prawdę?

– Oby twój oj­ciec nie usły­szał, co ty wy­ga­du­jesz.

– Bo­dajby ra­czej two­ich słów nie sły­szał – od­parła młoda panna, po raz pierw­szy uży­wa­jąc po­waż­nego tonu. – Choć je­steś rze­czy­wi­ście moim ku­zy­nem i oj­ciec uważa cię może za wzór wszel­kich do­sko­na­ło­ści, ja zda­nia jego pod tym wzglę­dem nie po­dzie­lam; o, co to, to nie! I ni­gdy nie uda­wa­łam, że jest ina­czej – wiesz o tym prze­cież?

Je­dyną od­po­wie­dzią na to draż­liwe py­ta­nie było zmarsz­cze­nie brwi, wy­wo­łane za­pewne nie­zbyt mi­łymi my­ślami.

– Je­steś moim ku­zy­nem – cią­gnęła da­lej dziew­czyna to­nem dziw­nie zmie­nio­nym – ale ni­czym po­nadto, ni­czym, ka­pi­ta­nie Ka­sju­szu Cal­houn! Nie mo­żesz ro­ścić so­bie praw do udzie­la­nia mi rad. Jed­nemu tylko czło­wie­kowi wolno da­wać mi rady i na­po­mnie­nia. Pro­szę cię więc, mo­ści Cash, abyś ła­ska­wie nie po­na­wiał tego ro­dzaju prób, któ­rymi ra­czy­łeś mnie nie­dawno uszczę­śli­wić. Po­zo­stanę na­dal pa­nią mo­ich my­śli, a i uczyn­ków także, aż znajdę so­bie pana god­nego nimi kie­ro­wać. Ty nim nie bę­dziesz!

Wy­gło­siw­szy tę prze­mowę z oczyma mio­ta­ją­cymi na ku­zyna spoj­rze­nia ty­leż gniewne, co i wzgar­dliwe, młoda Kre­olka raz jesz­cze cof­nęła się gwał­tow­nie w głąb po­wozu.

Pa­trząc na za­su­nięte fi­ranki, były ofi­cer zro­zu­miał, że dal­sza roz­mowa nie bę­dzie mile wi­dziana.

Pe­łen po­czu­cia krzywdy, na którą we wła­snym mnie­ma­niu ni­czym nie za­słu­żył, z ra­do­ścią usły­szał gło­śne „wio-o-o” woź­ni­ców i wkrótce wozy su­nąć po­częły po ciem­nej po­wierzchni – nie bar­dziej wszakże ciem­nej od mrocz­nych my­śli ka­pi­tana.

III Ste­powy dro­go­wskaz

Po­dróżni prze­stali nie­po­koić się o drogę. Wę­żowy ślad cią­gnął się nie­prze­rwa­nie i był tak wy­raźny, że na­wet dziecko mo­głoby się nim bez trudu kie­ro­wać.

Ślad ten nie biegł pro­stą li­nią, lecz wił się po­śród kęp za­ro­śli, a nie­kiedy wy­raź­nie zba­czał z drogi, jak by w po­szu­ki­wa­niu miejsc nie­za­sła­nych zwę­glo­nymi szcząt­kami drzew. Naj­wi­docz­niej go­niec chciał oszczę­dzić wo­zom trud­no­ści zwią­za­nych z omi­ja­niem prze­szkód: przy każ­dym bo­wiem za­krę­cie po­dróżni wi­dzieli na szlaku zwa­lone pnie lub inne po­dobne za­pory.

– Jak ten młody czło­wiek my­śli o wszyst­kim! – za­uwa­żył Po­in­de­xter. – Co­raz bar­dziej ża­łuję, że nie spy­ta­łem go o na­zwi­sko. Je­żeli na­leży do za­łogi fortu, to się spo­tkamy.

– Z pew­no­ścią – po­twier­dził jego syn. – Bar­dzo bym tego pra­gnął.

Córka plan­ta­tora, ukryta przed ich wzro­kiem, do­sły­szała za­równo słowa ojca, jak i od­po­wiedź brata. Nie po­wie­działa nic; spoj­rze­nie jed­nak, ja­kim ob­rzu­ciła Hen­ryka, zda­wało się świad­czyć, że serce jej tkli­wie po­dziela wy­ra­żone na­dzieje.

