Nasi przodkowie - Italo Calvino - ebook + książka

Nasi przodkowie ebook

Italo Calvino

4,8
54,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po raz pierwszy po polsku w jednym tomie i pod wspólnym tytułem "Nasi przodkowie". "Chciałbym, żeby można było patrzeć na te nowele jak na drzewo genealogiczne przodków współczesnego człowieka”, pisał Calvino. Przedstawiamy trzy fascynujące powieści:
"Wicehrabia przepołowiony" to parafraza siedemnastowiecznej powieści - w przewrotny sposób przedstawiająca wieczną dwoistość ludzkiej natury i karkołomne konsekwencje, jakie ze sobą niesie; "Baron drzewołaz" jest historią chłopca, który w geście buntu przeciwko rygorom wychowania wszedł na drzewo i już z niego nie zszedł; "Rycerz nieistniejący" to splatająca wątki tradycji karolińskiej i arturiańskiej opowieść o miłości i zazdrości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 621

Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

I nostri antenati

(Il visconte dimezzato / Il barone rampante / Il cavaliere inesistente)

Projekt okładki i stron tytułowych

Łukasz Piskorek

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Maciej Korbasiński, Renata Kuk, Małgorzata Denys

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

I nostri antenati

Copyright © The Estate of Italo Calvino, 2002

All rights reserved

Copyright© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024

Copyright © for the Polish translation by The Estate of Barbara Sieroszewska

Wydanie 1 w tej edycji, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01, e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-857-7

Wicehrabia przepołowiony

I

Toczyła się wojna z Turkami. Wicehrabia Medardo di Terralba, mój wuj, jechał konno przez czeską równinę do obozu wojsk chrześcijańskich. W ślad za nim podążał giermek imieniem Curzio.

Nisko nad ziemią polatywały bociany, ich białe stada pruły mgliste, nieruchome powietrze.

– Skąd tyle bocianów? – Medardo zapytał Curzia – dokąd one tak lecą?

Mój wuj był tam świeżym przybyszem, dopiero co się zaciągnął, chcąc w ten sposób zjednać sobie pewnych książąt, naszych sąsiadów, zaangażowanych w tę wojnę. Zaopatrzył się w konia i giermka w ostatnim zamku, który jeszcze był w rękach chrześcijańskich, i miał stawić się teraz w kwaterze cesarskiej.

– Lecą na pola bitewne – odpowiedział ponuro giermek. – Będą nam towarzyszyły przez całą drogę.

Wicehrabia Medardo wiedział, że w tamtych okolicach przelot bocianów uważany jest za szczęśliwą wróżbę. Chciał więc okazać, że cieszy się z ich widoku. Mimo woli jednak czuł się jakoś nieswojo.

– Cóż może zwabiać te ptaki na pola bitew, Curzio? – zapytał.

– Teraz i one także jedzą ludzkie mięso – odparł giermek – odkąd nieurodzaje wyjałowiły pola, a susza wypiła rzeki. Wszędzie, gdzie leżą trupy, bociany, flamingi i czaple zastąpiły teraz kruki i sępy.

Mój wuj był wówczas w okresie pierwszej młodości, a jest to wiek, w którym różnorodne uczucia łączą się często w jeden poryw, niepodzielone jeszcze na dobro i zło; wiek, w którym każde nowe doświadczenie, nawet makabryczne i okrutne, pulsuje gorącym ukochaniem życia.

– A kruki? A sępy? – zapytał. – A inne drapieżne ptaki? Gdzież się podziały? – Pobladł, ale jego oczy iskrzyły się zapałem.

Giermek był czarniawym, wąsatym żołnierzem, który nigdy nie podnosił oczu.

– Najadły się tyle trupów zadżumionych, że same wyginęły od dżumy – i wskazał kopią na czarną gęstwinę czegoś, co przy uważniejszym spojrzeniu okazało się nie zaroślami, lecz splątaną masą piór i wyschniętych szponiastych łap drapieżców.

– I nie wiadomo, który pierwszy skonał, ptak czy człowiek, który z nich się rzucił na drugiego, by go rozszarpać – rzekł Curzio.

Uciekając przed zarazą, która dziesiątkowała ludność, całe rodziny wędrowały w pola i tam dopadała je śmierć. W stosach szkieletów, zalegających wyjałowioną równinę, znajdowały się zwłoki mężczyzn i kobiet, nagie, zniekształcone guzami i – rzecz w pierwszej chwili niepojęta – opierzone: jak gdyby z ich wychudłych kończyn i żeber wyrosły czarne pióra i skrzydła. Były to ścierwa sępów, pomieszane z ludzkimi szczątkami.

Teren wokół jeźdźców nosił coraz więcej śladów stoczonych tam bitew. Posuwali się coraz wolniej, konie wzbraniały się, kręciły łbami, stawały dęba.

– Co się dzieje z naszymi końmi? – odezwał się Medardo.

– Panie – odrzekł giermek – nic tak nie mierzi koni jak odór ich własnych flaków.

Rzeczywiście, szlak, którym jechali, usiany był końskimi ścierwami; leżały bądź na grzbiecie, z kopytami sterczącymi ku niebu, bądź też na brzuchu, z pyskiem zarytym w ziemię.

– Tyle padłych koni w jednym miejscu, Curzio? – zdumiewał się Medardo.

– Kiedy koń czuje, że mu rozdarto brzuch – wyjaśnił giermek – stara się zatrzymać swoje wnętrzności. Jedne kładą się brzuchem na ziemi, inne przewracają się na grzbiet, żeby im jelita nie wypływały. Ale śmierć nie przepuszcza ni jednym, ni drugim.

– Czyżby na tej wojnie ginęły głównie konie?

– Tureckie bułaty zdają się specjalnie stworzone do rozpruwania końskich brzuchów. Trochę dalej napatrzy się pan i ludzkich trupów. Najpierw przychodzi kolej na konie, na jeźdźców potem. Ale otóż i obóz.

Na horyzoncie widać już było stożkowate czuby co wyższych namiotów, sztandary wojsk cesarskich i dymy ognisk.

Pędząc w galopie, widzieli, że trupy poległych w ostatniej bitwie zostały zebrane i pogrzebane. Gdzieniegdzie tylko można było dostrzec jakąś odrąbaną kończynę, zwłaszcza usiane były te ścierniska uciętymi palcami.

– Co krok to jakiś palec wskazuje nam drogę – odezwał się mój wuj Medardo. – Co to znaczy?

– Niech im Bóg odpuści; żywi ucinają palce poległym, żeby im zrabować pierścienie.

– Kto idzie? – zabrzmiał głos wartownika w kaftanie okrytym pleśnią i porostami, niby kora drzewa od północnej strony.

– Niech żyje święta korona cesarska! – wykrzyknął Curzio.

– I śmierć sułtanowi! – rzucił w odzewie wartownik. – Ale proszę was, jak staniecie w dowództwie, powiedzcie im tam, żeby nareszcie przysłali mi zmianę, bo zaczynam tu już zapuszczać korzenie!

Konie rwały teraz szybkim cwałem, uciekając przed chmarami much, które bzycząc, unosiły się dokoła obozu, nad pagórkami ekskrementów.

– Odchody wielu mężnych wojów – zauważył Curzio – leżą jeszcze na ziemi, choć oni sami są już w niebie – tu przeżegnał się.

Przed wejściem do obozu ciągnął się rząd baldachimów, a rozsiadłe pod nimi tłuste, kędzierzawe kobiety w długich brokatowych szatach, ale o nagich piersiach, powitały przybyszów okrzykami i sprośnym śmiechem.

– To namioty kurtyzan – rzekł Curzio. – Żadne wojsko nie ma takich urodziwych jak nasze.

Mój wuj jechał dalej, ale wciąż odwracał głowę, przypatrując się tym kobietom.

– Radzę uważać, panie – dodał giermek – są takie brudne i plugawe, że nawet Turcy nie chcą ich w jasyr. Teraz już nie tylko pełno mają wszy, pluskiew i kleszczy, ale nawet skorpiony i drobne jaszczurki na nich się gnieżdżą.

Przejechali przed frontem baterii polowych. Pod wieczór artylerzyści gotowali sobie zupę z wody i rzepy na spiżowych lufach moździerzy i armat, rozpalonych całodzienną kanonadą.

Nadciągały wozy pełne ziemi, którą artylerzyści przesiewali przez sita.

– Zaczyna już brakować prochu strzelniczego – wyjaśnił Curzio – ale ziemia na pobojowiskach jest nim tak przesycona, że przy dobrych chęciach można z niej uzbierać coś niecoś do nabojów.

Dalej były pomieszczenia kawalerii, gdzie w chmarach much uwijali się weterynarze, reperując poharataną skórę czworonogów za pomocą szwów, owijania, plastrów maczanych we wrzącej smole, przy czym wszystko rżało i wierzgało, pacjenci i lekarze.

Dalej na dużej przestrzeni rozlokowana była piechota. Zachodziło słońce, przed każdym namiotem siedzieli żołnierze z bosymi stopami zanurzonymi w cebrzykach z ciepłą wodą. Ponieważ przywykli do niespodziewanych alarmów w dzień czy w nocy, nawet podczas moczenia nóg mieli hełmy na głowach i piki zaciśnięte w rękach. W wyższych, ozdobnie udrapowanych namiotach oficerowie pudrowali sobie pachy i wachlowali się leniwie koronkowymi wachlarzami.

– Nie robią tego przez zniewieściałość – powiedział Curzio – przeciwnie: chcą przez to okazać, że wśród trudów żołnierskiego życia czują się zupełnie swobodnie.

Wicehrabia di Terralba został niezwłocznie zaproszony przed oblicze cesarza. W swoim namiocie, całym w kobiercach i trofeach, monarcha studiował na mapach plany przyszłych bitew. Stoły zarzucone były mapami, a cesarz wbijał w nie szpilki, biorąc je z poduszeczki, którą trzymał w pogotowiu jeden z marszałków. Mapy były tak gęsto upstrzone szpilkami, że nikt już nie mógł nic zrozumieć i po to, by cokolwiek odczytać, trzeba było wyjmować szpilki i wbijać je potem na nowo. Chcąc mieć przy tym nieustannym wbijaniu i wyjmowaniu wolne ręce, zarówno cesarz, jak marszałkowie trzymali szpilki w ustach i mogli się porozumiewać jedynie za pomocą pomruków.

Na widok młodzieńca składającego przed nim niski ukłon monarcha wydał pomruk pytający i spiesznie wyjął szpilki z ust.

– Rycerz świeżo przybyły z Italii, Najjaśniejszy Panie – przedstawiono go – wicehrabia di Terralba, potomek jednego z najznakomitszych rodów prowincji genueńskiej.

– Mianuję go niezwłocznie porucznikiem.

Mój wuj zadzwonił ostrogami, stając na baczność, a cesarz uczynił ramieniem szeroki, władczy gest, tak że wszystkie mapy zwinęły się same w rulony i jedna po drugiej pospadały na ziemię.

