Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezkresne równiny Teksasu, step, na którym pasą się niezliczone mustangi. I ich łowca Maurycy Gerald, w którym od pierwszego wejrzenia zakochuje się piękna, bogata Kreolka. I wszystko potoczyłoby się wspaniale… gdyby nie tajemniczy i straszny jeździec bez głowy.
Zbrodnia i namiętność, nienawiść i marzenia – i olśniewające słońce południa.
Czy dobro wygra ze złem? Prawda z fałszem?
Ależ napisane, jaka intryga, jaka akcja - książka trzyma w napięciu od początku do końca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 964
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Spoczywającego w swym barłogu jelenia Teksasu zbudził nagle o północy tętent kopyt końskich.
Zaniepokojony byk nie porzuca na razie swej ustronnej kotliny, nie zrywa się nawet na nogi. Na podległych mu terenach dzielą z nim przecież władzę dzikie rumaki stepowe lubiące nocną włóczęgę. Podnosi więc tylko łeb i wysuwając nieco wieńce rogów ponad ruń wysokich traw, nasłuchuje, czy podejrzany dźwięk się nie powtórzy.
Znowu słychać dudnienie kopyt, lecz brzmi ono teraz inaczej. Dzwoni tam metal – jak gdyby stal uderzała o kamień.
Dźwięk ten, wiele znaczący dla ucha jelenia, powoduje raptowną zmianę w jego wyglądzie i nastroju. Podniósłszy się jednym rzutem z legowiska i przebiegłszy w wielkich susach kilkadziesiąt jardów po prerii, zatrzymuje się, by spojrzeć wstecz na śmiałka, co odważył się sen mu zakłócić.
W jasnym blasku księżyca, świecącego z południowej strony nieba, rozpoznaje najokrutniejszego ze swoich wrogów – człowieka. To on zbliża się właśnie na koniu.
Dając się powodować instynktownej trwodze, byk chce ponownie rzucić się do ucieczki, ale coś w wyglądzie jeźdźca – jakieś zjawisko niepospolite – przykuwa go do miejsca.
Sprężony w gotowości do ucieczki, jeleń przypada zadem do trawy i z łbem zwróconym ku tyłowi nie przestaje wytężać wzroku – jego wielkie brązowe oczy obrzucają natręta spojrzeniami, w których strach walczy o lepsze ze zdumieniem.
Co przykuć mogło na tak długo uwagę jelenia?
Jeśli chodzi o konia, wszystko z nim jest w zupełnym porządku – wspaniały to okaz rumaka, a siodłu jego, uździenicy i całej uprzęży nic zarzucić nie można. Niczego tu, jak się zdaje, nie brak, żaden szczegół nie budzi zdziwienia ani lęku. Ale człowiek – ten jeździec? Ach! tu doprawdy tkwi coś takiego, co powoduje ten lęk – coś niesamowitego – czegoś przecież nie ma!
O zgrozo! Gdzie jest głowa?
Nawet niezdolny do rozumowania zwierz potrafi dostrzec ten brak; po chwili więc, napatrzywszy się na dziw taki otumanionymi oczami – zachodząc w głowę, co to za potwór nie z tego świata tak sobie drwi z jeleniego rozsądku – w szale strachu ponownie rzuca się do ucieczki i biegu swego póty nie przerywa, aż przepłynąwszy rwące wody Leony, oddziela się wreszcie nurtem potoku od upiornego natręta. Nie zwracając uwagi na struchlałego jelenia – nic sobie nie robiąc z jego obecności ani pośpiesznej ucieczki – jeździec bez głowy posuwa się dalej.
I on także zdąża w kierunku rzeki. W przeciwieństwie do byka nie zależy mu jednak widać na czasie, jedzie bowiem stępa, powoli i spokojnie, a tak mało czyni hałasu, iż wygląda wprost dostojnie.
Pochłonięty widocznie wzniosłymi myślami, jeździec pozostawia swemu wierzchowcowi zupełną swobodę; od czasu do czasu pozwala mu nawet skubnąć pęk ziela rosnącego przy drodze. Nie przynagla go też niecierpliwie głosem ani ruchem do szybszego biegu, kiedy szczekliwe wycie wilka stepowego każe koniowi wysoko zadrzeć łeb i przystanąwszy, prychać w ślad za uchodzącym drapieżnikiem.
Wydaje się, że jeździec jest tak czymś zaabsorbowany, iż nie dociera do niego żadne powszednie wrażenie. Żaden dźwięk ludzkiej mowy, żaden szept nawet nie zdradza, że jest to człowiek. Przerażony jeleń, wierzchowiec, wilk i ten księżyc w sercu nocy są jedynymi świadkami jego milczącej zadumy.
Ramiona jego okrywa płaszcz, zwany w tamtych stronach serape; poła płaszcza, uniesiona przez podmuch wiatru, odsłania postać jeźdźca: nogi jego i ramiona zabezpieczone są przed wilgocią ochraniaczami ze skóry jaguara; nie bojąc się tedy nocnej rosy ani ulew często padających z podzwrotnikowego nieba, jedzie on naprzód – równie milczący jak gwiazdy, co migocą nad jego głową, równie obojętny na otoczenie jak świerszcz cykający w trawie u jego stóp lub jak wiatr stepowy, który igra z połami jego płaszcza.
Wreszcie coś wyrwało go z kręgu marzeń – coś, co skłoniło go do większego pośpiechu, a wraz z nim i jego wierzchowca. Podrzuciwszy łeb do góry, rumak wydaje radosne rżenie, po czym z wyciągniętą szyją i rozdętymi nozdrzami rusza naprzód i stopniowo przechodzi w cwał. Bliskość rzeki tłumaczy tę nagłą zmianę tempa.
Koń nie ustaje w swym pędzie aż do chwili, gdy czysty jak kryształ nurt bić poczyna o jego pierś, a nogi jeźdźca aż po kolana zanurzają się w wodzie.
Zwierzę gorliwie gasi pragnienie, dociera do przeciwległego brzegu i silnym krokiem wspinać się zaczyna na spadziste zbocze.
U szczytu wzniesienia następuje krótki postój, jak gdyby jeździec pragnął dać swemu wierzchowcowi czas na otrząśnięcie się z wody. Słychać klaskanie czapraka, chrzęst strzemion i furkot popręgów; wszystko to razem daje złudzenie jakiegoś grzmotu, rozlegającego się pośród obłoku pary, białej niby piana wodospadu.
Z owego obłoku wyłania się jeździec bez głowy i rusza naprzód, jak poprzednio.
Spięty widocznie ostrogą i kierowany uzdą przez jeźdźca, koń przestaje zbaczać ze szlaku; stąpa teraz żwawo, jak gdyby droga była mu dobrze znana.
Z przodu rozciąga się bezdrzewna sawanna, której kres odległy zlewa się z niebem. Na tle lazuru odcina się zniekształcona postać stopniowo niknąca w oddali, aż wreszcie ginie zupełnie w mistycznym blasku miesięcznej poświaty.
I Spalona preria
Na wielkiej równinie Teksasu, mniej więcej sto mil na południe od starego hiszpańskiego miasta San Antonio de Bejar, słońce stojące w najwyższym punkcie swej dziennej drogi zlewa na ziemię palące promienie z bezchmurnego błękitu. W złocistym blasku dostrzec można szereg przedmiotów kłócących się niejako z krajobrazem: świadczą bowiem o obecności człowieka w miejscu pozbawionym wszelkich śladów ludzkich.
Wspomniane przedmioty nietrudno rozróżnić, choćby nawet spoglądało się na nie ze znacznej odległości. Są to wozy ładowne, a każdy z nich nakryty jest naciągniętą na pałąki, zaokrągloną budą ze śnieżnobiałego osnaburskiego płótna.
Wozów tych naliczyć można dziesięć – nieco za mało, jak na kupiecką karawanę czy też tabor rządowy. Wyglądają raczej na prywatną własność emigranta, który wylądował na wybrzeżu i udaje się do jednego z niedawno założonych osiedli nad Leoną.