Plan­ta­tor był w świet­nym hu­mo­rze. Cie­szył się, że nu­żąca po­dróż ma się już ku koń­cowi i że wkrótce, jesz­cze przed nocą, uj­rzy nowo na­byte do­bra. Ary­sto­kra­tyczna jego istota prze­peł­niona była nie­zmierną życz­li­wo­ścią ogar­nia­jącą wszyst­kich do­koła. Gwa­rzył za­tem do­bro­tli­wie z do­zorcą; za­trzy­my­wał się, by wy­mie­nić żar­to­bliwe uwagi z „wu­jem” Scy­pio­nem, który wlókł się mo­zol­nie na oka­le­czo­nych pię­tach – albo też do­da­wał otu­chy „ciotce” Chloe, za­ję­tej trans­por­tem swo­jego dro­bia­zgu.

– To cu­downe! – mógłby wy­krzyk­nąć przy­godny świa­dek, wy­pro­wa­dzony w pole przez pi­sma­ków na sza­tań­skim żoł­dzie, opi­su­ją­cych z pa­to­sem ta­kie wła­śnie wy­jąt­kowe sceny – jakże piękną pa­triar­chalną in­sty­tu­cją jest za­iste nie­wol­nic­two! Po tym wszyst­kim, co po­wie­dziano i uczy­niono, by je oba­lić! Prze­cież tylko za sza­leń­stwo uznać można próby zbu­rze­nia tego sta­ro­żyt­nego za­bytku – czci­god­nego ka­mie­nia wę­giel­nego bu­dowli wznie­sio­nych przez „ry­cer­ski” na­ród! Ach, wy, fa­na­tycy znisz­cze­nia! Cze­muż to mio­ta­cie próżne prze­kleń­stwa? Czy nie wie­cie, że jedni mu­szą cier­pieć – mu­szą tru­dzić się i gło­do­wać – aby inni mo­gli cie­szyć się zbyt­kowną roz­ko­szą próż­niac­twa? Że jedni mu­szą być nie­wol­ni­kami, aby inni mo­gli ko­rzy­stać z wol­no­ści?

Tego ro­dzaju wy­wody – nad któ­rymi świat cały po­wi­nien by pła­kać – wy­su­wane były w ostat­nich cza­sach aż nadto czę­sto. Biada czło­wie­kowi, który by je wy­gła­szał, a także lu­dom da­ją­cym im po­słuch!

*

Świetne uspo­so­bie­nie plan­ta­tora po­dzia­łało za­raź­li­wie na wszyst­kich jego to­wa­rzy­szy, z wy­jąt­kiem jed­nego tylko Cal­ho­una. Na­strój ten od­bił się także na twa­rzach jego sług nie­wol­nych, któ­rzy uwa­żali go za źró­dło i dawcę szczę­ścia i nie­doli – za istotę wszech­mocną, o bo­skiej nie­mal po­tę­dze. Ko­chali go mniej nieco niż Boga, ale za to lę­kali się wię­cej, choć w żad­nym wy­padku nie można by go uznać za złego pana, je­śli sąd opie­rało się na po­rów­na­niu. Nie znaj­do­wał on bez­względ­nej roz­ko­szy w mę­cze­niu ich. Lu­bił wi­dzieć ich sy­tymi i do­brze odzia­nymi – lu­bił oglą­dać ich skórę lśniącą od potu. Oznaki te świad­czyły prze­cież o war­to­ści ich wła­ści­ciela – a więc jego sa­mego. Wy­star­czało mu naj­zu­peł­niej za­apli­ko­wać im od czasu do czasu lekką chło­stę, o któ­rej zba­wien­nym dzia­ła­niu nie wąt­pił; ale po­śród ca­łego jego „in­wen­ta­rza” nie zna­la­złoby się ani jed­nej czar­nej skóry no­szą­cej na so­bie ślady mści­wego okru­cień­stwa – co dla wła­ści­ciela nie­wol­ni­ków z do­rze­cza Mis­si­sipi było chlubą nie lada; mało kto mógłby się tym po­szczy­cić.

Przy tak wzo­ro­wym wła­ści­cielu dzi­wić się nie na­leży, iż do­bry hu­mor stał się udzia­łem ogółu – nie­wol­nicy dzie­lili ucie­chę swego pana, pusz­cza­jąc wo­dze wro­dzo­nej ga­da­tli­wo­ści.

Nie było są­dzone jed­nak, aby we­so­łość ta prze­trwała do końca ich po­dróży. Po nie­ja­kim cza­sie wy­ga­sła ona – nie w spo­sób gwał­towny wpraw­dzie ani też z winy tych, któ­rzy jej się do­tych­czas od­da­wali, ale wsku­tek przy­czyn i oko­licz­no­ści, na które nie mo­gli mieć naj­mniej­szego wpływu.

