Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na dwór Kubłaj-chana, wnuka Czyngis-chana i pierwszego mongolskiego cesarza Chin, przybywa sławny podróżnik i kupiec z Wenecji, Marco Polo. Chcąc opisać świat, którym włada imperator, pokonuje barierę komunikacyjną przy pomocy gestów, szarad i przedmiotów przywiezionych z najdalszych zakątków cesarstwa. Posiadłszy wspólny język, opowiada cesarzowi o 55 miastach, z których każde nosi kobiece imię. Każde pod tym, co realne, kryje to, co niewidzialne. Każde jest kluczem do istoty życia i śmierci. Z niezrównaną precyzją opisu i liryką chwytającą za gardło Calvino toczy z czytelnikiem subtelną grę. Poezja i matematyka - oto piony na jego szachownicy. Miasta podzielone są na jedenaście grup tematycznych po pięć w każdej. W rygorystycznej strukturze matematycznej - z ducha ouilipijskiej - poruszamy się tam i z powrotem między grupami miast. Matryca jedenastu kolumn tematycznych i pięćdziesięciu pięciu podrozdziałów (dziesięć rzędów w rozdziałach I i IX, pięć we wszystkich pozostałych) wykazuje konkretne właściwości: każda kolumna ma pięć wpisów, każdy rząd tylko jeden. Macierz miast ma element centralny (miasto Baucis). Wzorzec miast jest symetryczny, kiedy go obrócić o 180 stopni wokół Baucis... To jedna z najważniejszych prób badania granic literatury w obfitym dorobku Itala Calvina, niebywale pojemna, choć niezwykle skondensowane. "Niewidzialne miasta" stały się inspiracją nie tylko dla czytelników i pisarzy, ale też dla malarzy i muzyków.
Projekt okładki: Łukasz Piskorek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 113
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Le città invisibili
Projekt okładki i stron tytułowych
Łukasz Piskorek
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Korekta
Renata Kuk, Małgorzata Denys
Le città invisibili
Copyright © The Estate of Italo Calvino, 2002
All rights reserved
Cinquantacinque città
Copyright © The Estate of Italo Calvino, 2002
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Alina Kreisberg
Copyright © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023
Polub PIW na Facebooku!
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydane pierwsze PIW, Warszawa 2023
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-596-5
Nie jest powiedziane, że Kubłaj-chan wierzy we wszystko, co opowiada mu Marko Polo, opisując miasta, które odwiedził podczas pełnienia swoich misji, ale bez wątpienia władca Tatarów słucha młodego Wenecjanina pilniej i uważniej niż któregokolwiek ze swych posłów czy wysłanników. W życiu monarchów jest chwila, która przychodzi w ślad za uczuciem dumy z ogromu podbitych terytoriów, po melancholii i uldze wywołanej świadomością, że już wkrótce zrezygnujemy z poznawania ich i pojmowania, odczucie czegoś w rodzaju pustki, które ogarnia nas pewnego wieczoru, wraz z zapachem słoni po deszczu i popiołu drewna sandałowego stygnącego w kadzielnicach; zawrót głowy, który wprawia w drżenie rzeki i góry, wypisane na płowych grzbietach planisfer, skręca w zwitek doniesienia o coraz to nowych klęskach, ponoszonych przez ostatnie nieprzyjacielskie oddziały, i łuszczy lak na pieczęciach królów, nieznanych nam nawet z imienia, którzy błagają, aby nasza krocząca zwycięsko armia zechciała udzielić im ochrony w zamian za doroczne daniny z drogocennych kruszców, wyprawionych skór i szylkretu: to rozpaczliwa chwila, kiedy odkrywamy, że mocarstwo, które wydawało się nam summą wszelkich wspaniałości, jest w istocie bezkresnym i nieforemnym rumowiskiem, którego rozkład sięgnął zbyt głęboko, aby zaradzić mu mogło nasze berło, że tryumf nad wrogimi monarchami uczynił z nas spadkobierców ich nawarstwionej ruiny. Tylko w relacjach, jakie Marko Polo składał Chanowi, udawało się dojrzeć, poprzez mury i wieże chylące się nieuchronnie do upadku, filigranowy rysunek tak subtelny, że mógłby wyślizgnąć się ze szczęk termitów.
