Jezu, Ty się tym zajmij! o. Dolindo Ruotolo. Życie i cuda - Joanna Bątkiewicz-Brożek - ebook

Jezu, Ty się tym zajmij! o. Dolindo Ruotolo. Życie i cuda ebook

Joanna Bątkiewicz-Brożek

4,8

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwsza biografia autora potężnej modlitwy

"Jezu, Ty się tym zajmij”

Mistyk. Posiadał przedziwny wgląd w duszę człowieka – napisał ponad 220 tysięcy imaginette, obrazków z proroczym słowem skierowanym do konkretnej osoby. Niezwykle ceniony przez o. Pio, który często odsyłał do niego penitentów. Kapłan heroicznie wierny Kościołowi, mimo że szczególnie doświadczany: z powodu oskarżeń nieprzychylnych mu osób, wielokrotnie stawiany przez Świętym Oficjum, oskarżany o herezję, z wieloletnim zakazem odprawiania Mszy Świętej i głoszenia homilii. Jest Sługą Bożym. Trwa jego proces beatyfikacyjny.

KIM JEST O. DOLINDO RUOTOLO, KAPŁAN, KTÓREMU JEZUS PODYKTOWAŁ JEDNĄ Z NAJSKUTECZNIEJSZYCH CHRZEŚCIJAŃSKICH MODLITW?

Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki. Jej lektura bardzo mocno mnie poruszyła i zapewne poruszy każdego, kto po nią sięgnie. Rozpala serce miłością ku Bogu i do poświęcenia Jemu wszystkiego, bez wyjątku.

Z serca każdemu polecam!

O. JÓZEF WITKO OFM

Z wielką radością przyjąłem wiadomość o tym, że powstała ta książka. Z jeszcze większą radością ją przeczytałem. I od razu pragnę przestrzec Czytelnika: autorka to złodziejka. Skradnie wam każdą wolną chwilę. Dlaczego? Bo od świadectw o neapolitańskim kapłanie trudno się oderwać. A po przeczytaniu zostaje dojmujące łaknienie poznawania księdza Ruotolo więcej i więcej…

KS. PROF. ROBERT SKRZYPCZAK

JOANNA BĄTKIEWICZ-BROŻEK – dziennikarka, publicystka, tłumaczka, współautorka książki Mam odwagę mówić o cudzie (wspólnie z prof. Januszem Skalskim). Obecnie współpracuje z portalami Vatican Insider oraz Aleteia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (147 ocen)
128
14
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna_Janik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca lektura. Postać o. Dolindo budzi podziw i uczy pokory, ale także szacunku i miłości wobec Kościoła, którym jesteśmy. Aż trudno uwierzyć, ile o. Dolindo musiał wycierpieć.
10
MaritaMaritaMarita

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna, ojciec Dolindo jest w niej wciąż żywą osobą
10
JoannaCywi45

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka i piękne świadectwo
10
maxlisa

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale napisana książka,na dobrą sprawę czyta się jak sensację.Wspaniała książka o cudownym księdzu,który niósł na barkach wielki ciężar pokazując w jaki sposób go nieść.
10
dkotarba

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Copyright © Joanna Bątkiewicz-Brożek, 2017

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Esprit 2017

All rights reserved

Wszystkie fotografie opublikowano za uprzejmą zgodą:

Grazii Ruotolo

Apostolato Stampa

REDAKCJA: Justyna Yiğitler, Justyna Zarzycka

OPRACOWANIE FOTOGRAFII: Piotr Poniedziałek

IMPRIMATUR

Kuria Metropolitalna w Krakowie

nr 740/2017 z 24 marca 2017 r.

bp Jan Szkodoń, wik. gen.; ks. dr hab. Robert Skrzypczak, cenzor

ISBN 978-83-65706-81-2

Wydanie I, Kraków 2017

WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O. O.

ul. Przewóz 34/100, 30-716 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Pamięci mojego Taty, który bardzo kochał Neapol.Jestem pewna, że to on mnie tam „zaprowadził”.

Będę do ciebie mówił, ponieważ pragnę wiele powiedzieć ludzkości.

Jezus do ks. Dolindo Ruotolo, 1907 rok

Nic, co wyszło spod pióra ks. Dolindo, ani jedno słowo, nie może zostać zaprzepaszczone. Święty to kapłan!

św. o. Pio, 1967 rok

Ksiądz Dolindo żył, cierpiał i jak Izaak złożył się dobrowolnie w ofierze, by dać świadectwo dla Kościoła, by pokazać, jak kocha się Kościół.

Vittorio M. Costantini,biskup Sessa Aurunca, 1975 rok

On urodził się świętym. Święty Antoni, Franciszek czy Augustyn – oni wszyscy najpierw wiedli ziemskie, czasem wręcz upojne życie, a potem nawracali się i stawali świętymi. A ks. Dolindo świętym się urodził.

Które dziecko w wieku dwóch lat czuje Jezusa żywego na ustach mamy, zapach Jezusa na jej płaszczu, kiedy wraca ze Mszy? A Dolindo to czuł. Które dziecko, bite do krwi, z otwartymi ranami po operacji, któremu ojciec wykręca ręce, a potem zamyka je w komórce z węglem i szczurami, w bezgranicznym strachu modli się za tego samego tatę i wychwala Boga? Kto wystrugałby potem własnymi rączkami krzyż i całował go z miłości do Męki Chrystusa? Powtarzam to wszędzie: urodził się świętym. Który kapłan odsunięty na dwadzieścia lat od odprawiania Mszy i od spowiedzi nie tylko zostanie w Kościele, ale i będzie go kochał? I nie pozwoli powiedzieć o Kościele złego słowa? Heros pokory! Kto przed tymi, którzy obrzucają go oszczerstwami, klęka i błogosławi im? Święty.

Grazia Ruotolo,najbliższa żyjąca krewna Sługi Bożegoks. Dolindo Ruotolo, Neapol, styczeń 2015 roku

Perła odnaleziona

Zwielką radością przyjąłem wiadomość o tym, że powstała książka poświęcona ks. Dolindo Ruotolo. Z jeszcze większą książkę tę przeczytałem. I od razu pragnę przestrzec Czytelnika: autorka, pani Joanna Bątkiewicz-Brożek, to złodziejka. Skradnie wam każdą wolną chwilę. Dlaczego? Bo od świadectw o neapolitańskim kapłanie trudno się oderwać. A po przeczytaniu zostaje dojmujące łaknienie poznawania ks. Ruotolo więcej i więcej…

Mój Dolindo

Po raz pierwszy zetknąłem się z ks. Dolindo za pośrednictwem jego charakterystycznej modlitwy: Jezu, Ty się tym zajmij. Mówili mi o niej moi włoscy przyjaciele, Bruno i Silvia Serafini z Maceraty na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, goszcząc mnie jeszcze jako seminarzystę podczas letniej praktyki językowej. Zapamiętałem wówczas brzmienie modlitwy, nie wiedząc, od kogo ona pochodzi. Jako młody kapłan natrafiłem na ślad o ks. Dolindo, wczytując się w biografie św. o. Pio. Wywarł na mnie wrażenie „ślad” ukryty w reprymendzie włoskiego stygmatyka pod adresem pielgrzymów z Neapolu: czemu przychodzicie do mnie, skoro u siebie macie świętego! Postanowiłem tym „śladem” podążyć. Zadałem sobie pytanie: kim jest ów święty z Neapolu? Po kilku latach pracy w duszpasterstwie akademickim wyjechałem na staż naukowy do Włoch. Zgłębiając „włoski personalizm”, natrafiłem na bł. Antonia Rosminiego i na ks. Dolindo Ruotolo, dwóch kapłanów zranionych trudną miłością do Kościoła. Podobne doświadczenie bolesnej próby wiary w swoim Kościele, podobna postawa heroicznej pokory i miłości do Matki Eklezji. Wyprzedzili epokę, dlatego też wydawali się do niej niedopasowani. Mimo że dzielił ich dystans całego pokolenia – ks. Dolindo urodził się dwadzieścia siedem lat po śmierci ks. Antonia – połączyła ich heroiczna walka o autentyczność przesłania ewangelicznego i wysiłek najdoskonalszego spojenia go z życiem. Obaj zderzyli się z Goliatem Świętego Oficjum, starli się z obawami i lękami epoki, gnuśnym letargiem, któremu uległo wielu stróżów Dobrej Nowiny. Kluczem do osiągnięcia zwycięstwa na krzyżu jest zawsze gotowość do wstąpienia na niego i oddania życia. Tak, jak zrobił to Chrystus. Antonio Rosmini musiał o ponad pół wieku dłużej od ks. Dolindo czekać na rehabilitację. Za to o wiele szybciej zasłużył na uznanie świętości życia. Został beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI w listopadzie 2007 roku1. Sprawa kapłana z Neapolu jeszcze czeka na swój chwalebny finał w Kościele.