Zgod­nie z prze­po­wied­nią nie­zna­jo­mego słońce prze­stało być wi­doczne, za­nim po­ja­wił się przed nimi ob­raz zbaw­czego cy­prysu.

Nie było w tym nic nie­po­ko­ją­cego. Ślad lassa ry­so­wał się rów­nie wy­raź­nie jak i daw­niej, wo­bec czego nie po­trze­bo­wali kie­ro­wać się słoń­cem; ale mimo to owa prze­słona z chmur omro­czyła także ich du­sze.

– Wy­gląda, że wnet za­cznie się zmierz­chać – za­uwa­żył plan­ta­tor, do­by­wa­jąc z kie­szeni złoty re­pe­tie­rowy ze­ga­rek i spo­glą­da­jąc na jego tar­czę – a jest prze­cież za­le­d­wie trze­cia! Szczę­ście, że ten młody czło­wiek zo­sta­wił nam tak pew­nego prze­wod­nika. Gdyby nie to, by­li­by­śmy za­pewne ska­zani na tu­łaczkę wśród tych zgliszcz aż do za­chodu słońca, a może na­wet na spę­dze­nie tu nocy.

– Praw­dzi­wie czarne mie­li­by­śmy łoże – do­dał żar­to­bli­wie Hen­ryk, pra­gnąc wnieść do roz­mowy po­god­niej­szy ton. – Straszne tra­pi­łyby mnie sny, gdy­bym był zmu­szony na nim spo­cząć.

– I mnie także – do­rzu­ciła jego sio­stra, wy­su­wa­jąc ładną twarz spoza fi­ra­nek i spo­glą­da­jąc wo­kół. – Na pewno przy­śni­łyby mi się cze­lu­ści Tar­taru, a wśród nich Plu­ton, Pro­zer­pina i...

– Cha cha! cha! – za­śmiał się czarny woź­nica na koźle, wpi­sany do ksiąg plan­ta­cji jako Plu­ton Po­in­de­xter. – Młoda pa­nienka śni o mnie w tym czar­nym ste­pie! Coś po­dob­nego! A to ci do­bry ka­wał, moi pań­stwo! Cha! cha! cha!

– Nie bądź­cie wszy­scy tacy pewni sie­bie – ode­zwał się po­nury sio­strze­niec, który wła­śnie nad­je­chał i włą­czył się te­raz do roz­mowy. – Nie wie­cie jesz­cze, czy i te­raz nie czeka was noc­leg na tym po­go­rze­li­sku. Mam na­dzieję, że nie zda­rzy się nic gor­szego.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć, Cash? – za­py­tał wuj.

– Tyle chcę po­wie­dzieć, że ten osob­nik nas oszu­kał. Nie twier­dzę tego jesz­cze na pewno, ale sprawa wy­gląda brzydko. Prze­by­li­śmy wię­cej niż pięć mil – ze sześć, jak przy­pusz­czam, a gdzie jest za­po­wie­dziane drzewo? Zba­da­łem cały wid­no­krąg, a oczy mam do­bre, ale nic po­dob­nego nie do­strze­głem.

– Po cóż by ten obcy czło­wiek miał nas oszu­ki­wać?

– Ach, po co? O to wła­śnie cho­dzi. Przy­czyna może być nie­jedna.

– Po­daj nam więc choć jedną! – za­dźwię­czał srebrny gło­sik z wnę­trza ko­la­ski. – Za­mie­niamy się wszy­scy w słuch.

– Za­mie­niasz się w słuch, chło­nąc wszystko, co ci na­gada obcy – drwiąco od­rzekł Cal­houn. – Są­dzę, że gdy­bym wy­ja­wił pod­stawę mych obaw, za­pewne nada­ła­byś im ła­ska­wie miano fał­szy­wego alarmu.

– To za­leży od ro­dzaju owych pod­staw, mo­ści Ka­sju­szu. Mo­żesz chyba śmiało wy­sta­wić nas na próbę. Trudno ocze­ki­wać fał­szy­wego alarmu od tak wy­traw­nego żoł­nie­rza i po­dróż­nika, ja­kim ty je­steś.

Cal­houn wy­czuł za­wartą w tych sło­wach iro­nię i po­wstrzy­małby się praw­do­po­dob­nie od dal­szych wy­ja­śnień, gdyby nie in­ter­wen­cja sa­mego Po­in­de­xtera.