Tej nocy, mimo zmęczenia, Medardo długo nie mógł zasnąć. Przechadzał się tam i na powrót przed swoim namiotem, słyszał nawoływanie wart, rżenie koni i urywane słowa, bełkotane we śnie przez żołnierzy. Patrzył w rozgwieżdżone czeskie niebo i rozmyślał o swoim nowym stopniu wojskowym, o jutrzejszej bitwie, o dalekiej ojczyźnie, o szumie trzcin nad strugami. Ale w sercu jego nie było ani tęsknoty, ani wątpliwości czy bojaźni. Dla niego wszystko było jeszcze całe, zwarte i niepodlegające dyskusji i on sam również był taki. Gdyby mógł przewidzieć straszliwy los, jaki go czekał, kto wie, może i to nawet wydałoby mu się naturalne i nieuniknione, mimo bólu, jakiego musiałby doznać. W ciemności zwracał spojrzenie ku temu punktowi horyzontu, gdzie, jak wiedział, znajdował się obóz nieprzyjacielski, i skrzyżowawszy na piersi ramiona, dłońmi przyciskał barki, z radosnym poczuciem realności rzeczy dalekich i różnorodnych oraz swojej własnej wśród nich obecności. Czuł, jak krew, płynąca w tej okrutnej wojnie tysiącem strumyków, dosięga i jego, i pozwalał jej zraszać swoje stopy, nie doznając przy tym ani zaciekłości, ani litości.

II

Bitwa rozpoczęła się punktualnie o godzinie dziesiątej rano. Z wysokości siodła porucznik Medardo obejmował wzrokiem całość hufców chrześcijańskich, gotowych do ataku, i wystawiał twarz na powiewy czeskiego wiatru niosącego woń kurzu, która nasuwała myśl o zapylonym gumnie.

– Nie, proszę się nie oglądać, panie – wykrzyknął Curzio, który, w randze sierżanta, stał u jego boku. I chcąc usprawiedliwić te zuchwałe słowa, dodał cicho: – Mówią, że to przynosi nieszczęście przed bitwą.

W rzeczywistości obawiał się, żeby wicehrabia nie stracił otuchy, kiedy spostrzeże, że całe wojsko chrześcijańskie to niemal ten jeden jedyny hufiec, a odwody składają się zaledwie z paru oddziałów pośledniej piechoty.

Jednak mój wuj patrzył daleko przed siebie, na chmurę nadciągającą od horyzontu, i myślał: „Ta oto chmura to Turcy, prawdziwi Turcy, a ci tu, obok mnie, to weterani chrześcijaństwa, a ten dźwięk trąby, który właśnie rozbrzmiewa, to hasło do ataku, pierwszego ataku w moim życiu, a ten ryk i wstrząs, i ten pocisk, który zarył się w ziemi, na co z leniwą obojętnością spoglądają weterani i ich konie – to kula armatnia, pierwsza nieprzyjacielska kula, jaką oglądam. Niechby nie nadszedł nigdy dzień, w którym będę musiał sobie powiedzieć: A oto jest ostatnia”.

Z dobytą szpadą pędził galopem przez równinę, śledząc wzrokiem sztandar cesarski, który to znikał, to ukazywał się znowu pośród dymów, podczas gdy pociski chrześcijańskie huczały w powietrzu nad jego głową, a nieprzyjacielskie szczerbiły już front, wzbijając snopy rozpryskującej się w powietrzu ziemi. „Zobaczę Turków! – myślał – zobaczę Turków!” Nic tak nie cieszy mężczyzny jak posiadanie wrogów i możność przekonania się, czy są właśnie tacy, jakimi ich widział w wyobraźni.

Ujrzał ich, tych Turków. Pędziło ich właśnie ku niemu dwóch, na koniach w bitewnych czaprakach. Mieli okrągłe tarcze skórzane i kaftany w czarne i szafranowe pasy. Widział ich turbany, twarze koloru oliwy i wąsy takie same jak u pewnego człowieka w Terralbie, zwanego Miché Turkiem. Jeden z dwóch Turków padł trupem, drugiego także ktoś zabił. Ale już pędziło mnóstwo innych i wrzała walka na białą broń. Zobaczyć dwóch Turków to ostatecznie to samo, co zobaczyć ich wszystkich. Ci dwaj byli przecież także żołnierzami i wszystko, co mieli na sobie, należało do inwentarza armii. Twarze ich były ogorzałe i harde jak twarze chłopów. Co się tyczy oglądania, to można rzec, że już ich Medardo obejrzał; mógł spokojnie wrócić do nas, do Terralby, i zdążyć na przelot przepiórek. On jednak został na wojnie. Pędził, uskakując przed ciosami bułatów, aż natknął się na Turka zupełnie niziutkiego, pieszego, i zarąbał go. A skoro raz już się przekonał, jak to się robi, popędził szukać następnego, na koniu, i źle uczynił. Bo niebezpieczni byli właśnie ci mali. Wślizgiwali się pod konie i krzywymi szablami rozpruwali im brzuchy.

Koń Medarda zatrzymał się na szeroko rozkraczonych nogach. – Co robisz? – zawołał wicehrabia.

Nadjechał Curzio, wskazując ręką ku dołowi: – Proszę spojrzeć tutaj. – Wnętrzności konia zwisały już do ziemi. Biedne zwierzę popatrzyło w górę, na pana, potem schyliło łeb, jakby chciało szczypać własne jelita niby trawę, ale to był tylko ostatni poryw heroizmu: biedak osunął się na ziemię i skonał. Medardo di Terralba został bez wierzchowca.

– Proszę wziąć mego konia, poruczniku – rzekł Curzio, ale nie zdołał go podać, gdyż sam spadł, przeszyty strzałą turecką, a uwolniony koń uciekł.

– Curzio! – wykrzyknął wicehrabia i pochylił się nad jęczącym na ziemi giermkiem.

– Nie warto troszczyć się o mnie, panie – przemówił giermek. – Miejmy nadzieję, że w lazarecie jest jeszcze grappa. Każdemu rannemu należy się czarka.

Mój wuj Medardo rzucił się w wir walki. Losy bitwy wyglądały niepewnie. W zamęcie wydawało się, że zwyciężają chrześcijanie. W każdym razie przerwali szyki tureckie i okrążyli niektóre pozycje. Wuj razem z innymi rycerzami dotarł do samych baterii nieprzyjacielskich, a Turcy przesuwali je, chcąc mieć chrześcijan w zasięgu ognia. Właśnie dwóch tureckich artylerzystów obracało mozolnie armatę na kołach. Powolni w ruchach, brodaci, w długich do ziemi kaftanach, wyglądali na astronomów. Wuj powiedział sobie: „Zaraz się z nimi rozprawię”. Pełen zapału a niedoświadczony, nie wiedział, że do armaty należy się zbliżać tylko z boku albo z tyłu. Rzucił się wprost ku wylotowi lufy, z dobytą szpadą, pewien, że napędzi stracha tym astronomom. Ale oni posłali mu pocisk prosto w pierś. Medardo di Terralba wyleciał w powietrze.

Wieczorem, po zaprzestaniu walki, dwa wozy wyjechały na pobojowisko, by zebrać ciała chrześcijan. Jeden wóz przeznaczony był dla rannych, drugi dla zabitych. Pierwsze rozpoznanie odbywało się więc na polu bitwy: „Tego ja zabieram, a tego ty”. Tam, gdzie wydawało się, że jest jeszcze coś do uratowania, kładziono ciało na wóz rannych; tam, gdzie były już tylko poszarpane strzępy, zbierano je na wóz trupów, by po chrześcijańsku je pochować; a jeśli szczątki nie przypominały już nawet trupa, zostawiano je na żer bocianom. W tamtych właśnie dniach, zważywszy na wciąż wzrastające straty, zarządzono, że rannych ma być więcej niż trupów. Zatem i to, co zostało z Medarda, uznano za rannego i złożono na odpowiednim wozie.

Druga selekcja następowała w lazarecie. Po każdej bitwie szpital połowy przedstawiał widok jeszcze straszliwszy niż bitwa sama. Na ziemi ciągnęły się długim szeregiem nosze z tymi nieszczęśnikami, a dokoła nich uwijali się lekarze, wyrywając sobie nawzajem z rąk cęgi, piły, igły, amputowane kończyny i kłębki nici. Trup nie trup, z każdym próbowano wszystkiego, by mu przywrócić życie. Tu się upiłuje, tam zeszyje, tam znów zatka jakąś dziurę; żyły nicowano jak rękawiczki i upychano na miejsce, a choć więcej w nich było nici niż krwi, to bądź co bądź były połatane. Kiedy pacjent umarł, wszystko, co miał w dobrym stanie, służyło do sztukowania innych. I tak dalej. Najgorsza sprawa była z jelitami: skoro raz się wywlokły, nie sposób było zwinąć ich należycie i upakować, gdzie trzeba.

Ściągnięto przykrycie i ciało wicehrabiego okazało się straszliwie okaleczone. Brakowało mu nie tylko ręki i nogi, ale i tego wszystkiego, co między nimi powinno się znajdować – połowa klatki piersiowej i brzucha – zostało unicestwione wystrzałem armatnim, oddanym z bliska. Z głowy pozostało jedno oko, jedno ucho, jeden policzek, pół nosa, pół ust, pół podbródka i pół czoła; z drugiej połowy – tylko papka. Krótko mówiąc, ocalała jedna połowa, prawa, zresztą w doskonałym stanie, bez jednego draśnięcia poza gigantyczną raną, która oddzielała ją od rozpryśniętej zapewne w drobny mak połowy lewej.

Lekarze byli zachwyceni. „Ach, co za wspaniały przypadek! Jeżeli ranny w międzyczasie nie umrze, można by spróbować uratować mu życie”. I zabrali się do niego z zapałem, podczas gdy niejeden żołnierz z przestrzelonym ramieniem umierał, biedaczysko, z posocznicy. Szyli, przymierzali, smarowali maściami: kto wie, co jeszcze robili. Faktem jest, że nazajutrz wuj otworzył jedyne oko i połowę ust, rozdął nozdrze i odetchnął. Żelazny organizm Terralbów przetrzymał. Medardo żył, przepołowiony.

III

W czasie gdy wuj powrócił do Terralby, miałem siedem czy osiem lat. Stało się to wieczorem, w ciemności; był październik i niebo zaciągnięte chmurami. Tego dnia mieliśmy winobranie i pomiędzy rzędami winorośli widzieliśmy na szarym tle morza przybliżające się żagle statku, na którym powiewała cesarska bandera. W tym czasie, ilekroć zbliżał się jakikolwiek statek, mówiono: „Otóż i mastro Medardo powraca”; nie dlatego, żebyśmy z niecierpliwością wyczekiwali jego powrotu, ale ot, tak, żeby mieć na co czekać. Tym razem odgadliśmy rzeczywiście, a zupełnej pewności nabraliśmy wieczorem, kiedy młody parobek, zwany Fiorifiero, stojąc wysoko w kadzi do wyciskania winogron, zawołał: „Oo, tam!” – było już prawie zupełnie ciemno i w głębi doliny wyraźnie migały światełka pochodni, sunące szeregiem wzdłuż stromej górskiej dróżki; a w końcu, kiedy światełka przebyły most, dostrzegliśmy ludzi niosących lektykę. Nie było wątpliwości: to wicehrabia wracał z wojny.

Wieść o tym w mig rozeszła się po dolinach; na dziedzińcu zamkowym tłumnie zgromadzili się domownicy, służba folwarczna, robotnicy pracujący przy winobraniu, pasterze, zbrojni. Nie pokazał się tylko ojciec Medarda, stary wicehrabia Aiolfo, mój dziadek, który od dawna już nie schodził nawet na dziedziniec. Znużony sprawami tego świata, zrzekł się przywilejów swego tytułu na rzecz jedynego syna, nim jeszcze ten wyruszył na wojnę. W ostatnich czasach pasja, jaką zawsze żywił do ptaków, których mnóstwo hodował w zamku w ogromnej ptaszarni, opanowała go do tego stopnia, że kazał nawet przenieść do ptaszarni swoje łóżko, zamknął się tam i nie wychodził ani dniem, ani nocą. Jedzenie podawano mu, razem z pokarmem dla ptaków, poprzez pręty klatki, Aiolfo zaś dzielił się wszystkim ze swoimi ulubieńcami. Długie godziny spędzał, gładząc grzbiety bażantów czy turkawek w oczekiwaniu na powrót syna z wojny.

Nigdy dotychczas nie widziałem na dziedzińcu naszego zamku tylu osób naraz: dawno minęły znane mi tylko ze słyszenia czasy wesołych festynów i lokalnych wojen między sąsiadami. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak bardzo zrujnowane są mury i wieże, jaki błotnisty jest ten dziedziniec, gdzie zwykliśmy karmić zielskiem kozy i napełniać koryto świniom. Teraz, czekając, wszyscy zebrani rozprawiali o tym, w jakim stanie wicehrabia Medardo powraca do domu; dawno już doszła nas wieść o ciężkich ranach, jakie zadali mu Turcy, nikt jednak nie wiedział dokładnie, czy jest okaleczony, czy chory, czy tylko zeszpecony bliznami; a teraz, na widok lektyki, snuliśmy najgorsze przypuszczenia.

Oto już lektykę postawiono na ziemi i w ciemnym jej wnętrzu mignął błysk oka. Stara piastunka Sebastiana porwała się ku lektyce, ale z ciemności wysunęła się ręka i stanowczym gestem wzbroniła jej zbliżenia. Ujrzeliśmy, jak ciało w lektyce wykonuje jakieś kanciaste, konwulsyjne ruchy, i przed naszymi oczyma Medardo di Terralba zeskoczył na ziemię, wsparty na kuli. Czarna opończa z kapturem okrywała go od głowy aż do ziemi; z prawej strony odrzucona była do tyłu, odsłaniając połowę twarzy i postaci, ciasno przywartą do kuli, podczas gdy lewa strona skrywała się w obszernych fałdach.

Stał i patrzał na nas, a my tworzyliśmy krąg dokoła niego i nikt nie odzywał się ani słowem; lecz może tym swoim nieruchomym okiem wcale na nas nie patrzył: chciał tylko nas odpędzić.

Silniejszy podmuch wiatru przyleciał od morza i nadłamana gałąź drzewa figowego wydała jęk. Opończa mego wuja zakołysała się, wiatr wydął ją na kształt żagla i zdało się nam, że przenika na wskroś jego ciało, a raczej że tego ciała wcale nie ma i płaszcz jest pusty niby szata upiora. Kiedyśmy się uważnie przyjrzeli, zobaczyliśmy, że płaszcz przylega doń jak chorągiew do drzewca, a drzewcem tym jest bark, ręka, bok i noga – to wszystko, co wspierało się o kulę; reszta nie istniała.

Kozy przyglądały się wicehrabiemu nieruchomym, pozbawionym wyrazu wzrokiem, każda w innej pozie, ale wszystkie ciasno stłoczone, tak że ich grzbiety tworzyły dziwny rysunek złożony z kątów prostych. Świnie, bystrzejsze i bardziej wrażliwe, uciekły z kwikiem, potrącając się brzuchami, a wtedy i my także nie potrafiliśmy już ukryć przerażenia.

– Synu mój! – wykrzyknęła piastunka Sebastiana, wznosząc ręce. – Biedactwo!

Mój wuj, podenerwowany wrażeniem, jakie na nas wywarł, wysunął naprzód koniec kuli i ruchem obrotowym, jak cyrkiel, ruszył ku drzwiom zamku. Ale na stopniach przed paradnym wejściem siedzieli z podwiniętymi nogami tragarze lektyki, półnagie draby ze złotymi kolczykami w uszach i częściowo ogolonymi głowami, z których wyrastał warkoczyk albo pasmo włosów niby grzebień. Podnieśli się, a jeden z warkoczykiem, wyglądający na ich przywódcę, powiedział:

– Czekamy na zapłatę, señor.

– Ile? – zapytał Medardo i zdawało się, że się roześmiał.

Człowiek z warkoczykiem odparł:

– Seńor wie, jaka jest cena za przeniesienie człowieka w lektyce...

Wuj wyciągnął z zanadrza sakiewkę i rzucił ją, brzęczącą, do stóp tragarza. Ten podniósł ją, zważył na dłoni i zawołał:

–Ależ to o wiele mniej od umówionej kwoty, señor!

Medardo, którego opończę uniósł nowy podmuch, powiedział:

–Połowa.

Minął tragarza, krótkimi podskokami swojej jedynej stopy przebył schody, wszedł przez szerokie rozwarte drzwi do środka, popchnął kulą jedno i drugie skrzydło, tak że zamknęły się z trzaskiem, po czym zatrzasnął małe wycięte w nich drzwiczki i zniknął nam z oczu.

Z wnętrza słychać było tylko jeszcze odgłos jego kroków – ciężkie stąpanie nogi na przemian ze stukiem kuli – wzdłuż korytarza wiodącego do skrzydła zamku, gdzie mieściły się prywatne pokoje wicehrabiego, a w końcu trzask drzwi i zgrzyt zasuwanego rygla.

Za kratą ptaszarni ojciec czekał nadejścia syna. Ale Medardo nie zajrzał nawet, żeby go powitać: zamknął się w swoich pokojach, sam, nie pokazał się nikomu, nie odpowiadał nawet na pukanie piastunki Sebastiany, która długo stała pod drzwiami, użalając się nad nim.

Stara Sebastiana była rosłą niewiastą czarno ubraną, w czarnej chuście na głowie, o twarzy rumianej i bez jednej zmarszczki, jeśli nie liczyć fałdy, zakrywającej niemal jej oczy; wykarmiła ona swoim mlekiem wszystkie dzieci w rodzinie Terralba, kładła się do łóżka ze wszystkimi dorosłymi mężczyznami w tej rodzinie, wszystkim zmarłym zamykała oczy. A teraz krążyła tam i na powrót krużgankami, pomiędzy jednym a drugim samotnikiem, i nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby im przyjść z pomocą.

Nazajutrz, ponieważ Medardo nadal nie dawał znaku życia, zabraliśmy się znowu do pracy przy winobraniu, ale bez zwykłej wesołości, a w winnicach nie mówiło się o niczym innym, tylko o jego nieszczęsnym losie, nie dlatego, iżby nam tak bardzo leżał na sercu, ale że temat był podniecający i tajemniczy. Tylko Sebastiana-piastunka została w zamku, uważnie nasłuchując każdego szmeru.

Stary Aiolfo, jak gdyby przewidując, że syn powróci taki smutny i dziki, zawczasu już przyuczył jednego z najulubieńszych swoich ptaków, dzierzbę gąsiorka, żeby fruwał aż do skrzydła zamku, gdzie mieściły się pokoje Medarda, wówczas puste, i wchodził przez okienko do środka. Tego ranka starzec otworzył dzierzbie drzwiczki, śledził jej lot aż do okna syna, po czym zajął się karmieniem srok i sikorek, naśladując ich świergoty.

Niebawem usłyszał głuchy odgłos przedmiotu ciśniętego z rozmachem o okiennicę. Wychylił się z okna i na gzymsie ujrzał swoją dzierzbę martwą. Starzec podniósł ją ostrożnie i trzymając ptaszka w obu dłoniach, zobaczył, że skrzydełko ma wyłamane, tak jak gdyby ktoś usiłował mu je wyrwać, jedna nóżka była przetrącona i jak gdyby zmiażdżona palcami, oko wyłupione. Starzec przycisnął dzierzbę do piersi i zapłakał.

Tegoż dnia położył się do łóżka i domownicy przez pręty ptaszarni widzieli, że jest z nim bardzo źle. Ale nikt nie mógł tam wejść i o niego zadbać, gdyż zamknął się wewnątrz, a klucz schował. Nad jego łóżkiem fruwały ptaki. Odkąd się położył, wszystkie latały bez przerwy, nie przysiadając ani na chwilę i bijąc niespokojnie skrzydłami.

Następnego ranka piastunka, zbliżywszy się do prętów klatki, zobaczyła, że wicehrabia Aiolfo nie żyje. Wszystkie ptaki obsiadły jego łóżko, niby pień drzewa unoszący się na powierzchni morza.

IV

Po śmierci ojca Medardo zaczął wychodzić z zamku. Pierwsza spostrzegła to, jak zwykle, Sebastiana, znalazłszy pewnego ranka drzwi otwarte i pokoje puste. Rozesłano służbę po okolicy, aby szukała śladów wicehrabiego. Przebiegając pod gruszą, którą poprzedniego dnia widzieli obwieszoną późnym, niedojrzałym jeszcze owocem, jeden z pachołków wykrzyknął:

– Popatrzcie w górę!

Spojrzeli na gruszki rysujące się wyraźnie na tle szarzejącego nieba i ogarnęło ich przerażenie. Bo ani jeden owoc nie był cały, na ogonkach wisiały same tylko połówki przecięte równiutko wzdłuż: z każdej gruszki pozostała tylko prawa połówka (albo lewa, zależnie, z której strony drzewa się patrzyło), a drugie połowy zniknęły, odcięte czy może odgryzione.

– Wicehrabia przeszedł tędy! – powiedzieli słudzy. – Z pewnością po tylu dniach spędzonych w zamknięciu bez jedzenia, tej nocy poczuł głód i wdrapał się na pierwsze spotkane drzewo, żeby najeść się gruszek.

Trochę dalej spostrzegli na kamieniu połowę żaby, która, dzięki szczególnej właściwości żab, żyła jeszcze i próbowała skakać.

– Jesteśmy na właściwym tropie! – powiedzieli i ruszyli dalej w tym kierunku. Pobłądzili trochę, nie zauważywszy w liściach połowy melona, i musieli zawrócić, aż wreszcie go odkryli.

Idąc tak, przeszli z pól do lasu, gdzie napotkali prawdziwka przeciętego na pół, dalej był borowik szatański i tak dalej i dalej, idąc przez las, co krok spotykali grzyby sterczące na połowie nóżki z połową kapelusza. Wydawały się przecięte jednym ciosem noża, drugiej połowy nie było widać ani odrobiny. Były to rozmaite grzyby, purchawki, prawdziwe i fałszywe rydze; trujących mniej więcej tyle samo co jadalnych.

Podążając tym rozproszonym śladem, słudzy wyszli na łąkę, zwaną Polaną Mniszek, gdzie wśród traw lśnił stawek. Świtało i smukła sylwetka stojącego na brzegu stawu Medarda, spowitego w czarną opończę, odbijała się wyraźnie w wodzie, której powierzchnia usiana była grzybami – białymi, żółtymi czy brunatnymi jak leśna próchnica. Były to owe połówki grzybów, które on najwidoczniej zabrał z sobą i wysypał do stawu. Na przejrzystej tafli grzyby wydawały się całe, i wicehrabia wpatrywał się w nie. Słudzy, ukryci po drugiej stronie stawu, nie śmieli się odezwać i także przyglądali się pływającym grzybom, dopóki nie spostrzegli, że są to same dobre grzyby. A te trujące? Jeżeli nie wrzucił ich do stawu, to cóż z nimi zrobił? Słudzy wbiegli z powrotem w las. Nie musieli długo szukać, bo nieopodal spotkali na ścieżce chłopca z koszykiem, w którym leżały połówki grzybów, samych trujących.

Tym chłopcem byłem ja. Nocą bawiłem się samotnie w pobliżu Polany Mniszek; straszyłem samego siebie, wyskakując nagle zza drzew, kiedy zobaczyłem wuja kuśtykającego na swojej jedynej nodze po łące, w świetle księżyca, z koszykiem przewieszonym przez ramię.

– Witaj, wuju! – zawołałem; po raz pierwszy miałem okazję odezwać się do niego.

Wydawał się bardzo rad, że mnie widzi.

– Wybrałem się na grzyby – wyjaśnił mi.

– I nazbierałeś?

– Popatrz – powiedział wuj; usiedliśmy obaj nad brzegiem stawu. Zaczął przebierać grzyby, jedne wrzucał do wody, inne zostawiał w koszyku.

– Masz – powiedział, wręczając mi koszyk z przebranymi grzybami. – Usmaż je sobie.

Chciałem zapytać, dlaczego w koszyku jest każdego grzyba tylko połowa, ale zrozumiałem, że byłoby to niestosowne pytanie, więc podziękowałem i oddaliłem się. Właśnie szedłem do domu usmażyć grzyby, kiedy spotkałem tych parobków i dowiedziałem się, że wszystkie moje grzyby są trujące.

Sebastiana, usłyszawszy całą historię, powiedziała:

– Z Medarda została tylko zła połowa. I cóż to będzie z dzisiejszym sądem?

Tego dnia miał się odbyć sąd nad bandą rozbójników, pochwyconych dnia poprzedniego przez straże zamkowe. Rozbójnicy ci mieszkali na naszym terytorium, sądzić ich miał więc wicehrabia. Medardo siedział krzywo na sędziowskim krześle i gryzł paznokieć. Wprowadzono rozbójników zakutych w łańcuchy: hersztem bandy był młody Fiorifiero, ten sam, który depcząc winogrona w kadzi, pierwszy dostrzegł lektykę. Stawiła się też strona poszkodowana, grupka rycerzy toskańskich, udających się do Prowansji. Kiedy przejeżdżali przez nasze lasy, Fiorifiero ze swoją bandą napadł ich i ograbił. Fiorifiero bronił się, mówiąc, że ci rycerze dopuszczali się w naszych lasach kłusownictwa, on więc zatrzymał ich i rozbroił jako kłusowników; zajął się tym sam, widząc, że straże zamkowe nie robią tego, co do nich należy. Trzeba tu dodać, że w owych latach napady zbójeckie były bardzo częste, a sądy traktowały je pobłażliwie. Nasze zaś okolice były szczególnie dogodne po temu, by szerzył się tam bandytyzm, i zdarzało się nawet, zwłaszcza w czasach zamętu, że ktoś z naszej rodziny przyłączał się do zbójeckiej bandy. Nie mówiąc już o kłusownictwie, które zaliczało się do przestępstw najlżejszych.

Niemniej obawy Sebastiany-piastunki okazały się słuszne. Medardo skazał Fiorifiera i całą jego bandę na powieszenie, jako winnych rozboju. A ponieważ poszkodowani byli ze swojej strony winni kłusownictwa, skazał na szubienicę ich także. Na karę zasłużyli również strażnicy, ponieważ wkroczyli tak późno, że nie zdążyli przeszkodzić ani kłusownictwu, ani rabunkowi. Oni więc również dostali wyrok śmierci przez powieszenie.

Ogółem skazanych było około dwudziestu. Ten okrutny wyrok zaskoczył i zabolał nas wszystkich; nie tyle ze względu na szlachciców toskańskich, których nikt z nas nigdy przedtem nie oglądał, ile na rozbójników i straże, jako że wszyscy oni byli powszechnie lubiani. Mastro Pietrochiodo, siodlarz i cieśla, otrzymał rozkaz wzniesienia szubienicy, a był to rzemieślnik rzetelny i mądry, przykładający się do każdej roboty, jaką mu zlecono. Z wielką żałością, zwłaszcza że pośród skazańców było dwóch jego krewnych, zmajstrował szubienicę rozgałęzioną na kształt drzewa, której wszystkie powrozy podciągało się za pomocą jednej dźwigni; była to machina tak wielka i zmyślna, że można było na niej powiesić za jednym zamachem jeszcze więcej osób, niż ich skazano, z czego skorzystał wicehrabia, wieszając na dodatek dziesięć kotów, na przeplatankę – dwóch ludzi, jeden kot. Trupy ludzkie i kocie ścierwa wisiały, kołysząc się, przez trzy dni i z początku nikt nie miał odwagi patrzeć w tę stronę. Ale wkrótce wszyscy zaczęli dostrzegać, jaki w gruncie rzeczy imponujący przedstawiają widok, i nasz pogląd na tę całą sprawę nie był już taki jednolity, a w końcu nawet żałowaliśmy trochę, kiedy przyszło ich pozdejmować i rozmontować całą tę wspaniałą machinę.

V

Były to dla mnie szczęśliwe czasy. Wciąż buszowałem po lasach z doktorem Trelawneyem w poszukiwaniu skamieniałych skorup zwierzątek morskich. Doktor Trelawney był Anglikiem: w naszych stronach wylądował z rozbitego okrętu, siedząc okrakiem na beczce wina bordeaux. Przez całe życie był lekarzem okrętowym i odbywał długie i niebezpieczne podróże, niektóre z nich ze sławnym kapitanem Cookiem, ale nigdy nic na świecie nie widział, przebywał bowiem zawsze pod pokładem, grając w tryseta. Znalazłszy się, jako rozbitek, u nas, szybko przywykł do wina, zwanego cienkuszem, najbardziej cierpkiego i mętnego spośród miejscowych win; wkrótce nie mógł się już bez niego obejść, tak dalece, że nosił zawsze przy sobie pełną manierkę przewieszoną przez ramię. Został już w Terralbie jako nasz lekarz domowy, ale chorymi nie interesował się ani trochę. Natomiast jego odkrycia naukowe zmuszały go – i mnie z nim razem – do wałęsania się dniem i nocą po polach i lasach. Raz była to choroba świerszczy, trudna do dostrzeżenia, zważywszy, że dotykała jednego świerszcza na tysiąc, a i ten jeden nie ponosił z jej przyczyny większego szwanku; niemniej doktor Trelawney starał się odszukać wszystkich pacjentów i wynaleźć skuteczną metodę leczenia. Potem przerzucił się na szukanie pozostałości z czasów, kiedy nasze ziemie oblane były morzem; chodziliśmy wtedy na poszukiwanie kamyków i krzemieni, które, według twierdzeń doktora, były niegdyś rybami. Ostatnio wielką jego pasją były błędne ogniki. Pragnął wynaleźć sposób chwytania ich i utrwalania; w tym celu spędzaliśmy całe noce na myszkowaniu po naszym cmentarzu, czekając, aż nad którąś z porośniętych trawą mogił zajaśnieje nikłe światełko; wtedy usiłowaliśmy przywabić je ku sobie, pochwycić, nie dając mu zgasnąć, do którejś z wielu pułapek, jakie wypróbowywaliśmy kolejno; były to worki, oplatane butelki, gąsiory, szkandele, cedzaki. Doktor Trelawney urządził sobie mieszkanie w chałupie obok cmentarza, którą niegdyś zajmował grabarz, w tych dawnych czasach zbytku, wojen i epidemii, kiedy do tej funkcji trzymano specjalnego człowieka. Doktor założył tam swoją pracownię z mnóstwem ampułek rozmaitego kształtu do przechowywania ogników, siatek takich jak na ryby – do ich chwytania, alembików i tygli, z których pomocą przeprowadzał obserwacje, w jaki sposób z ziemi cmentarnej i trupich miazmatów rodzą się owe blade płomyczki. Ale nie należał do ludzi, którzy umieją skupić się długo na jednym przedmiocie; raptem rzucał wszystko, wychodził i zaczynaliśmy razem poszukiwanie jakichś nowych fenomenów natury.

Byłem wolny jak wiatr, nie miałem bowiem rodziców i nie zaliczałem się ani do kategorii służby, ani panów. Należałem do rodziny Terralba tylko na zasadzie późniejszego uznania, nie nosiłem rodowego nazwiska i nikt właściwie nie miał obowiązku wychowywania mnie. Moja zmarła matka była córką wicehrabiego Aiolfa i starszą siostrą Medarda, ale splamiła honor rodziny, uciekłszy z kłusownikiem, który został następnie moim ojcem. Urodziłem się w szałasie kłusownika na nieuprawnych ziemiach pod lasem; wkrótce potem mojego ojca zabito w bójce, matkę zaś, kiedy pozostała w nędznym szałasie sama, zżarła pelagra. Zabrano mnie wówczas do zamku, gdyż dziadek Aiolfo zlitował się nade mną, i chowałem się odtąd pod opieką Sebastiany-piastunki. Pamiętam, że kiedy Medardo był jeszcze chłopcem, a ja – małym berbeciem, pozwalał mi czasem brać udział w swoich zabawach, jakbyśmy byli sobie równi stanem; lecz dystans rósł wraz z nami, tak że w końcu zaliczałem się już tylko do służby. W doktorze Trelawneyu znalazłem towarzysza, jakiego nie miałem nigdy przedtem.

Doktor miał lat sześćdziesiąt, ale był mojego wzrostu; twarz pod trójgraniastym kapeluszem i peruką była zbrużdżona jak wyschnięty kasztan; nogi, do pół uda otulone skórzanymi sztylpami, wydawały się nieproporcjonalnie długie, jak u konika polnego, zwłaszcza że chodził bardzo długimi krokami; nosił gołąbkowego koloru frak z czerwonymi ozdobami, a na nim, na ukos przez pierś przewieszoną, manierkę z cienkuszem.

Jego pasja do błędnych ogników zmuszała nas do długich nocnych wypraw na pobliskie cmentarze, gdzie udawało nam się czasem zobaczyć płomyki, wielkością i barwą przewyższające te z naszego, od dawna opuszczonego cmentarza. Ale biada, jeżeli nasze poczynania zostały dostrzeżone przez tamtejszych chłopów; biorąc nas za świętokradczych rabusiów, ścigała nas na odległość paru mil gromada mężczyzn, uzbrojona w sierpaki i widły.

Teren był spadzisty, poprzecinany potokami; obaj z doktorem pędziliśmy co sił, skacząc z głazu na głaz, ale pościg rozwścieczonych chłopów słyszeliśmy coraz bliżej za sobą. W miejscu zwanym Skokiem Szydercy nad głęboką przepaścią przerzucona była kładka z pni drzewnych. Zamiast wbiec na ten mostek, uskoczyliśmy pod nawis skalny tuż nad krawędzią otchłani; zaledwie zdążyliśmy się tam przytaić, pogoń następowała nam na pięty. Ścigający nie spostrzegli nas i krzycząc: „Gdzież, u licha, podziały się te łotry?” – wszyscy razem wbiegli na kładkę. Rozległ się trzask, krzyk – i wszystkich pochłonęła przepaść, której dnem rwał bystry potok.