Zapoznawałem się z nielicznymi książkami o ks. Dolindo, z jego autobiografią, kwiatkami, listami do kapłanów i do swych duchowych córek. Pewnego razu dowiedziałem się o jego charyzmacie proroctwa wyrażanym za pośrednictwem immaginette i z niezwykle miłym zaskoczeniem natrafiłem na ślad jego profetycznej intuicji wyrażonej trzynaście lat przed wyborem Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, co do przyszłej konfrontacji Jana Pawła II z ateistycznym światem komunizmu. Dotarłem też do świadectw o nim arcybiskupa Pavla Hnilicy, słowackiego bohatera podziemnej walki o przetrwanie Kościoła u naszych południowych sąsiadów2. Ksiądz Dolindo bywał obecny w moich homiliach i katechezach.

Podczas wakacji duszpasterskich spędzanych w małej nadmorskiej parafii nieopodal Wenecji zauważyłem, jak niektórzy Włosi żywo reagują zainteresowaniem na postać neapolitańskiego kapłana. Roberta i Alberto, którzy od niedawna zbliżyli się do Kościoła, poczuli się żywo zainteresowani świadectwem o ks. Dolindo, zwłaszcza że dotąd nic o nim nie słyszeli, pomimo częstych wyjazdów zawodowych pod Wezuwiusza. Na początku września 2015 roku pojechaliśmy razem odwiedzić „świętego”. Dzięki tej wizycie zobaczyłem kościół św. Józefa i Madonny z Lourdes, odprawiłem Mszę przy grobie ks. Dolindo. Poznałem też strażniczkę jego pamięci, bratanicę, panią Grazię Ruotolo. To były chwile uprzywilejowane spotkania ze świętością duchowego giganta z Neapolu. Siostry franciszkanki zaopatrzyły mnie w nowe książki. Zwiedzając kościół św. Teresy al Museo, zetknąłem się z niską zakonnicą w szarym habicie, Filipinką, która jakby od niechcenia rzuciła w moim kierunku: „Trzeba uważać, bo kto się zajmuje sprawą ks. Dolindo, zapłaci cierpieniem”. Po czym od razu przeszła do wyjaśniania ściszonym głosem – bowiem zakonnice modlą się nieustannie przed Najświętszym Sakramentem – że tutaj właśnie zastała ks. Ruotolo wiadomość o rehabilitacji. I tu po wielu latach mógł znowu odprawić Mszę Świętą.

Po powrocie do kraju czekały na mnie niekorzystne nowiny o moim zdrowiu: powtarzanie badań diagnostycznych, przygotowanie do operacji, planowanie dalszej terapii. „Przyszedł czas, abyś oddał coś z siebie bezpowrotnie” – powiedziała mi znajoma lekarka. Kwiatki o ks. Dolindo wraz z modlitwą Jezu, Ty się tym zajmij powędrowały wraz ze mną do kliniki. Miałem w pamięci niedawną wizytę w Neapolu i to, co mi wyszeptała siostra w kościele św. Teresy. Sandra, inna fanka ks. Dolindo, gdy dowiedziała się o mojej „próbie”, postanowiła ukarać „świętego”: odwróciła do ściany jego fotografię, mówiąc: „pozostaniesz tam, aż się poprawisz”. Brzuch mnie bolał ze śmiechu, gdy się o tym dowiedziałem. Wieczorem przed zabiegiem zadzwonił telefon: Grazia z Neapolu. „Padre, pamiętaj – Dolindo wybrał sobie ciebie! Modlimy się tutaj w twej sprawie u jego grobu”. Jezu, Ty się tym zajmij! Jezu, Ty się tym zajmij! Ktoś z lekarzy powiedział mi, że być może nie będę mógł mówić. Co zatem będę robił? „Będziesz pisał”. Kiedyś pewien ojciec wyjaśnił swemu synkowi przed odwiedzinami u mnie, że idzie się spotkać z Bożym wojownikiem Jedi. Gdy maluch mnie zobaczył, był wyraźnie rozczarowany. Nie było ani włóczni, ani miecza, ani miotacza ognia… Czym zatem walczy ten Boży wojownik? „Piórem” – opowiedział ojciec. Bardzo mi to przypadło do gustu. Dziś walczę i słowem, i ustami, i piórem. Jezus wszystkim się zajął. Ostatnio usłyszałem od mego chirurga: „Masz pan jakieś chody u góry. Jak tak dalej pójdzie, przeniosę się na emeryturę”. Ksiądz Dolindo przyszedł do mnie w samą porę: przekraczania kapłańskiej „dwudziestki” i życiowej „pięćdziesiątki”. Wielu mistrzów duchowych przestrzegało przed „demonem południa”. To duch zniechęcenia dopadający wędrowca w połowie drogi: już nie pamięta entuzjazmu początków, a celu wędrówki nie widać. Nadchodzi znużenie, słońce parzy w głowę, stopy robią się ciężkie. Ogarnia pokusa zatrzymania się w połowie drogi, pokusa połowiczności. Dopada ona tak kapłanów, jak i małżonków, a także innych samotnych żeglarzy. Zwłaszcza gdy jeszcze nadciąga jakieś cierpienie…

Uczeń Chrystusa

Dolindo znaczy ból – napisał sam o sobie w swej autobiografii. Dolindo znaczy świętość – zdaje się dopowiadać Duch Święty. Ukrył się dobrze. Niebawem minie pół wieku od jego odejścia, a wciąż niewielu ludzi o nim słyszało, nawet we Włoszech. Dyskretny i pokorny – jak całe jego życie. Miał się za ostatniego i najnędzniejszego. Pragnął tylko chwały Bożej. „Dlaczego przychodzicie do mnie, skoro macie u siebie świętego?” – dziwił się o. Pio, gdy widział przybywających do San Giovanni Rotondo neapolitańczyków. Ksiądz Ruotolo skrył się nie tylko w Neapolu, pod Wezuwiuszem, w mieście śmieci i kamorry. Tkwi wciąż schowany zarówno w archiwach swego Apostolatu Wydawniczego, skrupulatnie strzeżonego przez braci i siostry zakonu franciszkanów od Niepokalanej, jak i w zasobach Kongregacji do Spraw Kanonizacyjnych – tam bowiem trafiły materiały zarezerwowane na potrzeby procesu beatyfikacyjnego. Ukrył się przede wszystkim za Słowem Bożym – jak wytrawny prorok, prawdziwy apostoł, sługa kerygmatu: „postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego” (1 Kor 2, 2); „wydaje mi się bowiem, że Bóg nas, apostołów, wyznaczył jako ostatnich, jakby na śmierć skazanych. Staliśmy się bowiem widowiskiem światu, aniołom i ludziom; my głupi dla Chrystusa, wy mądrzy w Chrystusie, my niemocni, wy mocni; wy doznajecie szacunku, a my wzgardy (…). Błogosławimy, gdy nam złorzeczą, znosimy, gdy nas prześladują; dobrym słowem odpowiadamy, gdy nas spotwarzają. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla wszystkich aż do tej chwili” (1 Kor 4, 9–13).

Kochał Słowo Boże, czytał je, studiował, skomentował wszystkie księgi Pisma Świętego, przepowiadał je z mocą i wytrwale. Jego bratanica Grazia Ruotolo powiedziała mi pewnego razu, że ks. Dolindo był przekonany, iż ludzie dowiedzą się o nim dopiero wtedy, gdy Biblia materialnie znajdzie się w ich rękach. Stał się sługą „powrotu Pisma Świętego z wygnania” w naszym Kościele, który na Soborze Watykańskim II wśród priorytetów duszpasterskich przyjął przywrócenie centralnej rangi Słowu Bożemu w liturgii i życiu współczesnych katolików. Bardzo mu zależało na tym, by współcześni wyznawcy Jezusa z Nazaretu stali się na nowo talmidim – uczniami, a nie klientami. Uczeń ma ucho otwarte, co wyraża dobitnie jeden z najstarszych wizerunków Matki Bożej w rzymskich katakumbach. Widać nań Maryję, pierwszą i najwierniejszą uczennicę Pańską, z wyraziście wyeksponowanym uchem: „Pan Bóg Mnie obdarzył językiem wymownym, bym umiał przyjść z pomocą strudzonemu, przez słowo krzepiące. Każdego rana pobudza me ucho, bym słuchał jak uczniowie. Pan Bóg otworzył Mi ucho, a Ja się nie oparłem ani się cofnąłem” (Iz 50, 4–5).