Patrząc na pełznący przez sawannę wąż pojazdów, trudno byłoby orzec, czy istotnie jest w ruchu; wskazuje jednak na to ich rozmieszczenie, tworzą bowiem zwarty szereg świadczący o marszowym ordynku.
Ciemne kształty widniejące między każdą kolejną parą wozów dowodzą, iż ciągnące je zwierzęta pozostają w zaprzęgu; a chcąc się upewnić, że się posuwają, wystarczy spojrzeć na umykające antylopy, spłoszone z południowej drzemki, oraz na długonogie bąki skrzekliwie zrywające się z murawy; zarówno ptak, jak i czworonóg zdumiewa się na widok ciągnącej wstęgi dziwacznych, olbrzymich potworów, naruszających ciszę ich pustych zazwyczaj włości.
W innych stronach nic nie zakłóca spokoju prerii – nie widać ptaka ni ssaka, żadnego żywego ducha. Jest to ta pora dnia, kiedy wszelkie podzwrotnikowe życie drętwieje i jakby zamiera lub przynajmniej garnie się do cienia w nadziei spoczynku; jeden tylko człowiek, poganiany żądzą zysku albo ambicją, pogardza prawami przyrody i zdaje się drwić z nieznośnej słonecznej spiekoty.
Tak widocznie mają się sprawy z właścicielem taboru krytych wozów, który pomimo obezwładniającego działania południowego słońca ani na chwilę nie zaprzestaje pochodu.
Że jest to istotnie emigrant – nie zaś ktoś z pospólstwa – wynika z całego szeregu nieomylnych oznak: wymienić tu można pokaźną liczbę dziesięciu wielkich wozów pitsburskiego typu, ciągnionych każdy przez osiem dorodnych mułów; różnorodną zawartość wozów, obejmującą obfite zapasy żywności, kosztowne, a nawet zbytkowne urządzenia domowe oraz żywy inwentarz w postaci kolorowych kobiet i dzieci; gromadki czarnych i żółtych niewolników kroczących u boku wozów lub wlokących obolałe stopy z tyłu; lekki podróżny powozik na czele orszaku, zaprzężony w dobrany komplet gładkoszerstnych mułów z Kentucky, a poganiany przez czarnego woźnicę duszącego się w ciasnej liberii. Wszystko to wskazuje, że nie wchodzi tu w grę poszukujący nowej siedziby osadnik z północnych stanów, lecz bogaty południowiec, który z gotowym aktem kupna w kieszeni jedzie objąć w posiadanie nowo nabyte włości.
Takie też jest w istocie przeznaczenie taboru. Stanowi on własność plantatora, który wylądował w Indianoli nad zatoką Matagorda i teraz oto ciągnie w głąb lądu, kierując się do miejsca przyszłego swego zamieszkania.
W orszaku jeźdźców, towarzyszących wężowi ładownych wozów, znajduje się – zazwyczaj na samym jego przedzie – sam plantator, Woodley Poindexter; jest to wysoki, szczupły człowiek lat około pięćdziesięciu, o cerze nieco bladawej i dumnym, ale surowym wyrazie twarzy. Ubranie jego – proste, lecz mimo to dość kosztowne – składa się z luźno skrojonej marynarki z alpakowego sukna, czarnej satynowej kamizelki i nankinowych spodni. Wykrój wierzchniej szaty jeźdźca pozwala dostrzec koszulę z najcieńszego płótna, której kołnierz ściągnięty jest czarną wstążeczką; wsunięte w strzemiona buty sporządzone są z najwykwintniejszej garbowanej skóry. Twarz ocienia mu liwornijski kapelusz o szerokim rondzie.
Po jego bokach – jeden z prawej, drugi z lewej strony – jadą konno dwaj mężczyźni: wyrostek niespełna dwudziestoletni i młody człowiek o jakieś sześć lub siedem lat odeń starszy. Młodzieniaszek jest synem plantatora, a szczery i pogodny wyraz jego twarzy odbija jaskrawo nie tylko od surowych rysów ojca, ale także od ponurego oblicza jadącego po drugiej stronie kuzyna.
Młodzieniec ubrany jest we francuską bluzę z błękitnej bawełny i w spodnie uszyte z tegoż samego materiału; wraz z kapeluszem z panamskiej słomki stwarza to strój jak najbardziej odpowiedni w podzwrotnikowym klimacie.
Kuzyn, były oficer wojsk ochotniczych, ma na sobie granatową kurtkę wojskowego kroju, głowę zaś okrywa mu furażerka.
W pobliżu tej grupy trzyma się jeszcze jeden jeździec, który jedynie ze względu na białą barwę skóry – bo białym mimo wszystko nie jest – zasługiwać może na opis. Ostrzejsze rysy jego twarzy, tańsze odzienie i trzymany w prawicy pociemniały od długiego używania batożek z wołowej skóry, którym osobnik ten włada z widoczną wprawą, świadczy, iż mamy do czynienia z dozorcą – a w jednej osobie także i biczownikiem – śniadolicych piechurów tworzących świtę taboru.
Powóz podróżny stanowi rodzaj kolaski, będącej jak gdyby skrzyżowaniem między pojazdem typu „jersey” a lekkim wolantem, i mieści w sobie dwie pasażerki. Jedną z nich jest młoda panna o olśniewająco białej cerze, drugą natomiast dziewczyna czarna jak smoła. Biała dziewczyna to córka Woodleya Poindextera – jedyna jego córka – której towarzyszy służebnica.
Cała wyprawa ruszyła z wybrzeży Missisipi – z Luizjany. Sam plantator jednak nie urodził się w tym stanie, nie jest Kreolem; za to cech Kreola łatwo dopatrzyć się w twarzy jego syna, a w silniejszym jeszcze stopniu w pięknym liczku ukazującym się raz po raz spoza firanek kolaski; delikatne rysy twarzyczki córki świadczą o pochodzeniu w prostej linii od jednej z tych panienek – filles a la casette – które przed stu laty przebyły Atlantyk, wioząc w szkatułce dowody swej cnoty.
Woodley Poindexter jest wielkim plantatorem trzciny cukrowej na południu; zalicza się do najlepiej sytuowanych i najbardziej wyniosłych członków swej klasy, a szczególnie rozmiłowany jest w utrzymywaniu kosztownych stosunków towarzyskich z arystokracją. Stąd smutna konieczność opuszczenia rodzinnych stron nad Missisipi i przeniesienia się „wraz z larami i penatami”, lecz tylko z drobną cząstką swych „Negrów”, na dzikie połacie południowo-zachodniego Teksasu.
Słońce świeci wprost z południa, z samego niemal zenitu. Podróżni stąpają po własnych cieniach. Osłabieni nadmiernym upałem, biali jeźdźcy tkwią w swych siodłach bez słowa. Nawet ciemnolicy piechurzy, mniej wrażliwi na gorąco, zaprzestali pogwarek i ciężko, a obojętnie kroczą na tyłach wozów.
Ciszę, uroczystą jak na kondukcie pogrzebowym, przerywają tylko od czasu do czasu podobne do wystrzału pistoletowego klaśnięcia bata lub też okrzyki „u-ha”, wyrzucane niskim barytonem z mięsistych warg któregoś z czarnych woźniców.
Tabor posuwa się naprzód powoli, jak gdyby szukając drogi po omacku. Drogi we właściwym znaczeniu tego słowa nie ma. Kierunek jazdy wskazują ślady kół wozów, które jechały tędy dawniej. Ślady te mogą być z pewnym trudem rozpoznane po zgniecionych źdźbłach bujnej trawy.
Wozy posuwają się powoli, choć woźnice starają się jak mogą. Plantator oblicza, iż od celu podróży nie dzieli go więcej ponad dwadzieścia mil. Spodziewa się on przybyć na miejsce przed zapadnięciem nocy. Dlatego to nie zarządził spoczynku w czasie południowego skwaru.