Jeśli wyruszyć stamtąd i jechać trzy dni w kierunku wschodnim, przybywa się do Diomiry, miasta o sześćdziesięciu srebrnych kopułach, ozdobionego brązowymi posągami wszystkich bogów, z kryształowym teatrem i kurkiem ze złota, który każdego ranka pieje na jednej z wież. Wszystkie te cuda podróżnik zna już z innych miast. Lecz Diomira odznacza się tym, że kto przyjedzie do niej we wrześniowy wieczór, kiedy dni stają się krótsze i nad drzwiami wszystkich szaszłykarni zapalają się równocześnie kolorowe lampki, a z tarasu dobiega kobiecy okrzyk: uch!, zaczyna zazdrościć tym, którzy w tej samej chwili myślą, że przeżyli już kiedyś taki wieczór i że byli wówczas szczęśliwi.
Człowieka, który przez długi czas przemierza konno dzikie bezdroża, nachodzi tęsknota za miastem. Wreszcie dociera do Izydory, miasta, gdzie pałace mają kręte jak muszla ślimaka schody, wysadzane morskimi muszlami, gdzie rzemieślnicy celują w wyrobie lunet i skrzypiec, gdzie przybysz, jeśli nie umie dokonać wyboru między dwiema kobietami, zawsze napotka trzecią, gdzie walki kogutów przeradzają się w krwawe bitki między stawiającymi zakłady. O tym wszystkim myślał podróżny, tęskniąc za miastem. Izydora jest zatem miastem jego marzeń: z jedną tylko różnicą. Miasto, o którym marzył, zawierało jego w młodości; do Izydory przybywa w podeszłym wieku. Na rynku jest murek, gdzie przesiadują starcy, by patrzeć na przechodzącą młodzież; on siedzi w rzędzie wśród nich. Pragnienia są już wspomnieniami.
O Dorotei można opowiadać na dwa sposoby: mówić o czterech aluminiowych wieżach, wznoszących się z jej murów po bokach siedmiu bram ze zwodzonym mostem, przerzuconym przez fosę, skąd woda napływa do czterech zielonych kanałów, przecinających miasto, dzieląc je na dziewięć dzielnic, z których każda liczy trzysta domów i siedemset kominów; i biorąc pod uwagę, że dziewczęta na wydaniu z każdej dzielnicy poślubiają chłopców z innych dzielnic, a ich rodziny wymieniają ze sobą towary, na które każda ma monopol: olejek bergamotowy, kawior, astrolabia, ametysty, tak długo robić obliczenia na podstawie tych danych, aż będzie się wiedzieć wszystko o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości miasta. Albo powiedzieć jak poganiacz wielbłądów, który mnie tam doprowadził: „Przybyłem tu we wczesnej młodości, rankiem, tłum ludzi spieszył ulicami w kierunku targu, kobiety miały ładne zęby i spoglądały prosto w oczy, na estradzie trzech żołnierzy grało na klarnetach i wszędzie wokół kręciły się koła i powiewały barwne transparenty. Przedtem znałem tylko pustynię i szlaki karawan. Tamtego ranka, w Dorotei, poczułem, że nie ma dobra, którego nie mógłbym spodziewać się od życia. W późniejszych latach moje oczy znów wpatrywały się w przestrzenie pustyni i szlaki karawan; ale teraz wiem, że jest to tylko jedna z dróg, jakie otwierały się przede mną owego ranka w Dorotei”.
Na próżno, wielkoduszny Kubłaju, próbowałbym ci opisać miasto Zairę o wysokich basztach. Mógłbym powiedzieć, ile stopni liczą strome ulice układane w schody, jak są sklepione łuki podcieni i jakie blachy cynkowe pokrywają dachy; ale wiem, że byłoby to tak, jakbym ci nic nie powiedział. Nie z tego składa się miasto, lecz ze stosunków między wymiarami jego przestrzeni a wydarzeniami z jego przeszłości: między odległością latarni od bruku a kołyszącymi się stopami powieszonego samozwańca; sznurem przeciągniętym między latarnią i przeciwległą balustradą a festonami zdobiącymi trasę orszaku ślubnego królowej; wysokością tej balustrady a skokiem cudzołóżcy, który przesadza ją o świcie; nachyleniem rynny a kotem, który posuwa się po niej, aby wśliznąć się przez to samo okno; linią ognia kanonierki, która wypływa niespodziewanie zza cypla, a kulą druzgocącą rynnę; dziurami w sieciach rybackich a trzema starcami, siedzącymi na przystani, zajętymi naprawą i opowiadającymi sobie po raz setny historię kanonierki samozwańca, o którym mówią, że był nieprawym synem królowej, porzuconym w pieluszkach właśnie tu, na przystani.