Jak wyjaśnia biblista David H. Stern, „słowo «uczeń» nie jest w stanie oddać bogactwa więzi łączącej rabina i jego talmidim. Więź ta zasadzała się na zaufaniu w każdej dziedzinie życia, a jej celem było to, aby talmid stał się jak jego rabbi”3. Ewangelista św. Marek zauważa, że Jezus z tłumów, które za Nim szły, „przywołał do siebie tych, których sam chciał”. Osoby te były powoływane jako uczniowie, „aby Mu towarzyszyli, by mógł wysyłać ich na głoszenie nauki, i by mieli władzę wypędzać złe duchy” (Mk 3, 13–14). Jak wyjaśnia niemiecki biblista E. Schweizer:

Oznacza to, że uczniowie z Nim przebywali. Chodzili z Nim, jedli i pili, słuchali tego, co mówił i patrzyli, co czynił, byli z Nim zapraszani do domów albo też odwracano się od nich i Niego. Nie zostali powołani do wielkich czynów religijnych czy jakichkolwiek innych. Zostali zaproszeni, by być przy Jezusie jako Jego towarzysze. Dlatego nie mieli napawać się własną ważnością, przypisywać sobie osiągnięć czy obarczać się odpowiedzialnością za niepowodzenia. Mieli tylko uważnie obserwować Jezusa i to wszystko, co dzieje się za Jego sprawą. Na Niego mieli złożyć swe troski, zmartwienia i obawy.4

Ponadto z ewangelicznego tekstu wynika, że przebywanie z Jezusem, naśladowanie Go i współudział w Jego misji są z sobą powiązane. Jezus upoważnił swoich uczniów do tego, by czynili Jego dzieło. Co więcej, w większości Ewangelie używają tych samych słów do wyrażenia działania zarówno Jezusa, jak i uczniów, na przykład w odniesieniu do głoszenia, nauczania, ewangelizowania, egzorcyzmów i uzdrawiania. Uczniowie mieli po prostu ogłaszać i czynić to, co Jezus ogłaszał i czynił. Byli ambasadorami Chrystusa; przez nich przemawiał Bóg (por. 2 Kor 5, 20).

Temu opisowi w pełni odpowiadają życie i misja ks. Dolindo Ruotolo. Pozostawał pod wrażeniem faktu, że „istnieje niemalże identyfikacja między Jezusem a kapłanem do tego stopnia, że nie tylko jest posłany jako ambasador Boskiego Króla, ale wręcz uczestniczy w Jego królowaniu”5. Dla ks. Ruotolo kapłaństwo było sposobem takiego właśnie przeżywania więzi identyfikacji ucznia ze swym Boskim Mistrzem.

Jezus tobą zawładnął i powinieneś wnieść Jego odblask w ten świat pełen ciemności… Jesteś cały Jego, a On żyje w tobie. Nie ma innego ciała, aby stać się widzialnym, jak twoje; nie ma innej pielgrzymującej duszy, poprzez którą mógłby podejmować na nową swą drogę miłości, jak twoja; nie posiada innych ust, by przemawiać do ludzi, jak twoje; nie ma innych rąk, by błogosławić i rozgrzeszać, jak twoje. Winieneś zatem żyć w Nim i poprzez Niego. Powinieneś pokochać Go i oddać Mu całkowicie samego siebie do tego stopnia, aby niczego obcego względem siebie w tobie nie znalazł. Jakakolwiek zgorzelina twej nędzy jest Mu zawadą i Go w tobie zasłania. Przechodzisz przed Nim i własnym cieniem Go zakrywasz. Nie może w żadnym przejawie twego życia rozkwitnąć, bo pokrywasz Go szronem tego świata. Nie wychyli się zza twych poczynań, jeśli uodpornisz je na działanie Jego łaski. Nie uśmiechnie się do innych z powodu twego serca zarażonego smutkiem spowodowanym bezładnym życiem. Pozostaje w tobie udręczony i ukrzyżowany, o ile nie złożony w grobie.6

Oto istota uczniowskiej wrażliwości ks. Ruotolo: „Kto mnie widzi, winien widzieć Jezusa, kto całuje moją dłoń, winien całować Jezusa. Powinienem stanowić rodzaj pachnącego olejku pociągającego innych ku Niemu przyjemnością Jego woni… Nie dozwól, mój Jezu, bym nawet raz jeden przeszkodził Ci przejść przeze mnie i raz jeden nie żył w Tobie. Spraw, bym pozostał wierny misji, jaką mi zleciłeś aż do śmierci”7.

Dzięki tej szczególnej życiodajnej więzi ze Zmartwychwstałym, jak podkreśla teolog misji David Bosch, „uczniowie Jezusa stawali na czele ludu mesjańskiego czasów ostatecznych”8. Paul Minner skomentował to następująco: „We wczesnym Kościele historie uczniów były rozumiane jako archetypy dylematów i możliwości, których doświadczali późniejsi chrześcijanie. Każdy fragment Ewangelii stawał się przesłaniem dla Kościoła, ponieważ każdy chrześcijanin miał relację z Jezusem podobną do tej, jaką mieli Jakub, Jan i inni”9. Taki jest sens wpatrywania się w życie świętych i wyczytywania zeń wskazań i zachęt dla samych siebie. We współczesnym wsłuchiwaniu się w Słowo Boga może nam pomagać tak zwana „analogia wiary”10, czyli przykład tego, jak Słowo spełniało się w życiu błogosławionych uczniów Pańskich, którzy nas poprzedzili.

Święci ratują ten świat

Ojciec Pio wielokrotnie przestrzegał przed „ukrytą apostazją” zawłaszczającą serca i wytwory kultury człowieka współczesnego. Święty Jan Paweł II pisał, że „europejska kultura sprawia wrażenie «milczącej apostazji» człowieka sytego, który żyje tak, jakby Bóg nie istniał”11. Obaj mieli na myśli jeden z najcięższych grzechów, których może dopuścić się chrześcijanin: gdy po wielu latach świadomego i szczerego podążania za wiarą decyduje się na zerwanie więzi z Chrystusem i Jego Kościołem. Niemniej to, co w pierwszych pokoleniach uczniów Chrystusa wywoływało ból i łzy, dziś wydarza się niemal niepostrzeżenie, bez przypisywania temu jakiegokolwiek znaczenia. Skoro chodzi o niewiele znaczący „epizod”, to skąd w naszym społeczeństwie bierze się niewyobrażalna epidemia gniewu, narkotyków czy depresji, ogarniająca zasobne społeczeństwa? Wiele osób żyje obecnie tak, „jakby Boga nie było”.

Tymczasem biskupi zgromadzeni na synodzie zwołanym dwadzieścia lat po śmierci ks. Dolindo Ruotolo, poświęconym sytuacji Kościoła w Europie (1–23 października 1999 roku), doszli do wniosku, że świat potrzebuje dziś ludzi pokroju św. Franciszka czy św. Dominika. Nie uratują nas bowiem takie działania jak nowy program duszpasterski, nowa strategia czy nowy katechizm – uratują nas święci. Przekroczyliśmy bramy trzeciego tysiąclecia, żyjemy w jednoczącej się Europie, w której ludzie zapełniają stadiony i wielkie hale techno party, a opuszczają katedry. Mamy niż demograficzny i patrzymy na świat przeniknięty debatą i polityką. Boimy się emigrantów, boimy się inwazji islamu. Na rynek wchodzą nowsze i tańsze narkotyki i używki. Wielu młodych ludzi rezygnuje z życia, spędzając czas przed komputerem. Specjaliści mówią już o nowej, wirtualnej, internetowej osobowości, przystosowanej do spraw wyłącznie łatwych i lekkostrawnych. Jan Paweł II powtarzał, że nie partie, nie rewolucje, lecz święci uratują ten świat. Często to właśnie życie świętych, a nie naukowe prace historyków, filozofów czy teologów, było najlepszą interpretacją znaczenia danych wydarzeń. Dzięki świętym odczytamy znaki czasów, i to właśnie dzięki nim nauczymy się na nowo odmawiać Credo. Hans Urs von Balthasar życie świętych nazywał „dogmatyką doświadczalną”. Czymś takim jest księga życia i cierpienia ks. Dolindo Ruotolo.

