Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przywracamy autonomię zbiorkowi opowiadań Itala Calvina Jeżeli t = 0, wydanemu niegdyś w Polsce w ramach Wszystkich opowieści kosmikomicznych, co dotkliwie pozbawiło go podmiotowości. W oryginale został opublikowany w roku 1967 jako osobny tomik i stał się punktem granicznym twórczości Calvina: między nurtem prozy fantastyczno-naukowej a literaturą eksperymentalno-kombinatoryczną. Stanowi zbiór jedenastu opowiadań w trzech autonomicznych częściach. Pierwsza ma za przedmiot mitologię naukowych hipotez; narracja drugiej części prowadzona jest według zasad fizyki kwantowej, gdzie każdy odcinek czasu rozwidla się i stanowi zapowiedź alternatywnych wariantów; część ostatnia ma charakter dedukcyjny. Punktem wyjścia dla Calvina są paradoksy; od jednego z nich, paradoksu strzały Zenona z Elei, pochodzi tytuł tomu. Pośród mnogości zjawisk znajdziemy tu sentymentalizm fizyki, melancholię kombinatoryki, zmagania z teorią poznania, rojenia o nadrzędnym ładzie, biologię molekularną pustki, być może nawet geometrię miłości. Jeżeli t = 0 to forpoczta Zamku skrzyżowanych losów (1969), Niewidzialnych miast (1972) czy Jeśli zimową nocą podróżny (1979).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Ti con zero
Projekt okładki i stron tytułowych
Łukasz Piskorek
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Korekta
Maciej Korbasiński, Renata Kuk, Małgorzata Denys
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Ti con zero
Copyright © The Estate of Italo Calvino, 2002
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021
Copyright © for the Polish translation by Anna Wasilewska
Wydanie pierwsze tej edycji, Warszawa 2021
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-323-7
Według obliczeń H. Gerstenkorna, rozwiniętych potem przez H. Alfvéna, ziemskie kontynenty nie są niczym innym jak odłamkami Księżyca, które spadły na naszą planetę. Początkowo także Księżyc był planetą krążącą wokół Słońca, aż do chwili kiedy bliskość Ziemi wyrzuciła go z orbity. Księżyc, złowiony przez ziemską siłę grawitacji, zbliżał się coraz bardziej, zacieśniając wokół nas swoją orbitę. W pewnej chwili wzajemne przyciąganie zaczęło odkształcać powierzchnie obu ciał niebieskich, a wysokie fale spowodowały odrywanie się odłamków, które wirowały w przestrzeni między Ziemią i Księżycem; były to głównie odłamki materii księżycowej, które potem spadły na Ziemię. Ulegając oddziaływaniu naszych przypływów i odpływów, Księżyc zaczął się oddalać, aż wreszcie wszedł na swoją dzisiejszą orbitę. Jednakże część księżycowej masy, może nawet połowa, została na Ziemi i utworzyła kontynenty.
Był coraz bliżej – wspominał Qfwfq – spostrzegłem to w czasie powrotu do domu, kiedy spomiędzy ścian ze szkła i stali powędrowałem spojrzeniem wzwyż i zobaczyłem go; nie był już jednym z wielu wieczornych świateł, jakie zapalają się na Ziemi, kiedy o właściwej porze ktoś w elektrowni opuści dźwignię, ani też nie było to jedno z tych świateł niebieskich, dalekich, lecz niezbyt odmiennych, które w każdym razie nie odbiegają stylem od całej reszty – używam czasu teraźniejszego, ale odwołuję się do tamtych zamierzchłych czasów – ujrzałem, jak on odrywa się od pozostałych świateł niebieskich i drogowych i uwydatnia się na wklęsłej mapie mroku, i nie jest już punktem, choćby tak dużym jak Mars czy Wenus, nie jest otworem, przez który rozchodzi się światło, lecz zajmuje pokaźny wycinek przestrzeni i nabiera kształtu, kształtu niezbyt określonego, ponieważ oczy jeszcze do niego nie przywykły, ale także dlatego, że kontury, niezbyt wyraziste, nie pozwalały wykreślić regularnej figury, słowem, ujrzałem, że Księżyc staje się czymś.
Byłem pod wrażeniem. Jakkolwiek trudno mi było określić, z czego to jest zrobione, a może właśnie dlatego, nie przypominało żadnej rzeczy, które towarzyszą naszemu życiu, żadnego z naszych poczciwych przedmiotów z plastiku, nylonu, chromowanej stali, laminatu, żywicy syntetycznej, pleksiglasu, aluminium, winylu, akrylu, cynku, asfaltu, amiantu, cementu, wszystkich tych starych rzeczy, pośród których przyszliśmy na świat i wyrośliśmy. Było w tym coś z innej bajki, coś obcego. Widziałem, jak to się zbliża, jakby zamierzało nawlec na nić wieżowce na Madison Avenue (mówię o alei z tamtych czasów, nieporównywalnej z dzisiejszą Madison Avenue), w korytarzu nocnego nieba, rozjarzonym światłami za geometrycznie połamaną linią gzymsów; i widziałem, jak się rozrasta, nie tylko oblewając tak dobrze znany nam pejzaż światłem niestosownej barwy, ale też narzucając nam swoją objętość, swój ciężar, swoją niedorzeczną substancję. I wówczas poczułem, że cały obszar Ziemi – blaszane powierzchnie, żelazne armatury, gumowe podłogi, kryształowe kopuły, wszystko, co nas uzewnętrznia – przebiega dreszcz.
Tak szybko, jak tylko na to pozwalał uliczny ruch, wjechałem w tunel, zmierzając w kierunku Obserwatorium. Sibyl tam była, z okiem przyklejonym do teleskopu. Zwykle nie życzyła sobie, żebym ją odwiedzał w godzinach pracy, i witała mnie z zagniewaną miną; ale tego wieczoru było inaczej, nie podniosła nawet głowy, wyraźnie spodziewała się moich odwiedzin. Głupio zabrzmiałoby pytanie „Czy widziałaś?”, ale musiałem ugryźć się w język, żeby go nie zadać, tak bardzo chciałem wiedzieć, co o tym sądzi.
– Tak, planeta Księżyc jest coraz bliżej – odezwała się Sibyl, nim zdążyłem o cokolwiek zapytać – zgodnie z prognozami.
Poczułem ulgę.
– Czy prognozy przewidują, że wkrótce znowu zacznie się oddalać? – spytałem.
Sibyl nadal wpatrywała się w teleskop, mrużąc oko.
– Nie – odparła – już się nie oddali.
Nic nie rozumiałem.
– Czy chcesz powiedzieć, że Ziemia i Księżyc stały się planetami bliźniaczymi?
– Chcę powiedzieć, że Księżyc nie jest już planetą i że Ziemia ma swój księżyc.
Sibyl miała zwyczaj stawiać sprawy w taki sposób, że za każdym razem wprawiała mnie w irytację.
– Co to za wymysły? – zaprotestowałem. – Wszystkie planety są do siebie podobne. Może nie?
– A nazwałbyś to coś planetą? Taką samą jak Ziemia? Patrz! – I Sibyl oderwała się od teleskopu, dając mi znak, żebym się przysunął. – Księżyc nigdy nie zdoła stać się taką samą planetą jak nasza.
Nie słuchałem jej wyjaśnień: w teleskopowym powiększeniu Księżyc ukazywał mi się z wszystkimi szczegółami, czyli widziałem wiele szczegółów naraz, tak wymieszanych, że im usilniej się wpatrywałem, tym mniej byłem pewien, jak Księżyc jest zbudowany, i mogę tylko powiedzieć, jakie uczucie wywołał we mnie ten widok, a było to uczucie fascynacji i zarazem odrazy. W pierwszej kolejności mógłbym zaświadczyć o zielonych żyłkach, gdzieniegdzie zagęszczających się w sieć, ale prawdę mówiąc, był to szczegół najbardziej błahy, najmniej wpadający w oko, ponieważ ogólne właściwości Księżyca wymykały się spojrzeniu, być może wskutek dosyć lepkiego migotania, jakie dobywało się z niezliczonej ilości porów lub osłon czy też jakie punktowo rozbłyskiwało z rozległych obrzmień powierzchniowych, przypominających dymienice lub przyssawki. Znowu upieram się przy tych szczegółach, jest to na pozór metoda najbardziej sugestywna, ale ograniczenie skuteczna, ponieważ tylko ogarniając spojrzeniem całość – w tym przypadku obrzęk miazgi podksiężycowej, która napinała swoje blade zewnętrzne tkanki albo też, pofałdowana, tworzyła garby czy zgrubienia, coś jakby blizny (tym samym Księżyc mógł się składać ze ściśniętych kawałków, nieudolnie zespolonych) – otóż tylko ogarniając spojrzeniem całość, tak jak jednym spojrzeniem ogarnia się chory narząd, można dojrzeć pojedyncze szczegóły: na przykład gęsty las, coś jakby czarną sierść, która wystaje z rozdarcia.
– I wydaje ci się to w porządku, że on może się obracać wokół Słońca tak samo jak my? – pytała Sibyl. – Ziemia jest dużo potężniejsza: skończy się na tym, że wypchnie Księżyc z orbity i zmusi go do krążenia wokół siebie. Zdobędziemy satelitę.
Pilnowałem się, żeby się nie zdradzić ze swoim lękiem. Znałem reakcje Sibyl: w takich przypadkach dawała mi odczuć swoją wyższość lub też emanowała cynizmem, jak ktoś, kto niczemu się nie dziwi. Robiła to, jak myślę, żeby mnie sprowokować (to znaczy mam taką nadzieję, bo mój lęk spotęgowałby się, gdybym sądził, że powoduje nią czysta obojętność).
– I... i... – zacząłem mówić, starając się tak sformułować pytanie, żeby ujawnić wyłącznie obiektywną ciekawość i zobowiązać Sibyl do powiedzenia czegoś, co uśmierzyłoby mój lęk (jeszcze wciąż tego oczekiwałem, miałem nadzieję, że jej spokój doda mi otuchy) – i zawsze będziemy go mieli na widoku?
– To jeszcze nic – odparła. – Zbliży się jeszcze bardziej. – I po raz pierwszy się uśmiechnęła. – Nie cieszysz się? A jednak, kiedy na niego patrzę i widzę, jak bardzo się różni od wszystkich znajomych nam kształtów, i wiem, że do nas należy, że Ziemia go złowiła i trzyma na uwięzi, to on mi się podoba, wydaje mi się piękny.
Tym razem nie dbałem już o ukrycie swojego stanu ducha.
– Ale czy nie ma tu dla nas żadnego ryzyka? – spytałem.
Sibyl wydęła wargi, robiąc grymas, który najmniej lubiłem.
– My jesteśmy na Ziemi, a Ziemia ma taką siłę, że podobnie jak Słońce może mieć własne planety, które wokół niej krążą. A co może jej przeciwstawić Księżyc pod względem masy, pola grawitacji, zasięgu orbity, spoistości? Chyba nie zamierzasz ich porównywać? Księżyc jest miękki, Ziemia jest twarda, mocna, wytrzymała.
– A jeśli Księżyc się nie utrzyma?
– Och, siła Ziemi nie da mu się ruszyć z miejsca.
Poczekałem, aż Sibyl skończy obchód Obserwatorium, żeby odwieźć ją do domu. Zaraz za miastem jest ten drogowy węzeł, skąd autostrady się rozchodzą, wpadając na mosty, które się spiralnie przeplatają, podtrzymywane przez betonowe filary różnych wysokości, i nigdy nie wiadomo, w jakim kierunku poprowadzą nas białe strzałki wymalowane na asfalcie, a chwilami bywa i tak, że miasto, które zostawiłeś za plecami, wyrasta nagle przed tobą i zbliża się, wypunktowane światłami w obramieniu filarów i spiralnie skręconych ślimacznic. Księżyc wisiał tuż nad nami: i nagle miasto wydało mi się kruche, zawieszone w powietrzu niczym pajęczyna, z tymi swoimi dźwięczącymi szkiełkami, pośród filigranowych haftów świateł, pod tą naroślą, która wypełniała niebo.
Użyłem teraz słowa „narośl” na określenie Księżyca, ale muszę odwołać się do tego samego wyrazu, żeby nazwać nowość, którą właśnie w tej chwili odkryłem: na Księżycu narośli pojawiła się następna narośl i zawisła nad Ziemią jak sopel ze stearyny.
– Co to jest? Co się dzieje? – spytałem, ale właśnie kolejny zakręt wyrzucił nasz samochód prosto w ciemność.
– Ziemskie przyciąganie wywołuje silne pływy na powierzchni Księżyca – odparła Sibyl. – Mówiłam ci: mamy dobrą spoistość!
Zjazd z autostrady jeszcze raz nasunął nam Księżyc przed oczy; sopel, podkręcony na końcu jak wąs, jeszcze bardziej się wydłużył, ciążąc ku Ziemi, i teraz zwężając się u nasady niczym szypułka, nadawał Księżycowi wygląd grzyba.
Mieszkaliśmy w małym cottage’u, ustawionym w szeregu wzdłuż jednej z wielu ulic bezkresnego Pasa Zieleni. Usiedliśmy, jak zawsze, w bujanych fotelach na werandzie wychodzącej na backyard, ale tym razem nie wpatrywaliśmy się w pół akra szklanych płytek, które stanowiły naszą działkę zieleni; siedzieliśmy ze wzrokiem utkwionym w górze, zahipnotyzowani przez tę niby-ośmiornicę, która nad nami zawisła. Sople Księżyca, obecnie rozmnożone, wysuwały ku Ziemi swoje lepkie macki, a każda z nich zdawała się wydzielać substancję złożoną z żelatyny i z sierści, i z pleśni, i ze śliny.
– Sam powiedz, czy ciało niebieskie może się po prostu rozpaść? – pytała Sibyl. – Teraz już rozumiesz, na czym polega wyższość naszej planety. Księżyc może się dalej zniżać: i tak nadejdzie chwila, kiedy się zatrzyma. Ziemska grawitacja potrafi go przyciągnąć, sprowadzić nam tę planetę niemal na głowę, ale potem ją wyhamuje, odsunie na właściwą odległość i utrzyma w górze, każąc jej się obracać, redukując ją do spoistej piłki. Księżyc powinien nam dziękować za to, że nie zamieni się w papkę!
Rozumowanie Sibyl wydało mi się przekonujące, ponieważ ja także uznałem, że Księżyc jest czymś pośledniejszym i odrażającym; mimo to jej argumenty nie zdołały uśmierzyć mojego lęku. Widziałem, jak księżycowe odnogi wyginają się na niebie pokrętnymi ruchami, jak gdyby próbowały coś pochwycić lub owinąć się dokoła; tam poniżej widniało miasto, spowite świetlną łuną, która wyłaniała się na horyzoncie ząbkowanym cieniem skyline’a. Czy naprawdę Księżyc zatrzyma się w porę, jak twierdziła Sibyl, nim jedna z jego macek zdoła porwać iglicę wieżowca? A jeżeli jeden z tych stalaktytów, które wciąż się wydłużają i zwężają, oderwie się przedtem i runie prosto na nas?
– Może się zdarzyć, że coś spadnie – przyznała Sibyl, nie czekając na moje pytanie. – Ale czy to ważne? Ziemię w całości pokrywają substancje nieprzepuszczalne, nieulegające odkształceniu, zmywalne; nawet gdyby teraz skapnęło nam coś z tej księżycowej papki, szybko ją usuniemy.
Zupełnie jakby zapewnienie Sibyl pozwoliło mi dojrzeć coś, co niewątpliwie od jakiegoś czasu się dokonywało, zawołałem: – Patrz, coś leci! – i uniosłem ramię, żeby wskazać zawisłe nad nami gęste krople śmietankowej papki. Ale właśnie w tej samej chwili Ziemia zadrżała, rozległo się brzęczenie: i w kierunku przeciwnym do ściekających pokładów planetarnej wydzieliny uniósł się w górę wir drobnych szczątków ciał stałych, rozkruszonych odłamków ziemskiej skorupy: nietłukące szyby, stalowe blachy, materiały termoizolacyjne, wessane przyciąganiem Księżyca, tworzyły coś na kształt karuzeli ziarenek piasku.
– Niewielkie straty – oświadczyła Sibyl – i tylko powierzchniowe. Zdołamy załatać ubytki w krótkim czasie. To zrozumiałe, że złowienie satelity ma swoje koszty, ale jest opłacalne, bez dwóch zdań.
Właśnie wtedy dobiegł nas pierwszy odgłos spadających na Ziemię księżycowych meteorytów: rozległo się głośne „plask!”; był to huk ogłuszający, a zarazem paskudnie miękki, i nie pozostał odosobniony, lecz zapoczątkował całą serię eksplodujących klaśnięć, miodowych, ostrych strumieni, które zewsząd spływały. Zanim oczy nauczyły się postrzegać to wszystko, upłynęło trochę czasu: a prawdę powiedziawszy, ja sam się ociągałem, spodziewając się, że odłamki Księżyca będą się świecić; tymczasem Sibyl już je dostrzegła i komentowała tym swoim lekceważącym tonem, ale zarazem z niezwykłą pobłażliwością:
– Miękkie meteoryty, zastanawiam się, czy kiedykolwiek coś takiego widziano, księżycowe wydzieliny... ale to ciekawe... na swój sposób...
Jeden z meteorytów zawisł na metalowej siatce ogrodzenia, która ugięła się pod jego ciężarem, i rozlał się na ziemi, z miejsca się z nią zespalając, a ja zacząłem pojmować, co się dzieje, czyli zacząłem łowić doznania, które pozwoliłyby mi zobrazować to, co miałem przed oczami, i wtedy dostrzegłem inne, mniejsze plamy, rozsiane na kafelkach podłogi: było to coś jakby błoto z kwaśnego śluzu, który wnikał w warstwy gleby, czy coś w rodzaju roślinnego pasożyta, którego klejowata miazga przyswajała wszystko, czego on dotknął, czy też była to surowica, w której gromadziły się kolonie wirujących i żarłocznych mikroorganizmów, albo trzustka pocięta na kawałki, która chciała się zrosnąć, otwierając niczym przyssawki komórki swoich rozkrojonych brzegów, albo...
Miałem ochotę zamknąć oczy i nie mogłem; ale kiedy usłyszałem głos Sibyl, która mówiła: – Pewnie, dla mnie to też ohyda, ale jeżeli pomyślisz, że nareszcie nie ma wątpliwości, że Ziemia jest inna i jest nadrzędna, a my jesteśmy po jej stronie, sądzę, że na chwilę możemy się w tym czymś pogrążyć, bo przecież... – Odwróciłem się do niej gwałtownie. Miała usta otwarte w uśmiechu, jakiego nigdy dotąd u niej nie widziałem: uśmiechu zwilgotniałym, trochę zwierzęcym...
Uczucie, jakiego doznałem, widząc ją taką, zmieszało się ze strachem, wywołanym niemal równocześnie przez upadek wielkiej księżycowej połaci, tej, która zatopiła i pochłonęła nasz cottage i całą ulicę, i willowe przedmieście, i wielką część hrabstwa, dusząc je w jednym gorącym i miodowym uścisku. Drążąc przez całą noc księżycową masę, zdołaliśmy na powrót ujrzeć jasność. Świtało; nawałnica meteorytów ustała; Ziemia wokół nas była nie do poznania, pokryta grubą warstwą błota, rojną od zielonych drobnoustrojów i wykluwających się organizmów. Po naszych dawnych ziemskich substancjach nie został nawet ślad. Księżyc oddalał się na niebie, blady, on także nierozpoznawalny: wytężywszy oczy, można go było dostrzec, jak sunie, pokryty gęstą warstwą skorup i odłamków, i okruchów, lśniących, ostrych, nieskazitelnych.
Dalszy ciąg jest dobrze znany. Po upływie setek tysięcy stuleci próbujemy przywrócić Ziemi jej niegdysiejszy naturalny wygląd, odbudowując jej pierwotną ziemską skorupę z plastiku i cementu, i blachy, i szkła, i emalii, i dermy. Ale daleko nam do tego. Nie wiadomo, jak długo jeszcze będziemy skazani na nurzanie się w odchodach Księżyca, przegniłych od chlorofilu i soków gastrycznych, i rosy, i tłuszczu nawozów azotowych, i śmietany, i łez. Tyle nam jeszcze brakuje do zespolenia gładkich i prostych płyt pierwotnego pancerza Ziemi, które miałoby służyć usunięciu – a przynajmniej ukryciu – obcych i wrogich substancji narzutowych. Obecne materiały, produkty skażonej Ziemi, byle jak scalone, daremnie usiłują naśladować tamte niezrównane substancje.
Mówi się, że niezawodne ówczesne surowce można znaleźć tylko na Księżycu, bezużyteczne i leżące odłogiem, i że warto by się tam wybrać choćby po to, aby je odzyskać. Nie chciałbym odgrywać roli tego, kto zawsze mówi rzeczy przykre, ale dobrze wiemy, w jakim stanie jest obecnie Księżyc, narażony na kosmiczne burze, całkiem dziurawy, skorodowany, zużyty. Jadąc tam, doznalibyśmy tylko zawodu, widząc, że i nasze ówczesne surowce – przyczyna i dowód ziemskiej wyższości – to rzeczy pośledniego gatunku, nietrwałe, niezdatne nawet na złom. Dawniej bym się pilnował, żeby ukrywać przed Sibyl podejrzenia tego rodzaju. Ale co takiego mogłaby mi powiedzieć teraz Sibyl – gruba, rozczochrana, leniwa, łasa na ciasteczka z kremem?
W historii ewolucji ptaki pojawiły się względnie późno, kiedy istniały już wszystkie pozostałe grupy królestwa zwierząt. Przodek Ptaków – a przynajmniej pierwszy ptak, po którym paleontologowie odnaleźli ślady – Archaeopteryx (odznaczający się jeszcze właściwościami Gadów, od których pochodzi), sięga korzeniami czasów jury, epoki, która nastała dziesiątki milionów lat po pojawieniu się pierwszych Ssaków. To absolutny wyjątek w trybie pojawiania się grup zwierząt, których kolejność odpowiadała etapom ewolucji.
W tamtych dniach nie oczekiwaliśmy żadnych niespodzianek – mówił Qfwfq – było jasne, jak sprawy potoczą się dalej. Kto był, ten był, musieliśmy to załatwić między sobą: kto z nas zajdzie najdalej, kto zostanie tam, gdzie jest, kto nie zdoła przetrwać. Wybór miał się dokonać w obrębie ograniczonej liczby możliwości.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.