Joga – sztuka życia. Spokój i równowaga na co dzień - Donna Farhi - ebook

Joga – sztuka życia. Spokój i równowaga na co dzień ebook

Farhi Donna

4,4
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To książka, która przenosi praktykę jogi poza matę, do codziennego życia, oraz tworzy z niej powszechną filozofię.

Donna Farhi, opierając się na jogasutrach Patańdżalego, prezentuje transformującą moc jogi. Czyni z niej kompletną życiową praktykę znacznie wykraczającą poza rutynowe ćwiczenie asan. Pokazuje jogę jako drogę do głębszej samoświadomości i wskazuje wszelkie pułapki i obietnice poruszania się po duchowej praktyce.

Książka napisana jest w przystępny i wciągający sposób, a dzięki wieloletnim doświadczeniu autorki w pracy własnej i z uczniami jest odpowiednia zarówno dla początkujących, jak i zaawansowanych praktyków jogi.

Poznaj wnikliwe podejście do jogi i uczyń z niej duchowe przewodnictwo w codziennym życiu.

„Praktyka jogi nie kończy się wraz z zakończeniem sesji na macie, praktyka jogi w życiu codziennym pozwala z radością, wrażliwością, świadomością i jasnością przejść przez to życie (…) w sposób najpełniejszy z możliwych”.

Fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 336

Oceny
4,4 (142 oceny)
84
33
19
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kelayno

Nie oderwiesz się od lektury

Sporo dobrych rad, świetnie napisana. Myślę, że to "must read" dla osób zainteresowanych jogą i chcących się coś na ten temat dowiedzieć
10
Iwona030373

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przystępna pozycja. Dla mnie dobry drogowskaz na życie.
00
Dakate

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Polecam!
00
jolszewska85

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i ważna książka o filozofii jogi. Będę do niej wracać.
00



Wstęp do wydania polskiego

Donnę Farhi pozna­łam dzięki jej książ­kom. Kilka lat temu przy­pad­kowo kupi­łam Yoga Mind, Body & Spi­rit, a nazwi­sko autorki nic mi nie mówiło. Jak się oka­zało w trak­cie czy­ta­nia, książka pre­zen­to­wała jej wła­sne podej­ście do prak­tyki asan, tro­chę różne od metody, według któ­rej prak­ty­ko­wa­łam. Dowie­dzia­łam się z niej wielu cie­ka­wych rze­czy, na które dotych­czas nie zwra­ca­łam uwagi ani ja, ani nikt z moich ówcze­snych nauczy­cieli. Zaczę­łam szu­kać infor­ma­cji na temat Donny i dowie­dzia­łam się, że nie jest to jedyna jej publi­ka­cja. Wcze­śniej uka­zała się The Bre­athing Book, a potem niniej­sza książka Brin­ging Yoga to Life. Oczy­wi­ście zdo­by­łam obie.

Po prze­czy­ta­niu tej ostat­niej zapra­gnę­łam poznać autorkę, która tak wni­kli­wie pod­cho­dzi do sztuki jogi, z wielką wraż­li­wo­ścią pisze o czło­wieku i znaj­duje har­mo­nię pomię­dzy cia­łem, umy­słem i duszą. Przede wszyst­kim chcia­łam się prze­ko­nać, czy jest praw­dziwa w tym, co pisze. Tak łatwo jest uży­wać pięk­nych słów o tym, jacy powin­ni­śmy być i jak pra­co­wać nad sobą, a dużo trud­niej jest to wyko­nać, doświad­czyć na sobie i żyć zgod­nie z tym, co się mówi. Z takim scep­tycz­nym, ale jed­nak peł­nym nadziei nasta­wie­niem poje­cha­łam na swój pierw­szy warsz­tat z Donną.

To było nie­sa­mo­wite doświad­cze­nie. Oka­zała się osobą bar­dzo cie­płą, a jed­no­cze­śnie zde­cy­do­waną i cho­ciaż nie­wiel­kiej postury, to wiel­kiego ducha. Czu­łam, że wszystko, co nam prze­ka­zy­wała, pły­nęło z jej wie­lo­let­niego doświad­cze­nia z pracy z ludźmi, z jej prze­my­śleń z pracy nad sobą, z wni­kli­wej i reflek­syj­nej obser­wa­cji, ze zro­zu­mie­nia natury czło­wieka i z głębi serca. Wszyst­kie asany, z któ­rymi pra­co­wa­li­śmy na warsz­ta­cie, były bar­dzo pro­ste, ale dzięki temu mogli­śmy lepiej poznać wła­sne ogra­ni­cze­nia, pomy­śleć nad ich przy­czy­nami i wraz z mięk­kim pro­wa­dzą­cym odde­chem roz­pusz­czać bloki i roz­wią­zy­wać supły powstałe w psy­chice i w ciele. Donna zapew­niała każ­demu uczest­ni­kowi prze­strzeń i czas na bycie sam na sam ze sobą, na odna­le­zie­nie sie­bie.

To były książka i warsz­tat, które zmie­niły moje nasta­wie­nie do jogi. Od tej pory zaczę­łam trak­to­wać ją jako ścieżkę pracy nad sobą, a nie jako spo­sób na osią­gnię­cie ide­al­nej asany. Jak mówi Donna: „Nie­ważne, jaką pozy­cję robisz na macie, ważne, jakim jesteś czło­wie­kiem”. Mam nadzieję, że ta książka rów­nież dla Was będzie odkry­wa­niem sie­bie.

Maria Szczuch­niak

Część 1

Powrót do domu

Roz­dział 1

Tu zaczynamy

W ponie­dział­kowe wie­czory w stu­diu są zaję­cia dla począt­ku­ją­cych. Dziś, cho­ciaż jest dopiero piąta trzy­dzie­ści, zimowe niebo ściem­nia się w miarę, jak przy­cho­dzą ucznio­wie. Nie­któ­rzy wyglą­dają na nie­zde­cy­do­wa­nych. Ci, któ­rzy przy­szli w roz­ga­da­nych parach, naj­wy­raź­niej nawza­jem mobi­li­zo­wali się do przy­by­cia. Inni prze­my­kają ukrad­kiem. Nie są pewni, czy wcho­dząc do szkoły jogi, należy zacho­wy­wać się w jakiś szcze­gólny spo­sób. Robin tro­chę się spóź­nia i ner­wowo szuka jak naj­dal­szego kąta, żeby scho­wać się za innymi uczest­ni­kami. „Dla­czego tu jesteś?”, pytam, kiedy się sobie przed­sta­wiamy. Robin, z nutką cyni­zmu, który nauczy­łam się roz­po­zna­wać jako zgru­białą skórę, skry­wa­jącą coś znacz­nie bar­dziej czu­łego, oświad­cza, że chce tro­chę schud­nąć, może też nauczyć się relak­so­wać. „Joga wydała mi się lep­szym pomy­słem niż taniec towa­rzy­ski”, stwier­dza zado­wo­lona z sie­bie, a kilka zacie­ka­wio­nych osób unosi brwi.

Po kilku tygo­dniach Robin zaczyna prze­su­wać się w sali do przodu i pyta o sztyw­ność, którą odczuwa w ple­cach. „Może ma to coś wspól­nego z moją pracą”, mówi bez zasta­no­wie­nia. „Bywają dni, kiedy pra­wie nie mogę zła­pać tchu”. Pod koniec pierw­szego kursu Robin zapi­suje się na następny. A potem na kolejny. Mie­siące prze­cho­dzą w lata. Odsła­nia przede mną swoje życie: ambi­cja, kariera, nie­udane mał­żeń­stwo, dzie­ciń­stwo, które dokład­nie prze­ana­li­zo­wano na tera­pii. A potem nur­tu­jące pyta­nia: Jak takie życie może odzy­skać świe­żość? Jak zeskro­bać sko­rupę, która chroni ją przed świa­tem? Jak pozbyć się smutku roz­cza­ro­wa­nia? Któ­re­goś lata Robin po usil­nych namo­wach zbiera się na odwagę i posta­na­wia wziąć udział w sied­mio­dnio­wym odosob­nie­niu z jogą. Pew­nego wie­czora, po dłu­giej i cichej medy­ta­cji, przy­cho­dzi do mnie powie­dzieć dobra­noc. Gdy patrzymy sobie w oczy, nastę­puje wymiana cze­goś nie­uchwyt­nego. Obie rozu­miemy, że wyda­rzyło się coś waż­nego. Na moment Robin pozbywa się swo­jego ochron­nego pan­ce­rza, ja zaś wyczu­wam cie­pło i wraż­li­wość, które prze­czą jej wystu­dio­wa­nej bra­wu­rze. Choć jej podróż trwała długo, to miej­sce, do któ­rego dotarła, zawsze cze­kało na jej przy­by­cie.

W ciągu dwóch dekad naucza­nia wie­lo­krot­nie byłam świad­kiem mocy jogi, umie­ją­cej zmie­nić pozor­nie nie­na­ru­szalne, nega­tywne sche­maty, prze­bu­dzić ciało, umysł i serce, otwo­rzyć je na nowe moż­li­wo­ści. Nie­za­leż­nie od tego, kim jeste­śmy i od jak dawna tkwi­li­śmy w nisz­czą­cych nas zacho­wa­niach, poprzez codzienną prak­tykę jogi możemy roz­wi­jać obec­ność wobec naszej fun­da­men­tal­nej dobroci i dobroci innych. Uświa­do­mie­nie sobie, kim jeste­śmy w środku naszego jeste­stwa, otwiera drogę doświad­cza­niu naszego naj­bar­dziej ele­men­tar­nego połą­cze­nia z innymi. Owo połą­cze­nie leży w sercu prak­tyki jogi. Życie w sta­nie jed­no­ści nie jest poję­ciem ezo­te­rycz­nym, nie jest też nie­uchwytną, wyż­szą sferą, do któ­rej aspi­ro­wać mogą tylko ludzie wybit­nie zdolni. Jest otwar­ciem serca, uwol­nie­niem w nim prze­strzeni dla takich odczuć jak wraż­li­wość, radość, ale też smu­tek, który wcale nie powo­duje zamknię­cia. Jest otwar­ciem umy­słu na uważ­ność – obej­mu­jącą, a nie wyklu­cza­jącą. Jest zaska­ku­ją­cym roz­po­zna­niem, że na ele­men­tar­nym pozio­mie wszy­scy jeste­śmy jed­na­kowi. Jest prak­tyką jasnej obser­wa­cji, wyraź­nego wsłu­chi­wa­nia się i umie­jęt­nego reago­wa­nia na chwilę z jak naj­więk­szym współ­od­czu­wa­niem. I wresz­cie jest powro­tem do sie­bie, odby­wa­ją­cym się w ciele i pro­wa­dzą­cym do ciała, ponie­waż tylko w nim możemy to wszystko osią­gnąć.

Ina­czej niż wiele porad­ni­ków psy­cho­lo­gicz­nych, zawie­ra­ją­cych sied­mio­punk­towe pro­gramy napraw­cze i szyb­kie recepty na każdy pro­blem, sta­ro­żytna nauka jogi nawet nie udaje, że jest pro­sta, szybka albo łatwa. To prak­tyka, która z sza­cun­kiem roz­waża istotę nie­zwy­kle nie­upo­rząd­ko­wa­nego i zło­żo­nego zja­wi­ska zwa­nego czło­wie­kiem i roz­pra­wia się z rów­nie ambit­nym wyzwa­niem – codzien­nym życiem. Jest jed­nak coś, co joga obie­cuje – że przez szcze­rze oddaną, umie­jętną i kon­se­kwentną prak­tykę każdy może osią­gnąć spo­kój, szczę­ście i wol­ność. Dla niej nie ma zna­cze­nia, kim jesteś ani za kogo się uwa­żasz. Nie ma też zna­cze­nia, co działo się z tobą w prze­szło­ści ani w jakim miej­scu znaj­du­jesz się teraz. Każdy, kto naprawdę chce się prze­bić przez wła­sne ogra­ni­cze­nia i para­li­żu­jące sche­maty swo­ich myśli i zacho­wań, dzięki jodze może zna­leźć – i znaj­dzie – wol­ność. Nie­za­leż­nie od tego, czy jesteś począt­ku­jący, czy zaawan­so­wany, w chwili, gdy zaan­ga­żu­jesz się w prak­tykę jogi, odkry­jesz, że sama w sobie jest ona nagrodą. Spo­kój umy­słu, pozby­cie się lęku i praw­dziwe sku­pie­nie są w niej pewne i nie­uchronne. Takie zmiany mają dla cie­bie natych­mia­stowe kon­se­kwen­cje. Od razu poczu­jesz, że życie staje się prost­sze, że jesteś w sta­nie z łatwo­ścią przy­sto­so­wać się do wszel­kich zmian. A nowa wital­ność i jasność umy­słu odmie­nią twoje rela­cje w domu, w pracy i na świe­cie.

Głów­nym pro­ble­mem, z któ­rym meto­dycz­nie roz­pra­wiamy się pod­czas prak­tyki jogi, jest postrze­ga­nie samych sie­bie jako odłą­czo­nych i odizo­lo­wa­nych od innych, ponie­waż owo fał­szywe poczu­cie odręb­no­ści przy­spa­rza wiele cier­pie­nia nie tylko nam, lecz także naszemu oto­cze­niu. Zaczy­namy od wygo­spo­da­ro­wa­nia sobie tro­chę czasu każ­dego dnia, aby móc z pre­me­dy­ta­cją zwol­nić, i dzięki temu odna­leźć bar­dziej natu­ralny, spo­kojny rytm, korzystny dla dobrego samo­po­czu­cia. To pozwoli nam oddać się reflek­sji, zamiast od razu reago­wać, zmięk­nąć, zamiast stward­nieć, i jasno zoba­czyć, jak się mają obecne sprawy, zamiast roz­wo­dzić się nad prze­szło­ścią lub zamar­twiać o przy­szłość. To wszystko w jodze osią­gamy pro­stymi środ­kami. Poprzez prak­tykę pozy­cji uwal­niamy sku­mu­lo­wane napię­cia, które nagro­ma­dziły się w naszym ciele, i dosko­na­limy nasze fizyczne zmy­sły, aż sta­niemy się wraż­liwi, ela­styczni i odporni. Jed­no­cze­śnie powra­camy do świa­do­mo­ści cyklicz­nej natury naszego odde­chu i jego powią­za­nia ze zmy­słową mądro­ścią naszego ciała. Uczymy się peł­nych wde­chów i otwie­ramy się na nowe doświad­cze­nia. Uczymy się peł­nych wyde­chów i pozby­wamy się zbęd­nych napięć i naszej prze­szło­ści. I wresz­cie uczymy się odpo­czy­wać w prze­rwach cyklu wzra­sta­nia i roz­pusz­cza­nia. Niczym sur­fer na falach oce­anu zaczy­namy dosto­so­wy­wać się do przy­pły­wów i odpły­wów życia, zamiast z nimi wal­czyć. Stop­niowo zaczy­namy dostrze­gać, że mię­dzy wzlo­tami i upad­kami, mię­dzy przy­cho­dze­niem i odcho­dze­niem ist­nieje macierz spo­koju, będąca tłem wszyst­kich zja­wisk.

Poprzez ćwi­cze­nia ciała meto­dycz­nie i dro­bia­zgowo prze­pro­gra­mo­wu­jemy umysł, by pra­co­wał dla nas, a nie prze­ciwko nam. Uczymy się sku­piać na jed­nej rze­czy, dzięki czemu do końca i sku­tecz­nie wypeł­niamy nasze codzienne zada­nia i obo­wiązki. Wresz­cie, gdy zaczy­namy prze­bu­dzać się w tym, co rze­czywiście dzieje się tu i teraz, powoli zauwa­żamy, że pod powierzch­nią naszych codzien­nych doświad­czeń, w nich samych oraz pomię­dzy nimi ist­nieje coś nie­zmien­nego i nie­za­wod­nego. A jeśli uda nam się wytrwać z tą świa­do­mo­ścią, nie damy się znów wplą­tać w sprawy, które nas wcze­śniej nękały i nie dawały nam spo­koju. Wła­śnie to ciche, lecz jed­no­cze­śnie wibru­jące życiem, wszech­obecne tło odkrywa przed nami nama­calne połą­cze­nie pozor­nie odmien­nych ele­men­tów. Odszu­ka­nie tego połą­cze­nia jest cha­rak­te­ry­styczną cechą doświad­cze­nia jogi.

Gdy zagłę­bimy się w ów bar­dziej natu­ralny rytm, w któ­rym jest miej­sce, by się zatrzy­mać, oddy­chać, czuć i jasno postrze­gać, zoba­czymy wyraź­nie naj­cen­niej­szą rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek jeste­śmy w sta­nie posiąść: życie samo w sobie. Być może zauwa­żymy także, że pod­czas gdy życie odby­wało się w nas, my byli­śmy nie­obecni w jego doświad­cza­niu. Tylko co wła­ści­wie się z nami stało i w jaki spo­sób możemy wró­cić do bogat­szego życia, które teraz jest dla nas dostępne?

Nawet jeśli roz­trwo­ni­li­śmy nasze dzie­dzic­two jako ludzie, prak­tyka jogi okaże się dla nas pełna wyba­cze­nia i współ­czu­cia. Już pierw­sze próby mogą przy­nieść nam nagrodę w postaci natych­mia­sto­wego odczu­cia spo­koju, pogody i powrotu do sie­bie. Ogrom nowych odczuć i inspi­ra­cji zachwyci nas i jed­no­cze­śnie przy­tło­czy. Jak to zwy­kle bywa w przy­padku powro­tów, zdamy sobie także sprawę z tego, co zapo­mnie­li­śmy, co się wyda­rzyło w cza­sie naszego wygna­nia i co teraz należy odzy­skać. Niczym dziecko, które zbyt długo cze­kało na spóź­nio­nego rodzica, możemy poczuć złość lub smu­tek, że przez tyle czasu sie­bie zanie­dby­wa­li­śmy. „Nie możemy uwie­rzyć, że pozwo­li­li­śmy na to, aby dopro­wa­dzić się do takiego stanu”, mówią ucznio­wie, zaszo­ko­wani odkry­ciem, że w sto­sun­kowo mło­dym wieku 20 lub 30 lat mają ciała przy­po­mi­na­jące leżaki, które zosta­wiono na zewnątrz na długą zimę. Czę­sto wydaje się nam, że nasze ciało jest jed­no­litą masą jakiejś sta­łej sub­stan­cji, a my, choć jeste­śmy jego wła­ści­cie­lami, ledwo je roz­po­zna­jemy. Widzimy, że nasze serca stward­niały i zgorzk­niały, a nasze umy­sły są usta­wicz­nie roz­pro­szone.

W pierw­szych spo­tka­niach z długo zanie­dby­wa­nym sobą nie ma nic szcze­gól­nie roman­tycz­nego ani przy­jem­nego. Możemy mieć mgli­ste poję­cie, że do kogoś wra­camy, ale do kogo? I jak? Zapo­mnijmy lepiej o zwod­ni­czych obiet­ni­cach czakr wiru­ją­cych w pre­cy­zyj­nej har­mo­nii i kun­da­lini wspi­na­ją­cym się wzdłuż linii krę­go­słupa. Mówimy raczej o bole­snym cią­gnię­ciu pod kola­nami, o ple­cach, które wygi­nają się tam, gdzie nie trzeba, o ramio­nach, które męczą się, gdy pod­nie­siemy je nawet na kilka sekund, i umy­śle, który roz­pra­sza się już przy trójce, kiedy pró­bu­jemy w sku­pie­niu doli­czyć do dzie­się­ciu. Wciąż pró­bu­jemy usta­lić, gdzie wła­ści­wie są nasze stawy bio­drowe i jak nimi poru­szyć, pod­czas gdy nauczy­ciel zagłę­bił się już w szcze­góły. Mamy zwró­cić uwagę na wde­chy i wyde­chy, ale wkrótce oka­zuje się, że nie potra­fimy odróż­nić jed­nych od dru­gich. Dla­tego – nie­za­leż­nie, czy dopiero zaczy­namy, czy prak­ty­ku­jemy od lat – solidna dawka humoru i dobrze pojęta samo­ak­cep­ta­cja nie­zwy­kle nam pomogą w upo­ra­niu się z tak głę­bo­kim doświad­cza­niem samego sie­bie. To, co prze­ży­wamy, jest abso­lut­nie prze­wi­dy­walne i nor­malne. Dopiero zaczy­namy się prze­bu­dzać, a jak mówi stare porze­ka­dło hydrau­li­ków, woda, która na początku pły­nie z kranu, nie jest kry­sta­licz­nie czy­sta.

Jeśli na oso­bi­stym wygna­niu jeste­śmy od dawna, na początku prze­bu­dza­nia się doznamy zapewne przej­mu­ją­cej tęsk­noty za tym, co stra­ci­li­śmy. Gdy nasz nauczy­ciel ze zwin­no­ścią kota będzie demon­stro­wał jakąś pozy­cję, my przy­po­mnimy sobie czasy, kiedy sami byli­śmy ela­styczni i czu­li­śmy natu­ralne połą­cze­nie z życiem. Z czego zre­zy­gno­wa­li­śmy, gdy sta­wa­li­śmy się odpo­wie­dzial­nymi, doro­słymi ludźmi? Jak bar­dzo nawar­stwia­jące się doświad­cze­nia i ogłu­pia­jący cynizm świata przy­ćmiły nasze natu­ralne zachwyt i radość? W miarę uwal­nia­nia długo gro­ma­dzo­nego napię­cia odko­piemy także stare wspo­mnie­nia oraz nega­tywne wzorce myśle­nia i zacho­wa­nia, które nękały nas przez całe życie. Nawet jeśli jeste­śmy dobrze zako­rze­nieni w prak­tyce ducho­wej, możemy nagle z prze­ra­że­niem stwier­dzić, że sami dla sie­bie wykre­owa­li­śmy coś nie­praw­dzi­wego, a z cza­sem nasze złu­dze­nia stają się coraz trud­niej­sze do obrony. Pamię­tajmy jed­nak, że podob­nie jak nie byli­śmy w sta­nie wyobra­zić sobie puszki Pan­dory, któ­rej otwar­cie nie­chyb­nie nas cze­kało, zanim zapi­sa­li­śmy się na pierw­sze zaję­cia jogi, tak też nie mogli­śmy wyobra­zić sobie łatwo­ści i lek­ko­ści bycia, jakie odczu­wamy po zale­d­wie kilku godzi­nach tej nie­zwy­kłej prak­tyki.

Możemy także zdać sobie sprawę, że więk­szość życia spę­dzi­li­śmy na inwe­sto­wa­niu czasu i sił w pie­lę­gno­wa­nie oraz zabez­pie­cza­nie uczu­cia lek­ko­ści i dobrego samo­po­czu­cia. A może potwier­dze­nia wła­snej war­to­ści szu­ka­li­śmy w opi­niach innych ludzi lub w dobrach mate­rial­nych? Kiedy zanie­chamy tych źle ukie­run­ko­wa­nych wysił­ków, będziemy mogli poświę­cić ener­gię na poszu­ki­wa­nie trwa­łego pokoju i szczę­ścia. To krze­piąca wia­do­mość, bo ozna­cza, że każdy z nas ma tyle czasu, ile potrze­buje, aby wkro­czyć na ścieżkę pokoju. Dzięki tech­ni­kom jogi uczymy się, jak sku­pić i wyzwo­lić naszą ener­gię, a następ­nie skie­ro­wać ją w stronę pozy­tyw­nego stylu życia.

Na czym polega pozy­tywny styl życia? Na tym, że w pełni panu­jemy nad swo­imi zdol­no­ściami fizycz­nymi, psy­chicz­nymi i emo­cjo­nal­nymi oraz cał­ko­wi­cie wła­damy sobą, zaczy­namy żyć bez stra­chu oraz otwie­rać się na nowe doświad­cze­nia i nowe wyzwa­nia. Ener­gia, którą wcze­śniej mar­no­tra­wi­li­śmy, aby bro­nić ogra­ni­czo­nego poję­cia sie­bie i je umac­niać, mobi­li­zuje się wtedy, aby wyra­zić nasze uni­ka­towe talenty i zdol­no­ści. Zdol­no­ści te mogą zostać wyko­rzy­stane w taki spo­sób, aby wypeł­nić nasze oso­bi­ste prze­zna­cze­nie. Dora­stamy do zada­nia, jakie mamy przed sobą, a zada­niem tym jest nasze życie. Prak­tyka jogi nie eli­mi­nuje wyzwań i trud­no­ści ani też nie dostar­cza nam drzwi­czek, przez które możemy uciec od życio­wych roz­te­rek. Joga daje nam narzę­dzia, dzięki któ­rym sta­wimy życiu czoła z god­no­ścią i opa­no­wa­niem.

Książkę tę napi­sa­łam dla ludzi, któ­rzy prze­stali się łudzić, że szczę­ście zależy od przy­padku i korzyst­nego zbiegu oko­licz­no­ści, i zro­zu­mieli, że war­to­ściowe i speł­nione życie wynika z umie­jęt­nego wyko­rzy­sta­nia odpo­wied­nich środ­ków oraz zde­cy­do­wa­nego dzia­ła­nia. Coraz wię­cej ludzi nie znaj­duje pocie­sze­nia ani wspar­cia w szyb­kich kura­cjach i naj­now­szych tera­piach oczysz­cza­ją­cych. Gdy tylko wypró­bują tak uprosz­czone stra­te­gie, natych­miast stwier­dzają ich nie­do­sko­na­ło­ści. Ludzie ci gotowi są zaan­ga­żo­wać się w ścieżkę ofe­ru­jącą zmiany, które pogłę­biają się stop­niowo, o ile będziemy w nie inwe­sto­wać przez całe życie. Są to jed­nak zmiany praw­dziwe, takie, które prze­trwają. Joga ma do zaofe­ro­wa­nia auten­tyczną, spraw­dzoną prak­tykę, któ­rej sku­tecz­ność od wie­ków potwier­dzają osoby takie jak ty i ja – zupeł­nie zwy­kłe, pro­wa­dzące nor­malne życie i zma­ga­jące się z nie­zwy­kłymi wyzwa­niami. Joga ofe­ruje prak­tykę, która jest prag­ma­tyczna, moż­liwa do reali­za­cji i pomaga nam sta­wić czoła naj­trud­niej­szym nawet sytu­acjom z odwagą, spo­ko­jem ducha i opa­no­wa­niem. Joga nie spra­wia, że ucie­kamy od rze­czy­wi­sto­ści i codzien­nych obo­wiąz­ków. Prze­ciw­nie – pozwala nam mocno, śmiało i zde­cy­do­wa­nie posta­wić stopy na ziemi, na prak­tycz­nym grun­cie doświad­cze­nia. Nie ucie­kamy od życia, my wra­camy do życia, które wcze­śniej porzu­ci­li­śmy w złud­nej nadziei na coś lep­szego.

Czę­sto wła­śnie źle pojęta tęsk­nota za czymś lep­szym oddala nas coraz bar­dziej od naszego praw­dzi­wego ja. W czę­ści pierw­szej zapra­szam cię zatem do głę­bo­kiego przyj­rze­nia się owej tęsk­no­cie i zde­fi­nio­wa­nia źró­dła two­jego pra­gnie­nia. W tym pra­gnie­niu znaj­dziesz swoją moty­wa­cję do prak­tyki jogi. Odnaj­du­jąc zaś moty­wa­cję, otwo­rzysz drogę dla wykla­ro­wa­nia się inten­cji, tak abyś życie, któ­rym zosta­łeś obda­ro­wany, mógł wyko­rzy­stać z rado­ścią i z pożyt­kiem dla innych. Co waż­niej­sze, będziesz w sta­nie roz­po­znać, czy prak­tykę jogi wyko­rzy­stu­jesz, aby przyj­rzeć się swemu życiu, czy by od niego uciec.

W czę­ści dru­giej badamy spo­soby osią­gnię­cia jasnego wglądu, za prze­wod­nik przyj­mu­jąc zapro­po­no­waną przez Patań­dża­lego ośmio­stop­niową ścieżkę asz­tan­ga­jogi1. Patań­dżali był hin­du­skim misty­kiem i filo­zo­fem, który żył w trze­cim wieku przed Chry­stu­sem. Przy­pi­suje mu się jeden z wiel­kich tek­stów hin­du­skich, Joga­su­try, zbiór 196 afo­ry­zmów przed­sta­wia­ją­cych zarys ośmiu stopni2 w prak­tyce jogi. Stop­nie te poka­zują nam, jakie odnie­sie­nie prak­tyka jogi może mieć do codzien­nego życia. Dwa pierw­sze stop­nie, jamy i nijamy, czyli etyczne reguły dobrego życia, sta­no­wią cen­trum, z któ­rego wyra­stają pozo­stałe. Zoba­czymy w szcze­gól­no­ści, że prak­tyka asan, czyli pozy­cji fizycz­nych, które w ostat­nich latach zyskały taką popu­lar­ność, może zaowo­co­wać głę­bo­kimi zmia­nami jedy­nie wtedy, gdy prak­ty­kuje się je w szer­szym kon­tek­ście. Ujrzymy także, że joga ma mniej wspól­nego ze sta­niem na gło­wie niż ze sta­niem na dwóch nogach, a fizyczne ćwi­cze­nia pozo­stają jedy­nie mecha­niczną gim­na­styką, dopóki poprzez naszą inten­cję nie nabiorą mocy oczysz­cza­nia, kla­ro­wa­nia umy­słu i otwie­ra­nia serca. Wstępne zasady okre­ślane przez jamy i nijamy sta­no­wią fun­da­menty, które będą nam słu­żyły w każ­dym aspek­cie życia – zarówno na macie czy poduszce do medy­ta­cji, jak i poza nimi.

Po zba­da­niu, jakie postawy i zacho­wa­nia wspie­rają auten­tyczną prak­tykę jogi u jej pod­staw, w czę­ści trze­ciej przyj­rzymy się prze­szko­dom i zakłó­ce­niom, które nie­wąt­pli­wie poja­wią się na naszej dro­dze. Wystą­pie­nie trud­no­ści czę­sto jest koniecz­nym ele­men­tem wszel­kich poważ­nych wysił­ków na dro­dze roz­woju ducho­wego. Prze­ciw­no­ści są oka­zją do star­cia się z tym, co zwy­kle jest dla nas trudne i nie­wy­godne, i nie pozwa­lają posłu­gi­wać się prak­tyką jako spo­so­bem ucieczki. Zma­ga­nie się z wyzwa­niami nie jest zna­kiem tego, że zawo­dzimy w prak­tyce ducho­wej, ale że pogłę­biamy swoje czło­wie­czeń­stwo i tym samym wyku­wamy dla sie­bie kotwicę, która mocno trzyma nas w real­nym świe­cie, tu i teraz.

Na zakoń­cze­nie odej­dziemy od sku­pia­nia się na wnę­trzu, co było tak konieczne, aby usta­no­wić prak­tykę jogi. Stwier­dzimy wów­czas, że to, co roz­po­czę­li­śmy jako oso­bi­stą prak­tykę, może zmie­nić cha­rak­ter codzien­nego życia każ­dego z nas i sze­rzej wpły­nąć na świat, w któ­rym żyjemy. Odkry­jemy, że reflek­syjna podróż w głąb sie­bie nie spra­wiła, że nasz świat jest mniej­szy i bar­dziej her­me­tyczny, ale raczej zbu­rzyła nasze poczu­cie alie­na­cji. Ta nowa świa­do­mość pozwala nam zoba­czyć, że nie­za­leż­nie od tego, jak różni możemy się wyda­wać na zewnątrz, wszy­scy uczest­ni­czymy w tym samym życiu.

Dowiemy się także, że nawet jeśli utwier­dzi­li­śmy się w swo­ich prze­ko­na­niach, zawsze możemy roz­pa­trzyć inne ich aspekty. Tak bez­bronne ja może wyło­nić się tylko w pro­ce­sie wewnętrz­nej pracy nad sobą. Na tym wła­śnie polega para­dok­salna zaleta codzien­nej prak­tyki: har­tu­jemy się i wzmac­niamy, a jed­no­cze­śnie uwal­niamy naszą zdol­ność bycia wraż­li­wymi, deli­kat­nymi i otwar­tymi. Świat roz­pacz­li­wie potrze­buje takich cech.

W naucza­niu jogi wiele jest opi­sów nad­zwy­czaj­nych sta­nów świa­do­mo­ści oraz nad­ludz­kich wyczy­nów wytrzy­ma­ło­ści i opa­no­wa­nia. Napi­sano o nich mnó­stwo mądrych ksią­żek, pozwa­la­jąc nam zer­k­nąć na inny świat. I choć osią­gnię­cie nadświa­do­mo­ści może mieć pewną war­tość, znacz­nie więk­szą mają nasze sta­ra­nia, nawet te nie­po­radne, o wię­cej uprzej­mo­ści i współ­czu­cia w codzien­nym życiu. Dla­tego też w książce tej sku­pi­łam się na tym, jak względny cha­rak­ter ma prak­tyka duchowa, a opi­su­jąc to, pró­bo­wa­łam przyj­rzeć się pogma­twa­nym i bole­snym zma­ga­niom, jakie my, ludzie, toczymy z naszym ist­nie­niem. Kon­cen­truję się nie na oświe­ce­niu jako spo­so­bie doj­ścia do trans­cen­den­cji, ale – jak to ujął Veka­te­sa­nanda, tłu­macz Joga­sutr – na „oświe­ce­niu w życiu codzien­nym”. Zapra­szam was zatem do świę­tej nauki i prak­tyki jogi. Oby przy­wio­dła was do domu.

Roz­dział 2

Motywacja: co nas tutaj sprowadza?

Z pra­gnień jest Puru­sza uczy­niony,

Co zapra­gnie, to posta­nowi,

Co posta­nowi, taki czyn wypeł­nia,

Jaki czyn wypeł­nia, taki osiąga.

Upa­ni­szada Bri­ha­da­ran­jaka IV.4.53

Źró­dłem nie­mal każ­dego dzia­ła­nia jest bodziec duchowy. Choć wydaje się to dziwne, po głęb­szym zasta­no­wie­niu można dojść do wnio­sku, że wszyst­kich ludzi moty­wuje to samo – dąże­nie do szczę­ścia. Jego głę­bo­kie pra­gnie­nie może zostać na pozio­mie pod­świa­do­mej tęsk­noty, rzadko bowiem zda­jemy sobie sprawę, jak bar­dzo chcemy poczuć, że naprawdę żyjemy i mamy w sobie pokój. Mimo to głód szczę­ścia może nas nękać na jawie i we śnie, niczym led­wie sły­szalna pio­senka, wybrzmie­wa­jąca w oddali, zawsze odro­binę za daleko, byśmy zro­zu­mieli jej słowa. I nawet jeśli zda­jemy sobie sprawę, że coś nas wzywa, nie jeste­śmy w sta­nie roz­po­znać, co to jest. Żyjemy więc z dnia na dzień, zaj­mu­jąc się zwy­kłymi spra­wami, nie­ustan­nie podej­rze­wa­jąc, że do osią­gnię­cia pełni życia bra­kuje nam jakiejś nie­zwy­kle istot­nej czę­ści.

Impuls do cią­głego odkry­wa­nia, zdo­by­wa­nia wie­dzy i dąże­nia do odzy­ska­nia bosko­ści wydaje się cechą wszyst­kich ludzi i jest ich udzia­łem od zara­nia dzie­jów. Już sama jego obec­ność sta­nowi wyraźny znak, iż podej­rze­wamy, jaki skarb ukryty jest w naszym wnę­trzu. Ale dopóki tęsk­nota za jego odkry­ciem pozo­staje ulotną myślą ukrytą w ciem­nych zaka­mar­kach pod­świa­do­mo­ści, jest mało praw­do­po­dobne, aby nasze czyny i ich owoce zaspo­ko­iły tak głę­bo­kie pra­gnie­nie. W intu­icyj­nym dąże­niu do szczę­ścia tu i ówdzie pró­bu­jemy zarzu­cić sieć i usi­łu­jemy zła­pać w nią coś rów­nie efe­me­rycz­nego jak tęcza – obiet­nicę lep­szego życia, któ­rym będziemy się cie­szyć nie przez krótką chwilę, ale zawsze.

Nasze poszu­ki­wa­nia mają wyłącz­nie słuszne przy­czyny, ale – o iro­nio – mogą spo­wo­do­wać, że będziemy wypa­try­wać trwa­łego speł­nie­nia w rze­czach, które są do tego zupeł­nie nie­od­po­wied­nie: w pracy, karie­rze, dobrach mate­rial­nych, związ­kach, sek­sie, a w przy­pły­wie roz­pa­czy nie­stety także w jedze­niu, nar­ko­ty­kach lub alko­holu. Nie­wy­klu­czone, że aby wzmoc­nić pew­ność sie­bie i zaspo­koić ambi­cje, posłu­żymy się rów­nież mate­rial­nymi prze­ja­wami naszej prak­tyki ducho­wej. Choć nie­które z naszych prób uchwy­ce­nia szczę­ścia same w sobie mogą być szla­chetne, zapew­nią nam tylko chwi­lową ulgę od wewnętrz­nej tęsk­noty. I to nie­za­leż­nie od roz­miaru suk­ce­sów w życiu zawo­do­wym, nie­za­leż­nie od tego, jak wycy­ze­lu­jemy nasz wygląd i jakie dobra mate­rialne zdo­łamy zgro­ma­dzić. Nasza nie­zdol­ność uzy­ska­nia trwa­łego szczę­ścia może spo­wo­do­wać, że zain­we­stu­jemy jesz­cze wię­cej ener­gii w podobne dzia­ła­nia, cho­ciaż mamy dowody, że uzy­skane z nich pro­fity wcale nie zaspo­koją naszych ocze­ki­wań. Myślimy, że pew­nie poczu­li­by­śmy się dobrze, gdy­by­śmy tylko bar­dziej przy­ło­żyli się do pracy, zaro­bili wię­cej pie­nię­dzy, schu­dli o kolejne pięć kilo­gra­mów albo wresz­cie zna­leźli ide­al­nego part­nera. Jed­nak nawet jeśli to zro­bimy, i tak doj­dziemy do stwier­dze­nia, że nasze wysiłki oka­zały się nie­sku­teczne. Podob­nie jak dziecko, które w wigi­lijny wie­czór pozdzie­rało opa­ko­wa­nia ze wszyst­kich pre­zen­tów, zaś chwilę póź­niej wpa­truje się w nie ze znu­dze­niem i zmie­sza­niem, odkry­jemy, że sprawy zewnętrzne nie potra­fią na długo nas oży­wić.

Poszu­ki­wa­nie szczę­ścia nie jest niczym nowym, nowy jest jed­nak kon­tekst kul­tu­rowy, w któ­rym się ono odbywa. Ni­gdy wcze­śniej ludzie nie byli bowiem tak bez­li­to­śnie bom­bar­do­wani przez pro­pa­gandę reklamy i mediów, które wyko­rzy­stują ich pod­świa­dome potrzeby duchowe, aby słu­żyć bogom kon­sump­cji i chci­wo­ści. Ow­szem, możemy szcze­rze pra­gnąć żyć etycz­nie i zna­leźć moral­nie słuszny spo­sób zara­bia­nia na życie, tylko jak mamy zre­ali­zo­wać to pra­gnie­nie w panu­ją­cym kli­ma­cie współ­za­wod­nic­twa, w świe­cie bez­par­do­no­wej walki, w któ­rym wszy­scy twier­dzą, że dobrzy ludzie docie­rają do mety ostatni? Jak pogo­dzić prze­ko­na­nie, że należy żyć pro­ściej, z sytu­acją kiedy, pię­cio­let­nie dziew­czynki odma­wiają pój­ścia gdzie­kol­wiek bez błysz­czą­cych butów na obca­sach w stylu Bar­bie? Gdy zauwa­żamy zmarszczki na twa­rzy i zmiany w ciele, które przy­cho­dzą z wie­kiem, roz­pacz­li­wie pra­gniemy akcep­to­wać sie­bie takimi, jacy jeste­śmy, jed­nak naj­now­sza kam­pa­nia rekla­mowa kli­niki chi­rur­gii pla­stycz­nej pozo­sta­wia w nas sub­telne, lecz nie­za­prze­czalne wąt­pli­wo­ści co do naszej wewnętrz­nej war­to­ści. Inspi­rują nas tacy ludzie jak Mar­tin Luther King Jr., wzru­szamy się przy udu­cho­wio­nych tek­stach, a jed­nak kiedy słu­chamy wia­do­mo­ści, oka­zuje się, że boha­te­rami naszego spo­łe­czeń­stwa są raczej mistrzo­wie sportu, cele­bryci i super­mo­delki. Trudno jest żyć w świe­cie, który utra­cił swój wewnętrzny kom­pas, jed­nak dopóki nie zro­zu­miemy naszego impulsu ducho­wego i nie przej­miemy nad nim kon­troli, pozo­sta­niemy nara­żeni na moce, które chcą, byśmy słu­żyli pato­lo­gii naszej kul­tury, a robiąc to, sami sta­wali się jej czę­ścią.

Aby prak­tyka duchowa nie stała się prze­dłu­że­niem naszych wcze­śniej­szych dążeń doni­kąd, musimy zro­zu­mieć, jak pod­stępne są wpływy współ­cze­snej kul­tury. Jeśli nam się to nie uda, okaże się, że po pro­stu zamie­ni­li­śmy jeden rodzaj ste­ro­wa­nej z zewnątrz pogoni za szczę­ściem na inny. Że zre­zy­gno­wa­li­śmy z ide­al­nego wystroju domu, ale teraz ogar­nęła nas obse­sja osią­gnię­cia ide­al­nej postawy w jodze. Prze­sta­li­śmy toczyć boje na zebra­niach zarządu, ale w myślach stro­fu­jemy sie­bie na poduszce do medy­ta­cji. Jeżeli nasza prak­tyka duchowa wynika z potrzeby zyska­nia poczu­cia pew­no­ści sie­bie i bez­pie­czeń­stwa, spo­tka nas bole­sny zawód. Bo nie­stety, czę­sto te same siły, które kie­dyś napę­dzały nasze dąże­nia do posia­da­nia dóbr mate­rial­nych, teraz kie­rują naszymi dąże­niami ducho­wymi. Jeśli więc u źró­dła naszej prak­tyki ducho­wej są strach i potrzeba usta­le­nia poglą­dów na świat, popro­wa­dzą nas one dobrze znaną drogą ku cier­pie­niu.

Jeżeli życie wydaje nam się mało satys­fak­cjo­nu­jące, a nie jeste­śmy gotowi przyj­rzeć się, dla­czego tak jest, ucieczką mogą być waka­cje i week­endy. Nie­stety, nie zmie­nią one wiele, z czego zda­jemy sobie sprawę już w chwili roz­pa­ko­wy­wa­nia bagaży. Wiele lat temu pro­wa­dzi­łam zaję­cia z jogi w kuror­cie na Jamajce. Co tydzień miej­sco­wość ta na nowo wypeł­niała się samot­nymi męż­czy­znami i kobie­tami (nie­ko­niecz­nie wol­nego stanu), któ­rzy po przy­jeź­dzie do raju począt­kowo spra­wiali wra­że­nie nieco oszo­ło­mio­nych. Przez tydzień mieli się pła­wić w zawie­szo­nej w nie­by­cie rze­czy­wi­sto­ści bez­u­stan­nych roz­ry­wek, picia alko­holu, przy­pad­ko­wych i czę­stych przy­gód sek­su­al­nych, a wie­czo­rem orga­ni­zo­wano dla nich naj­róż­niej­sze roz­rywki, gry i zabawy, tak pomy­ślane, aby pomóc im wyzbyć się zaha­mo­wań. Pewna kobieta sko­men­to­wała to z entu­zja­zmem: „Ni­gdy nie zro­bi­ła­bym cze­goś takiego w Chi­cago”. Tydzień pro­wo­ko­wa­nej roz­pu­sty szybko dobie­gał końca. W dniu wyjazdu uczest­nicy nagle musieli zdać sobie sprawę, że wra­cają do praw­dzi­wego życia. Skoń­czyło się zawie­szone w próżni oży­wie­nie, a oni musieli wró­cić do pie­kła biur w Chi­cago lub do bagna swo­ich mał­żeństw. W takie dni czę­sto pano­wał pogrze­bowy nastrój, mocno kon­tra­stu­jący z humo­rem oszo­ło­mio­nych rajem gości z następ­nego tur­nusu. Począt­kowo mia­łam obiek­cje, czy w takie miej­sce można wpro­wa­dzać świętą sztukę jogi. Ale po pra­wie każ­dych zaję­ciach kilku uczest­ni­ków zosta­wało, aby zapy­tać, jak pogłę­bić swoją prak­tykę jogi, kiedy wrócą do domu. Z cza­sem zaob­ser­wo­wa­łam, że są to te same osoby, które przez kilka dni przy­mie­rzały się do hedo­ni­zmu, a jed­nak na­dal smutne i zakło­po­tane sie­działy przy base­nie. Po przy­by­ciu do raju wciąż czuły się jak w pie­kle.

Nie­ważne, czy uza­leż­ni­li­śmy się od jedze­nia, alko­holu, nar­ko­ty­ków, seksu, pie­nię­dzy, pracy, czy sławy, impuls zagu­bie­nia się w nałogu można uznać za bodziec duchowy. Mówiąc „bodziec duchowy”, mam na myśli żar­liwą chęć doświad­cze­nia lek­ko­ści bytu i trans­cen­den­cji, która nie oddala nas od doświad­cze­nia codzien­no­ści, lecz ist­nieje wewnątrz tego doświad­cze­nia. Prze­cież tęsk­nimy nie za jakimś świa­tem poza naszą rze­czy­wi­sto­ścią (to dla więk­szo­ści z nas ozna­cza­łoby śmierć), lecz za szczę­ściem w pogma­twa­nej zagadce codzien­nego życia. Wystar­czy poczy­tać wspo­mnie­nia ludzi leczą­cych się z nało­gów, by zoba­czyć, że pod powłoką cho­roby kryje się mistyczna nostal­gia, rów­nie auten­tyczna i silna jak ta, która kie­ruje każ­dym piel­grzy­mem. Podob­nie jest z impre­zo­wa­niem, gło­dze­niem się, ostrymi ćwi­cze­niami fizycz­nymi, piciem, halu­cy­na­cjami, szczy­to­wa­niem i kupo­wa­niem – wszystko to prze­sła­nia nam poszu­ki­wa­nie drogi do sie­bie. Im dłu­żej pozo­sta­wa­li­śmy na wygna­niu od naszego praw­dzi­wego ja, tym bar­dziej roz­pacz­liwa jest nasza tęsk­nota i tym bar­dziej eks­tre­malne spo­soby osią­ga­nia przy­jem­no­ści.

Dla wielu z nas moty­wa­cja do roz­po­czę­cia, kon­ty­nu­owa­nia i pogłę­bia­nia prak­tyki ducho­wej przy­cho­dzi w chwili, gdy pró­bu­jemy upo­rząd­ko­wać nasze życie wewnętrzne. W miarę prze­glą­da­nia doświad­czeń zauwa­żymy pew­nie, że wciąż pozwa­lamy, aby to, co pilne, brało górę nad tym, co ważne. Praw­do­po­dob­nie mamy głę­boko zako­rze­niony nawyk, by naj­wię­cej czasu, ener­gii i zaan­ga­żo­wa­nia poświę­cać rze­czom, które w osta­tecz­nym roz­ra­chunku nie są ważne. To spra­wia, że czer­piemy z nich nie­wiele dłu­go­trwa­łej satys­fak­cji. Dla­tego możemy czuć się tak, jak­by­śmy pra­co­wali u nie­zna­nego nam, lecz wyma­ga­ją­cego szefa, który wciąż nie wysta­wił nam czeku z zapłatą. Taka ścieżka nie­uchron­nie pro­wa­dzi do wewnętrz­nego ban­kruc­twa. Nawet jeśli osią­gnę­li­śmy już poziom głę­bo­kiego braku satys­fak­cji, trudno wydo­stać się z rutyny inwe­sto­wa­nia naj­lep­szej ener­gii w dąże­nia zewnętrzne. Dla­tego wła­śnie potrak­to­wa­nie serio prak­tyki ducho­wej może nie być łatwe i zająć nam wiele lat.

Gdy usi­łu­jemy porząd­ko­wać wła­sne wnę­trze, zaczy­namy defi­nio­wać war­to­ści i usta­wiać prio­ry­tety. Jeśli mamy zwy­czaj spo­rzą­dza­nia listy rze­czy do zro­bie­nia, na ich szczy­cie zaczy­namy umiesz­czać dba­nie o spo­kój umy­słu. O ile wcze­śniej nie mie­li­śmy odwagi, by wpi­sać na nią sie­bie, teraz być może zdo­bę­dziemy się na debiu­tancki występ. Kiedy zro­zu­miemy, że istota zwana mną jest niczym izba roz­ra­chun­kowa, w któ­rej roz­li­czane jest wszystko, co robimy w życiu, uświa­do­mimy sobie też, że tro­ska o wewnętrzną higienę tej istoty jest naj­waż­niej­szą rze­czą, jaką możemy zro­bić. Naresz­cie jeste­śmy przy­go­to­wani do wyru­sze­nia w długą drogę. Uzna­li­śmy, że jeste­śmy gotowi doro­snąć, i osią­gnę­li­śmy orzeź­wia­jącą świa­do­mość, że nasze życie należy do nas, a my jeste­śmy jedyną osobą, która może nad nim pra­co­wać.

Podob­nie jak ptak, który co roku instynk­tow­nie prze­mie­rza tysiące mil, aby zagnieź­dzić się na tej samej gałęzi tego samego drzewa, jakaś część nas zawsze szuka powrotu do domu. Część ta zna dokładne poło­że­nie wła­snego miej­sca odpo­czynku. Słowo „nostal­gia” pocho­dzi od grec­kiego zwrotu „ból za domem”: noste zna­czy „rodzina” lub „dom”, nato­miast algia – „ból”. Kon­se­kwen­cją bycia na wygna­niu jest coraz więk­sza nostal­gia, bole­sna tęsk­nota za domem. Tęsk­nota ta skła­nia nas do zna­le­zie­nia takiego spo­sobu na życie, dzięki któ­remu poczu­jemy, że znowu jeste­śmy czę­ścią rodziny, od któ­rej się odda­li­li­śmy.

Cho­ciaż pod­czas poszu­ki­wań może się wyda­wać, że błą­dzimy, nie są one ani bez­owocne, ani nie­po­trzebne. Testo­wa­nie tysięcy stra­te­gii, które się nie spraw­dzają, skła­nia nas do zada­nia pod­sta­wo­wych pytań. Dzięki temu wkrótce zdamy sobie sprawę, że nie szu­kamy miej­sca, osoby ani rze­czy, lecz spo­sobu na lep­sze prze­ży­cie swo­jego życia. Kiedy doznamy owego olśnie­nia, poj­miemy, że poszu­ku­jemy intym­nej rela­cji z potężną i para­dok­sal­nie nie­moż­liwą do pozna­nia ożyw­czą siłą, która powo­łała nas do życia. De facto każdy z nas jest żywym dowo­dem jej ist­nie­nia. Co wię­cej, szu­ka­jąc jej wszę­dzie, gdzie tylko się dało, odda­li­li­śmy się od niej, zamiast się do niej zbli­żyć.

Joga to nauka zgłę­bia­jąca tech­niki, dzięki któ­rym możemy pozbyć się ilu­zo­rycz­nej zasłony sto­ją­cej mię­dzy nami a ożyw­czą siłą życia. Prze­trwała ona liczącą wieki próbę czasu i sta­nowi empi­rycz­nie ugrun­to­waną prak­tykę, która w dro­bia­zgowy spo­sób przy­go­to­wuje nas do rado­snego życia z pełną świa­do­mo­ścią naszej przy­ro­dzo­nej bosko­ści. Trans­cen­den­cja, lek­kość bytu, wol­ność i szczę­ście nie są czymś, co możemy zdo­być, lecz tym, czym się sta­jemy i czym jeste­śmy. Czym zawsze byli­śmy i zawsze będziemy. Wła­śnie teraz, gdy twoje oczy prze­śli­zgują się od słowa do słowa, twoje ciało jest nad­zwy­czaj­nym dowo­dem ist­nie­nia tej siły życia. Dowo­dem tak skom­pli­ko­wa­nym i tajem­ni­czym, że naj­więksi naukowcy na świe­cie nie potra­fią skon­stru­ować repliki jed­nego z two­ich oczu, nie mówiąc o two­jej umie­jęt­no­ści zro­zu­mie­nia tych słów i for­mu­ło­wa­nia reflek­sji na ich temat. Poprzez prak­tykę jogi stop­niowo zmie­niamy swoją per­spek­tywę, aż zaczy­namy postrze­gać ogromną, wibru­jącą żywot­ność pier­wot­nej macie­rzy, któ­rej zawdzię­czamy nasze życie.

Ten maje­sta­tyczny widok rzadko sta­nowi moty­wa­cję do roz­po­czę­cia wypraw w świat jogi. Naszą cie­ka­wość pobu­dza raczej fakt, że coś zasła­nia nam widok. Podob­nie jak w teatrze – wiemy, że na sce­nie odbywa się wspa­niałe przed­sta­wie­nie, ale nie­wiele widzimy, ponie­waż mamy miej­sce za kobietą w wyso­kim kape­lu­szu. Krę­cimy się na boki i od czasu do czasu udaje nam się prze­lot­nie doj­rzeć, co się dzieje na sce­nie, ale te chwi­lowe prze­bły­ski jesz­cze bar­dziej nas dener­wują. Dopiero kiedy mamy już cał­ko­wi­cie dosyć tak sła­bego miej­sca, przy­cho­dzi nam do głowy, żeby się prze­siąść i zmie­nić punkt widze­nia. Ta chęć jaśniej­szego widze­nia zmu­sza wielu z nas, by zacząć prak­ty­ko­wać jogę.

A może coś nas boli i mamy tego abso­lut­nie dosyć. Wciąż musimy roz­pra­wiać się z tymi samymi trud­no­ściami i czu­jemy, że stan naszego umy­słu ma coś wspól­nego z tym cięż­kim poło­że­niem. Bo choć to nie­zwy­kle iry­tu­jące, ludzie znacz­nie więk­szą moty­wa­cję czer­pią z bólu niż z rado­ści – i to wła­śnie ów ból pro­wa­dzi nas do prak­tyki jogi. Wiele osób czuje potrzebę prak­ty­ko­wa­nia jej w wyniku kry­zysu takiego jak roz­wód, ban­kruc­two ich firmy lub poważna kon­tu­zja, jed­nak znacz­nie wię­cej zaczyna z pozor­nie bła­hych powo­dów: chcą stra­cić na wadze, pora­dzić sobie ze stre­sem albo po pro­stu spę­dzić kilka chwil z dala od zgiełku domu rodzin­nego. Żaden z tych powo­dów nie jest ani lep­szy, ani gor­szy od pozo­sta­łych, ale pra­wie na pewno im więk­szy twój ból, im trud­niej­sza twoja sytu­acja, tym więk­szą będziesz mieć moty­wa­cję do prak­tyki. Jeśli mamy szczę­ście, to dzięki pomocy nauczy­ciela i nie­zmier­nej sku­tecz­no­ści samej nauki jogi spo­strze­żemy, że nawet w naj­ba­nal­niej­szym zain­te­re­so­wa­niu kryje się silna potrzeba uzdro­wie­nia i szczę­ścia.

Dosko­nale pamię­tam pierw­szy dzień pew­nego inten­syw­nego kursu jogi, który pro­wa­dzi­łam w Auc­kland w Nowej Zelan­dii. Na początku tempo tego typu semi­na­riów zawsze jest celowo wolne, aby uczest­nicy mogli się zre­lak­so­wać, otwo­rzyć na szer­sze postrze­ga­nie i roz­po­cząć pro­ces intro­spek­cji. Ale jedną z kobiet tak wolne tempo wyraź­nie dener­wo­wało. Cho­ciaż pierw­sze zaję­cia trwały dopiero trzy­dzie­ści minut, nie mogła wytrzy­mać i zaczęła prze­ry­wać pyta­niami o to, kiedy zaczniemy robić wię­cej ćwi­czeń i jak dyna­miczna będzie reszta kursu. „Dla­czego tak się tym mar­twisz?”, zapy­ta­łam. „Hmm…”, zacięła się, „dzięki ćwi­cze­niu jogi codzien­nie muszę spa­lić pewną liczbę kalo­rii”. Są chwile, kiedy nauczy­ciel jasno widzi istotę pro­blemu ucznia. Wtedy dzia­ła­nie bywa posu­nię­ciem rady­kal­nym, ale powstrzy­ma­nie się od niego ozna­cza­łoby stratę wybor­nej szansy. „Zasta­na­wiam się”, odpar­łam, bio­rąc ją na bok, „czy gdy­byś nieco zwol­niła i na chwilę pogrą­żyła się w ciszy, nie zaczę­ła­byś rozu­mieć, co skła­nia cię do obja­da­nia się”. Do jej oczu napły­nęły łzy. Wyznała mi, że do tej pory jej prak­tyka jogi wyni­kała ze stra­chu przed tym, że utyje. A gdyby tak zechciała spoj­rzeć nieco głę­biej na skła­niający ją do prak­tyki impuls, któ­rym jest szu­ka­nie wewnętrz­nego uzdro­wie­nia?

Kiedy sama zaczy­na­łam prak­tykę jogi w wieku 16 lat, od roku cier­pia­łam na nie­zdia­gno­zo­wane zabu­rze­nia odży­wia­nia, które zaczęły się od ano­rek­sji, a roz­wi­nęły się w sze­roko pojęte pro­blemy z jedze­niem. Był to począ­tek cho­roby, która stała się prze­kleń­stwem mojego życia jesz­cze długo po tym, jak skoń­czy­łam 20 lat. W ów brze­mienny w skutki dzień, kiedy w naszym liceum ogło­szono, że jed­nym z przed­mio­tów fakul­ta­tyw­nych będzie joga, nie wie­dzia­łam, dla­czego się zapi­sa­łam, dla­czego zaję­cia mi się spodo­bały ani dla­czego zaczę­łam codzien­nie po połu­dniu ćwi­czyć sama w domu. Z per­spek­tywy czasu widzę, że udział w tam­tych zaję­ciach jogi ura­to­wał mi życie. Moja rodzina od dawna ciężko krwa­wiła od wewnątrz z powodu kry­zysu, który nie­gdyś bole­śnie dotknął każ­dego z jej człon­ków, a teraz, kilka lat póź­niej, roz­pa­dała się. Byli­śmy świe­żymi emi­gran­tami ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych na dale­kich wyspach Nowej Zelan­dii. Czu­łam się cał­ko­wi­cie samotna. Nie mia­łam dokąd pójść, aby poczuć, że jestem bez­pieczna i ktoś mnie chroni. Wtedy odkry­łam, że codzien­nie po połu­dniu, kiedy za zamknię­tymi drzwiami sypialni prak­ty­ko­wa­łam jogę, czu­łam rzadki u sie­bie spo­kój, wyraźną kon­trolę nad sobą i coś dobrego w ciele, co dawało mi głę­bo­kie pocie­sze­nie. Jestem pewna, że gdy­bym nie była tak samotna, nie czu­ła­bym potrzeby szu­ka­nia tego uko­je­nia. W czy­stej naiw­no­ści, będą­cej darem mło­dych, zapo­cząt­ko­wa­łam dia­log z tą czę­ścią sie­bie, która wyda­wała się być poza zasię­giem mojej bole­snej codzien­no­ści. Byłam jak zauro­czona – pod­czas prak­tyki jogi nie odczu­wa­łam stra­chu ani bólu. Choć nie mia­łam świa­do­mo­ści ani wie­dzy o tym, co robię, każ­dego dnia zaczę­łam kon­tak­to­wać się z tą wewnętrzną czę­ścią mnie, która bez słów mówiła zro­zu­mia­łym dla mnie języ­kiem. Zaczę­łam czuć wspar­cie mojego wewnętrz­nego przy­ja­ciela, któ­rego towa­rzy­stwo mogłam w cudowny spo­sób wycza­ro­wać, uspo­ka­ja­jąc i regu­lu­jąc oddech, powoli się roz­cią­ga­jąc i trwa­jąc w bez­ru­chu. I co naj­bar­dziej nie­sa­mo­wite, pomimo oko­licz­no­ści mojego życia zaczę­łam dozna­wać nie­wy­tłu­ma­czal­nego poczu­cia przy­na­leż­no­ści. Stało się to mimo braku jakich­kol­wiek lek­cji na temat filo­zo­ficz­nych aspek­tów jogi, co sta­nowi dowód sku­tecz­no­ści prak­tyki. Nie musimy rozu­mieć jogi, która tak jak wszech­świat, będzie funk­cjo­no­wać nie­za­leż­nie od tego, czy znamy i rozu­miemy rzą­dzące nim prawa.

Prak­tyka jogi pozwala nam połą­czyć się z tą czę­ścią sie­bie, która zawsze pozo­staje nie­tknięta i dzie­wi­cza, z tym miej­scem w nas, które ni­gdy nie może ulec znisz­cze­niu. Choć ból może być kata­li­za­to­rem przy­czy­nia­ją­cym się do roz­po­czę­cia prak­tyki jogi, anga­żu­jemy się w nią poprzez radość. Gdy prze­bły­ski spo­koju i jasno­ści stają się częst­sze, gdy coraz wpraw­niej reagu­jemy na wyzwa­nia nie­sione przez życie, chcemy prak­ty­ko­wać nie tylko po to, by wydo­być się z tara­pa­tów, lecz także po to, by wzmoc­nić połą­cze­nie z fun­da­men­tal­nym sta­nem zado­wo­le­nia. Radość, o któ­rej mówię, nie jest uczu­ciem szczy­to­wego haju, które koja­rzymy z pod­nie­ce­niem lub sty­mu­la­cją, ale głę­bo­kim poczu­ciem sza­cunku i podziwu potra­fią­cym prze­nik­nąć naj­zwy­klej­sze rze­czy i chwile. Radość ta wypływa z naszej wewnętrz­nej natury i nie zależy od oko­licz­no­ści zewnętrz­nych. Dla­tego jeden z naj­wyż­szych stopni tego stanu, sama­dhi, tłu­ma­czy się nie jako sta­ro­grec­kie ex-sta­sis, co ozna­cza „sta­nąć poza zwy­kłym sobą”, ale en-sta­sis, co ozna­cza „sta­nąć wewnątrz Jaźni”4. Jak zauważa Georg Feu­er­stein w swo­jej książce The Yoga Tra­di­tion, w pew­nym sen­sie oba tłu­ma­cze­nia są pra­wi­dłowe, ponie­waż dopiero kiedy wyzwo­limy się od ogra­ni­czo­nego punktu widze­nia ego, możemy sko­rzy­stać z pano­ra­micz­nych moż­li­wo­ści bogat­szego, peł­niej­szego i bar­dziej praw­dzi­wego życia, które jest w naszym zasięgu.

Pewien nie­zwy­kle godny sza­cunku kolega opo­wia­dał mi, że udało mu się kie­dyś zaosz­czę­dzić tyle pie­nię­dzy, że stać go było na urlop od obo­wiąz­ków służ­bo­wych i rodzin­nych, by cał­ko­wi­cie poświę­cić się prak­tyce jogi. Po kilku mie­sią­cach jego ciało nabrało siły i ela­stycz­no­ści. Potra­fił wyko­ny­wać zaawan­so­wane postawy, które przed­tem wyda­wały mu się nie­wy­ko­nalne. Powoli opa­no­wy­wał bar­dzo trudne tech­niki odde­chowe i doświad­czał nowych głębi medy­ta­cji. Ale kiedy urlop zbli­żał się ku koń­cowi, zauwa­żył u sie­bie sub­telny, lecz głę­boki nie­po­kój. Wie­dział, że kiedy wróci do pracy, raczej nie będzie mógł kon­ty­nu­ować prak­tyki zaawan­so­wa­nych asan i pra­na­jamy, które opa­no­wał pod­czas urlopu. Zro­zu­miał wtedy, że utoż­sa­mia­jąc się w swo­jej prak­tyce z tym, co można stra­cić, zawsze będzie nara­żony na strach. Opie­ra­nie się na tym wszyst­kim, co może być ode­brane przez cho­robę, sta­rze­nie się albo oko­licz­no­ści życiowe, nie jest mądre. Praw­dziwe bez­pie­czeń­stwo możemy sobie zapew­nić jedy­nie wtedy, gdy wyko­rzy­stamy prak­tykę jogi, aby zako­twi­czyć naszą świa­do­mość w nie­zmien­nej isto­cie bytu. Jedyną rze­czą, która w rdze­niu nas samych nie ulega zmia­nie, jest bowiem pro­mien­nie żywy, stale wibru­jący puls życia. Kiedy przy­bę­dziemy do tego miej­sca, stwier­dzimy, że nie ma ono ani środka, ani pery­fe­riów. Że w rze­czy­wi­sto­ści nie mamy żad­nych gra­nic.

W miarę jak nasza prak­tyka się pogłę­bia, nabie­ramy odwagi i pew­no­ści sie­bie, nabie­ramy rów­nież ochoty, by doświad­czać owego uczu­cia lek­ko­ści. Zaczy­namy tęsk­nić za bar­dziej wyzwo­lo­nym i otwar­tym odczu­wa­niem samych sie­bie i chęt­niej pusz­czamy porę­cze, któ­rych się dotąd kur­czowo trzy­ma­li­śmy. Jeste­śmy już nie­mal cał­ko­wi­cie zde­cy­do­wani dążyć do praw­dzi­wej wol­no­ści, a jed­no­cze­śnie uczymy się ostroż­nie pod­cho­dzić do tego, co obie­cuje wol­ność, bo czę­sto są to czcze obiet­nice. Doj­ście do tego miej­sca może zająć lata peł­nej wyzwań prak­tyki. Zyskamy jed­nak ogrom wewnętrz­nej wol­no­ści, dają­cej nam życie bogat­sze i peł­niej­sze niż cokol­wiek, co mogli­by­śmy sobie wyobra­zić. Wtedy naprawdę czu­jemy, że żyjemy.

Joga mówi nam, że dusza nie­uchron­nie dąży do tego, co naj­bar­dziej odsłoni jej naturę. Jeśli potra­fimy roz­po­znać, że naszym bodź­cem rze­czy­wi­ście jest impuls duchowy, a dzięki wyostrzo­nej świa­do­mo­ści umiemy ten impuls ukie­run­ko­wać, możemy mieć pew­ność, że znaj­dziemy swoją drogę do domu: taką samą jak migru­jące ptaki, które z łatwo­ścią odnaj­dują gniazdo. Nie zna­czy to, że do miej­sca wspól­noty i przy­na­leż­no­ści zbli­żamy się w dro­dze postępu, ponie­waż nie możemy robić postę­pów w czymś, czym już jeste­śmy. Dzięki prak­tyce powoli zda­jemy sobie sprawę, jak bli­sko jest nasze wyzwo­le­nie.