– Więc da­lej, Ka­sju­szu, wy­tłu­macz, co masz na my­śli! – za­żą­dał plan­ta­tor grzecz­nym, lecz sta­now­czym to­nem. – Po­wie­dzia­łeś już do­syć, aby wzbu­dzić w nas coś wię­cej po­nad zwy­kłą cie­ka­wość. W ja­kim celu miałby ten młody czło­wiek wpro­wa­dzać nas w błąd?

– Ści­śle mó­wiąc, wuju – od­parł były ofi­cer, wy­co­fu­jąc się nieco – nie utrzy­my­wa­łem na pewno, że nas zwo­dzi; ale wy­ra­zi­łem tylko po­gląd, że wiele za tym prze­ma­wia.

– Co mia­no­wi­cie?

– Ni­gdy nie wia­domo, co się stać może. Gro­mady po­dróż­nych rów­nie jak my liczne, a na­wet licz­niej­sze od nas, by­wały na tych rów­ni­nach ob­dzie­rane ze wszyst­kiego, cza­sem mor­do­wane.

– Li­to­ści, co ty opo­wia­dasz? – za­wo­łała Lu­iza w to­nie uda­wa­nej ra­czej niźli rze­czy­wi­stej trwogi.

– Przez In­dian – do­dał Po­in­de­xter.

– Lu­bię ta­kich In­dian! Pew­nie, że cza­sami mogą to być In­dia­nie; ale czę­ściej ba­wią się w to biali – i to wcale nie wy­łącz­nie mek­sy­kań­scy biali. Po­trzeba do tego tylko odro­biny brą­zo­wej farby, pe­ruki z wło­sia koń­skiego z kilku we­tknię­tymi pió­rami, no i po­rząd­nego rwe­tesu. Gdyby miała nas złu­pić banda bia­łych In­dian, nie byłby to pierw­szy fakt tego ro­dzaju. A my w do­datku za­słu­gu­jemy na taki los, skoro za­ufa­li­śmy tak da­lece ob­cemu.

– Bój się Boga, sio­strzeń­cze! Toż to straszne oskar­że­nie. Czy ma to zna­czyć, że po­są­dzasz tego gońca – je­śli jest nim rze­czy­wi­ście – o pro­wa­dze­nie nas... w za­sadzkę?

– Nie twier­dzę wuju, że tak jest. Ale po­wia­dam, że tego ro­dzaju rze­czy nie­raz się zda­rzały i że może on mieć ta­kie za­miary.

– Je­śli to na­wet moż­liwe, to w każ­dym ra­zie mało praw­do­po­dobne – wtrą­cił z na­ci­skiem głos do­by­wa­jący się z ko­la­ski, a słowa te za­brzmiały kar­cąco i szy­der­czo.

– Oczy­wi­ście! – za­wo­łał Hen­ryk, który mimo iż wy­prze­dzał o kilka kro­ków roz­ma­wia­ją­cych, do­sły­szał ich spór. – Po­dej­rze­nia twoje są krzyw­dzące, ku­zy­nie Ka­sju­szu. Oświad­czam, że uwa­żam je za oszczer­stwa. Co wię­cej, po­tra­fię to udo­wod­nić. Spójrz­cie no tam!

Mło­dzie­niec wstrzy­mał swego wierz­chowca i wska­zał na sto­jący w wi­docz­nym miej­scu krzew, który po­przed­nio pod­dał bacz­nym oglę­dzi­nom. Był to strze­li­sty okaz kak­tusa wy­so­ko­pien­nego, któ­rego so­czy­sta zie­lona ło­dyga oca­lała przed ogniem.

Nie na samą ro­ślinę jed­nak zwró­cił Hen­ryk Po­in­de­xter uwagę to­wa­rzy­szy, lecz na nie­wielką, pro­sto­kątną białą kartkę, na­dzianą na je­den z kol­ców krzewu. Nikt obe­znany ze zwy­cza­jami cy­wi­li­zo­wa­nego świata nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści, że to bi­let wi­zy­towy. Tak też było w isto­cie.

– Po­słu­chaj­cie, co tu pi­sze! – cią­gnął da­lej chło­piec, pod­jeż­dża­jąc konno bli­żej i od­czy­tu­jąc na głos in­for­ma­cję skre­śloną ołów­kiem na ka­wałku kar­tonu.

– „Cy­prys w polu wi­dze­nia!”.

– Gdzie? – za­gad­nął Po­in­de­xter.

– Jest tu jesz­cze ręka na­ry­so­wana z wy­cią­gnię­tym pal­cem – od­rzekł Hen­ryk. – Nie­wąt­pli­wie wska­zuje ona kie­ru­nek.

Oczy wszyst­kich zwró­ciły się na­tych­miast w tym kie­runku.