Nagle woźnice zatrzymują muły na znak dozorcy, który wysunął się o jakieś sto jardów naprzód i raptownie przystanął – jak gdyby przed nim wyłoniła się jakaś przeszkoda.
Oto truchtem podjeżdża z powrotem ku wozom. Ożywione jego ruchy wskazują, że coś się musiało zdarzyć. Cóż to takiego?
Wiele się słyszało o Indianach – o tym, że w tych stronach łatwo się z nimi spotkać. Czyżby czerwonoskórzy maruderzy? Chyba nie: znaki dawane przez dozorcę nie zdają się świadczyć o bezpośrednim niebezpieczeństwie.
– Co się stało, panie Sansom? – zapytał plantator, gdy dozorca się zbliżył.
– Trawa spalona! Na prerii był pożar!
– No to co, że był? Czy i teraz się pali? – wypytuje cierpliwie właściciel wozów, rzucając niespokojne spojrzenia w stronę kolaski. – A gdzie? Nie widzę żadnego dymu.
– Nie, panie, to nie to – mamrotał dozorca, uświadomiwszy sobie, że niepotrzebnie narobił zamieszania. – Nie mówiłem, że się pali, tylko że ogień tędy przeszedł i cała ziemia zrobiła się czarna niby skrzydło kruka.
– Wielkie rzeczy! I co z tego? Możemy chyba wędrować po czarnej prerii równie bezpiecznie, jak po zielonej?
– Co też ci przyszło do głowy, Josh Sansomie, żeby tyle hałasu robić o nic i ludzi przyprawiać o przerażenie? Hej tam, wy, Murzyny! Zdzielić bydlęta po zadach i ruszać mi zaraz dalej. Jazda! Poganiać zdrowo!
– Tylko że, panie kapitanie Calhoun – zwrócił się dozorca do młodego człowieka, który tak szorstko go potraktował – nie wiem, jak tu teraz znaleźć drogę.
– Znaleźć drogę? O czym ty, człowieku, pleciesz? Przecież nie zgubiliśmy jej chyba?
– Boję się jednak, że zgubiliśmy. Nie widać już żadnych śladów kół. Poszły z dymem, razem z całą trawą.
– A cóż to szkodzi? Potrafimy chyba przebyć szmat zwęglonej prerii, nie kierując się śladami kół. Odnajdziemy je znów po drugiej stronie.
– No pewnie – odparł na pozór naiwnie dozorca, który choć pochodził z głębokiego Wschodu, zapuszczał się na tyle ku Zachodowi, iż wiedział coś niecoś o życiu na pograniczu. – Jeżeli jest w ogóle jakaś druga strona. Ja tam z mego siodła nie mogłem jej dostrzec, nawet znaku nie ma!
– Batem po nich, Murzyny, batem! – krzyczał Calhoun, puszczając mimo uszu ostatnią uwagę; a chcąc zaznaczyć, że rozkaz ma być niezwłocznie wypełniony, sam poderwał ostrogami swego wierzchowca.
Zaprzęgi ponownie ruszyły z miejsca; dotarłszy jednak do krawędzi pogorzeliska, nie czekając na jakiekolwiek polecenia, samorzutnie raz jeszcze się zatrzymały.
Biali jeźdźcy skupiają się, by odbyć naradę. Konieczna jest: wystarczy raz rzucić okiem na rozciągającą się przed nimi równinę.
Daleko, jak okiem sięgnąć, cały kraj tonie w jednej jedynej barwie – czarnej niby otchłań przedpiekla. Najmniejszej dojrzeć nie można zieleni – ani źdźbła trawy, ni trzcinki czy chwastu.
Minęła już pora letniego przesilenia. Dojrzałe wiechy traw łąkowych, łodygi stepowych kwiatów w proch się zamieniły pod pustoszącym tchem pożogi.
Z przodu, po prawej i po lewej stronie, aż po najdalszy kres ściele się pustka i zniszczenie. Nad głowami barwa nieba przybrała odcień głębokiego błękitu; słońce, choć żadną nie przesłonięte chmurą, zdaje się dąsać raczej, niż świecić – jak gdyby chciało się odwzajemnić groźnie zmarszczonej ziemi.
Dozorca złożył zgodny z prawdą raport – nie widać żadnego szlaku. Ogień, który srożył się wśród bujnego porostu prerii, zatarł wszelki ślad kół, jaki dotychczas wskazywał drogę.
– Co robić?
Plantator zadał to pytanie tonem świadczącym o upadku ducha.
– Jak to co, wuju Woodley? A cóż innego mamy do roboty, jak nie posuwać się dalej? Przecież po drugiej stronie musi być rzeka. Jeżeli zboczymy o pół mili i nie trafimy na przeprawę, to nikt nam nie zabroni przesunąć się w zależności od potrzeby w dół lub w górę rzeki.
– Zapewne, Kasjuszu, ale gdybyśmy tak zgubili drogę?
– To niemożliwe. Przecież pogorzelisko nie ciągnie się bez końca? Gdybyśmy nawet trochę zboczyli z drogi, zawsze musimy gdzieś trafić, czy tu, czy gdzie indziej.
– Wierzę, siostrzeńcze, że ty wiesz najlepiej. Prowadź nas zatem.
– Nie ma powodu do obaw, wuju. Nieraz już byłem w gorszych tarapatach. Poganiać tam, Murzyny! Kierunek za mną!
Rzekłszy to, były oficer wojsk ochotniczych rzucił pewne siebie spojrzenie ku podróżnej kolasce – spod której firanek wyglądała urocza twarzyczka, z lekka przesłonięta cieniem troski – i spiąwszy konia ostrogą, z ufną miną wyjechał na czoło pochodu.
Tuż po szeregu klaśnięć bicza dał się słyszeć tupot nóg osiemdziesięciu mułów, zmieszany ze skrzypieniem osi obracających się w piastach kół. Tabor po raz któryś tam z rzędu wprawiony został w ruch.
Muły stąpają teraz ze zdwojoną szybkością. Nieznana ich oczom czarna powierzchnia pobudza je do żywszego kroku, każąc podnosić kopyta, skoro tylko zetkną się z gruntem. Młodsze zwierzęta zdradzają lęk – prychają w miarę posuwania się naprzód.
Po pewnym czasie obawy ich znikają i niedoświadczone stworzenia, biorąc przykład ze swych starszych towarzyszy, odzyskuj miarowy krok.
Tabor przebywa milę z okładem, na pozór w prostej linii od miejsca wymarszu. Potem następuje postój, zarządzony przez samozwańczego przewodnika. Zdarł on wierzchowca uzdą i siedzi oto na siodle z mniejszą już pewnością siebie. Sprawia wrażenie, iż nie może się połapać co do kierunku drogi.
Krajobraz – jeśli wolno go tak nazwać – zmienił się; nie można jednak powiedzieć, iżby na tym zyskał. Nadal, aż po odległy widnokrąg, wszystko jest czarne, ale powierzchnia nie stanowi już równiny: wygląda, jak by się toczyła. Pojawiają się grzbiety wzniesień – łagodne falistości – z dolinkami pośrodku. Nie są one całkowicie bezdrzewne – choć w polu widzenia nie ma nic takiego, co zasługiwałoby na miano drzewa. Istniały tu one niewątpliwie przed pożarem – algarobie, mezquity i inne okazy z rodziny akacji – stojące samotnie lub w niewielkich gajach. Ich lekkie, parzyście rozmieszczone listowie znikło pod płomieniem, niby zasłona z gazy. O tym, że rosły tu niegdyś, świadczą tylko zwęglone pnie i poczerniałe gałęzie.
– Zmyliłeś drogę, siostrzeńcze? – zagadnął plantator, śpiesznie wyjeżdżając na czoło.