Tą falą, płynącą ze wspomnień, miasto nasyca się jak gąbka i nabrzmiewa. Opis dzisiejszej Zairy powinien obejmować całą przeszłość Zairy. Ale miasto nie opowiada swojej przeszłości, zachowuje ją jak linie dłoni, wpisaną w narożniki ulic, kratownice okien, poręcze schodów, druty piorunochronów, drzewca chorągwi, a każdy segment jest poznaczony z kolei własnymi zadrapaniami, rysami, uderzeniami i nacięciami.
Po trzech dniach podróży ku południowi trafia się do Anastazji, miasta skąpanego w koncentrycznych kanałach, nad którym szybują latawce. Powinienem teraz zacząć wymieniać towary, które można tu korzystnie kupić: agat, onyks, chryzopraz i inne odmiany chalcedonu, zachwalać smak mięsa bażanta złocistego, pieczonego tutaj na ogniu z suchych drew czereśniowych i posypanego obficie rozmarynem, opowiedzieć o dostrzeżonych tu kiedyś kobietach, kąpiących się w ogrodowej sadzawce, którym podobno zdarza się czasem zapraszać przechodnia, aby zrzucił wraz z nimi odzienie i ścigał je w wodzie. Ale te informacje nie odkryłyby przed tobą prawdziwej istoty miasta, bowiem słuchając opisu Anastazji, możesz tylko odczuwać kolejne pragnienia, jedno po drugim, i zaraz musisz je tłumić, natomiast człowieka, który rankiem znajdzie się wśród jej ulic, otaczają naraz wszystkie pragnienia, równocześnie rozbudzone. Miasto objawia ci się jako całość, gdzie nie gubi się żadne pragnienie i w której skład wchodzisz i ty, a ponieważ cieszy się ono wszystkim, czym ty nie możesz się radować, pozostaje ci tylko zamieszkać w tym pragnieniu i zadowolić się nim. Taka jest władza zwodniczej Anastazji, to zła, to łaskawa: jeśli codziennie przez osiem godzin pracujesz jako szlifierz agatów onyksów chryzoprazów, twój trud, kształtujący pragnienia, sam bierze swój kształt z pragnień i kiedy wydaje ci się, że radujesz się za całą Anastazję, jesteś w istocie tylko jej niewolnikiem.
Całymi dniami człowiek wędruje wśród drzew i kamieni. Z rzadka oko zatrzymuje się na jakimś przedmiocie, a dzieje się to wówczas, kiedy rozpoznaje w nim znak innej rzeczy: ślad na piasku mówi o przejściu tygrysa, mokradła zapowiadają podziemne źródło, a kwiat chińskiej róży zwiastuje koniec zimy. Wszystko inne jest milczące i wymienne; drzewa i kamienie są tylko drzewami i kamieniami.
U kresu tej podróży człowiek dociera do Tamary. Zagłębia się w ulice o ścianach gęsto najeżonych szyldami. Oko nie dostrzega rzeczy, lecz wizerunki przedmiotów oznaczających inne rzeczy: kleszcze wskazują dom balwierza, dzban – karczmę, halabardy – posterunek straży miejskiej, waga – handlarkę zieleniną. Posągi i tarcze wyobrażają lwy delfiny wieże gwiazdy: znak, że coś – nie wiadomo co – ma za znak lwa czy delfina lub wieżę czy gwiazdę. Inne sygnały uprzedzają, czego w danym miejscu się zabrania: wjeżdżać wozami w zaułek, oddawać mocz za kioskiem, łowić z mostu ryby na wędkę, i o tym, co wolno: poić zebry, grać w kule, palić zwłoki swych zmarłych. U wejścia do świątyń stoją posągi bogów, z których każdy został przedstawiony z właściwymi sobie atrybutami: rogiem obfitości, klepsydrą, meduzą, dzięki czemu wierny może ich rozpoznać i zwrócić się do każdego z nich z odpowiednią modlitwą. Jeśli na budynku nie widnieje żaden szyld czy wizerunek, sam kształt i położenie w układzie miasta dostatecznie jasno określają jego funkcję: pałac królewski, więzienie, mennica, szkoła pitagorejska, zamtuz. Także towary wyłożone na straganach nie mają wartości same w sobie, lecz jako znaki innych rzeczy: haftowana przepaska na czoło oznacza elegancję, złocona lektyka – władzę, księgi Awerroesa – mądrość, bransoleta na kostkę u nogi – lubieżność. Wzrok przebiega po ulicach jak po zapisanych kartach: miasto podpowiada ci wszystkie myśli, każe powtarzać za sobą własną mowę i kiedy sądzisz, że zwiedzasz Tamarę, w rzeczywistości rejestrujesz tylko nazwy, jakimi określa ona siebie samą i wszystkie swe części.