Gdyby słońce świe­ciło ja­sno, cy­prys byłby może do­strze­galny już na pierw­szy rzut oka. Niebo jed­nak, do nie­dawna tak błę­kitne, za­mie­niło się w oło­wia­no­szary prze­stwór. Naj­ostrzej­szy na­wet wzrok nie mógłby się do­pa­trzyć na ho­ry­zon­cie ni­czego, co przy­po­mi­na­łoby ko­ronę drzewa.

– Nie wi­dać nic w tym ro­dzaju – za­pew­nił Cal­houn, który w miarę jak po­wra­cała mu pew­ność sie­bie, po­dej­mo­wał krzyw­dzące oskar­że­nie. – To tylko złudny po­zór, nowe ogniwo w łań­cu­chu sztu­czek pła­ta­nych nam przez tego ło­buza.

– My­lisz się, ku­zy­nie Ka­sju­szu – od­parł ten sam głos, który tak czę­sto mu się prze­ciw­sta­wiał. – Spójrz przez tę lor­netkę! Je­żeli nie stra­ci­łeś swego wspa­nia­łego wzroku, do­strze­żesz coś, co nie­zwy­kle przy­po­mina drzewo, wy­so­kie drzewo w do­datku, i to wła­śnie cy­prys, je­śli mam są­dzić we­dług oka­zów zna­nych mi z mo­kra­deł Lu­izjany.

Cal­houn uznał, że nie warto przyj­mo­wać po­da­wa­nej mu przez ku­zynkę te­atral­nej lor­netki. Wie­dział do­brze, że po­twier­dzi­łaby ona jego omyłkę, nie przy­pusz­czał bo­wiem, by dziew­czyna świa­do­mie wpro­wa­dzała ich w błąd.

Po­in­de­xter za to się­gnął po lor­netkę i wy­re­gu­lo­waw­szy ją od­po­wied­nio do swego słab­ną­cego wzroku, zdo­łał roz­róż­nić czer­wo­no­listny cy­prys ster­czący po­nad kra­wę­dzią stepu.

– To prawda – rzekł. – Drzewo stoi tam istot­nie. Młody nasz do­radca jest uczciwy, a ty, Cash, krzyw­dzi­łeś go. Nie chciało mi się wie­rzyć, aby miał on po­wziąć dzi­waczny za­miar wy­pro­wa­dze­nia nas w pole. Hej tam! Pa­nie San­som! Każ woź­ni­com ru­szać!

Nie pra­gnąc pro­wa­dzić dal­szej roz­mowy ani też po­zo­sta­wać w bez­po­śred­nim to­wa­rzy­stwie swych krew­nych, Cal­houn nie­chęt­nie spiął ko­nia ostrogą i pu­ścił się drob­nym kłu­sem przez pre­rię.

– Po­każ mi ten bi­le­cik, Hen­ryku! – zwró­ciła się Lu­iza ści­szo­nym gło­sem do brata. – Chcia­ła­bym obej­rzeć znak, który tak wielką wy­świad­czył nam przy­sługę. Ścią­gnij go stam­tąd, bra­cie; prze­cież nie przyda się wię­cej na nic, skoro wi­dać już drzewo.

Nie po­dej­rze­wa­jąc istot­nych mo­ty­wów, któ­rymi się po­wo­do­wała, Hen­ryk za­sto­so­wał się do jej ży­cze­nia. Od­cze­pił kar­to­nik z kolca i rzu­cił go bez słowa sio­strze na ko­lana.

– Mau­rycy Ge­rald! – wy­szep­tała młoda Kre­olka, od­czy­taw­szy na­zwi­sko na bi­le­cie. – Mau­rycy Ge­rald! – po­wtó­rzyła to­nem we­zwa­nia, wsu­wa­jąc bi­let za sta­nik. – Bez względu na to, kim je­steś, skąd przy­by­wasz, do­kąd zmie­rzasz i czym się trud­nisz, od tej chwili łą­czy nas wy­rok losu! Czuję to, wiem rów­nie pew­nie jak to, że niebo mam nad głową! Ale jakże to niebo zdaje się ob­ni­żać! Czyż mam w tym wi­dzieć pa­lec owego nie­zba­da­nego losu?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: The He­adless Hor­se­man
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-901-7
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Fo­to­gra­fie na okładce: Ma­thew Brady | Er­win E. Smith (Col­lec­tion of the Li­brary of Con­gress on De­po­sit at the Amon Car­ter Mu­seum of Ame­ri­can Art, Fort Worth, Te­xas)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl