Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prezentujemy nigdy dotąd niewydany w Polsce tom opowiadań Itala Calvina w przekładzie Anny Wasilewskiej.
Zbiór zawiera cykl trzynastu utworów pisanych w latach 1949-1967. I tak jak tytuł tomu "Trudne miłości" jest zwodniczy i przewrotny, tak i słowo "przygoda", którym zaczyna się tytuł każdego z opowiadań, należy traktować ironicznie. Bo przecież podróż pociagiem, kąpiel w morzu, jazda autostradą, spacer po miejskim corso, poranne espresso w barze czy zjazd z górskiego stoku są tyleż ekscytującą przygodą, co i jej brakiem. "Tym, co nakręca wątłe fabuły opowiadań Calvina - pisze w posłowiu tłumaczka - jest napięcie, które powstaje między światem rzeczywistym a światem przedstawionym, między jednostkowym doświadczeniem, fizycznym doznaniem, a próbą jego opisania. Z pozoru są to opowiastki o niespełnieniu, o niemożności nawiązania bliskich relacji, o braku komunikacji. Ale nie tylko".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Gli amori difficili
Projekt okładki i stron tytułowych
Łukasz Piskorek
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Korekta
Maciej Korbasiński, Piotr Królak
Gli amori difficili
Copyright © The Estate of Italo Calvino, 2002
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Anna Wasilewska
Copyright © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2022
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-516-3
Obok piechura Tomagry usiadła wysoka i postawna pani. Sądząc po ubiorze i woalce – zapewne prowincjonalna wdowa: suknia z czarnego jedwabiu, odpowiednia na długą żałobę, była jednak niepotrzebnie strojna, a suty woal spowijający jej twarz spływał z solidnego, staromodnego kapelusza. Inne miejsca w przedziale nie były zajęte, odnotował piechur Tomagra, i pomyślał, że wdowa wybierze jedno z nich; tymczasem, nie zważając na szorstkie żołnierskie sąsiedztwo, usiadła właśnie obok niego, mając zapewne na względzie komfort podróży, pomyślał piechur, przeciągi lub kierunek jazdy.
Z uwagi na bujne kształty pani, jędrne, trochę nawet kwadratowe, jakkolwiek matronalna miękkość łagodziła wyniosłe krągłości, można by jej dać niewiele ponad trzydzieści lat, ale jej twarz, niewzruszenie bladoróżowa, a zarazem odprężona, nieobecne spojrzenie spod ciężkich powiek i intensywnej czerni brwi, a także surowo zaciśnięte usta, ukradkiem muśnięte jaskrawą czerwienią, nadawały jej wygląd kobiety po czterdziestce.
Tomagra, młody żołnierz piechoty na pierwszej przepustce (była Wielkanoc), skulił się na swoim miejscu z obawy, że ta duża i postawna pani nie wejdzie do przedziału; i od razu owionął go zapach jej perfum, perfum znanych i być może modnych, ale obecnie – po długiej zażyłości – wymieszanych z naturalnym ludzkim zapachem.
Pani usiadła statecznie, a jej kształty wydały mu się mniej okazałe niż w chwili, gdy patrzył na nią z dołu. Dłonie, pulchne i ciasno upierścienione, splotła na podołku, nad błyszczącą torebką i żakietem, który zdjęła, odsłaniając krągłe i jasne ramiona. Tomagra odsunął się w przeczuciu zamaszystych gestów, ale ona trwała niemal w bezruchu, zsuwając rękawy drobnymi poruszeniami barków i tułowia.
Ławka w przedziale była dostatecznie wygodna dla dwojga i Tomagra czuł bliskość pani, nie obawiając się, że ten kontakt ją urazi. Ale, pomyślał, z pewnością ani jego osoba, ani jego szorstki mundur nie wzbudziły w damie odrazy, bo usiadłaby trochę dalej. Wskutek takich myśli jego mięśnie, do tej pory skurczone i płaskie, rozluźniły się, stały się swobodne i odprężone; i chociaż on nawet się nie poruszył, próbowały zwiększyć zakres ekspansji, a noga, wcześniej napięta, bez kontaktu z tkaniną spodni, teraz poszerzyła pole manewru, przylgnęła do materiału, który ją opinał, materiał musnął czarny jedwab wdowy, i oto teraz przez ten materiał i jedwab noga żołnierza przywarła do jej nogi ruchem miękkim i przelotnym, jakim stykają się rekiny, zupełnie jakby krew pulsująca w żyłach Tomagry zmierzała do pulsowania w żyłach pani.
Był to jednak kontakt znikomy, który to zanikał, to odradzał się przy kołysaniu pociągu; pani miała mocne i grube kolana, a przy każdym szarpnięciu kości Tomagry wyczuwały leniwy podskok jej rzepki; łydka miała jedwabisty wydatny policzek, do którego należało przylgnąć niewyczuwalnym naporem. To zetknięcie się łydek było cenne, ale powodowało pewną stratę: zmienny punkt ciężaru ciała pozbawił wzajemne podparcie bioder uprzedniej uległości. Ażeby przyjąć naturalną i zadowalającą pozycję, należało nieznacznie przesunąć się na siedzisku przy wsparciu przestawianej co pewien czas zwrotnicy, a także z uwagi na zrozumiałą potrzebę ruchu.
Pani trwała w swoim matronalnym kapeluszu, siedząc z niewzruszonym spojrzeniem pod przymkniętymi powiekami, zaciskając ręce na torebce: a jednak długa grań jej ciała była oparta o długą grań ciała mężczyzny: czyżby jeszcze tego nie spostrzegła? A może szykowała się do ucieczki? Albo do buntu?
Tomagra postanowił przesłać jej wiadomość na swój sposób: zacisnął mięsień łydki, niczym kwadratową twardą pięść, a następnie tą łydczaną pięścią, gotową do otwarcia, pomknął do łydki wdowy i zapukał. Była to niewątpliwie szybka gra ścięgien: w każdym razie z tego, co zdołał pojąć, ona się nie wycofała! Bo Tomagra niezwłocznie, z potrzeby usprawiedliwienia poufałego gestu, odsunął nogę, jakby zamierzał ją rozprostować.
Teraz trzeba było zaczynać wszystko od nowa; tamta cierpliwa i ostrożna próba nawiązania kontaktu została zaprzepaszczona. Tomagra postanowił wykazać się większą odwagą; i niby z zamiarem odszukania czegoś sięgnął ręką do kieszeni, tej od strony kobiety, i jakby w roztargnieniu już jej stamtąd nie wyciągnął. Był to gest pośpieszny, Tomagra sam nie wiedział, czy dotknął wdowy, był to gest bez znaczenia; ale teraz rozumiał, jak ważny uczynił krok i w jak ryzykowną wdał się grę. Grzbietem ręki naciskał na biodro pani w czerni; wyczuwał jego obecność każdym palcem, każdym paliczkiem, a kolejny ruch byłby gestem niesłychanej poufałości. Wstrzymując oddech, Tomagra odwrócił rękę: otwarta dłoń znalazła się teraz od strony pani, jakkolwiek nadal tkwiła w kieszeni. Była to pozycja nieznośna, wykręcająca nadgarstek. Mimo wszystko warto było teraz wykonać gest rozstrzygający: i oto odważył się poruszyć palcami wykrzywionej ręki. Nie ulegało wątpliwości, że wdowa nie mogła nie zauważyć tego manewru, ale skoro się nie odsunęła, znaczyło to, że nie odrzuca jego awansów. A jednak ten jej brak reakcji na ruchliwość ręki Tomagry mógł oznaczać, że naprawdę uwierzyła w daremną eksplorację kieszeni: w poszukiwaniu biletu kolejowego, zapałek... No tak: jeśli teraz opuszki żołnierza, jak gdyby nagle jasnowidzące, wyczuwały przez warstwy tkanin obrębki ukrytej bielizny, a nawet najdrobniejsze nierówności skóry, jej pory i znamiona, i jeśli, jak mówię, opuszki były do tego zdolne, może jej ciało, niewzruszone i ociężałe, odgadywało, że są to właśnie opuszki palców, a nie, powiedzmy, zewnętrzna powłoka paznokci czy też kłykci.
Wtem ręka Tomagry wysunęła się ukradkiem z kieszeni, znieruchomiała w niepewności, ponaglana nieoczekiwaną chęcią poprawienia kancika spodni, i pomaszerowała w stronę kolana. Można by raczej powiedzieć, że utorowała sobie drogę: musiała bowiem wsunąć się niepostrzeżenie między żołnierza i kobietę, a była to trasa, niezależnie od szybkości przebiegu, pełna niepokoju i przyjemnych wzruszeń.
Trzeba powiedzieć, że Tomagra, z głową wspartą na podgłówku, wyglądał, jakby spał: było to nie tyle alibi dla samego siebie, ile sposób – w przypadku gdyby pani nie zagustowała w jego zabiegach – oszczędzenia jej dyskomfortu, by mogła uznać te gesty za działanie nieświadome, ledwie wyłaniające się z zawiesiny snu. I w trakcie tej czujnej iluzji snu od przyciśniętej do kolana wdowy ręki Tomagry oderwał się mały palec i zaczął sondować okolicę. Wpełzł na kolano pani i ulegle tam zastygł; Tomagra mógł wykonywać staranne ewolucje na jedwabiu pończochy, jasnej i półkolistej, którą niewyraźnie dostrzegał spod przymkniętych oczu. Spostrzegł jednak, że ryzyko tego manewru było nieopłacalne, ponieważ wskutek niedostatku substancji i spętania ruchów mały palec przekazywał tylko cząstkowe doznania, nie potrafił wyczuć kształtu ani materii tego, czego dotykał.
Wtedy dołączył mały palec do pozostałych, ale nie wycofując go, lecz przysuwając do niego palce serdeczny, środkowy i wskazujący: teraz jego ręka spoczywała bezwładnie na kolanie kobiety, pieszczotliwie kołysana rytmem jazdy.
Pomyślał wtedy Tomagra o innych: jakkolwiek pani, przez wyrozumiałość czy też zagadkową nietykalność, nie reagowała na jego śmiałe poczynania, naprzeciw siedziały inne osoby, które mogły zrobić chryję, patrząc na naganne zachowanie żołnierza i na milczenie kobiety. Pragnąc przede wszystkim ocalić panią od tego podejrzenia, Tomagra cofnął rękę, wręcz schował ją, jakby to ona była winna. Ale jej ukrycie, pomyślał zaraz, było tylko obłudnym pretekstem: bo kładąc rękę na siedzeniu, zamierzał jeszcze bardziej przysunąć ją do pani, która zajmowała tak dużo miejsca.
Istotnie, ręka badała teren, palce jakby muśnięciem motyla wyczuwały obecność pani, teraz wystarczyło łagodnie przysunąć całą dłoń, spojrzenie pani spod woalki było nieprzeniknione, oddech lekko unosił jej pierś, och! Tomagra wycofał rękę ruchem umykającej myszy.
„Nie poruszyła się”, pomyślał, „może tego chce”, ale pomyślał też: „Jeszcze chwila i byłoby za późno. Może właśnie przygląda mi się badawczo, żeby zrobić scenę”.
Wtedy, chcąc przezornie się upewnić, Tomagra przemieścił grzbiet dłoni i czekał, by pani w następstwie drgań niepostrzeżenie osunęła się na jego palce. Niewłaściwie byłoby powiedzieć, że czekał: czubkami palców wbijał się klinem między siedzenie a wdowę, ruchem niedostrzegalnym, który można by uznać za skutek jazdy pociągu. W pewnej chwili znieruchomiał, nie dlatego, że pani okazała mu dezaprobatę; ale dlatego, pomyślał Tomagra, że jeśli ona wyraża zgodę, będzie jej łatwo nieznacznym zaciskiem mięśni wyjść mu naprzeciw, spocząć, by tak rzec, na oczekującej ręce. Pragnąc okazać przyjazne intencje tej swojej wytrwałości, Tomagra spróbował lekko pomerdać palcami od spodu; pani patrzyła przez okno i leniwie bawiła się klamrą torebki, zamykając ją i otwierając. Czy te znaki miały dać mu do zrozumienia, żeby się wycofał? Czy były ostatecznie udzieloną mu przestrogą, że jej cierpliwość ma granice? Czy o to chodziło? Tomagra zadawał sobie to pytanie. Czy właśnie o to?
Spostrzegł, że jego własna ręka, niezdarna ośmiornica, ścisnęła jej ciało. Teraz wszystko było jasne: Tomagra nie mógł się już wycofać; ale ona – ona była sfinksem.
Ręka żołnierza sunęła teraz ukośnie po udzie, niczym krab; czy była odkryta, widoczna dla innych? Nie, bo oto wdowa poprawiła złożony na kolanach żakiet, pozwalając mu opaść z jednej strony. Czy po to, żeby dać Tomagrze osłonę, czy też zagrodzić mu dostęp? Teraz jego ręka porusza się swobodnie i niedostrzegalnie, przylega do niej, pozwala sobie na muśnięcia pokrewne lekkim podmuchom wiatru. Twarz wdowy odwrócona była jednak w przeciwną stronę, daleka; Tomagra wpatrywał się w pasmo jej nagiej skóry, pomiędzy uchem a skrętem chignon. Dostrzegał pulsowanie żyły w małżowinie; udzielona mu odpowiedź była oczywista, wyczerpująca i nieuchwytna. Niespodziewanie pani odwróciła twarz – woalka u kapelusza zakołysała się jak kurtyna – twarz wyniosłą i kamienną, z nieobecnym spojrzeniem spod ciężkich powiek. Ale owo spojrzenie ominęło jego, Tomagrę, może nawet go nie musnęło, utkwiło gdzieś dalej, wpatrując się w coś albo w nic, jako punkt zaczepienia dla jakiejś myśli, w każdym razie w coś ważniejszego niż on. Pomyślał tak później, bo przedtem, zaledwie dostrzegł ten jej ruch, rzucił się w tył i zacisnął oczy, jakby spał, starając się powstrzymać rumieniec oblewający mu twarz i może tracąc tym samym okazję do złowienia w przebłysku jej spojrzenia odpowiedzi na swoje bezgraniczne obawy.
Ręka, ukryta pod czarnym żakietem, trwała niemal osobno, ścierpnięta, z palcami zagiętymi w stronę nadgarstka, już nie prawdziwa, pozbawiona czucia, jeśli nie liczyć zesztywniałych kości. Ponieważ jednak chwila wytchnienia, której wdowa udzieliła swojej niewzruszoności, wodząc niewidzącym wzrokiem, szybko przeminęła, ręka znów nabiegła krwią i przybojem odwagi. Wtedy on, ponownie nawiązując kontakt z miękką wypukłością uda, pojął, że dotarł do kresu: palce przesuwały się wzdłuż obrębka spódnicy, dalej był już tylko uskok kolana, pustka.
To koniec, pomyślał piechur Tomagra, tej sekretnej hulanki: teraz, we wspomnieniu, wydała mu się marną namiastką, jakkolwiek w tamtej chwili chciwie ją wyolbrzymiał: była zaledwie niezdarną pieszczotą przez jedwabną tkaninę, czymś, czego nie sposób mu było odmówić, właśnie z uwagi na jego pożałowania godną kondycję żołnierza, i pani miłosiernie udzieliła mu tej łaski, nic nie dając po sobie poznać.
A jednak kiedy w rozpaczy zamierzał wycofać rękę, spostrzegł, że wdowa inaczej trzyma na kolanach żakiet: nie był już starannie złożony (jak wcześniej), lecz niedbale rozpostarty, a jedna jego poła osłaniała nogi. Pani znalazła się w zamkniętej kryjówce: może była to ostatnia próba zaufania, jakim go obdarzyła, pewna, że dzieląca ich nierówność jest tak wielka, że on tego zaufania nie nadużyje. I żołnierz przypominał sobie, co do tej pory wydarzyło się między nim a wdową, starając się odkryć w jej zachowaniu coś, co wskazywałoby na dalsze ustępstwa, i rozpamiętywał swoje ruchy raz jako mało znaczące przygodne muśnięcia i lekkie otarcia, to znów jako zobowiązujące akty poufałości, które nie pozwalałaby mu się wycofać.
Jego ręka poddała się temu ostatniemu wspomnieniu i zanim jeszcze zastanowił się nad nieodwracalnością swojego gestu, już przekraczał próg. A pani? Pani spała. Głowę w zbytkownym kapeluszu oparła w rogu, oczy miała zamknięte. Czy on, Tomagra, miał uszanować ten sen, prawdziwy lub udawany, i się wycofać? Czy może jednak był to wybieg wspólniczki, na którym powinien się już poznać i znaleźć sposób, żeby okazać wdzięczność? Dotarł już do punktu, który nie dopuszczał zwłoki; pozostawało mu tylko brnąć dalej.
Ręka piechura Tomagry była mała i krótka, na tyle mięsista, że łagodziła zrogowacenia i sztywności, co czyniło ją miękką i gładką; dzięki nienamacalnym kościom, pod jej dotykiem, nader przyjemnym, dawało się wyczuwać raczej ścięgna niż paliczki. I oto ta mała ręka wykonywała ruchy drobne, lecz ciągłe, starając się zapewnić kontakt intensywny i żywy. Ale kiedy wreszcie coś po raz pierwszy drgnęło w tkankach miękkich wdowy, jak gdyby tajnym podskórnym szlakiem następował przepływ odległych morskich prądów, żołnierz był tak zaskoczony – zupełnie jakby zakładał, że wdowa do tej pory niczego nie spostrzegła i naprawdę śpi – że w przestrachu cofnął rękę.
Teraz znów trzymał ręce na kolanach, zesztywniały na siedzeniu jak wtedy, gdy ona weszła: zachowywał się niedorzecznie, sam to rozumiał. Szurając obcasami, rozprostowując nogi, zamierzał nieśmiało ponowić kontakt, ale jego ostrożność była niedorzeczna, zupełnie jakby chciał rozpoczynać od nowa swoje wytrwałe zadanie i nie był świadom miary uprzednio osiągniętego celu. Ale czy naprawdę go osiągnął? A może to wszystko mu się przyśniło?
Wpadli do tunelu. Ciemność gęstniała coraz bardziej, a wtedy Tomagra wpierw nieśmiało, co pewien czas wycofując się, jakby to były początki, a on dziwił się własnej śmiałości, potem próbując upewnić się, że doszedł do dużej zażyłości z tą kobietą, wyciągnął rękę, rozedrganą jak kokoszka, w stronę piersi, wielkiej i jakby opadłej pod własnym ciężarem, i po omacku starał się jej wyjaśnić mizerię i nieznośne szczęście swojego stanu, i nic innego jak własną potrzebę, byleby ona porzuciła tę swoją powściągliwość.
Wdowa istotnie zareagowała nagłym gestem obronnym i odtrącającym. To wystarczyło, żeby Tomagra wycofał się do kąta, pocierając sobie dłonie. Był to jednak zapewne fałszywy alarm spowodowany przelotnym światłem na korytarzu, które nasunęło wdowie obawę, że tunel zaraz się skończy. A może on przekroczył granicę, dopuścił się jakiejś potwornej niestosowności wobec niej, kobiety tak wspaniałomyślnej? Nie, między nimi nie mogło być już żadnego zakazu: jej gest oznaczał, że to wszystko prawda, że ona daje przyzwolenie i w tym uczestniczy. Tomagra znów się przysunął. Oczywiście przez te myśli stracił dużo czasu, tunel nie mógł długo trwać, nie można pozwolić, żeby zaskoczyło ich nagłe światło, Tomagra już czekał, aż zaczną szarzeć ściany: im dłużej czekał, tym bardziej ryzykowne byłoby podjęcie kolejnej próby, pewnie, ale tunel jest długi, ze swoich poprzednich podróży zapamiętał go jako niesamowicie długi, pewnie, gdyby od razu wykorzystał sposobność, miałby przed sobą jeszcze dużo czasu, teraz lepiej poczekać, aż się skończy, ale dlaczego wciąż nie ma końca, może to dla niego ostatnia okazja, no, mrok się rozrzedza, teraz jest koniec.
Były to ostatnie stacje lokalnej trasy. Pociąg pustoszał; większość pasażerów z przedziału wysiadła, oto ostatni zdejmują walizki, kierują się do wyjścia. Wreszcie w przedziale zostali tylko oni, żołnierz i wdowa, tak blisko siebie, i tak daleko, z założonymi rękami, milczący, zapatrzeni w pustkę. Tomagrze przyszła jeszcze do głowy myśl: „Teraz, kiedy wszystkie miejsca są wolne, gdyby chciała mieć spokój i siedzieć wygodnie, gdyby miała mnie dość, toby się przesiadła...”.
Coś go jeszcze powstrzymywało i napawało lękiem, może obecność grupki palaczy na korytarzu, albo światło, które zapalono wraz z nadejściem wieczora. Wtedy przyszło mu do głowy, żeby zaciągnąć zasłonki od strony korytarza, jak ktoś, kto zamierza spać: wstał i poruszając się ciężko jak słoń, zaczął starannie rozwiązywać zasłonki, zaciągnął je i zawiązał. Kiedy się odwrócił, ona już leżała. Jakby chciała spać: miała otwarte oczy i znieruchomiały wzrok, ale też nic nie straciła ze swojej matronalnej stateczności, opierając na podłokietniku głowę w majestatycznym kapeluszu.
Tomagra stał nad nią. Dla zachowania pozorów, że chodzi o komfort snu, postanowił zaciemnić okno, i zawisł nad nią, żeby rozwiązać tasiemki zasłony. Jego niezdarne ruchy ponad niewzruszoną wdową były jednak tylko wybiegiem. Przestał wreszcie mocować się z dziurką zasłony i zrozumiał, że powinien postąpić inaczej, okazać jej swój nieodraczalny stan pożądania, choćby po to, żeby wyjaśnić dwuznaczność sytuacji, w jakiej się znalazła, jakby zamierzał powiedzieć: „Okazała mi pani wyrozumiałość, bo wierzy pani w naszą pradawną potrzebę uczucia, nas, samotnych i biednych żołnierzy, ale oto kim jestem, oto jak potraktowałem pani grzeczność, sama pani widzi, do jakiego stanu doprowadziła mnie nieznośna ambicja”.
A skoro teraz było jasne, że nic nie zdoła zdziwić wdowy, a wręcz wydawało się, że ona to wszystko przewidziała, piechurowi Tomagrze nie pozostawało nic innego, jak postąpić tak, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości i żeby wreszcie spazm jego szaleństwa udzielił się również niememu obiektowi, jakim była ona.
Kiedy Tomagra podniósł się, a wdowa pod nim, z jasnym i surowym spojrzeniem (jej oczy były niebieskie), nadal leżała w kapeluszu z woalką na głowie, pociąg wciąż sunął przez pola z ostrym świstem, na zewnątrz defilowały niekończące się szpalery winnic, a deszcz, który przez całą podróż niestrudzenie prążkował szyby, przypuścił teraz szturm z nową gwałtownością, jego, piechura Tomagrę, znów ogarnął lęk, że pozwolił sobie na tak wiele.
Najważniejsze to nie dać się od razu przymknąć. Gim przywarł do wnęki drzwi, wydawało się, że policjanci biegną prosto przed siebie, nagle jednak usłyszał, że zawracają, kierując się w stronę zaułka. Puścił się biegiem, lekkim krokiem.
– Stój albo strzelamy, Gim!
„Akurat, strzelamy!”, pomyślał i już był poza linią strzału, sadził susami po krawędziach wybrukowanych stopni, śmigając w dół po zakrzywionych uliczkach starego miasta. Powyżej fontanny przeskoczył przez poręcz rampy i wpadł pod arkady, które potęgowały odgłos jego kroków.
Odrzucał w myśli wszystkie adresy, które przychodziły mu do głowy: tylko nie Lola, nie Nilde, nie Renée. Niedługo tamci zapukają do tych wszystkich drzwi. Noc była łagodna, chmury nad wysklepionymi łukami zaułków tak jasne jak za dnia.
Kiedy wpadł na szerokie ulice nowego miasta, Mario Albanesi zwany Gimem Bolero wyhamował nieco rozpęd, założył za uszy opadłe na skronie kosmyki włosów. Nie było słychać żadnych kroków. Cicho i niewzruszenie dotarł do bramy domu Armandy, wszedł na górę. O tej porze na pewno nikogo już u niej nie ma i ona śpi; Gim głośno zastukał.
– Kto tam? – po chwili dał się słyszeć gniewny męski głos. – O tej porze się śpi... – Był to Lilin.
– Otwórz, Armando, to ja, Gim – odezwał się niezbyt głośno, ale stanowczo.
Armanda przewraca się w łóżku na drugi bok. – Aha, Gim, zaraz otworzę, to Gim. – Sięga do wezgłowia łóżka i pociąga za uchwyt otwierający drzwi.
Zamek u drzwi posłusznie odskakuje; Gim idzie przez korytarz z rękami w kieszeniach, wchodzi do sypialni. Sądząc po wypukłości prześcieradeł, ciało Armandy wypełnia bez reszty wielkie łoże. Na twarzy bez makijażu, pod czarną grzywką, widać zmarszczki i opuchnięcia. Trochę dalej, w fałdzie kołdry, na skraju łóżka, leży jej mąż, Lilin, który wtapia w poduszkę małą sinawą twarz, zamierzając dogonić przerwany sen.
Lilin musi zaczekać, aż wyjdzie ostatni klient, żeby położyć się do łóżka i rozładować akumulator snu, zasilany leniwym rytmem dni. Na całym świecie nie ma nic, co Lilin by potrafił lub chciał robić; jeśli ma co palić, jest spokojny. Armanda nie może powiedzieć, żeby Lilin dużo ją kosztował, jeśli nie liczyć paczek tytoniu, które wypala w ciągu dnia. Wychodzi ze swoją paczką rano, siada u szewca, u handlarza starzyzną, u zduna, robi skręty, jeden za drugim, i pali, siedząc na zydlach, trzymając na kolanach swoje długie, gładkie złodziejskie ręce, i z martwym spojrzeniem wysłuchuje każdego niczym szpieg, nie odzywając się prawie słowem, chyba że bąknie coś półgębkiem, z niespodziewanym krzywym i wyblakłym uśmiechem. Wieczorem, kiedy zamykają się warsztaty, idzie do winiarni i opróżnia litrową butelkę, wypala resztę papierosów, czekając, aż opadną ostatnie żaluzje. Wychodzi, jego żona nadal robi rundę po głównej ulicy, wystrojona, z opuchniętymi stopami w ciasnych pantoflach. Lilin wyłania się zza węgła jakiegoś domu, wydaje cichy gwizd, zaczątek zdania, żeby oznajmić, że jest późno, pora się kłaść. Ona nie patrzy na niego, stoi na krawężniku jak na proscenium, z piersią ściśniętą armaturą lateksu i fiszbinów, z ciałem starej kobiety w sukience dziewczynki, i nerwowo ściska w rękach torebkę, wykreślając obcasem kółka na bruku, niespodziewanie coś nuci, odpowiada mu, że nie, na ulicy wciąż są przechodnie, niech odejdzie i czeka. Flirtują tak co noc.
– Co jest, Gim? – Armanda wytrzeszcza oczy.
On dostrzegł już na komodzie papierosy i zapala jednego.
– Muszę tu dzisiaj spędzić noc.
I już zdejmuje marynarkę, ściąga krawat.
– Dobra, Gim, chodź do łóżka. Lilin, pójdziesz na sofę, no już, Lilin, zjeżdżaj, misiu, daj się Gimowi położyć.
Lilin leży jeszcze jak kamień, potem podnosi się, wydaje nieartykułowany jęk, bierze swoją poduszkę, koc, tytoń z komody, bibułki, zapałki i popielniczkę. – Zjeżdżaj, misiu. – Lilin, mały i zgięty pod dobytkiem, maszeruje do kanapy w korytarzu.
Gim rozbiera się, paląc, układa starannie złożone spodnie, wiesza marynarkę na krześle u wezgłowia, papierosy z pudełka przenosi na stolik nocny, także zapałki i popielniczkę, kładzie się do łóżka. Armanda gasi lampę z abażurem i wzdycha. Gim pali. Lilin śpi w korytarzu. Armanda odwraca się. Gim gasi papierosa w popielniczce. Pukanie do drzwi.
Gim już sięga do kieszeni marynarki po rewolwer, drugą ręką trzyma Armandę za łokieć, żeby miała się na baczności. Ramię Armandy jest grube i miękkie; przez chwilę zastygają w tej pozycji.
– Zapytaj, kto to, Lilin – mówi cicho Armanda.
Lilin sapie w korytarzu. – Kto tam? – pyta szorstko.
– Armando, to ja, Angelo.
– Jaki znów Angelo?
– Angelo, sierżant, przechodziłem w pobliżu, przyszło mi do głowy, żeby wejść na górę... Możesz otworzyć na chwilkę?
Gim już wstał i daje im znaki, żeby byli cicho. Otwiera jakieś drzwi, zagląda do łazienki, bierze krzesło ze swoimi ubraniami i wnosi je do środka.
– Nikt mnie nie widział. Pozbądź się go – mówi cicho i zamyka za sobą drzwi.
– Lilin, misiu, wracaj do łóżka, chodź, Lilin. – Armanda dyryguje ruchem z pozycji leżącej.
– To jak będzie, Armando, nie każ mi czekać – mówi tamten zza drzwi.