Chętnie dziś przywoływana i postulowana „rewolucja w Kościele” zależy od obecności ludzi, którzy poradzą sobie z dramatem oddzielenia w sobie plew i ziarna, i w ten sposób dadzą wszystkim tę jasność, której nie można dojrzeć w samym słowie12. Jak przekonywał ówczesny kardynał Joseph Ratzinger, „ocalenie Kościoła może przyjść i przychodzi tylko z jego wnętrza, nie jest ono uzależnione od dekretów hierarchii. Papież Jan Paweł II niejednokrotnie mówił: «Kościół dzisiejszy nie potrzebuje nowych reformatorów. Kościół potrzebuje nowych świętych»”13. Ważną dla Kościoła konfrontującego się nieustannie z kryzysem duchowym ludzkości kwestią zdaje się to, czy istnieją święci, którzy są gotowi dokonać czegoś nowego i żywego. Inaczej: bez owego radykalnego wezwania do świętości, Kościół, zamiast wnosić w świat zaczyn Ewangelii, sam w sobie odbija jego kryzys. Już na Soborze Watykańskim II młody biskup krakowski Karol Wojtyła mówił, że „bez świętości Kościół jest niezrozumiały. Ta świętość Kościoła ukazuje się jednak w szczególności w osobach ludzkich”14. Oskarżano papieża Jana Pawła II o to, że uruchomił „fabrykę świętych”, czyli wyniósł na ołtarze więcej świętych i błogosławionych niż w poprzednich epokach dziejów Kościoła wszyscy papieże razem wzięci. Polski Ojciec Święty odpowiadał wtedy, że pretensje należy kierować do Ducha Świętego. Być może dziś, jak nigdy dotąd, potrzebujemy rewolucji świętości. I żeby na jej potrzeby Kościół wydobywał z zapomnienia wszelkie perły Bożego działania w nim. Świętość to najważniejsze kryterium wiarygodności Kościoła, dowód na jego chrześcijańską „substancję”. Ksiądz Dolindo Ruotolo z całą pewnością stanowi taką perłę. Jak w przypowieści Jezusowej, jest ona wciąż „głęboko ukryta”. Potrzeba, aby ktoś za cenę maksymalnego wysiłku ją odnalazł15.

***

Droga życiowa ks. Dolindo Ruotolo oraz jego doświadczenie cierpienia w Kościele – to niełatwa lektura. Niemalże dziewiętnastoletnie odsunięcie go od zadań kapłańskich w następstwie fałszywych oskarżeń, ostracyzm, jakiego doznał w zgromadzeniu zakonnym i rodzinie, długie i, wydaje się, absurdalne przesłuchania i procesy urządzane przez kongregację Świętego Oficjum, umieszczenie jego dzieł biblijnych na Indeksie Ksiąg Zakazanych, liczni, nieraz anonimowi wrogowie, wypisujący paszkwile szargające mu opinię, zdrada doznana ze strony jednej z jego córek duchowych, przymusowe badania psychiatryczne, ludzkie docinki i złośliwości… – trudno to wszystko wyjaśnić.

Dobrze, jeśli Czytelnik, wczytując się w tę książkę, będzie świadomy intencji jej bohatera: „Miałem zawsze wielką miłość do Kościoła, do papieża, do kapłanów. Tę moją miłość Jezus swym działaniem i obecnością doprowadził do gigantycznych rozmiarów. Największy ból w mym obecnym uniżeniu odczuwam z tego powodu, że uderzenie przyszło od papieża i Kościoła, których tak bardzo miłuję. Lecz ja oddałem się w ofierze za ten Kościół i wydaje mi się to logiczną tego konsekwencją”16. Jestem wewnętrznie przekonany, że takie perły jak padre Dolindo winny być wyciągane na światło dzienne jako przedmiot chluby dla wyznawców w Chrystusa we współczesnym świecie. Mam przeczucie, że dla zagonionego, zagubionego i zmęczonego człowieka ks. Dolindo Ruotolo będzie jak maska tlenowa w zatęchłym klimacie postnowoczesnego udawania. Obudzi w niejednym sercu ufność w miłość Bożą i dostarczy odwagi w ryzykowaniu na rzecz poznania pełnego sekretu udanego człowieczeństwa. W skamieniałych sercach Jego akt zatracenia się w woli Bożej może zdziałać równie dużo dobrego, co przesłanie s. Faustyny o Bożym miłosierdziu.

Gdy Maryja ukazywała się w Fatimie, Lourdes czy w La Salette, nikt z obecnych jej nie widział. Ludzie zdawali sobie sprawę z Jej obecności po odbiciu w twarzach wizjonerów. Wpatrując się w oblicze ubogiego kapłana z Neapolu, można doznać podobnego objawienia. Wielu po spotkaniu z nim przestało mieć wątpliwości, czy Kościół na ziemi na pewno należy do Chrystusa.

ks. Robert Skrzypczak,w roku 135. urodzin ks. Dolindo Ruotolo

Wstęp

6 października 1940 roku, w pięćdziesiąte ósme urodziny ks. Dolindo, Jezus w czasie tak zwanej lokucji wewnętrznej (nie widzenie, a wewnętrzne słyszenie za sprawą łaski) dyktuje kapłanowi z Neapolu akt zawierzenia znany jako Jezu, Ty się tym zajmij. Kapłan nie przypuszcza, że modlitwa zmieni życie tysięcy osób. Ale to nie jedyna modlitwa ani nie pierwsze i nie ostatnie słowa, jakie Jezus przekazuje ks. Dolindo. Kilka tysięcy stron zapisków kapłan osobiście wręczy Piusowi X, a potem Benedyktowi XV. Ponad dwieście dwadzieścia tysięcy imaginette, obrazków zaczynających się od słów „Jezus do duszy”, „Maryja do duszy” napisanych przez niego drobnym pismem, także w czasie lokucji wewnętrznych, trafi za życia kapłana do wielu osób. Ksiądz Dolindo pozostawił też 33 tomy – każdy liczący ponad tysiąc stron – komentarzy do Pisma Świętego. Opasłe zbiory kazań, rekolekcji i rozważań o życiu Jezusa, Maryi, o czyśćcu, niebie i aniołach, których także widział – wszystko to Kościół najpierw zaaprobuje, po czym w 1940 roku wpisze na indeks. Tuż za książkami pornograficznymi.

Tymczasem w liście do ks. Dolindo z 1967 roku, na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, o. Pio napisze: „Nic, co wyszło spod twojego pióra, nie może zostać zaprzepaszczone!”.

Prześladowany

Historia życia neapolitańskiego mistyka to niezwykle przejmująca opowieść o ludzkich losach. Od kołyski po ostatnie dni. Życie nie szczędziło mu poniewierania, przemocy ojca i przełożonych, głodu, samotności, odrzucenia, zdrady najbliższych przyjaciół, oszczerstw, prześladowań, całkowitego niezrozumienia, a na koniec cierpienia fizycznego do granic możliwości. Przyjmował to wszystko z wdzięcznością wobec Boga.

W aktach procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego czytamy:

Pewnego dnia znaleźliśmy ks. Dolindo przed otwartym tabernakulum. Wyciągał rękę do góry, jakby chciał go dotknąć. Zanosił się płaczem, bo zakazali mu nawet przyjmować komunii. Pytał Jezusa z anielską wręcz adoracją: czemu?…

Tak relacjonował w czasie przesłuchań o. Germano Ventura, pasjonista z domu generalnego w Rzymie, gdzie przez miesiące z nakazu Świętego Oficjum więziono ks. Dolindo.

Neapolitańczyk jest w czołówce najbardziej prześladowanych i nękanych kapłanów w historii byłej Inkwizycji. Zarzut? „Udawanie świętości” oraz „głoszenie nowości w Kościele”. O co chodzi? Msza Święta w języku narodowym, codzienna komunia oraz w Wielki Piątek, możliwość odprawiania dwóch Mszy przez kapłana w ciągu jednego dnia, wreszcie apostolat kobiet jako konsekrowanych dziewic, których misję ks. Ruotolo nazywa „dziewiczym kapłaństwem” (Matka Boża użyła tego terminu, objawiając się kapłanowi). Postulaty, które dziś są częścią życia Kościoła, ks. Ruotolo wysunął na początku lat 20. XX wieku! Zupełnie ich wtedy nie zrozumiano.

Świadkowie

– Byłam małą dziewczynką. Pamiętam, jak po powrocie z przesłuchań w Rzymie wuj ustawiał się w kolejce do Komunii. Szedł w rzędzie za innymi, w sutannie… – Grazia Ruotolo, bratanica Sługi Bożego, mimo zaawansowanego wieku przywołuje wyraźne wspomnienia. – Wuj często zmieniał kościoły. To nie było łatwe: spojrzenia ludzi, wytykanie palcami…

– Questi disgraziati… Nikczemnicy, w sumie dwadzieścia lat to trwało…! Zabraniali mu odprawiać Mszę i spowiadać! Przeżywał to – Umberto Cervo, syn duchowy ks. Dolindo Ruotolo, przykłada dłoń do brody i ostrym ruchem w przód alla napoletana demonstruje wciąż żywe zdenerwowanie. – Lepiej żebym milczał… Ojciec zabraniał nam krytykować Kościół – dodaje, przełykając łzy.

Grazia: – Nigdy nie przestał kochać Kościoła. Nigdy… Modlił się nieustannie za swoich oprawców. Jak włoił mu ojciec, a lał go i głodził przez czternaście lat, to też modlił się za niego. Potem jak zobaczył ojca w przedsionku piekła, wyciągał go stamtąd, odprawiając za jego duszę Mszę za Mszą. Gdy poniżył go publicznie przełożony w seminarium, ks. Ruotolo błogosławił mu. Kiedy zdradziły go najbliższe córki duchowe, ukląkł przed nimi.

Grazia jest jedyną żyjącą krewną ks. Dolindo. – Kiedy był młodym księdzem, biegał po mieście. Szczuplutki, w okrągłych okularkach, w jednej, ciągle cerowanej sutannie. Gdy się ubrudziła, prał i nieraz wkładał mokrą, bo nie zdążyła wyschnąć. Błogosławił ulice, kamienice, sklepy. Wyrzucał demony z domów publicznych, z mafijnych kryjówek kamorry. Pochylał się nad chorymi na tyfus, cholerę w szpitalach. Poza św. Józefem Moscatim mało kto tak robił – wspomina neapolitanka. – A kiedy głosił kazania, kościoły pękały w szwach.

Na całe życie zapamiętała pewną scenę: – Wchodzę do Santa Maria di Lourdes e San Giuseppe przy via Salvatore Tommasi. Kolejka wije się przez cały kościół. Ludzie czekają na klęczkach, a z konfesjonału, gdzie siedzi wuj, bije łuna światła! Do dziś mam dreszcze, gdy o tym mówię.

– Nigdy nie wziął ani centesimo za odprawienie Mszy Świętej. Taki ślub złożył Bogu w ofierze. Kiedy odprawiał Mszę, czuliśmy obecność Jezusa w pokoju – mówi Umberto Cervo. Ksiądz Dolindo był dla niego jak ojciec. – Połowę obiadu codziennie zanosił biednym na ulice. Moja siostra opiekowała się nim czterdzieści lat. Raz o czwartej rano odebrałem od niej telefon: „Umberto, biegiem, szybko, ojciec…”. Zastaliśmy go pod łóżkiem. Był zziębnięty jak zawsze, bo też nigdy się nie przykrywał, nawet w zimie, żeby się umartwiać. Leżał pokiereszowany. „Był tu znowu”, wyjąkał. Wiedzieliśmy, o kogo chodzi. Diabeł nie dawał mu żyć.

Anna Smaldone, córka duchowa kapłana, prawnuczka św. Józefa Smaldone: – Najgorzej było pod koniec, kiedy Ojciec pisał książkę o Matce Bożej. Demon powiedział mu: „zrobię wszystko, żebyś jej nie pisał. Przyślę ci tylu ludzi, że nie będziesz miał czasu, zamęczę cię”.

Ksiądz Ruotolo ostatnie dziesięć lat życia cierpiał fizycznie do granic możliwości. 1 listopada, w uroczystość Wszystkich Świętych, dostaje paraliżu połowy ciała. Nie rezygnuje jednak z aktywności. Dalej pisze, przyjmuje ludzi. Zgarbiony, o lasce, ma otwarte rany na nogach. W zarzuconym na plecy czarnym płaszczu przesuwa się ulicami Neapolu w rytmie odmawianych zdrowasiek.

– Kurczowo trzymał w ręce różaniec. Ręcznie robione przez niego drewniane paciorki obijały się o jego laskę. Z daleka było widać jego czarny okrągły kapelusz. Zaczepialiśmy go: „Hej, ojczulku, dokąd idziesz?” – wspomina Rosaria, właścicielka sklepu z antykami przy via Salvator Rosa 55. – Miałam wtedy sześć lat. Ojciec Dolindo mieszkał tu nad sklepem taty przez ostatnie lata życia. Pamiętam, jak ciągnął za sobą torbę własnoręcznie uszytą ze skaju. Uginał się pod jej ciężarem. Dobiegałam do niego i chwytałam za jej uszy: „Pomogę ci, ojczulku”. Ale nie, stanowczo odmawiał.

„A co tam nosisz?” pytałam. „Kamienie”, odpowiadał łagodnie. Marszczyłam brwi, niedowierzając. A on na to: „Angioletto, to skarby dla zbawienia dusz!”, wyjaśniał, głaszcząc mnie po głowie.

– Mówił do wszystkich „aniołeczku”. To natychmiast nastrajało dobrze do rozmowy – wspomina Anna Smaldone. – Dostać się do o. Dolindo graniczyło z cudem. Codziennie przed kamienicą przy krętej, pnącej się w górę Salvator Rosa stał wężyk ludzi. Biedota i bogaci, szewcy, bariści i znakomicie wykształceni profesorowie, politycy. Niektórzy się bali, bo wiedzieli, że czyta w ludzkich duszach. Jak o. Pio.

– Nikomu nie odmawiał. Enrico Medi17, słynny naukowiec, słuchał kazań ks. Dolindo na kolanach. Spowiadał się u niego co miesiąc, a przyjeżdżał z daleka – relacjonuje jedna z sióstr ze zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Niepokalanej. – Jak setki innych osób. Wielu trafiało tu prosto z San Giovanni Rotondo. Ojciec Pio niemal ich wyrzucał: „Po co tu przyjeżdżacie!? Macie w Neapolu świętego kapłana, do niego idźcie!” – śmieje się zakonnica.

Na zamówienie Czytelników

Dzięki wnikliwym i szczegółowym zapiskom, autobiografii pisanej na wyraźne polecenie spowiednika, a także za sprawą obszernej korespondencji do matki, córek duchowych i księży, a nawet papieży, jaką zostawił neapolitańczyk, próbowałam zajrzeć do jego kapłańskiego serca. To była podróż pełna łez i duchowych przeżyć. Ten kapłan przeprowadził mnie przez trudne momenty w życiu i pokazał, jak kochać nie tylko święty, ale grzeszny i poraniony Kościół.

Ta książka ma rzucić światło na wciąż mało w Polsce znaną postać włoskiego mistyka. I nasycić głód czytelników – kiedy w 2014 roku na łamach „Gościa Niedzielnego” opublikowałam tekst o ks. Ruotolo, przez kolejne cztery miesiące czytelnicy pytali: czy jest coś więcej o tym kapłanie? Gdzie można poczytać o jego życiu? Mam nadzieję, że na tych stronach będzie można nie tylko poczytać, ale wręcz spotkać ks. Dolindo. W książce oddaję mu głos na wyraźną prośbę Apostolatury Wydawniczej w Neapolu. „Pozwól mu mówić na tych kartkach”, powiedziała mi jedna z sióstr, która między innymi przepisuje rękopisy ks. Dolindo.

Jest tu też wycinek historii Kościoła – w życiu ks. Ruotolo ścierają się siły dobra i zła, świętość i grzech. Wszędzie, od korytarzy seminariów po sale byłej Świętej Inkwizycji i zacisze kaplic.

I wreszcie jest tu i „żywy”, współczesny, i ten z czasów Dolindo Neapol. Ukochane miasto Sługi Bożego. Miejsce przeklęte i święte zarazem.

Bez życzliwości i zaangażowania siostry (na jej prośbę, nie ujawniam imienia) nic by się nie udało. Dziękuję jej za rozmowy i wspólne wycieczki po Neapolu. Za łzy i wzruszenia. Za zaufanie, szczególnie w delikatnym momencie, jaki przechodzi jej zgromadzenie (trwa tam wizytacja apostolska, zgromadzenie i jego założyciel są obiektem wielu ataków). Postulator zawieszonego obecnie procesu beatyfikacyjnego ks. Dolindo, o. Massimiliano Maffei, franciszkanin Niepokalanej, niestety z tego powodu nie może na razie oficjalnie wypowiedzieć się ani w tej, ani w żadnej innej publikacji. Dziękuję jednak i jemu za pomoc i za błogosławieństwo.

Dziękuję świadkom życia ks. Dolindo. Sporo powiedzą na kartach tej książki. Chwilami ich relacje przyprawiają o dreszcz.

Dziękuję wreszcie, i przede wszystkim, Wydawnictwu Esprit, Piotrowi Mistachowiczowi i Agnieszce Rudziewicz (towarzyszyła mi w jednej z wypraw pod Wezuwiusz niczym Anioł Stróż). Bez nich nie byłoby tej książki. Uwierzyli we mnie i do samego końca wspierali mnie modlitwą i nie tylko. Bez nich bym nie dotrwała. Bo ks. Dolindo okazał się wyzwaniem duchowym. Przy powstawaniu tej książki – od zbierania materiałów w samym Neapolu po ostatnie chwile pisania – naprawdę byłam świadkiem i bezpośrednim obiektem walki świata spoza naszych materialnych granic. „Będą chwile, że będziesz chciała to porzucić. Wtedy mów: Jezu, ufam Tobie, Ty się tym zajmij” – ostrzegły mnie zakonnice w Neapolu. Wtedy tego nie rozumiałam. Dziś, owszem, rozumiem. Modliło się też za mnie wielu moich przyjaciół i kapłanów oraz dwa zgromadzenia zakonne, za co jestem Bogu i im ogromnie wdzięczna. Także za wsparcie Mamie i Mężowi oraz za cierpliwość i modlitwę moich dzieci, które z wypiekami na twarzy słuchały opowieści o ks. Dolindo.

Ojcze Dolindo, dziękuję Ci! Jakkolwiek to tutaj zabrzmi – to była nasza wspólna droga w naprawdę niełatwym momencie mojego życia. Nauczyłeś mnie dziękować Bogu także za to, co boli, i kochać Kościół taki, jaki jest. Święty i grzeszny.

Ksiądz Dolindo przepowiedział pontyfikat Karola Wojtyły. Mówił, że Polska jest nadzieją dla chrześcijaństwa w Europie. Ale niewielu Polaków odwiedza jego grób w Neapolu, bo też i niewielu wie o jego istnieniu. Ci, którym udaje się tam dotrzeć, często mówią, że był to przełom w ich życiu. Za wstawiennictwem Sługi Bożego dzieją się dziś udokumentowane cuda. Uzdrowienia duchowe i fizyczne. Setki.

Mam nadzieję, że ks. Ruotolo będzie dla Ciebie, drogi Czytelniku, duchowym przewodnikiem w każdym najdrobniejszym elemencie Twojego życia. Bo to kapłan praktyczny aż do bólu. Ale uwaga: choć delikatny, to i bardzo wymagający!

Patron kapłanów?

Jego historia wciąż jest badana i mam przekonanie, że to jedna z najdelikatniejszych i najpilniejszych misji w Kościele. Całym swoim życiem ks. Dolindo pokazuje wielkość sakramentu kapłaństwa. Mógłby być patronem księży, szczególnie tych na krawędzi – za życia był zasypywany listami od duchownych, którzy przeżywali tak zwaną ciemną noc, zniechęcenie, a nawet depresję, często rozważali odejście z Kościoła. Zaprowadził wszystkich z powrotem w objęcia Boga i do ołtarzy. To bardzo potrzebny w Kościele apostolat.

W 1908 roku Jezus prosi ks. Dolindo, by złożył uroczysty akt rezygnacji z zapłaty za Msze Święte jako ekspiację za świętokradztwa, jakie mają miejsce w czasie odprawiania Mszy przy ołtarzu. To ciekawa zbieżność z misją o. Pio, który otrzymuje stygmaty z krzyża między innymi w podobnej intencji. Ujawniły to dopiero odtajnione za pontyfikatu Benedykta XVI dokumenty z watykańskich archiwów.

Ufaj

Wokół ks. Dolindo Ruotoli działo się wiele nadprzyrodzonych zjawisk, przeżywał tak zwane lokucje i notował słowa Jezusa. Czuł fizycznie Jego obecność, ciepło, a nawet oddech. Widział się z Matką Bożą, miał dar bilokacji. Ale sam podkreślał, że nie to jest najważniejsze, a Jezus Sakramentalny i Eucharystia. Powtarzał:

Jeśli zdasz się całkowicie na Boga i w każdej chwili życia będziesz mówił Mu: Ty się tym zajmij, ja nie mogę nic, to On nie tylko wszystkim się zajmie, ale i pozwoli ci doświadczyć największego cudu, jakim jest Jego realna Obecność jako osoby żywej.

I to jest największe przesłanie ks. Dolindo Ruotolo.

Ksiądz Dolindo prosił, by wyryć na swoim grobie jedno zdanie: „Kiedy tu przyjdziesz, zapukaj trzy razy. Ja nawet zza grobu odpowiem ci: ufaj Bogu”.

Referencje

Kochało go wielu duchownych, a kiedy jego dzieła wpisano na indeks, w jego obronie stanęło pół kolegium kardynalskiego. Ale najlepsze rekomendacje zostawił mu chyba św. o. Pio. Kiedy spotkali się w San Giovanni Rotondo 16 października 1953 roku, a siedemdziesięciojednoletni wówczas ks. Dolindo poprosił stygmatyka o spowiedź, ten spojrzał na niego, rozpostarł szeroko ramiona i powiedział:

– Spowiedź? Tobie jej nie potrzeba! Jesteś cały błogosławiony!

Zapraszam więc teraz Ciebie, Czytelniku, na spotkanie z ks. Dolindo Ruotolo i w podróż po Neapolu!

Joanna Bątkiewicz-Brożek,styczeń 2017 roku

Życie

Godność kapłańska to ogromny ciężar, więc ten, kto chce go posiąść, powinien o tym myśleć, a ten kto już go ma, niech się go boi!

św. kardynał Józef Maria Tomasi,Neapol, około 1712 roku

„Mamo, będę księdzem”

Kiedy miałem zaledwie cztery latka, opierając stopy na maminych kolanach, stawałem i wołałem: będę księdzem…

ks. Dolindo

–Signora, per piacere, daj na chleb. – Przekraczam progi Neapolu i tuż po wyjściu z eleganckiego pendolino dopada mnie kobieta o ciemnej karnacji. Nowoczesne perony i kolorowe witryny sklepów Stazione Centrale di Napoli czy lotniska Capodichino tworzą tylko chwilowy pozór zwykłego miasta. Za szklanymi drzwiami zaczyna się inny świat.

– Mam małe dziecko w domu. Daj! – neapolitanka nachalnie wyciąga rękę. Za nią kilku mężczyzn, z prawej i lewej, bacznie obserwuje mój ruch. Ze szpaleru białych samochodów wybiega taksówkarz. Chwyta moją walizkę.

– Niech pani uważa! – rzuca. – Dokąd jedziemy?

– Hotel Caravaggio…

Nonszalancko mijamy gigantyczny Piazza Garibaldi. Chaos, koparki, pył. Zupełnie jak po erupcji Wezuwiusza. Miasto żyje w ciągłym strachu – ostatnio wulkan dał o sobie znać w 1944 roku. Lawa toczyła się tu ulicami. Na archiwalnych filmach dokumentalnych z tego okresu uderza nędza i ubóstwo. Niestety od tego czasu niewiele się zmieniło w ogromnej części tego portowego miasta.

– Ale ma pani „szczęście”, od rana leje! – zagaduje kierowca. – Przez dwieście pięćdziesiąt dni w roku mamy słońce!

Strugi deszczu porywają pętające się po ulicach śmieci. Taksówkarz przedziera się przez wąskie uliczki między straganami i szukającymi zwady młodymi osiłkami. Gdzieniegdzie starsi neapolitańczycy dopalają cygara, gestykulują, wymachując skrawkami przemoczonego „Corriere di Napoli”.

– Pod wejście nie podjadę, bo nie wykręcę. Dojdziecie, signora?

Z trudem, bo walizka musi pokonać góry turlających się po ulicach zużytych pampersów, puszek, skórek z bananów i melonów. Okolica jest ponura. Z kamienic odpadają tynki, z rur strumieniami leje się woda. Hotel Caravaggio ma cztery gwiazdki. Miał być bezpieczny. Zapach stęchlizny i wilgoć uderzają na powitanie.

– Buonasera – widzę uśmiech recepcjonistki z ochrypłym głosem. – Pokój jeszcze niegotowy, może kawę? Albo do muzeum pani wejdzie? Caravaggia mamy naprzeciw, w kościele. Mam na imię Giorgina. Piacere.

W holu z półmroku wyłania się reprodukcja Siedmiu uczynków Miłosierdzia włoskiego mistrza płótna.

– I obowiązkowo Cristo velato18! – dodaje neapolitanka – jest jak żywy! Chrystus przykryty całunem! Dłonie, stopy, klatka piersiowa, nawet napięcie mięśni widać. Musi pani zobaczyć…

Zza szyby drzwi wejściowych, które zdążyły się zatrzasnąć, dobiega po chwili pukanie.

– Caffè! – młody chłopak stuka w pancerne szkło.

Na tacy pod przezroczystym plastikowym, popękanym kloszem trzyma białą filiżankę z czarną neapolitańską smołą.

– Caffè alla Napoletana! – uśmiecha się Giorgina, przekręca klucz w drzwiach i podaje mi niezamawiany napój. – Chłopak jest ze Sri Lanki. Mieszka w Neapolu od sześciu miesięcy. Próbuje się uczyć, złapał fuchę ulicznego dostawcy kawy. Znowu się pomylił – śmieje się recepcjonistka.

– A te śmieci? – pytam, łykając cierpki napar.

– Jesteśmy przyzwyczajeni – urywa Giorgina. – Zabiorę walizkę do pokoju.

To temat tabu pod Wezuwiuszem. Od kilkunastu lat miasto tonie w śmieciach. Kiedy pytam kolejnego taksówkarza, czy to mafia tak urządziła miasto, odpowiada: „Ale jak? Nam jest dobrze”19.

„W Neapolu siedemdziesiąt siedem tysięcy godzin rocznie spędzisz w korku” – napisy przy drogach wywołują litościwy uśmiech na twarzach turystów. „Witaj w Neapolu, mieście złodziei” – już zgoła inną reakcję, tym bardziej że autorem powitalnych komunikatów są władze miasta. Taksówkarz, który wiezie mnie w okolice miejsca, gdzie urodził się Dolindo, dyskretnie spogląda na moją reakcję w lusterku. Na pełny regulator włącza O sole mio – właśnie nadają z regionalnej rozgłośni – jakby chciał zagłuszyć moje wiszące w powietrzu pytania. I ten sam scenariusz: – Dalej nie jadę – zatrzymuje się na skrzyżowaniu szerokiej via Monteoliveto z wąską Calata della Trinità Maggiore. – Za wąsko, trzeba dojść pieszo do Piazza Gesù Nuovo, potem ktoś pokieruje panią do labiryntu przy Santa Chiara.

Questo muro e una vergogna!Dateci aria, sole, luce! – Ten mur to wstyd. Zwróćcie nam powietrze, słonce, światło! – napis nakreślony farbami rozciąga się na wysokim na przynajmniej dziesięć metrów murze przy via Santa Chiara. Betonowa ściana oddziela przestronny plac przylegający do średniowiecznej bazyliki św. Klary, vis-à-vis Gesù Nuovo, od pełnego ciemnych, ciasnych zaułków zlepka kamienic. Metr od muru, na styku Quartiere San Giuseppe i Porto, pod numerem 24 na pierwszym piętrze mieszkał przez pierwsze lata życia z rodzicami i trojgiem starszego rodzeństwa mały Dolindo.

Nasz dom był maleńki: niskie wejście z klepiskiem obitym dechami. Mieliśmy niewielki pokój, wąski prosty, z pomalowaną na biało podłogą i brązowymi zakończeniami w rogach, ciemny długi korytarz bez lufcika, który mnie przerażał. Był też pokoik z oknem na sąsiednią kamienicę, salonik i pokój mamy, gdzie stała kołyska oraz dwie wojskowe prycze dla mnie i Elia. Był to dom biedoty w najdosłowniejszym znaczeniu.20

Na parterze obok bramy wejściowej do kamienicy otwarto niedawno dwa zakłady fryzjerskie: Barbara i Capelli oraz Spazio animali dla zwierząt. Tuż obok jest Amir, arabska restauracja. Między jedną a drugą kamienicą odległość na wyciągnięcie dłoni. Na bruku, który pewnie pamięta jeszcze małe nóżki Dolindo, co kawałek widać wystawione stare stoły, przedwojenne kredensy. Nad nimi powiewają mocno sprane ręczniki, majtki, skarpetki, kilka spódnic. Ściany budynków są w opłakanym stanie, odpadają tynki, panuje tu przygnębiający półmrok. Co jakiś czas prześlizguje się szybko skuter. Na balkonikach i w oknach co piętro, wyglądają Madonniny lub wyłania się twarz cierpiącego Chrystusa. Wszystko w życiu Neapolu miesza się z sacrum. Wiejąca z tych zaułków tandeta i potworna bieda ma duszę, pierwiastek czegoś głębszego. I wszystko, tak jak napisy o złodziejach, jest tu szczere.

Przy via Santa Chiara 24 w Neapolu Dolindo spędził pierwsze lata dzieciństwa, bity przez ojca, głodny i zziębnięty. Codziennie zbierał wokół domu zioła i robił z nich sałatkę; często to było jego jedyne pożywienie w ciągu dnia.

Na pierwszym piętrze, gdzie mieszkali Ruotolo, dzisiaj ktoś szczelnie zaciągnął metalowe zielonkawe rolety. To za nimi przed wiekiem toczyło się życie Dolindo…

Jest czwarta nad ranem, jeden z dni 1885 roku. Złote kręcone loczki, zaróżowione okrągłe policzki, trzylatek przeciera swoje wielkie piwne oczka. Drepcze boso za mamą do kuchni. Na paluszkach. Starsze rodzeństwo, siostry Maria i Cristina, brat Elio i ojciec Rafaele jeszcze śpią. Silvia Ruotolo związuje włosy w kok. Dolindo asystuje mamie przy parzeniu kawy. Neapolitanka napełnia ręcznie zmieloną kawą pojemniczek w kawiarce. Ave Maria, Grazia plena… – podchwytuje szept maminych pacierzy chłopczyk. Próbuje wspiąć się na paluszki, żeby podglądnąć płomień pod kawiarką. Zanim zapach czarnego naparu wypełni kuchnię, mama skończy kolejną dziesiątkę Różańca. Dolindo zadziera nosek i wpatruje się w jej twarz. „Z mojego dzieciństwa najbardziej zapamiętałem te właśnie chwile”21 – notuje kilka dekad później.

To właśnie w tym miejscu 6 października 1882 roku Dolindo przychodzi na świat. Poród odbywa się w domu, przy asyście babci. Za drzwiami pokoju mamy do dziurki od klucza przylepia się starsze rodzeństwo noworodka Maria, Cristina i brat Elio.

Byłem piątym dzieckiem moich rodziców, urodziłem się w piątek. Obchodzono wtedy święto Marii Franciszki od Pięciu ran Jezusa (S. Maria Francesca delle cinque piaghe22) oraz kolejną setną rocznicę urodzin św. Franciszka z Asyżu i nadano mi imiona Dolindo, Francesco, Giuseppe. Mój tata miał w zwyczaju nadawać swoim dzieciom imiona, które miały jakieś znaczenie i często łączyły się z jakimiś wydarzeniami w jego życiu: po śmierci Giuseppiny23 kolejnym dzieciom nadawał imię Jezusa lub Maryi.

Moje imię zaś oznacza cierpienie; wymyślił je mój ojciec, z czego zwierzył mi się, kiedy miałem czternaście lat24, a towarzyszyło temu dziwne przeczucie. Powiedział mi tak: „Czuję, że nie będziesz zwykłym księdzem, ale apostołem, i czuję, że nie bez przyczyny tak źle traktowałem cię, kiedy byłeś dzieckiem”.25

Przeczucie Rafaele Ruotolo, ale i intuicja w wyborze imienia okazują się prorocze. Wydaje się, że cierpienie nie opuszcza dziecka, od kiedy był niemowlakiem26. Kiedy Doli ma jedenaście miesięcy, na jego dłoniach pojawiają się dwie czerwone plamy, w centrum, na zewnętrznej stronie. Z początku nikt nie zwraca na nie uwagi. Chłopczyk jednak wyraźnie odczuwa silny ból w tych miejscach. Matka prosi o pomoc doktora Fabianiego. Chirurg pewnego popołudnia odwiedza dom Ruotolich przy Santa Chiara 24. Po obejrzeniu rączek Dolinda – to czas kiedy dopiero robi się eksperymenty z zastosowaniem promieni rentgenowskich – lekarz zaleca natychmiastową interwencję. Operację wykonuje w domu, bez znieczulenia. Rozcina dziecku rączki, podejrzewając próchnicę kości. Tak opisuje to ks. Dolindo:

Mgliście zapamiętałem tę szybką i nagłą operację. Pamiętam jednak, że ktoś trzymał mnie na rękach, stojąc blisko balkonu; to była moja babcia ze strony mamy, która zmarła niedługo potem, bo w 1884 roku, na cholerę. Pamiętam, że strasznie płakałem, a mój brat Elio podglądał i słuchał wszystkiego w pokoju obok, nie mogąc wytrzymać ze złości na lekarza, który sprawiał mi tak straszliwy ból.