Człowiek opuszcza Tamarę, nie dowiedziawszy się, jakie jest naprawdę to miasto pod gęstą powłoką znaków, co zawiera czy kryje. Poza jego obrębem rozciąga się aż po horyzont pusta ziemia, otwiera się niebo, po którym biegną chmury. W kształtach, jakie chmurom nadają przypadek i wiatr, człowiek skłonny jest już rozpoznać figury: żaglowiec, rękę, słonia...
Za sześcioma rzekami i trzema łańcuchami gór wznosi się Zora, miasto, które raz widziane pozostaje na zawsze w pamięci. Ale nie dlatego, żeby jak inne, godne zapamiętania miasta utrwalało się wśród wspomnień jakimś niezwykłym obrazem. Zora ma tę właściwość, że zapisuje się w pamięci fragment po fragmencie, w kolejności ulic i domów wzdłuż ulic, i drzwi, i okien domów, chociaż nie przejawia w nich nic szczególnie pięknego lub osobliwego. Jej sekret to sposób, w jaki wzrok przebiega po formach, które następują po sobie niczym w muzycznej partyturze, gdzie nie można zmienić czy przemieścić ani jednej nuty. Kto zna na pamięć Zorę, wyobraża sobie, kiedy nocą nie może zasnąć, że idzie jej ulicami, i wspomina kolejność, w jakiej następują po sobie miedziany zegar, pasiasta zasłona balwierza, fontanna o dziewięciu strumieniach, szklana wieża astronoma, kiosk sprzedawcy melonów, posąg pustelnika z lwem, łaźnia turecka, kawiarnia na rogu, przecznica prowadząca do portu. To niezacierające się w pamięci miasto jest jak rusztowanie czy sieć, w której okach każdy może umieszczać to, co chce zapamiętać: nazwiska sławnych ludzi, cnoty, liczby, klasyfikację roślin i minerałów, daty bitew, gwiazdozbiory, części mowy. Pomiędzy każdym pojęciem a każdym z punktów swej drogi zdoła ustalić związek podobieństwa lub kontrastu, który może posłużyć pamięci za natychmiastowy punkt odniesienia. Toteż najwięksi mędrcy świata to ci, którzy znają Zorę na pamięć.
Ale na próżno wyruszyłem w podróż z zamiarem odwiedzenia tego miasta: Zora, zmuszona do trwania, nieruchoma i niezmienna, aby lepiej zapisywać się w pamięci, zasłabła, rozpadła się i znikła. Ziemia o niej zapomniała.
Do Despiny można dojechać na dwa sposoby: statkiem lub na wielbłądzie. Miasto jawi się odmiennie temu, kto nadjeżdża od strony lądu, i temu, kto wpływa do niego morzem.
Poganiacz wielbłądów, który dostrzega wychylające się zza widnokręgu wyżyny szczyty wieżowców, anteny radarowe, powiewające na wietrze białe i czerwone rękawy portowe i dymy wyrzucane z kominów, myśli o statku, wie, że jest to miasto, ale myśli o nim jak o okręcie, który może go unieść z pustyni, jak o żaglowcu, szykującym się do podniesienia kotwicy, z żaglami nierozwiązanymi jeszcze, lecz już wydętymi przez wiatr, albo jak o parowcu, z kotłem wibrującym w stalowym kilu, i myśli o wszystkich portach, o zamorskich towarach, które żurawie wyładowują na nabrzeżach, o tawernach, gdzie załogi spod różnych bander tłuką sobie butelki na głowach, o oświetlonych oknach na parterze i o kobietach, czeszących się w każdym z tych okien.
We mgle wybrzeża marynarz rozpoznaje kształt wielbłądziego grzbietu, wyszywanego siodła z frędzlami, które błyszczą między dwoma cętkowanymi garbami, posuwającymi się kołyszącym ruchem; wie, że jest to miasto, ale myśli o nim jak o wielbłądzie, któremu z siodła zwisają bukłaki i juki z kandyzowanymi owocami, winem daktylowym, liśćmi tytoniu, i już widzi siebie na czele długiej karawany, która unosi go z pustyni morza ku oazie ze słodką wodą w pierzastym cieniu palm, ku pałacom o grubych wapiennych murach i dziedzińcach wykładanych mozaiką, po której tańczą bosonogie tancerki, poruszając ramionami, to kryjąc je, to wynurzając spod welonu.