Strach nasz przemienił się w niezmierną ulgę, że uniknęliśmy niebezpieczeństwa, ale zaraz potem na nowo ogarnęła nas groza, kiedy ujrzeliśmy, jaki straszliwy los spotkał naszych prześladowców. Ledwie zdobyliśmy się na odwagę, by spojrzeć w ciemną głąb, w której zniknęli. Podniósłszy oczy, popatrzyliśmy na szczątki mostu: pnie wydawały się mocne i zdrowe, tylko w samym środku były równo ucięte, jak gdyby je przepiłowano. Trudno byłoby zresztą inaczej sobie wytłumaczyć, jak takie grube pnie mogły się tak gładko załamać.

– Wiem ja, czyja to ręka – powiedział doktor Trelawney, a i ja także od razu to zrozumiałem.

Istotnie, po chwili usłyszeliśmy szybki tętent kopyt i na brzegu wąwozu ukazał się koń z jeźdźcem otulonym z jednej strony w czarną opończę. Był to wicehrabia Medardo, który z właściwym sobie zimnym trójkątnym uśmiechem spoglądał na rezultat swojego podstępu, może i dla niego samego niespodziewany. Z pewnością chciał zabić nas dwóch; stało się natomiast tak, że ocalił nam życie. Drżąc, patrzeliśmy, jak odjeżdża na swoim chudym koniu, który skakał po skałach, jakby był synem górskiej kozy.

W tym czasie mój wuj krążył po okolicy zawsze konno: siodlarz Pietrochiodo na jego rozkaz zmajstrował mu specjalne siodło, do którego Medardo przytwierdzał się pasami, opierając nogę na jednym strzemieniu, podczas gdy na drugim umocowany był ciężar jako przeciwwaga. Z boku siodła umieszczono uchwyty na szpadę i kulę. Tak więc wicehrabia uganiał konno w kapeluszu z piórami i szerokim rondem, do połowy ukryty pod wiecznie powiewającym płaszczem. Gdziekolwiek zadźwięczały kopyta jego konia, wszyscy uciekali w popłochu gorszym, niż kiedy zbliżał się trędowaty Galateo, kryli się wraz z dziećmi i zwierzętami, żałując, że nie mogą schować także roślin, gdyż złośliwość wicehrabiego nie szczędziła nikogo i niczego i mogła w każdej chwili rozpętać się w uczynkach jak najbardziej niezrozumiałych i nieoczekiwanych.

Nie chorował nigdy, nigdy więc nie potrzebował usług doktora Trelawneya; gdyby jednak taki wypadek się zdarzył, nie mam pojęcia, w jaki sposób doktor byłby sobie z tym poradził – on, który robił wszystko, co było w jego mocy, żeby unikać mego wuja i nawet nie słyszeć, co o nim ludzie mówią. Gdy mu opowiadano o wicehrabim i jego okrucieństwach, doktor Trelawney potrząsał głową i krzywił usta, mrucząc: „Och, och, och... Hm, hm, hm!”, jak w wypadkach, kiedy się kto przy nim wyrażał nieprzystojnie. I chcąc zmienić temat, zaczynał opowiadać o podróżach kapitana Cooka. Raz próbowałem zapytać go, jakim, według niego, sposobem mój wuj może żyć tak okaleczony, ale Anglik nie umiał mi na to powiedzieć nic poza swym zwykłym: „Och, och, och!... Hm, hm, hm!”. Wydawało się, że z punktu widzenia medycyny przypadek mego wuja wcale doktora nie interesuje; zaczynałem podejrzewać, że został lekarzem albo pod naciskiem rodziny, albo z chęci zysku i że wiedza medyczna nic a nic go nie obchodzi. Może karierę lekarza okrętowego zawdzięczał tylko biegłości w grze w tryseta, może dlatego tylko różni słynni żeglarze, z kapitanem Cookiem na czele, dobijali się o niego.

Pewnej nocy doktor Trelawney, łowiąc siatką błędne ogniki na naszym starym cmentarzu, nagle ujrzał przed sobą Medarda di Terralbę, który pasł swego konia na porosłych trawą grobach. Doktora spotkanie to bardzo zmieszało i onieśmieliło, ale wicehrabia podszedł do niego i odezwał się swoją bardzo zniekształconą z racji przepołowionych ust wymową:

– Poluje pan na ćmy, doktorze?

– Oo, milordzie – wyjąkał cichutko doktor – oo, niezupełnie ćmy, milordzie... Błędne ogniki, wie pan? błędne ogniki...

– Aa, błędne ogniki. Ja także nieraz się zastanawiałem nad ich pochodzeniem.

– Nie chcę się chwalić, ale od dawna jest to przedmiotem moich badań, milordzie... – wyznał Trelawney, troszkę ośmielony tym łaskawym tonem.

Medardo wykrzywił w uśmiechu kanciastą połowę twarzy o skórze naciągniętej jak na czaszce.

– Jako uczony zasługuje pan na wszelką pomoc – powiedział. – Szkoda, że ten cmentarz, od dawna opuszczony, nie ma odpowiedniej gleby dla błędnych ogników. Ale obiecuję panu, że zaraz jutro postaram się temu w miarę możności zaradzić.

Nazajutrz przypadał dzień ustanowiony na sprawowanie sądów i wicehrabia skazał na śmierć około dziesięciu chłopów za to, że nie dostarczyli do zamku takiej części swoich zbiorów, jaka się według jego obliczeń należała. Straconych pogrzebano we wspólnym dole na cmentarzu i teraz błędne ogniki ukazywały się każdej nocy w obfitości. Doktor Trelawney był taką formą pomocy mocno przerażony, choć musiał przyznać, że dla jego studiów okazała się bardzo użyteczna.

Te tragiczne okoliczności sprawiły, że mastro Pietrochiodo znacznie udoskonalił sztukę budowania szubienic. Teraz były to już istne arcydzieła ciesiołki i mechaniki – nie same tylko szubienice, ale i krosna, wahadła i inne narzędzia tortur, za pomocą których wicehrabia Medardo wydobywał z oskarżonych zeznania. Przesiadywałem często w warsztacie Pietrochioda, bo lubiłem patrzeć, jak on pracuje, z jaką to czyni biegłością i zamiłowaniem. A jednak w sercu znakomitego rzemieślnika tkwił zawsze bolesny cierń. Bo to, co konstruował, służyło kaźni niewinnych ludzi. „Jak by to zrobić, żeby mi dano do roboty coś równie zmyślnego, ale przeznaczonego do innych celów? Jakie mogłyby być nowe mechanizmy, które chętniej bym budował?” Ale nie mogąc dojść do ładu z tymi myślami, wolał je od siebie odpędzać, całą energię skupiając na doskonaleniu i usprawnianiu swoich wynalazków.

– Nie myśl o celu, jakiemu mają służyć – mówił mi nieraz. – Patrz na nie tylko jak na mechanizmy. Prawda, jakie są piękne?

Patrzyłem więc na te konstrukcje z belek, bloków, dźwigów i sznurów i usiłowałem nie widzieć oczyma wyobraźni żałośnie zwisających na nich ciał, ale im bardziej się starałem, tym trudniej mi było o tym nie myśleć, i pytałem Pietrochioda: – Co robić?

– A ja, chłopcze – odpowiadał żałośnie – a cóż dopiero ja?

Ale mimo zmartwień i trwóg czasy te miały i swoją cząstkę radości. Najpiękniejsza pora nadchodziła, kiedy słońce stało wysoko, morze było złote, kury po zniesieniu jajek wznosiły tryumfalne pienia, a po wiejskich ścieżynach rozlegał się dźwięk rogu trędowatego. Trędowaty chodził co rano po datki dla towarzyszy niedoli. Nazywał się Galateo i nosił zawieszony u szyi róg myśliwski, którego dźwięk ostrzegał z daleka o jego nadejściu. Słysząc głos rogu, kobiety wykładały na murek jajka, kabaczki czy pomidory, czasem małego obdartego ze skóry królika, potem biegły się schować, zabierając z sobą dzieci, bo nikt nie powinien zostawać na dworze, kiedy przechodził trędowaty: trądem zarazić się można z daleka, nawet widzieć trędowatego nie jest bezpiecznie. Poprzedzany przenikliwym głosem rogu Galateo wędrował powoli opustoszałymi drożynami z wysokim kosturem w ręku i w długiej do ziemi, podartej opończy. Włosy miał długie, żółtawe, konopiaste, twarz białą i okrągłą, nadżartą już nieco trądem. Zbierał dary, wkładał je do podłużnego kosza zawieszonego na plecach i wykrzykiwał podziękowania w kierunku domów, w których kryli się ich mieszkańcy; głos miał przy tym słodki jak miód, a podziękowania okraszał zawsze jakąś zabawną albo złośliwą uwagą.

W owych czasach na ziemiach leżących w pobliżu morza trąd szerzył się bardzo; w naszym sąsiedztwie była nawet wioska Pratofungo, zamieszkana wyłącznie przez trędowatych; im to właśnie obowiązani byliśmy posyłać dary, które zbierał Galateo. Ilekroć u kogoś, czy to spośród marynarzy, czy mieszkańców wiosek, wystąpiły objawy trądu, porzucał rodzinę i przyjaciół i wędrował do Pratofungo, by tam dożywać reszty swoich dni, czekając, kiedy zeżre go choroba. Chodziły słuchy o radosnych zabawach, jakimi witano tam każdego nowego przybysza; z daleka słychać było do późna w noc muzykę i śpiewy rozlegające się z domów trędowatych.

Dużo rozmaitych rzeczy mówiło się o Pratofungo, choć nikt ze zdrowych nigdy tam nie był; ale w jednym wszystkie te głosy były zgodne: że życie tam było jedną nieustającą hulanką. Wioska, zanim stała się schronieniem trędowatych, była gniazdem prostytutek, do którego ściągali marynarze wszelkich ras i religii, i wyglądało na to, że kobiety nadal zachowały tam rozpustne obyczaje dawnych czasów. Trędowaci nie uprawiali ziemi poza jedną winnicą rodzące czarne, słodkie grona, z których wino jak rok długi utrzymywało mieszkańców w stanie lekkiego podochocenia. Zajmowali się oni głównie grą na dziwacznych instrumentach własnego pomysłu – jak na przykład harfy z mnóstwem małych dzwoneczków przyczepionych do strun – śpiewaniem falsetem i malowaniem jajek na rozmaite kolory, jakby zawsze była Wielkanoc. Tak to poddając się działaniu słodkich tonów, w wieńcach jaśminowych dokoła zeszpeconych twarzy, zapominali o zwykłym ludzkim życiu, od którego odcięła ich choroba.

Żaden lekarz w naszych stronach nie chciał nigdy poświęcić się leczeniu trędowatych; kiedy Trelawney osiedlił się wśród nas, niejeden spodziewał się, że zechce on oddać swoją wiedzę sprawie zwalczania tej strasznej plagi naszych okolic. Ja także, na swój dziecinny sposób, żywiłem taką nadzieję: od dawna już miałem wielką ochotę udać się w stronę Pratofungo i przyjrzeć się zabawom trędowatych, a gdyby doktor zdecydował się wypróbować swoje leki na tych nieszczęśnikach, pozwoliłby mi może czasem towarzyszyć sobie do wioski. Ale nic takiego nie nastąpiło; na głos rogu Galatea doktor Trelawney zmykał co sił w nogach i zdawało się, że nikt bardziej od niego nie boi się zarazy. Czasami próbowałem wypytywać go, na czym właściwie ta choroba polega, ale on dawał odpowiedzi wymijające i niepewne, jak gdyby samo słowo „trąd” wprawiało go w niepokój.

W gruncie rzeczy nie wiem, dlaczegośmy się wszyscy tak upierali uważać go za lekarza; dla zwierząt, zwłaszcza tych najmniejszych, dla kamieni i zjawisk biologicznych miał wiele życzliwego zainteresowania, ale istoty ludzkie i ich dolegliwości budziły w nim odrazę i lęk. Brzydził się krwią, chorych dotykał najwyżej samymi końcami palców, a w przypadkach poważniejszych zasłaniał sobie nos jedwabną chustką zmaczaną w occie. Wstydliwy jak dziewczątko, czerwienił się na widok nagiego ciała; a już jeśli chodziło o kobietę, spuszczał oczy i bełkotał coś niezrozumiale; w swoich długich podróżach za oceany nigdy, zdaje się, nie zetknął się z kobietami. Całe szczęście, że u nas w owych czasach przyjmowaniem na świat dzieci zajmowały się akuszerki, a nie lekarze; inaczej kto wie, jak uwolniłby się od tego obowiązku.

Wuj wpadł na nowy pomysł niszczycielski: wywoływał pożary. Nocą ni stąd, ni zowąd stawała w płomieniach stodoła jakiegoś ubogiego chłopa, sąg drzewa czy nawet cały las. Wówczas do rana pracowało się nad gaszeniem ognia, podając z ręki do ręki wiadra z wodą. Ofiarą padali zawsze biedacy, mający jakieś zatargi z wicehrabią w związku z jego coraz bardziej srogimi i krzywdzącymi zarządzeniami czy z daninami, które podwoił. Nie dość mu było podpalać dobytek, porywał się i na domy mieszkalne: zapewne skradał się nocą, rzucał płonącą żagiew na dach i uciekał konno; nikomu jednak nie udało się nigdy schwytać go na gorącym uczynku. Kiedyś spłonęło żywcem dwoje starców; innym razem mały chłopak został z czaszką jak odartą ze skóry. Powszechna nienawiść do mego wuja stale wzrastała. Do jego najzaciętszych wrogów należały rodziny hugonockie zamieszkujące osadę Col Gerbido; mężczyźni trzymali tam kolejno straż po całych nocach, by na czas udaremnić pożar.

Bez żadnego zrozumiałego powodu podjechał pewnej nocy pod same domy Pratofungo, kryte strzechą, i obrzucił je smołą i płonącymi żagwiami. Trędowaci mają tę szczególną właściwość, że przy oparzeniu nie czują bólu, i gdyby ogień dosięgnął ich we śnie, nigdy by się już zapewne nie obudzili. Ale uciekając galopem, margrabia usłyszał, jak z wioski dochodzi wygrywana na skrzypcach kawatyna: mieszkańcy Pratofungo nie spali, pochłonięci jak zwykle zabawą. Wszyscy doznali oparzeń, ale nie czuli bólu i bawili się dalej. Szybko ugasili ogień, a ich domy, może dlatego, że także dotknięte trądem, niewiele ucierpiały wskutek pożaru.

Złość Medarda zwróciła się w końcu i przeciwko własnemu mieniu, przeciw zamkowi. Pożar wybuchł w skrzydle zamieszkanym przez służbę i szerzył się wśród okropnych krzyków tych, którzy tam zostali odcięci, wicehrabiego tymczasem widziano odjeżdżającego daleko w pola. Był to zamach na życie jego starej piastunki, matki niemal, Sebastiany. Z uporem, z jakim kobiety starają się utrzymać władzę nad tymi, których wychowały od dziecka, Sebastiana robiła wicehrabiemu wymówki o każdą popełnioną niegodziwość, nawet wówczas, kiedy już wszyscy inni doszli do przekonania, że jego natura nieodwołalnie pogrążyła się w chorobliwym okrucieństwie. Wydobyto Sebastianę z rozpłomienionych murów w pożałowania godnym stanie i wiele dni musiała spędzić w łóżku, kurując się z oparzeń.

Pewnego wieczora drzwi pokoju, w którym leżała, otwarły się i wicehrabia zbliżył się do jej łóżka.

– Cóż to za plamy widzę na waszej twarzy, piastunko? – zapytał Medardo, wskazując blizny.

– To ślad twoich grzechów, synu – odpowiedziała pogodnie staruszka.

– Wasza skóra jest spękana i przeżarta; cóż to za cierpienie wam doskwiera, piastunko?

– To cierpienie jest niczym, mój synu, w porównaniu z tymi, które czekają ciebie w piekle, jeżeli się nie opamiętasz.

– Trzeba się prędko wykurować. Nie chciałbym, żeby się ludzie zwiedzieli, jaka choroba was dotknęła...

– Nie szukam męża, żeby tak się troskać o urodę. Wystarczy mi czyste sumienie. Obyś ty mógł to samo powiedzieć.

– Alboż nie wiecie, że wasz oblubieniec czeka na was, żeby was zabrać z sobą?

– Nie szydź ze starości, synu, ty, którego młodość tak ciężko została doświadczona.

– Nie żartuję zgoła. Posłuchajcie tylko, piastunko: otóż i wasz narzeczony wygrywa właśnie serenadę pod waszym oknem...

Sebastiana wytężyła słuch i doszedł ją dźwięk rogu trędowatego.

Nazajutrz Medardo wezwał do siebie doktora Trelawneya.

– Podejrzane plamy pojawiły się nie wiadomo skąd na twarzy jednej z naszych starych sług – powiedział. – Wszyscy obawiamy się, czy to nie trąd. Doktorze, zdajemy się na światło pańskiej wiedzy.

Trelawney skłonił się, bąkając niepewnie:

– Mój obowiązek, milordzie... zawsze na pańskie rozkazy, milordzie...

Wyszedł w lansadach, po czym czmychnął z zamku, zabierając z sobą baryłkę cienkusza, i zaszył się w lasy. Nie pokazał się przez cały tydzień. Kiedy wrócił, stara piastunka była już odesłana do wioski trędowatych.

Opuściła zamek pewnego wieczora, po zachodzie, czarno ubrana i osłonięta szalem, niosąc pod pachą zawiniątko ze swoim dobytkiem. Wiedziała, że jej los jest już przesądzony: musi odejść do Pratofungo. Kiedy wyszła z pokoju, w którym ją trzymano do tej pory, na korytarzach i schodach nie było żywej duszy. Zeszła na dół, minęła dziedziniec i wyszła poza obręb zamku; wszystko było opustoszałe, za jej zbliżeniem każdy uciekał i krył się. Usłyszała głos myśliwskiego rogu, na dwa tony modulujący cichy zew; daleko przed nią kroczył po ścieżce Galateo, dmąc w swój wzniesiony ku niebu instrument. Galateo wyprzedzał ją sporo, ale raz po raz przystawał na chwilę, jakby chciał przyjrzeć się trzmielom brzęczącym wśród liści, unosił róg i wydobywał z niego żałosny akord; piastunka przystawała także, patrzyła na sady i łąki, które miała porzucić, czuła przez gęstwinę żywopłotów obecność ludzi, którzy się przed nią kryli – i ruszała w dalszą drogę. Samotnie, podążając z daleka za Galateem, dotarła do Pratofungo; bramy wioski zamknęły się za nią, a jednocześnie zaczęły rozbrzmiewać tony harf i skrzypiec.

Srogo się zawiodłem na doktorze Trelawneyu. Nawet palcem nie ruszył, żeby starą Sebastianę uchronić od zamknięcia w leprozorium, wiedząc przecież doskonale, że plamy na jej twarzy nie mają nic wspólnego z trądem – to było nędzne tchórzostwo i po raz pierwszy wtedy poczułem do doktora jakby odrazę. A jeszcze w dodatku uciekając w lasy, nie wziął mnie z sobą, choć wiedział, że mógłbym mu się bardzo przydać do polowania na wiewiórki i zbierania malin. Teraz wspólne wyprawy na błędne ogniki nie sprawiały mi już takiej przyjemności i często wałęsałem się samotnie w poszukiwaniu nowego towarzystwa.

Najbardziej pociągali mnie hugonoci zamieszkujący Col Gerbido. Ludzie ci uciekli z Francji, gdzie król skazywał na poćwiartowanie każdego, kto wyznawał ich religię. W przeprawie przez góry postradali swoje księgi i przedmioty liturgiczne i teraz nie mieli ani Biblii do czytania, ani tego, co potrzebne do odprawiania mszy, nie mieli z czego śpiewać hymnów i odmawiać modlitw. Nieufni jak wszyscy, którzy doznali prześladowań i żyją pośród ludzi innej wiary, nie szukali żadnych nowych książek nabożnych ani nie chcieli słuchać niczyich rad w sprawach kultu. Jeżeli zjawił się u nich ktoś obcy, mieniąc się ich bratem w wierze, bali się zawsze, czy to nie jakiś przebrany szpieg papieski, i zasklepiali się w milczeniu. Wzięli się do uprawy twardej gleby Col Gerbido i harowali ciężko, mężczyźni i kobiety, wychodząc do roboty przed świtem i kończąc ją po zmroku, w nadziei, że oświeci ich łaska boża. Niezbyt byli biegli w rozeznaniu, co jest grzechem, i bali się zbłądzić, mnożyli więc bez końca wszelkie zakazy i śledzili się nawzajem surowo a bacznie, czy nie dostrzegą najlżejszej bodaj oznaki jakiejś grzesznej intencji. Pamiętając mgliście dysputy prowadzone w ich kościele, powstrzymywali się od wymawiania boskiego imienia i od wszelkich innych religijnych wyrażeń w obawie przed popełnieniem bluźnierstwa. W rzeczach kultu nie mieli żadnych reguł, może nawet nie ośmielali się formułować swoich religijnych poglądów, zachowując jednak pełną skupienia powagę, tak jakby bez przerwy o tych rzeczach myśleli. Natomiast reguły ich ciężkiej pracy na roli nabierały z biegiem czasu znaczenia przykazań, podobnie jak nawyki wstrzemięźliwego, surowego życia, do jakiego zmuszała ich bieda, a wreszcie cnoty domowe ich kobiet.

Stanowili wielką rodzinę z mnóstwem synowych i wnuków; wszyscy byli wysocy i żylaści, a pracowali na roli zawsze świątecznie ubrani – mężczyźni w czarnych zapiętych pod szyje kaftanach, kapeluszach o szerokich, opuszczonych kresach, kobiety w białych czepcach. Mężczyźni nosili długie brody i nie rozstawali się z przewieszoną przez ramię strzelbą, mówiono jednak, że żaden z nich nigdy nie strzelał, chyba co najwyżej do wróbli, gdyż wzbraniała im tego ich religia.

Z wapnistych tarasowatych półek, gdzie z trudem rosła nędzna winorośl i trochę marnego zboża, rozlegał się stale głos starego Ezechiela, który wrzeszczał bez wytchnienia, wznosząc zaciśnięte pięści ku niebu. Jego biała kozia broda dygotała, spod stożkowatego kapelusza toczył dokoła gniewnym wzrokiem.

– Głód i zaraza! Głód i zaraza! – wrzeszczał na krewniaków schylonych nad robotą. – Żwawiej ruszaj motyką, Jonaszu! Rwij zielska, Zuzanno! Tobiaszu, rozrzucaj nawóz! – Wydawał rozkazy i gromił srogim tonem, jak ktoś, kto ma do czynienia z gromadą durniów i wałkoni, a kiedy już wykrzyczał te tysiące rozmaitych czynności, jakie trzeba wykonać, jeśli się nie chce doszczętnie zmarnować roli, rozpędzał wszystkich i sam chwytał się tych robót, nie zaprzestając swojego: „Głód i zaraza!”.

Jego żona za to nie krzyczała nigdy i w odróżnieniu od innych wydawała się całkowicie pewna swojej tajemnej religii, niewzruszonej nawet w najdrobniejszych szczegółach, ale o której nigdy z nikim nie mówiła. Wystarczyło, żeby popatrzyła surowo wytężonym wzrokiem i powiedziała przez zaciśnięte wargi: „Czy tak się godzi, siostro Rachelo? Czy tak się godzi, bracie Aronie?” – a już uśmiechy gasły, a twarze przybierały wyraz powagi i skupienia.

Zawędrowałem do Col Gerbido pewnego wieczora, kiedy hugonoci modlili się. Nie znaczy to, iżby wymawiali jakieś słowa na klęczkach czy ze złożonymi dłońmi; stali tylko wyprostowani w winnicy, mężczyźni po jednej stronie, kobiety po drugiej, a w głębi stary Ezechiel z brodą spływającą na pierś. Patrzeli wprost przed siebie, dłonie zaciśnięte w pięści zwisały u końca długich, żylastych rąk, ale choć wydawali się tacy skupieni, nie tracili świadomości tego, co ich otacza: Tobiasz, wyciągnąwszy rękę, zdjął z pędu winnego gąsienicę, Rachela podkutym butem zmiażdżyła ślimaka, nawet sam Ezechiel ściągnął gwałtownie kapelusz, żeby przepłoszyć wróble z zasiewów.

Potem zaintonowali psalm. Nie pamiętali już jego słów, tylko samą melodię, a i to nie całkiem dobrze – czasem ktoś pośpiewał fałszywie, a może wszyscy i zawsze fałszowali, ale śpiewali i śpiewali bez końca, kiedy skończyli jedną strofę, zaczynali następną, wciąż bez słów.

Poczułem, że ktoś ciągnie mnie za rękę: to mały Ezaw dawał mi znaki, żebym po cichutku z nim poszedł. Ezaw był w moim wieku – najmłodszy syn starego Ezechiela. Miał taki sam jak oni wszyscy twardy, napięty wyraz twarzy, ale z błyskiem łobuzerskiego sprytu w oczach. Kiedy wyczołgiwaliśmy się ostrożnie z winnicy, powiedział mi:

– To potrwa dobre pół godziny; co za piła! Chodź zobaczyć moją kryjówkę.

O jego kryjówce nikt nie wiedział. Chował się tam przed rodzicami, żeby go nie posłano paść kozy albo tępić ślimaki w warzywnikach. Spędzał tam całe dni na próżniactwie, podczas gdy ojciec szukał go, grzmiąc, po okolicy.

Ezaw miał zapas tytoniu, na ścianie zaś wisiały dwie długie majolikowe fajki. Nauczył mnie zapalać, a sam wypuszczał kłęby dymu z niebywałą zajadłością jak na kogoś w jego wieku. Ja paliłem po raz pierwszy: zaraz też zrobiło mi się niedobrze, więc przestałem. By mnie pokrzepić, Ezaw wydobył flaszkę grappy i nalał mi kubek, który wywołał u mnie kaszel i wykręcił mi kiszki. On natomiast pił grappę jak wodę.

– Niemało trzeba, żebym się upił – powiedział.

– Skąd masz to wszystko, co tu trzymasz? – zapytałem go.

Ezaw uczynił palcami porozumiewawczy gest.

– Kradzione.

Stał na czele bandy chłopaków, katolików, którzy grasowali po okolicy, kradnąc nie tylko owoce z sadów, ale także to i owo z domów i kurników. A przeklinali częściej i gorzej nawet niż mastro Pietrochiodo: znali wszystkie przekleństwa, katolickie i hugonockie, i używali ich na zmianę.

– Ale popełniam jeszcze różne inne grzechy – pochwalił się – daję fałszywe świadectwo, zapominam podlewać fasolę, nie czczę ojca i matki, wracam późno do domu. Teraz chcę popełnić wszystkie grzechy, jakie tylko są; także i te, o których powiadają, że jestem jeszcze za mały, żeby je rozumieć.

– Wszystkie grzechy? – zapytałem. – Zabijać także?

Wzruszył ramionami.

– Zabijać nie mam teraz ochoty i nic mi po tym.

– Mój wuj zabija i każe zabijać dla samej przyjemności, tak mówią – wtrąciłem, chcąc także czymś się pochwalić.

Ezaw splunął.

– Przyjemność głupiego – oświadczył.

Tymczasem zagrzmiało i zaczął padać deszcz.

– W domu pewnie cię szukają – powiedziałem do Ezawa. Mnie nigdy nikt nie szukał, ale wiedziałem, że innych dzieci zawsze rodzice szukają, zwłaszcza w niepogodę, myślałem więc, że to coś ważnego.

– Poczekajmy, aż przestanie padać – rzekł Ezaw – tymczasem możemy zagrać w kości.

Wyciągnął skądś kości i stos pieniędzy. Ja pieniędzy nie miałem, postawiłem więc piszczałkę, noże i procę i przegrałem wszystko.

– Nie przejmuj się – pocieszył mnie wreszcie Ezaw – rozumiesz: ja oszukuję.

Na dworze błyskało, waliły pioruny, lało jak z cebra. Jaskinia Ezawa zaczęła podmakać. Umieścił w bezpiecznym miejscu tytoń i inne swoje skarby i powiedział: – Będzie lało całą noc; trzeba stąd lecieć i schować się w domu.

Dobiegliśmy do domu starego Ezechiela przemoczeni i uszargani. Hugonoci siedzieli wokół stołu, przy świetle kaganka, i usiłowali przypomnieć sobie jakieś fragmenty Biblii; opowiadali je sobie jak historie, które kiedyś, dawno, czytali, ale nie są już pewni ani ich brzmienia, ani sensu.

– Głód i zaraza! – ryknął Ezechiel, kiedy jego syn ukazał się ze mną w drzwiach. Walnął przy tym pięścią w stół tak mocno, że kaganek zgasł.

Dzwoniłem zębami z przerażenia. Ezaw wzruszył ramionami. Na dworze wyglądało, jakby wszystkie grzmoty i pioruny zwaliły się na Col Gerbido. Podczas gdy zapalano zagasły kaganek, stary, uniósłszy w górę pięści, wyliczał wszystkie grzechy swego syna jako najohydniejsze, jakie ludzka istota mogła w ogóle popełnić; a przecież znał ich tylko nieznaczną cząstkę. Matka potakiwała, milcząc, a wszyscy pozostali synowie, córki, zięciowie, synowe i wnuki słuchali z nisko opuszczonymi głowami i twarzami ukrytymi w dłoniach. Tylko Ezaw gryzł spokojnie jabłko, jak gdyby kazanie wcale nie jego dotyczyło. Co do mnie, to huk piorunów i grzmiący głos Ezechiela sprawiły, że trząsłem się jak osika.

Reprymendę przerwało wejście mężczyzn pełniących straż na dworze. Mimo worków, zarzuconych na głowy, byli przemoczeni do nitki. Hugonoci trzymali kolejno warty po całych nocach, uzbrojeni w strzelby, noże i widły od siana, żeby ustrzec wioskę przed groźnymi najściami wicehrabiego, teraz już ich jawnego wroga.

– Ojcze! Ezechielu! – powiedzieli. – Noc taka, że psa nie wygnać. Na pewno Kulawiec nie przyjdzie. Możemy wracać do domu, ojcze?

– Nie widać żadnych śladów Bezrękiego? – zapytał Ezechiel.

– Nie, ojcze, jeżeli nie liczyć smrodu spalenizny, jaki pozostawiają pioruny. To nie jest noc dla Jednookiego.

– No, to zostańcie w domu i zmieńcie odzież. Niechby ta burza przyniosła spokój Bezbokiemu i nam.

Kulawiec, Jednoręki, Jednooki, Bezboki – wszystko to były przezwiska, którymi hugonoci określali mego wuja; nigdy nie słyszałem, żeby nazwali go jego prawdziwym imieniem. Mówiąc o nim, rozmyślnie przybierali ton jakiejś szczególnej poufności, jak gdyby bardzo dużo o nim wiedzieli, nieomal jakby był ich odwiecznym wrogiem. Rzucali urywane zdania z przymrużeniem oka lub krótkim śmieszkiem:

– He, he, Jednoręki... Właśnie, właśnie, Półgłuchy... – jak gdyby wszystkie niepojęte szaleństwa Medarda były dla nich jasne i łatwe do przewidzenia.

Tak sobie gawędzili, kiedy pośród odgłosów nawałnicy dało się słyszeć stukanie pięścią w drzwi.

– Któż to do nas puka w taki czas? – rzekł Ezechiel. – Szybko, niechaj mu będzie otworzone.

Otwarto drzwi. W progu stał wicehrabia, sztywno wyprostowany na swej jedynej nodze, w czarnym ociekającym wodą płaszczu i kapeluszu z piórami przemiękłym od deszczu.

– Uwiązałem swego konia w waszej stajni – powiedział. – Udzielcie, proszę, gościny i mnie. To niedobra noc dla wędrowca.

Wszyscy popatrzyli na Ezechiela. Ja schowałem się pod stół, żeby wuj nie dowiedział się, że odwiedzam dom wrogów.

– Siadajcie przy ogniu, panie – rzekł Ezechiel. – Gość w tym domu jest zawsze życzliwie witany.

Koło drzwi leżał stos płacht do rozpościerania pod drzewami podczas zbioru oliwek; Medardo wyciągnął się na nich i zasnął.

W ciemności hugonoci skupili się dokoła Ezechiela.

– Ojcze, mamy go teraz w garści, Kulawca! – szeptali. – Czyż mamy puścić go wolno? Mamyż pozwolić, żeby nadal popełniał zbrodnie, pastwił się nad niewinnymi? Ezechielu, czy nie nadeszła godzina, żeby Beztyłek za wszystko zapłacił?

Stary uniósł zaciśnięte pięści ku powale.

– Głód i zaraza! – wykrzyknął, o ile można nazwać krzykiem mówienie prawie bezgłośne, ale nabrzmiałe siłą. – W naszym domu gość nigdy nie doznał szwanku. Sam będę stał na straży jego snu.

I ze strzelbą przewieszoną przez ramię stanął obok leżącego. Oko Medarda otwarło się.

– Co tu robicie, mastro Ezechielu?

– Strzegę waszego snu. Wielu ma was w nienawiści.

– Wiem o tym – rzekł wicehrabia. – Nie sypiam w zamku, z obawy, żeby słudzy nie zabili mnie we śnie.

– Również w tym domu nikt was nie kocha, mastro Medardo. Ale tej nocy nic wam nie grozi.

Wicehrabia milczał chwilę, a potem rzekł:

– Ezechielu, chcę się nawrócić na waszą wiarę.

Starzec milczał.

– Otoczony jestem podłymi ludźmi – ciągnął Medardo. – Chciałbym pozbyć się ich wszystkich i sprowadzić do zamku hugonotów. Wy, mastro Ezechielu, będziecie moim ministrem. Ogłoszę Terralbę terytorium hugonockim i wytoczę wojnę książętom katolickim. Wy i wasi krewniacy będziecie w niej dowodzili. Zgadzacie się, Ezechielu? Możecie mnie nawrócić?

Starzec stał nieruchomo, z potężną piersią przeciętą na ukos rzemieniem strzelby.

– Zbyt dużo już zapomniałem artykułów mojej wiary – powiedział – żebym miał kogokolwiek nawracać. Zostanę razem z moim sumieniem na swojej ziemi. A wy, z waszym sumieniem, na waszej.

Wicehrabia uniósł się na łokciu.

– Czy wiadomo wam, Ezechielu, żem jeszcze nie powiadomił inkwizycji o obecności heretyków na moim terytorium? I że wasze głowy, posłane w darze naszemu biskupowi, przywróciłyby mnie natychmiast do łask kurii?

– Na razie nasze głowy siedzą jeszcze mocno na naszych karkach, panie – rzekł stary – ale jest coś, co jeszcze trudniej byłoby nam wydrzeć.

Medardo zerwał się i otworzył drzwi.

– Wolę spać pod tamtym oto dębem niż w domu wrogów – rzekł i wyszedł na deszcz.

Stary Ezechiel zawołał do swoich: – Dzieci, było nam pisane, że pierwszy zawita do nas Kulawiec. Oto odszedł już i ścieżka do naszego domu jest wolna; nie traćcie nadziei, dzieci, może pewnego dnia odwiedzi nas inny, lepszy wędrowiec.

Wszyscy brodaci hugonoci i kobiety w białych czepcach pochylili głowy.

– A jeżeli nawet nikt nie przyjdzie – dodała żona Ezechiela – my zostaniemy tu, gdzie nasze miejsce.

W tej chwili błyskawica rozdarła niebo, uderzył grom, od którego zadrżały dachówki i kamienie w murach.

– Piorun uderzył w dąb! – krzyknął Tobiasz. – Płonie!

Wybiegli wszyscy z latarniami i ujrzeli ogromne drzewo zwęglone z jednej strony, od wierzchołka do korzeni, podczas gdy druga połowa pozostała nietknięta. Daleko przez szum deszczu przebijał stuk końskich kopyt i w świetle błyskawicy mignęła spowita płaszczem smukła sylwetka jeźdźca.

– Tyś nas ocalił, ojcze – powiedzieli hugonoci. – Dzięki ci, Ezechielu.

Niebo bladło już na wschodzie. Świtało.

Ezaw odwołał mnie na bok.

– No powiedz, czy oni nie są głupi – i pokazał mi pełną garść jakichś błyskotek – ściągnąłem wszystkie złote sprzączki od siodła, kiedy koń był uwiązany w stajni. Powiedz, czy oni nie są głupi, że im to nie przyszło do głowy.

Obyczaje Ezawa nie przypadły mi do smaku, a znów obyczaje jego rodziny onieśmielały mnie. Wolałem nie mieć z nimi do czynienia i raczej chodziłem na brzeg morza zbierać małże i płoszyć kraby. Raz, kiedy na skalnym cyplu próbowałem wywabić z jamki małego krabika, w spokojnej wodzie zobaczyłem odbicie nagiej szpady wzniesionej nad moją głową i z przerażenia wpadłem do morza.

– Złap się za to – odezwał się mój wuj, gdyż on to właśnie skradał się do mnie od tyłu. I podawał mi szpadę ostrzem zwróconą w moją stronę.

– Nie, sam sobie poradzę – odparłem i wdrapałem się na ostrogę skalną, oddzieloną od dalszych skał sporą zatoczką.

– Polujesz na kraby? – zapytał Medardo. – Ja na ośmiornice – i pokazał mi swoją zdobycz. Były to duże ośmiornice, brunatne i białe. Każda przecięta na pół jakby ciosem szpady, nie przestawały jednak poruszać mackami.

– Gdyby można przepołowić tak wszystko, co jest całe – mówił mój wuj, leżąc twarzą ku dołowi na skale i głaszcząc te drgające połówki ośmiornic. – Gdyby tak każdy mógł wyjść ze swojej tępej, nieświadomej całkowitości. Kiedy byłem cały, wszystko było dla mnie naturalne a pomieszane, nic nieznaczące jak powietrze; myślałem, że wszystko widzę, a to była tylko zewnętrzna powłoka. Jeżeli ty kiedyś staniesz się połową siebie, a życzę ci tego, chłopcze, zrozumiesz rzeczy niedostępne dla pospolitej inteligencji mózgów całych. Utracisz połowę swojej osoby i świata, ale ta połowa, która ci pozostanie, będzie tysiąckroć głębsza i więcej warta. I ty także będziesz pragnął, żeby wszystko było przepołowione, rozdarte na twój obraz i podobieństwo, gdyż piękno, mądrość i sprawiedliwość mieszczą się w tym tylko, co rozczłonkowane.

– Ho, ho – mruczałem – ileż tu krabów! – I udawałem, że pochłaniają mnie tylko moje łowy, gdyż wolałem się trzymać jak najdalej od szpady wuja. Nie wróciłem na brzeg, dopóki nie poszedł sobie razem ze swoimi ośmiornicami. Ale echo jego słów nie przestawało mnie niepokoić i nie wiedziałem, gdzie mógłbym się schronić przed jego manią przepoławiania. W którąkolwiek zwróciłbym się stronę, wszyscy – doktor Trelawney, Pietrochiodo, hugonoci, trędowaci – żyliśmy pod wodzą przepołowionego człowieka, on był panem, któremu służyliśmy, i nie umieliśmy się od niego uwolnić.

VI

Przypięty do siodła skocznego konia, Medardo di Terralba od wczesnego ranka uganiał po wzgórzach, wspinał się stromo w górę i zbiegał w dół, przystawał na skraju dolin, spoglądając w ich głąb drapieżnym okiem. I tak właśnie zobaczył pastuszkę Pamelę ze stadkiem kóz.

„Pośród moich rozlicznych gwałtownych uczuć – powiedział sobie wicehrabia – nie ma żadnego, które odpowiadałoby temu, co ludzie cali nazywają miłością. A skoro dla nich uczucie tak głupie może mieć tak wielkie znaczenie, w takim razie to, które u mnie byłoby odpowiednikiem tamtego, byłoby z pewnością wspaniałe i straszliwe”. I postanowił zakochać się w Pameli. Pamela, pulchna i bosa, w prostej różowej sukienczynie, wylegiwała się na trawie, trochę drzemiąc, trochę rozmawiając ze swymi kozami i wąchając kwiatki.

Ale myśli jego, na zimno sformułowane, nie powinny wprowadzać nas w błąd. Na widok Pameli Medardo odczuł nieokreślone pulsowanie krwi, coś, czego od dawna już nie doznawał, schronił się więc z jakimś trwożliwym pośpiechem pod osłonę tego rozumowania.

Wracając w południe na pastwisko, Pamela zobaczyła, że wszystkie margerytki na łące mają tylko połowę płatków, a druga połowa korony została oberwana. „Biada mi! – pomyślała – ze wszystkich dziewcząt w dolinie mnie właśnie musiał sobie wybrać!” Bo zrozumiała, że wicehrabia zakochał się w niej. Pozbierała wszystkie połówki margerytek, zabrała je do domu i włożyła między kartki książki do nabożeństwa.

Po południu pognała na Polanę Mniszek kaczki, żeby się tam popasły i popływały w stawie. Łąka usiana była białym kwieciem pasternaku, ale i te kwiaty spotkał los margerytek – połowa każdego baldaszka była odcięta jak nożyczkami. „Biada mi – pomyślała Pamela – stanowczo on chce właśnie mnie!” i zebrała przepołowione pasternaki, aby ozdobić nimi ramę nad komodą.

Wnet jednak przestała o tym myśleć, owinęła warkocz dokoła głowy, zdjęła suknię i wykąpała się w stawie razem ze swoimi kaczkami.

Wieczorem wracała do domu przez łąki, na których rosło dużo mleczy, zwanych także dmuchawcami. I Pamela spostrzegła, że wszystkie one pogubiły puszek z jednej strony, jak gdyby ktoś, leżąc na ziemi, dmuchnął na nie z boku, a może tylko połową ust. Pamela zerwała kilka tych białych półkul, dmuchnęła i ich mięciutki biały puszek pofrunął w dal. „Biada, po trzykroć biada mi – powiedziała znowu Pamela. – Stanowczo on mnie chce. I jak się to skończy?”

Dom Pameli był tak mały, że kiedy zapędziło się kozy na pięterko, a kaczki na parter, trudno już było się tam pomieścić. Dokoła domu uwijały się pszczoły, gdyż obok była pasieka, a na ziemi roiło się od mrówek, tak że wystarczyło jej dotknąć, żeby ręka stała się czarna od mrówek i swędząca. W tym stanie rzeczy matka Pameli sypiała w szopie na sianie, ojciec – w pustej beczce, a Pamela w hamaku, zawieszonym pomiędzy drzewem figowym a oliwką.

W progu domu Pamela stanęła. Leżał tam martwy motyl. Jedno skrzydło i pół tułowia było zmiażdżone kamieniem. Pamela krzyknęła i zaczęła wołać ojca i matki.

– Kto tu był? – pytała ich.

– Przejeżdżał tędy przed chwilą nasz wicehrabia – powiedzieli – mówił, że goni motyla, który go ukąsił.

– Kiedyż to jaki motyl kogo ukąsił?

– Ba, my także się temu dziwimy.

– Rzecz w tym – rzekła Pamela – że wicehrabia zakochał się we mnie i musimy być przygotowani na najgorsze.

– E, wbiłaś sobie coś do głowy, przesadzasz – odpowiedzieli, jak to zwykle starzy odpowiadają młodym, o ile to nie młodzi nie odpowiadają tak starym.

Nazajutrz, zbliżywszy się do kamienia, na którym zwykle siedziała, pasąc kozy, Pamela krzyknęła przeraźliwie. Odrażające szczątki leżały na tym kamieniu: pół nietoperza i pół meduzy, jedno broczące czarną krwią, drugie lepkie i śliskie, jedno z rozpostartym skrzydłem, drugie z miękką galaretowatą frędzlą. Pastuszka zrozumiała, że to wiadomość dla niej. Miało to oznaczać spotkanie wieczorem nad morzem. Pamela zdobyła się na odwagę i poszła.

Na brzegu morza usiadła na kamienistej plaży i słuchała, jak szemrzą białe fale. Usłyszała tętent konia na kamieniach: Medardo galopował wzdłuż brzegu. Zatrzymał konia, odpiął się i zsunął na ziemię.

– Pamelo, postanowiłem zakochać się w tobie – rzekł.

Zerwała się rozzłoszczona.

– I dlatego okalecza pan wszystkie stworzenia?

– Pamelo – westchnął wicehrabia – nie mamy innego języka, którym moglibyśmy się porozumieć. Każde zetknięcie się dwóch istot na tym świecie wiąże się ze wzajemną szarpaniną. Pójdź ze mną, ja to zło znam, ze mną będziesz bezpieczniejsza niż z kimkolwiek innym. Bo ja zadaję ból podobnie jak wszyscy, ale, w odróżnieniu od innych, mam niezawodną rękę.

– I potraktuje mnie pan tak jak te margerytki i meduzy?

– Jeszcze nie wiem, co z tobą zrobię. Posiadanie ciebie umożliwi mi z pewnością rzeczy, których nie umiem sobie nawet wyobrazić. Zabiorę cię do zamku i będę cię tam trzymał i nikt inny nie będzie ciebie oglądał, i będziemy mieli całe dni i miesiące na to, żeby zrozumieć, co mamy czynić, i aby wynajdywać coraz to nowe sposoby przebywania razem.