– Nie, wuju, jak dotąd nie. Zatrzymałem się tylko, by się dobrze rozejrzeć. Cel nasz musi leżeć w tym kierunku, tam gdzie ta dolina. Niech wozy ruszają. Jedziemy dobrze, ręczę za to.
Więc raz jeszcze pochód się rozpoczął – w dół zbocza, potem korytem doliny i znów pod górę na inne wzniesienie, na którego grzbiecie nastąpił powtórny postój.
– Zmyliłeś drogę, Cash? – podjeżdżając, zapytał ponownie plantator.
– Zdaje się, do diabła, że rzeczywiście! – odrzekł siostrzeniec tonem niepewnym, choć niezbyt grzecznie. – Bo też kto, u licha, potrafiłby znaleźć wyjście z takiego jak to popieliska? Ale nie! – ciągnął, nie chcąc okazywać zakłopotania w chwili, gdy nadjeżdżała kolaska. – Wszystko w porządku! Rzeka musi się znajdować w tym kierunku. Marsz za mną!
Przewodnik rusza naprzód, choć wyraźnie jest niezdecydowany. Ruszają też czarni poganiacze, którzy pomimo iż trwali w tępym, pozornie niewzruszonym spokoju, nie omieszkali zauważyć u niego pewnych oznak wahania. Wiedzą doskonale, że tabor nie posuwa się już po prostej linii, lecz krąży pośród kęp zarośli i po polankach ścielących się między nimi.
Uspokajająco działa na wszystkich okrzyk przewodnika świadczący, że odzyskał otuchę. Wtóruje mu powszechne strzelanie z batów, któremu towarzyszą radosne nawoływania.
A więc znów prowadzą wozy po drodze ujeżdżonej, po której niedawno przejść musiał tabor. I to widocznie bardzo niedawno: ślady kół świeżo są zaznaczone, a odciski kopyt wyglądają, jak gdyby powstały przed niespełna godziną. Poprzez spalony step przeciągać musiał wąż wozów, dość podobny do ich własnego taboru!
Podobnie jak i oni konwój ten zmierzał niewątpliwie ku brzegom Leony: mógł to być jakiś orszak rządowy w drodze do fortu Inge. Nie pozostaje nic innego, jak trzymać się wiernie jego śladów. Fort leży na drodze ich pochodu – w bardzo niewielkiej odległości od celu podróży. Nie mogło im się zdarzyć nic pomyślniejszego. Przewodnik, czujący się dotąd nieswojo – mimo iż nie chciał tego po sobie pokazać – od jednego zamachu pozbył się wszelkiej troski; toteż z większą niż kiedykolwiek pewnością siebie daje hasło do drogi.
Mniej więcej na przestrzeni mili tabor posuwa się śladami, które nie wiodą prostą linią, lecz przemykają między opalonymi kępami gajów. Twarz Kasjusza Calhouna, która przez chwilę tchnęła otuchą, powleka się stopniowo chmurą. Przybiera ona wreszcie wyraz najgłębszej rozpaczy, gdy kapitan odkrywa, że owe czterdzieści cztery ślady kół, które wskazują mu drogę, to ślady dziesięciu wozów pitsburskich i jednej kolaski – a więc tych samych pojazdów, które i teraz tuż za nim jadą i które towarzyszyły mu nieprzerwanie od zatoki Matagorda!
II Ślad lassa
Nie było żadnej wątpliwości, iż wozy Woodleya Poindextera jechały po śladach odciśniętych przez obręcze ich własnych kół.
– Nasze własne tropy! – mruknął Calhoun, a uczyniwszy to odkrycie, wstrzymał wierzchowca i zaklął soczyście.
– Nasze własne tropy! Co masz na myśli, Kasjuszu? Nie powiesz mi chyba, że krążymy...
– Po własnych śladach. To właśnie powiadam, wuju. Widocznie zjechaliśmy całkowicie na manowce. Spójrz, wuju: oto tylne kopyto mojego konia z odpryśniętą do połowy podkową; a tam widać odciski stóp naszych Murzynów. Ponadto poznaję tę okolicę. Oto wzgórze, z którego zjechaliśmy, wyruszając w drogę po ostatnim postoju. Do licha z takim psim szczęściem! Zrobiliśmy dobre kilka mil na darmo.
Na młodej twarzy mówiącego odbija się teraz nie tylko zakłopotanie. Jest prawdziwie zmartwiony i zawstydzony. Z jego to winy tabor nie ma zawodowego przewodnika. Ten, którego zgodzili w Indianoli, kierował ich marszem aż do ostatniego noclegu. Tam, na skutek sporu wywołanego złym humorem dawnego kapitana ochotników, człowiek ten zażądał zwolnienia ze służby i odjechał do domu. Z tej przyczyny, a także z powodu zbytniej i nie na czasie wiary we własne możliwości siostrzeniec plantatora odczuwał teraz wstyd. Wstyd tym dotkliwszy, iż podjechała właśnie kolaska i dwoje lśniących oczu stało się świadkami jego upokorzenia.
Poindexter nie zadaje już więcej pytań. Fakt zbłądzenia stał się dla wszystkich oczywisty. Nawet bosi lub obuci w łapcie piechurzy rozpoznali ślady własnych długich stóp i uprzytomnili sobie, że po raz wtóry depczą po tych samych koleinach.
Następuje chwila zupełnej ciszy, po której rozpoczyna się w gronie białych ożywiona rozmowa. Położenie jest poważne: sam plantator to rozumie. Nie ma mowy o tym, by dzisiaj jeszcze dobiec kresu wędrówki, a przecież był o tym dotychczas najmocniej przekonany.
Najmniejsze to jednak z nieszczęść, jakie mogą ich spotkać. Grożą im inne klęski, nie tylko możliwe, ale nawet bardzo prawdopodobne. Na spalonym stepie czyhają różne niebezpieczeństwa. Mogą być zmuszeni spędzić tu noc – bez wody do napojenia zwierząt. A może nawet drugi dzień i drugą noc – lub jeszcze dłużej. Któż to może wiedzieć?
Jak mają odnaleźć drogę? Słońce zaczyna się już opuszczać, lecz za wysoko jeszcze stoi, by można było określić, gdzie jest zachód. Za chwilę uda im się może ustalić cztery strony świata.
Ale w jakim celu? Świadomość, gdzie leży wschód, zachód, północ i południe, niewiele im się przyda teraz, kiedy zmylili kierunek marszu.
Calhoun stał się ostrożny. Nie śpieszy się już teraz ze wskazywaniem szlaku. Po tak jawnej i haniebnej porażce nie śmie nawet powoływać się na dawniejsze swe doświadczenia pionierskie.
Dziesięciominutowa rozmowa kończy się na niczym. Nikt nie czuje się na siłach coś przedsięwziąć, wskazać jakiś plan dalszego postępowania. Nikt nie ma pojęcia, jak wyrwać się z uchwytu tej ciemnej pustyni, zdającej się rzucać mrok nie tylko na słońce i niebo, ale także na twarze tych, którzy przekroczą jej granice.
Widać z dala stado czarnych sępów. Nadlatują bliżej, coraz bliżej. Niektóre siadają na ziemi, inne krążą ponad głowami zbłąkanych podróżnych. Czyżby w zachowaniu się tego ptactwa tkwiło jakieś złowieszcze proroctwo?
Dalsze dziesięć minut upływa wśród moralnego i fizycznego przygnębienia. A potem, jakby za dobroczynnym skinieniem z nieba, otucha znów bierze górę. Jakaż tego przyczyna? Jeździec jakiś kłusuje w kierunku taboru.
Niespodziewany to widok: któż mógłby się spodziewać ludzkiej istoty na takim pustkowiu? Oczy wszystkich skrzą się z radości, jak gdyby w osobie jeźdźca dostrzegano zbawcę!
– Jedzie ku nam, prawda? – zapytał plantator, nie dowierzając słabnącemu wzrokowi.
– Tak, ojcze, i to najprościej, jak tylko może – odparł Henryk, zdejmując z głowy kapelusz i powiewając nim wysoko w powietrzu; czynności tej towarzyszył okrzyk obliczony na zwrócenie uwagi zbliżającego się jeźdźca.
Wezwanie to okazało się zbyteczne. Obcy dostrzegł już stojące wozy i podjeżdżając ku nim cwałem, zbliżył się niebawem na odległość głosu.
Konia swego ściągnął uzdą wtedy dopiero, gdy minąwszy tabor, przybył na miejsce zajmowane przez plantatora i jego towarzyszy.
– To Meksykanin! – szepnął Henryk, przyglądając się strojowi jeźdźca.
– Tym lepiej – odparł równie cichym głosem Poindexter. – Na pewno będzie znał drogę.
– Nie ma w nim ani krzty Meksykanina – mruknął Calhoun – jeżeli pominiemy przyodziewek. Zaraz się o tym przekonamy. Buenos Dias cavallero! Esta usted Mexicano?
– Nie, doprawdy – zaprzeczył nieznajomy z uśmiechem. – Nie jestem Meksykaninem. Mogę rozmawiać z panami po hiszpańsku, jeśli takie jest wasze życzenie, ale przypuszczam, że zrozumialsza będzie dla panów angielszczyzna, która, jak sądzę, jest waszą mową rodzimą.
Obawiając się, iż niezbyt poprawnie się wyraził lub użył niewłaściwej wymowy, Calhoun uznał za stosowne wstrzymać się od odpowiedzi.
– Jesteśmy Amerykanami, mój panie – odparł Poindexter, z lekka urażony w swej dumie narodowej. Wkrótce jednak, jakby lękając się dotknąć człowieka, od którego oczekiwał przysługi, dodał uprzejmie: – Tak jest, wszyscy pochodzimy z Ameryki, ze stanów południowych.
– Tak też sądziłem, wnosząc po waszej świcie. – Ledwie dostrzegalny wyraz pogardy ukazał się na twarzy mówiącego, kiedy oko jego spoczęło na gromadkach czarnych niewolników. – Widzę też – dorzucił jeszcze – że nie macie wprawy w podróżowaniu po prerii. Czy panowie zbłądzili?
– Istotnie zgubiliśmy drogę i słabą mamy nadzieję odnalezienia jej; chyba że pan zechce nam w tym łaskawie pomóc.
– Niewiele w tym będzie mej zasługi. Natrafiłem na ślady wasze; najzupełniej przypadkowo, przejeżdżając przez step. Zrozumiałem, że zmyliliście panowie kierunek, i podjechałem tu, aby wam wskazać właściwą drogę.
– Bardzo to uprzejmie z pana strony. Będziemy mu wielce zobowiązani. Nazywam się Poindexter, Woodley Poindexter z Luizjany. Zakupiłem dobra nad rzeką Leoną, nieopodal fortu Inge. Mieliśmy nadzieję dotrzeć tam przed zapadnięciem nocy. Czy może się nam to udać?
– Nic nie stoi temu na przeszkodzie, jeżeli zastosujecie się, panowie, ściśle do moich wskazówek.
Mówiąc to, obcy odjechał kilka kroków, na stronę, po czym zaczął wpatrywać się badawczo w okolicę, jak gdyby pragnąc określić kierunek, w którym podróżni powinni się udać.
Kiedy stali tak na szczycie wzgórza, odcinając się wyraźnie na tle nieba, zarówno wierzchowiec, jak i jeździec przedstawiali widok godny wprawnego ołówka.
Rumak, prawdziwie zasługujący na to, aby dosiadał go arabski szejk, był szerokopierśnym ogierem jaskrawogniadej maści; nogi miał suche i nieskazitelnie proste, niby łodygi trzciny cukrowej, a zad o czystych elipsoidalnych liniach zakończony był wspaniale osadzonym ogonem, zakreślającym ku tyłowi łuk podobny do szlaku tęczy na niebie. Na grzbiecie jego siedział młody człowiek lat najwyżej dwudziestu pięciu, o postaci i rysach nacechowanych szlachetnością; miał na sobie malowniczy strój meksykańskiego rolnika – ranchero – składający się z krótkiego welwetowego spencerka, z wierzchnich nogawic – calzoneros – sznurowanych na szwach, z właściwych spodni – calzoncillos – z białego płótna oraz z trzewików – botas – z bawolej skóry, opatrzonych na piętach w ciężkie ostrogi; jeździec przepasany był szarfą ze szkarłatnego krepdeszynu, na głowie zaś miał kapelusz z czarnego, lśniącego aksamitu, obszyty złotą wstążką. Wyobraźcie sobie tak odzianego jeźdźca siedzącego w głębokiej kulbace arabskiego stylu, a meksykańskiego wyrobu, z wytłaczanymi w skórze na modłę starożytną ozdobnymi narzutami, jakie nosić zwykły strojne wierzchowce konkwistadorów, a mieć będziecie niejakie pojęcie o postaci oglądanej w tej chwili przez plantatora i jego świtę.
Poprzez firanki podróżnej kolasy padały nań spojrzenia świadczące o uczuciach szczególnego rodzaju. Po raz to pierwszy w swym życiu Luiza Poindexter miała przed oczami widok znany dotychczas wyłącznie jej wyobraźni – a mianowicie mężczyznę bohaterskiego pokroju. Prawdziwie czułby się on dumny, gdyby mógł domyślić się zainteresowania, jakie wzbudził w sercu młodej Kreolki.
Skąd miał się tego domyślać? Nie wiedział przecież nawet o jej istnieniu. Przelotnie tylko dostrzegł pokryty pyłem pojazd – tak jak spogląda się na niekształtną skorupę małża, nie podejrzewając, iż we wnętrzu jej leży lśniąca, drogocenna perła.
– Daję słowo – rzekł, zwracając się ku właścicielowi karawany – że nie znajduję tu żadnych znaków w terenie, które mogłyby służyć panom za drogowskazy. Mimo to sam bez trudu drogę wyszukam. Musicie przekroczyć koryto Leony pięć mil poniżej fortu; a że i ja udaję się do tej samej przeprawy, wystarczy wam trzymać się śladów mojego konia. Żegnam panów!
Zakończywszy tak nagle rozmowę, obcy spiął ostrogami konia i ruszył naprzód cwałem.
„Odjazd dość niespodziewany, a nawet nieuprzejmy!” – pomyślał zarówno plantator, jak i jego towarzysze.
Nie mieli jednak czasu dzielić się uwagami na ten temat, zanim bowiem ochłonęli ze zdziwienia, ujrzeli już nieznajomego wracającego ku nim w pośpiechu.
W kilka sekund był znów przy nich, a wszyscy ciekawie nadstawili uszu, chcąc poznać przyczynę nagłego powrotu.
– Obawiam się, że ślady mego konia niewiele się panom przydadzą. Już po pożarze przemknęły tędy mustangi. Zostawiły tysiące odcisków kopyt. Mój wierzchowiec jest wprawdzie podkuty, ponieważ jednak panowie nie nawykliście do tropienia, nie potraficie zapewne rozróżnić jego śladów, tym bardziej że w tym wyschłym popielisku wszystkie niemal końskie tropy wyglądają jednakowo.
– Cóż nam więc pozostaje? – zapytał z rozpaczą w głosie plantator.
– Bardzo mi przykro, panie Poindexter, że nie mogę tu zostać, aby was poprowadzić. Wiozę jako goniec pilne pismo do fortu. Gdybyście mieli wypadkiem zgubić moje ślady, starajcie się mieć słońce po prawej ręce, tak aby cienie wasze padały na lewo, pod kątem około piętnastu stopni do kierunku pochodu. Jedźcie prosto naprzód mniej więcej pięć mil. Wtedy ujrzycie wierzchołek wysokiego drzewa – cyprysu. Poznacie go po liściach o płomiennej czerwieni. Kierujcie się wprost na to drzewo. Stoi ono nad brzegiem rzeki, a tuż obok jest bród.
Tu młody jeździec ponownie ściągnął uzdę, szykując się do odjazdu, coś nieoczekiwanego jednak kazało mu zatrzymać się jeszcze na chwilę: była to para ciemnych, połyskliwych oczu, dostrzeżona przezeń po raz pierwszy, a spoglądająca poprzez firanki kolaski podróżnej.
Właścicielka tych oczu pozostawała w cieniu, światła jednak wystarczyło, by się przekonać, że osadzone były w twarzy o niezrównanej urodzie. Ponadto zdołał jeszcze zauważyć, że patrzyły na niego, jak mu się zdawało, z serdecznym zainteresowaniem, niemal z czułością.
Za spojrzenie to odpłacił nieświadomym prawie błyskiem podziwu, który daremnie starałby się ukryć. Ażeby odruch ten nie mógł być poczytany za brak szacunku, młody człowiek gwałtownie się odwrócił i raz jeszcze odezwał się do plantatora, który kończył właśnie wyrażać swoją wdzięczność.
– Nie zasługuję wcale na pochwały – odpowiedział – skoro pozostawiam panów w położeniu, które grozi wam zbłądzeniem. Jak to już wszakże mówiłem, czas mój jest ściśle odmierzony.
Przy tych słowach goniec spojrzał na zegarek – jak gdyby nie miał najmniejszej ochoty puścić się w drogę samotnie.
– Bardzo pan łaskaw – rzekł Poindexter. – Wydaje mi się, że udzielone przez pana wskazówki pozwolą nam wybrnąć z kłopotu. Sądzę, że słońce wskaże nam...
– Niestety nie; właśnie widzę z wyglądu nieba, że nie. Tam na północy zbierają się chmury. Za godzinę słońce może się skryć, a w każdym razie zniknie, zanim panowie zdążycie zobaczyć ten cyprys. Słońce sprawi panom zawód. Ale rada się znajdzie! – ciągnął dalej, po chwili zastanowienia. – Mam lepszy plan; podążycie za śladem mego lassa!
Mówiąc to, zdjął z łęku siodła zwinięty w kłębek sznur i cisnął na ziemię luźny jego koniec, podczas gdy drugi pozostał umocowany do kółka na kulbace. Uniósłszy następnie kapelusza we wdzięcznym ukłonie, skierowanym przynajmniej w połowie ku podróżnej kolasie, poderwał ponownie rumaka do cwału i w szybkich susach pomknął po prerii.
Lasso, naprężywszy się, przyległo ściśle do zadu konia i wlokąc się po ziemi na jakieś dwanaście jardów poza nim, zostawiać poczęło prosty ślad na spopielałej powierzchni – jak gdyby wąż torował sobie drogę przez równinę.
– Nadzwyczaj ciekawy typ – zauważył plantator, spoglądając za jeźdźcem, który szybko znikał w tumanie czarnego pyłu. – Powinienem był zapytać go o nazwisko.
– Ja bym go raczej nazwał nadzwyczaj zarozumiałym typem – mruknął Calhoun; widział on dobrze zarówno błysk oczu zwróconych przez obcego w stronę kolaski, jak i spojrzenie, które błysk ten wywołało. – Co do nazwiska, nie sądzę, aby mogło to mieć jakieś znaczenie. Bardzo możliwe, że nie powiedziałby prawdy. W Teksasie pełno jest takich zuchów, którzy z chwilą przybycia tu przybierają nowe nazwiska; niektórzy tylko dla piękniejszego brzmienia, inni z poważniejszych przyczyn.
– Dajże spokój, kuzynie Cash – sprzeciwił się młody Poindexter – jesteś niesprawiedliwy wobec tego nieznajomego. Sprawia on wrażenie człowieka wykształconego, dżentelmena, który, jak sądzę, nie przyniósłby wstydu najlepszemu nazwisku.
– Dżentelmen! Diabelnie trudno nazwać tak gościa, który robi z siebie pajaca. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się spotkać przebranego po meksykańsku człowieka, który nie okazałby się prostakiem. Dałbym głowę, że i ten także nie będzie wyjątkiem.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań nadobna pasażerka kolasy wychyliła się z niej nieco i skierowała wzrok pełen nieukrywanego zainteresowania w ślad za jeźdźcem znikającym szybko z oczu.
Temu to należało, być może, zawdzięczać oschły ton wypowiedzi Calhouna.
– O co chodzi, Lu? – zagadnął, podjeżdżając tuż pod sam powozik i mówiąc głosem na tyle cichym, aby nie mogli go dosłyszeć inni. – Z niecierpliwością oczekujesz wymarszu? A może chciałabyś przejechać się w towarzystwie tego gościa, co tu tyle szumu narobił? Jeszcze nie jest za późno: chętnie pożyczę ci konia.
Dziewczyna gwałtownym ruchem cofnęła się w głąb kolaski – najwyraźniej niezadowolona zarówno z tonu, jak i z treści wypowiedzianych do niej słów. Niezadowolenie to jednak, zamiast wywołać nadąsanie czy też pełną oburzenia odpowiedź, przybrało postać, która winowajcy stokroć większą sprawiła udrękę.
Jedynym odzewem, jakiego się doczekał, był wybuch dźwięcznego śmiechu.
– Ach, tak! Zaraz pomyślałem sobie, że tu coś się kroi, skoro tylko zauważyłem twoje zachowanie w jego obecności. Wyglądało, jak gdybyś pragnęła znaleźć się sam na sam z tym wystrojonym gońcem. Wziął cię jego ubiór, prawda? Ptaki zawdzięczają urodę pięknym piórkom. Jego upierzenie jest jednak pożyczane. Może uda mi się któregoś dnia zerwać je z niego razem ze skórą.
– Wstydziłbyś się, Kasjuszu! Co ty opowiadasz?
– Ty raczej powinnaś się wstydzić, Lu! Jakże mogłaś dopuścić, by myśli twe opanował taki zwyczajny łobuz, taki pajac jarmarczny! Przecież to zapewne posłaniec używany przez oficerów fortu do przewożenia listów!
– Posłaniec, powiadasz? Jakże miło by mi było otrzymywać wyznania miłosne za pośrednictwem takiego listonosza!
– Radzę ci, byś się pośpieszyła i sama mu o tym powiedziała. Koń mój jest na twoje usługi.
– Cha! cha! cha! Co za naiwny prostak z ciebie. Przypuśćmy, że z żartów przyszłaby mi rzeczywiście ochota dogonić tego stepowego gońca! Ale przecież nie dogoniłabym go na tej twojej nieruchawej szkapie! Nigdy w życiu! Jeśli weźmiemy pod uwagę tempo jazdy – zarówno on sam, jak i jego gniadosz znikliby nam z oczu, zanim zdążyłbyś siodło dla mnie zmienić. O nie! Ja nie zdołam go doścignąć, choćbym nawet najbardziej tego chciała; a kto wie, czy nie chciałabym naprawdę?
– Oby twój ojciec nie usłyszał, co ty wygadujesz.
– Bodajby raczej twoich słów nie słyszał – odparła młoda panna, po raz pierwszy używając poważnego tonu. – Choć jesteś rzeczywiście moim kuzynem i ojciec uważa cię może za wzór wszelkich doskonałości, ja zdania jego pod tym względem nie podzielam; o, co to, to nie! I nigdy nie udawałam, że jest inaczej – wiesz o tym przecież?
Jedyną odpowiedzią na to drażliwe pytanie było zmarszczenie brwi, wywołane zapewne niezbyt miłymi myślami.
– Jesteś moim kuzynem – ciągnęła dalej dziewczyna tonem dziwnie zmienionym – ale niczym ponadto, niczym, kapitanie Kasjuszu Calhoun! Nie możesz rościć sobie praw do udzielania mi rad. Jednemu tylko człowiekowi wolno dawać mi rady i napomnienia. Proszę cię więc, mości Cash, abyś łaskawie nie ponawiał tego rodzaju prób, którymi raczyłeś mnie niedawno uszczęśliwić. Pozostanę nadal panią moich myśli, a i uczynków także, aż znajdę sobie pana godnego nimi kierować. Ty nim nie będziesz!
Wygłosiwszy tę przemowę z oczyma miotającymi na kuzyna spojrzenia tyleż gniewne, co i wzgardliwe, młoda Kreolka raz jeszcze cofnęła się gwałtownie w głąb powozu.
Patrząc na zasunięte firanki, były oficer zrozumiał, że dalsza rozmowa nie będzie mile widziana.
Pełen poczucia krzywdy, na którą we własnym mniemaniu niczym nie zasłużył, z radością usłyszał głośne „wio-o-o” woźniców i wkrótce wozy sunąć poczęły po ciemnej powierzchni – nie bardziej wszakże ciemnej od mrocznych myśli kapitana.
III Stepowy drogowskaz
Podróżni przestali niepokoić się o drogę. Wężowy ślad ciągnął się nieprzerwanie i był tak wyraźny, że nawet dziecko mogłoby się nim bez trudu kierować.
Ślad ten nie biegł prostą linią, lecz wił się pośród kęp zarośli, a niekiedy wyraźnie zbaczał z drogi, jak by w poszukiwaniu miejsc niezasłanych zwęglonymi szczątkami drzew. Najwidoczniej goniec chciał oszczędzić wozom trudności związanych z omijaniem przeszkód: przy każdym bowiem zakręcie podróżni widzieli na szlaku zwalone pnie lub inne podobne zapory.
– Jak ten młody człowiek myśli o wszystkim! – zauważył Poindexter. – Coraz bardziej żałuję, że nie spytałem go o nazwisko. Jeżeli należy do załogi fortu, to się spotkamy.
– Z pewnością – potwierdził jego syn. – Bardzo bym tego pragnął.
Córka plantatora, ukryta przed ich wzrokiem, dosłyszała zarówno słowa ojca, jak i odpowiedź brata. Nie powiedziała nic; spojrzenie jednak, jakim obrzuciła Henryka, zdawało się świadczyć, że serce jej tkliwie podziela wyrażone nadzieje.
Plantator był w świetnym humorze. Cieszył się, że nużąca podróż ma się już ku końcowi i że wkrótce, jeszcze przed nocą, ujrzy nowo nabyte dobra. Arystokratyczna jego istota przepełniona była niezmierną życzliwością ogarniającą wszystkich dokoła. Gwarzył zatem dobrotliwie z dozorcą; zatrzymywał się, by wymienić żartobliwe uwagi z „wujem” Scypionem, który wlókł się mozolnie na okaleczonych piętach – albo też dodawał otuchy „ciotce” Chloe, zajętej transportem swojego drobiazgu.
– To cudowne! – mógłby wykrzyknąć przygodny świadek, wyprowadzony w pole przez pismaków na szatańskim żołdzie, opisujących z patosem takie właśnie wyjątkowe sceny – jakże piękną patriarchalną instytucją jest zaiste niewolnictwo! Po tym wszystkim, co powiedziano i uczyniono, by je obalić! Przecież tylko za szaleństwo uznać można próby zburzenia tego starożytnego zabytku – czcigodnego kamienia węgielnego budowli wzniesionych przez „rycerski” naród! Ach, wy, fanatycy zniszczenia! Czemuż to miotacie próżne przekleństwa? Czy nie wiecie, że jedni muszą cierpieć – muszą trudzić się i głodować – aby inni mogli cieszyć się zbytkowną rozkoszą próżniactwa? Że jedni muszą być niewolnikami, aby inni mogli korzystać z wolności?
Tego rodzaju wywody – nad którymi świat cały powinien by płakać – wysuwane były w ostatnich czasach aż nadto często. Biada człowiekowi, który by je wygłaszał, a także ludom dającym im posłuch!
Świetne usposobienie plantatora podziałało zaraźliwie na wszystkich jego towarzyszy, z wyjątkiem jednego tylko Calhouna. Nastrój ten odbił się także na twarzach jego sług niewolnych, którzy uważali go za źródło i dawcę szczęścia i niedoli – za istotę wszechmocną, o boskiej niemal potędze. Kochali go mniej nieco niż Boga, ale za to lękali się więcej, choć w żadnym wypadku nie można by go uznać za złego pana, jeśli sąd opierało się na porównaniu. Nie znajdował on bezwzględnej rozkoszy w męczeniu ich. Lubił widzieć ich sytymi i dobrze odzianymi – lubił oglądać ich skórę lśniącą od potu. Oznaki te świadczyły przecież o wartości ich właściciela – a więc jego samego. Wystarczało mu najzupełniej zaaplikować im od czasu do czasu lekką chłostę, o której zbawiennym działaniu nie wątpił; ale pośród całego jego „inwentarza” nie znalazłoby się ani jednej czarnej skóry noszącej na sobie ślady mściwego okrucieństwa – co dla właściciela niewolników z dorzecza Missisipi było chlubą nie lada; mało kto mógłby się tym poszczycić.
Przy tak wzorowym właścicielu dziwić się nie należy, iż dobry humor stał się udziałem ogółu – niewolnicy dzielili uciechę swego pana, puszczając wodze wrodzonej gadatliwości.
Nie było sądzone jednak, aby wesołość ta przetrwała do końca ich podróży. Po niejakim czasie wygasła ona – nie w sposób gwałtowny wprawdzie ani też z winy tych, którzy jej się dotychczas oddawali, ale wskutek przyczyn i okoliczności, na które nie mogli mieć najmniejszego wpływu.
Zgodnie z przepowiednią nieznajomego słońce przestało być widoczne, zanim pojawił się przed nimi obraz zbawczego cyprysu.
Nie było w tym nic niepokojącego. Ślad lassa rysował się równie wyraźnie jak i dawniej, wobec czego nie potrzebowali kierować się słońcem; ale mimo to owa przesłona z chmur omroczyła także ich dusze.
– Wygląda, że wnet zacznie się zmierzchać – zauważył plantator, dobywając z kieszeni złoty repetierowy zegarek i spoglądając na jego tarczę – a jest przecież zaledwie trzecia! Szczęście, że ten młody człowiek zostawił nam tak pewnego przewodnika. Gdyby nie to, bylibyśmy zapewne skazani na tułaczkę wśród tych zgliszcz aż do zachodu słońca, a może nawet na spędzenie tu nocy.
– Prawdziwie czarne mielibyśmy łoże – dodał żartobliwie Henryk, pragnąc wnieść do rozmowy pogodniejszy ton. – Straszne trapiłyby mnie sny, gdybym był zmuszony na nim spocząć.
– I mnie także – dorzuciła jego siostra, wysuwając ładną twarz spoza firanek i spoglądając wokół. – Na pewno przyśniłyby mi się czeluści Tartaru, a wśród nich Pluton, Prozerpina i...
– Cha cha! cha! – zaśmiał się czarny woźnica na koźle, wpisany do ksiąg plantacji jako Pluton Poindexter. – Młoda panienka śni o mnie w tym czarnym stepie! Coś podobnego! A to ci dobry kawał, moi państwo! Cha! cha! cha!
– Nie bądźcie wszyscy tacy pewni siebie – odezwał się ponury siostrzeniec, który właśnie nadjechał i włączył się teraz do rozmowy. – Nie wiecie jeszcze, czy i teraz nie czeka was nocleg na tym pogorzelisku. Mam nadzieję, że nie zdarzy się nic gorszego.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Cash? – zapytał wuj.
– Tyle chcę powiedzieć, że ten osobnik nas oszukał. Nie twierdzę tego jeszcze na pewno, ale sprawa wygląda brzydko. Przebyliśmy więcej niż pięć mil – ze sześć, jak przypuszczam, a gdzie jest zapowiedziane drzewo? Zbadałem cały widnokrąg, a oczy mam dobre, ale nic podobnego nie dostrzegłem.
– Po cóż by ten obcy człowiek miał nas oszukiwać?
– Ach, po co? O to właśnie chodzi. Przyczyna może być niejedna.
– Podaj nam więc choć jedną! – zadźwięczał srebrny głosik z wnętrza kolaski. – Zamieniamy się wszyscy w słuch.
– Zamieniasz się w słuch, chłonąc wszystko, co ci nagada obcy – drwiąco odrzekł Calhoun. – Sądzę, że gdybym wyjawił podstawę mych obaw, zapewne nadałabyś im łaskawie miano fałszywego alarmu.
– To zależy od rodzaju owych podstaw, mości Kasjuszu. Możesz chyba śmiało wystawić nas na próbę. Trudno oczekiwać fałszywego alarmu od tak wytrawnego żołnierza i podróżnika, jakim ty jesteś.
Calhoun wyczuł zawartą w tych słowach ironię i powstrzymałby się prawdopodobnie od dalszych wyjaśnień, gdyby nie interwencja samego Poindextera.
– Więc dalej, Kasjuszu, wytłumacz, co masz na myśli! – zażądał plantator grzecznym, lecz stanowczym tonem. – Powiedziałeś już dosyć, aby wzbudzić w nas coś więcej ponad zwykłą ciekawość. W jakim celu miałby ten młody człowiek wprowadzać nas w błąd?
– Ściśle mówiąc, wuju – odparł były oficer, wycofując się nieco – nie utrzymywałem na pewno, że nas zwodzi; ale wyraziłem tylko pogląd, że wiele za tym przemawia.
– Co mianowicie?
– Nigdy nie wiadomo, co się stać może. Gromady podróżnych równie jak my liczne, a nawet liczniejsze od nas, bywały na tych równinach obdzierane ze wszystkiego, czasem mordowane.
– Litości, co ty opowiadasz? – zawołała Luiza w tonie udawanej raczej niźli rzeczywistej trwogi.
– Przez Indian – dodał Poindexter.
– Lubię takich Indian! Pewnie, że czasami mogą to być Indianie; ale częściej bawią się w to biali – i to wcale nie wyłącznie meksykańscy biali. Potrzeba do tego tylko odrobiny brązowej farby, peruki z włosia końskiego z kilku wetkniętymi piórami, no i porządnego rwetesu. Gdyby miała nas złupić banda białych Indian, nie byłby to pierwszy fakt tego rodzaju. A my w dodatku zasługujemy na taki los, skoro zaufaliśmy tak dalece obcemu.
– Bój się Boga, siostrzeńcze! Toż to straszne oskarżenie. Czy ma to znaczyć, że posądzasz tego gońca – jeśli jest nim rzeczywiście – o prowadzenie nas... w zasadzkę?
– Nie twierdzę wuju, że tak jest. Ale powiadam, że tego rodzaju rzeczy nieraz się zdarzały i że może on mieć takie zamiary.
– Jeśli to nawet możliwe, to w każdym razie mało prawdopodobne – wtrącił z naciskiem głos dobywający się z kolaski, a słowa te zabrzmiały karcąco i szyderczo.
– Oczywiście! – zawołał Henryk, który mimo iż wyprzedzał o kilka kroków rozmawiających, dosłyszał ich spór. – Podejrzenia twoje są krzywdzące, kuzynie Kasjuszu. Oświadczam, że uważam je za oszczerstwa. Co więcej, potrafię to udowodnić. Spójrzcie no tam!
Młodzieniec wstrzymał swego wierzchowca i wskazał na stojący w widocznym miejscu krzew, który poprzednio poddał bacznym oględzinom. Był to strzelisty okaz kaktusa wysokopiennego, którego soczysta zielona łodyga ocalała przed ogniem.
Nie na samą roślinę jednak zwrócił Henryk Poindexter uwagę towarzyszy, lecz na niewielką, prostokątną białą kartkę, nadzianą na jeden z kolców krzewu. Nikt obeznany ze zwyczajami cywilizowanego świata nie mógł mieć wątpliwości, że to bilet wizytowy. Tak też było w istocie.
– Posłuchajcie, co tu pisze! – ciągnął dalej chłopiec, podjeżdżając konno bliżej i odczytując na głos informację skreśloną ołówkiem na kawałku kartonu.
– „Cyprys w polu widzenia!”.
– Gdzie? – zagadnął Poindexter.
– Jest tu jeszcze ręka narysowana z wyciągniętym palcem – odrzekł Henryk. – Niewątpliwie wskazuje ona kierunek.
Oczy wszystkich zwróciły się natychmiast w tym kierunku.
Gdyby słońce świeciło jasno, cyprys byłby może dostrzegalny już na pierwszy rzut oka. Niebo jednak, do niedawna tak błękitne, zamieniło się w ołowianoszary przestwór. Najostrzejszy nawet wzrok nie mógłby się dopatrzyć na horyzoncie niczego, co przypominałoby koronę drzewa.
– Nie widać nic w tym rodzaju – zapewnił Calhoun, który w miarę jak powracała mu pewność siebie, podejmował krzywdzące oskarżenie. – To tylko złudny pozór, nowe ogniwo w łańcuchu sztuczek płatanych nam przez tego łobuza.
– Mylisz się, kuzynie Kasjuszu – odparł ten sam głos, który tak często mu się przeciwstawiał. – Spójrz przez tę lornetkę! Jeżeli nie straciłeś swego wspaniałego wzroku, dostrzeżesz coś, co niezwykle przypomina drzewo, wysokie drzewo w dodatku, i to właśnie cyprys, jeśli mam sądzić według okazów znanych mi z mokradeł Luizjany.
Calhoun uznał, że nie warto przyjmować podawanej mu przez kuzynkę teatralnej lornetki. Wiedział dobrze, że potwierdziłaby ona jego omyłkę, nie przypuszczał bowiem, by dziewczyna świadomie wprowadzała ich w błąd.
Poindexter za to sięgnął po lornetkę i wyregulowawszy ją odpowiednio do swego słabnącego wzroku, zdołał rozróżnić czerwonolistny cyprys sterczący ponad krawędzią stepu.
– To prawda – rzekł. – Drzewo stoi tam istotnie. Młody nasz doradca jest uczciwy, a ty, Cash, krzywdziłeś go. Nie chciało mi się wierzyć, aby miał on powziąć dziwaczny zamiar wyprowadzenia nas w pole. Hej tam! Panie Sansom! Każ woźnicom ruszać!
Nie pragnąc prowadzić dalszej rozmowy ani też pozostawać w bezpośrednim towarzystwie swych krewnych, Calhoun niechętnie spiął konia ostrogą i puścił się drobnym kłusem przez prerię.
– Pokaż mi ten bilecik, Henryku! – zwróciła się Luiza ściszonym głosem do brata. – Chciałabym obejrzeć znak, który tak wielką wyświadczył nam przysługę. Ściągnij go stamtąd, bracie; przecież nie przyda się więcej na nic, skoro widać już drzewo.
Nie podejrzewając istotnych motywów, którymi się powodowała, Henryk zastosował się do jej życzenia. Odczepił kartonik z kolca i rzucił go bez słowa siostrze na kolana.
– Maurycy Gerald! – wyszeptała młoda Kreolka, odczytawszy nazwisko na bilecie. – Maurycy Gerald! – powtórzyła tonem wezwania, wsuwając bilet za stanik. – Bez względu na to, kim jesteś, skąd przybywasz, dokąd zmierzasz i czym się trudnisz, od tej chwili łączy nas wyrok losu! Czuję to, wiem równie pewnie jak to, że niebo mam nad głową! Ale jakże to niebo zdaje się obniżać! Czyż mam w tym widzieć palec owego niezbadanego losu?