Niedługo potem dziecko przechodzi kolejną operację. Także bez znieczulenia. Na policzku Doli pojawia się coś na kształt guza, trzeba go usunąć razem z migdałkami. Zabieg jest na tyle inwazyjny i tak bolesny, że chłopczyk traci przytomność. Na kilka dni całkowicie opada z sił, od rana do wieczora przesiaduje na fotelu oparty główką o ramię. Milczy, nie płacze, jest spokojny. Wyraźnie bardzo coś przeżywa. Ksiądz Dolindo notuje te szczegóły dzięki relacji jednej ze swoich kuzynek, Clorindy Ruotolo, która często odwiedza ich dom i z wielkim współczuciem spogląda na cierpiącego w milczeniu chłopczyka. Ten symboliczny obrazek jest jak kolejna zapowiedź przyszłego życia kapłana.

I o ile rany po operacji policzka i gardła całkowicie się zagoją, to rany na dłoniach będzie czuł zawsze. Nie będą widoczne, ale bolesne. W notatkach i swojej autobiografii neapolitańczyk wyraźnie wiąże je z ranami Chrystusa, choć nigdy nie nazywa ich stygmatami. „Zawsze byłem wdzięczny Bogu za to, że już w pierwszych miesiącach mojego życia niemal przypadkiem otrzymałem znaki jego Męki na rękach”27. I sam potwierdza nieco dalej, że rany te, „zawsze cenne” dla niego, „pozostały mu do końca, aż do chwili jego śmierci”28.

Ksiądz Dolindo podkreśla: „W ten sposób zaczęło się moje życie w cieniu cierpienia, które cały czas zwiększało siłę, tym samym stałem się uczestnikiem Męki Jezusa Chrystusa”29.

Od wczesnego dzieciństwa Dolindo „przyciągała Pasja Jezusa”. Ma nie więcej niż pięć lat, kiedy mama powierza mu opiekę nad młodszą o trzy lata siostrzyczką. Bianka chętnie zasypia, gdy starszy braciszek kołysze ją rytmicznie i nuci skomponowane w swojej główce melodie i słowa30. A ponieważ nad kołyską dziewczynki wisi obraz z wizerunkiem św. Alfonsa Liguori, który „nie wiadomo czemu” przyciągał Dolindo, wpatrując się w twarz tego świętego, przyszły kapłan widział śmierć Chrystusa. Notuje:

Próbowałem więc śpiewać do konającego Jezusa. Miałem jakieś upodobanie w Krzyżu. Obmyśliłem nawet, jak samemu zrobić go sobie z drewnianych belek, które służyły jako podpora do tablicy, by dać się samemu ukrzyżować lub przynajmniej przywiązać, tak, by upodobnić się do Jezusa.

Każdego dnia powtarza się też inny rytuał. Silvia Ruotolo chodzi na Mszę. Raz do kościoła św. Klary, raz do pobliskiego kościoła il Gesù Nuovo. To jeden z najbardziej poruszających obrazków z dzieciństwa Dolindo: „Czekałem na jej powrót przy samych drzwiach”. Kiedy tylko drzwi się otwierały, chłopczyk wspinał się na paluszki, by ucałować mamę. „Dotykała moich ust swoimi, delikatnie, by przekazać mi tchnienie Jezusa Sakramentalnego, którego właśnie przyjęła do serca. Sądzę, że właśnie dlatego wychodziłem jej naprzeciw z takim pośpiechem”31.

Dolindo spędza całe dnie z mamą. „Bardzo mnie kochała, a ja byłem do niej nadzwyczaj przywiązany. Pamiętam doskonale, że zawsze byłem blisko mamy, a szczególnie kiedy się modliła”. Silvia „kiedy tylko może”, zabiera synka do kościoła. Doli czeka w ławce, kiedy mama klęczy przy konfesjonale. Wiele wskazuje na to, że w il Gesù Nuovo32 w tym samym czasie niejednokrotnie modli się starszy od niego Józef Moscati33, choć niekoniecznie się znają. Po czterech dekadach Dolindo już jako kapłan uklęknie tu przy grobie przyszłego świętego lekarza. Moscati mieszkał po drugiej stronie placu o tej samej nazwie34. Dolindo i Giuseppe wychowują się w tej samej dzielnicy, ale w skrajnie różnych warunkach, mimo że ojcowie obu chłopców mają dobry status społeczny. Moscati-ojciec jest urzędnikiem sądowym, wynajmuje kilkupokojowe, dobrze umeblowane mieszkanie. Ruotolo to profesor matematyki, ale wszystkie zarobione pieniądze inwestuje w nieruchomości, a rodzinę lokuje w obskurnej, zatęchłej kamieniczce z niskim stropem.

Rodzina Ruotolo. Dolindo – pierwszy po lewej – ma tu sześć lat.

Doli jest ślicznym i spokojnym dzieckiem, „wiele osób zatrzymuje się na jego widok i wpatruje jak w istny cud”, szczególnie w jego duże czarne błyszczące oczy. Ale on stroni od ludzi, woli samotność.

„Zachwycałem się przyrodą, a szczególnie słońcem”. Doli uwielbia, kiedy promienie słońca przebijają się przez okna jego pokoju. Siada wtedy na podłodze i wystawia buzię w ich kierunku. Zamyka oczka. „Czułem, że wypełnia mnie radość […], jakby sam Bóg dotykał mojej duszy. Nie potrafiłem się jeszcze modlić i pamiętam, że ogarniał mnie wewnętrzny pokój, pokój który powodował, że zastygałem i myślałem tylko o Bogu”.

Kiedy jest większy, jedną z jego rozrywek jest zbieranie kartek, które Silvia co wieczór wyrywa z kalendarza. Chłopczyk chętnie pomaga mamie w pracach domowych. W nagrodę dostaje kostkę cukru. „Dobrze zapamiętałem dźwięk kluczy, które mama nosiła w kieszeni spódnicy, ponieważ to nimi otwierała szafkę, w której trzymała cukier”.

Doli i jego rodzeństwo są ciągle głodni. „Kiedy do drzwi pukał dostawca chleba, wspinaliśmy się wszyscy i rzucaliśmy na niego, by pochłonąć okruchy pieczywa”. Chłopczyk próbuje zabić głód na inne sposoby. Wokół domu i w śmieciach wyszukuje łodygi kopru, rzodkiew, bazylię i przygotowuje z nich… sałatkę. Liście ziół polewa odrobiną oliwy zmieszanej z octem balsamicznym, które przechowuje skrzętnie w małym pudełeczku po mydle marsylskim.

Wygłodniali do granic możliwości, wymyśliliśmy z bratem zabawę w… złodziei. Nie pamiętam, czyj to był pomysł: ubrani w stare garnitury taty – rękawy i nogawki aż ciągnęły się za nami po ziemi – na głowę zakładaliśmy stare kapelusze, cylindry, i szliśmy „na kradzież”. Tym sposobem raz zniknęło mnóstwo jajek w czasie świąt Wielkiej Nocy35. Tatuś nie mógł pojąć, jak się to stało. Kiedy odkrył naszą zabawę, wszystko skończyło się laniem. Nigdy dotąd nie było aż tak tęgie36. […] Z wielkim bólem przypominam sobie też, że w jednym ze sklepów z galanterią w Secondigliano chwyciłem drewniane koło, takie jakie montuje się pod dziecięcy wózek, i przytaskałem je do domu. Dotarło do mnie, że źle zrobiłem, a teraz kiedy to piszę, płaczę z żalu, myśląc jak wielki ból zadałem tą kradzieżą Jezusowi; to był mój prawdziwy grzech. Kiedy wróciłem do domu, próbowałem bawić się kółkiem, ale robiło zbyt wielki hałas, więc szybko się go pozbyłem.

Mały Doli biega boso – tylko czasem może założyć stare buty ojca – i jest zziębnięty. „Nie było mowy o ubraniach na zimę dla nas i tata był tak surowy w tej kwestii, że często dochodziło do wybuchów i głośnych awantur z mamą”.