Roz­dział 3

Pełniejsze życie

…całość życia się wyżywa

Więc kto je żyje? Czy rze­czy nie­znane,

Co jak melo­dji tony nie­wy­grane

Jak w har­fie nie­mej, tak stoją w wie­czo­rze?

Rainer Maria Rilke, Księga godzin, 2,125

Prak­tyka jogi otwiera przed nami moż­li­wość korzy­sta­nia z życia w spo­sób naj­peł­niej­szy z moż­li­wych. Co cha­rak­te­ry­zuje tę peł­nię? Nie­ustra­szo­ność, pełen sza­cunku podziw i ocza­ro­wa­nie. Peł­nia życia to uczu­cie, któ­rego więk­szość z nas doznała we wcze­snym dzie­ciń­stwie – kiedy tur­la­li­śmy się z tra­wia­stego zbo­cza, ska­ka­li­śmy z mostu albo tuli­li­śmy się do uko­cha­nej babci lub dziadka. To zawie­sze­nie w cza­sie, które zda­rza się, kiedy jeste­śmy tak pochło­nięci jakąś czyn­no­ścią, że cali się nią sta­jemy: już nie malu­jemy, lecz jeste­śmy malo­wa­niem, tań­cem, czy­ta­niem, słu­cha­niem, kocha­niem się, cho­dze­niem. To doświad­cze­nie przy­na­leż­no­ści, powrotu do domu, pojed­na­nia. To otwar­cie na nie­znane, nie­wy­tłu­ma­czone i nie­zde­fi­nio­wane oraz bez­gra­niczne odda­nie się tajem­nicy, choć nie wia­domo, dokąd ona pro­wa­dzi. To prze­bu­dze­nie się do inten­syw­nego życia, odsło­nię­cie się, mimo że dosko­nale zda­jemy sobie sprawę, iż miłość naraża nas także na smu­tek i stratę. To spo­sób bycia, w któ­rym pozwa­lamy, by nasze zmy­sły zwie­lo­krot­niały swe dozna­nia, uwraż­li­wie­nie na lekki wiatr piesz­czący skórę, na chłód wody, na kolory neo­nów w nocy. To stan ist­nie­nia, który jest tak przej­mu­jący, że jeśli choć przez chwilę, nawet bar­dzo dawno temu, aż tak głę­boko czu­li­śmy, że żyjemy, już zawsze będziemy za tym tęsk­nić.

Słowo joga pocho­dzi od rdze­nia cza­sow­nika yug (lub yuj, czyt. judż), który ozna­cza „sca­lić” lub „ujarz­mić”. W swo­jej isto­cie joga odnosi się zarówno do prak­tyki, jak i do spo­sobu bycia, w któ­rym reali­zu­jemy wro­dzoną jed­ność roz­ma­itych prze­ja­wów życia. W jodze ist­nieje ciche zro­zu­mie­nie, że choć mamy ciało, oso­bo­wość i nazwi­sko, owo małe ja, które wydaje się cało­ścią naszego ist­nie­nia, sta­nowi jedy­nie nie­wielką cząstkę cze­goś więk­szego. Temu więk­szemu, peł­niej­szemu życiu mędrcy dali nazwę brah­man, od brih, które ozna­cza „roz­sze­rzać się”, „roz­prze­strze­niać”, „rosnąć”. Tym zaś, w co się roz­prze­strze­nia, jest wspólna płasz­czy­zna egzy­sten­cji, która two­rzy esen­cję wszyst­kiego – moc, która rzą­dzi wia­trem, przy­pły­wami i odpły­wami, sokiem, który pły­nie w drze­wie, i siłą życia we wszyst­kich isto­tach. Powięk­szamy się, aby stać się tym, czym wła­ści­wie już jeste­śmy. W daw­nych cza­sach jogini odkryli, że tę makro­ko­smiczną, więk­szą Jaźń – pisaną wielką literą dla odróż­nie­nia od ogra­ni­czeń jaźni poje­dyn­czej osoby – można odna­leźć, spo­glą­da­jąc do wnę­trza mikro­ko­smicz­nej małej jaźni. Jest to nie­moż­liwa do pomniej­sze­nia esen­cja wszyst­kiego, znana jako Abso­lut, Śro­dek, Bóg, atman lub Jaźń w jaźni. Tym wszyst­kim jesteś zaś ty. Prak­tyka jogi opiera się na zało­że­niu i obiet­nicy, że ist­nieje więk­sze, peł­niej­sze życie, do któ­rego wszy­scy nale­żymy.

Słowa, któ­rych uży­wamy, są gór­no­lotne i być może onie­śmie­la­jące, jed­nak prak­tyka jogi jest prze­zna­czona dla zwy­kłych ludzi, któ­rzy wiodą zwy­kłe życie, a chcą pod­jąć niezwy­kłe wyzwa­nie prze­bu­dze­nia się do swo­jej praw­dzi­wej natury. Wyzwa­nie to ist­nieje nie poza zwy­kłym życiem każ­dego z nas, lecz w nim. Kiedy Erin po raz pierw­szy przy­szła do mnie na pry­watne lek­cje jogi, miała nadzieję, że prak­tyka pomoże jej pora­dzić sobie z depre­sją. Po 28 latach mał­żeń­stwa, które nie dało jej ani poczu­cia sensu, ani przy­jem­no­ści, czuła się wyalie­no­wana i odrę­twiała. Teraz, po roz­wo­dzie, dobie­gała już sześć­dzie­siątki i przez resztę swo­ich lat chciała doświad­czyć cze­goś wię­cej. W miarę jak uwal­niała się od chro­nicz­nego napię­cia, przez jej ramiona i nogi popły­nęło nowe życie. Wyraź­nie zgar­biona górna część ple­ców zaczęła się pro­sto­wać i Erin wresz­cie mogła oglą­dać świat z innej per­spek­tywy. Pew­nego dnia przy­szła na lek­cję nie­zwy­kle pod­eks­cy­to­wana. Po dro­dze do stu­dia poczuła na skó­rze powiew wia­tru i w tym nowym dozna­niu zna­la­zła przy­jem­ność. Z wielką rado­ścią opo­wia­dała, że wła­śnie tego ranka zauwa­żyła, jak bar­dzo cie­szy ją gorąca kąpiel. „Nic się nie zmie­niło, ale zmie­niło się wszystko”, mówiła.

Naucza­nie jogi poka­zuje, czym może być czło­wiek. Cóż zaś więk­szego, jakie oświe­ce­nie możemy osią­gnąć poza tym, że sta­niemy się przy­zwo­itymi ludźmi? Takimi, któ­rzy zatrzy­mają się, żeby pomóc, gdy ktoś zła­pie gumę na pustej dro­dze, albo odda­dzą zgu­bioną port­mo­netkę – takie osoby przy­wra­cają wiarę w dobro ludz­kiej natury. W samym cen­trum tra­dy­cji jogi leży bez­kom­pro­mi­sowa wiara w fun­da­men­talną dobroć: dobroć, która jest naszą naturą. A ponie­waż tkwi ona w naszym wnę­trzu, droga jogicz­nego poszu­ki­wa­nia nie jest pio­nową ewo­lu­cją do tego lub owego, lecz spi­ralną inwo­lu­cją, któ­rej koniec sta­nowi począ­tek. Nie poru­szamy się w stronę nowej, ulep­szo­nej wer­sji nas samych, lecz wra­camy do nie­zróż­ni­co­wa­nego, nie­ogra­ni­czo­nego poję­cia sie­bie, które jest otwarte i nie­winne. Kiedy pro­wa­dzi nas tam nie­osło­nięta, niczym nie­bro­niona Jaźń, zysku­jemy dostęp do bar­dziej prze­stron­nego, peł­niej­szego życia, które służy nam, a my jemu.

Wygląda to na bar­dzo pro­ste, jed­nak ludzie zazwy­czaj uwa­żają, że świat koń­czy się tuż poza gra­nicą ich skóry. Nasze poczu­cie wyalie­no­wa­nia rodzi się, gdy stwier­dzamy, że w środku mamy jakieś „ja”, za nim zaś jest świat zewnętrzny: „ty” i „ja”, „my” i „oni” – ele­menty ukła­danki, która two­rzy egzy­sten­cję nie­zwy­kle podzie­loną i opan­ce­rzoną. Za pomocą tak nie­skom­pli­ko­wa­nej metody badaw­czej jak obser­wa­cja odde­chu jogini stwier­dzili, że świat zewnętrzny stale wkra­cza do naszego wnę­trza i zmie­nia nas w każ­dej chwili dnia, prze­syca nasze komórki życiem, ener­ge­ty­zuje nerwy i ema­nuje w postaci świa­tła naszych oczu. Co wię­cej, po dal­szych bada­niach wywnio­sko­wali, że nie tylko „my” oddy­chamy tym życiem, lecz „ono” także oddy­cha nami.

Jest pewna wspa­niała przy­po­wieść o mędrcu Ribhu i jego uczniu zwa­nym Nida­gha, w któ­rej nauczy­ciel rzuca wyzwa­nie nawy­kom adepta w jego patrze­niu na świat, a tym samym otwiera mu okno, by był w sta­nie zoba­czyć jed­ność, która leży za zasłoną pozo­rów. Z podob­nym wyzwa­niem wie­lo­krot­nie mie­rzy­li­śmy się wszy­scy, gdy odwra­ca­li­śmy wzrok od bez­dom­nego, pomi­nę­li­śmy trud­nego krew­niaka na liście gości zapro­szo­nych na obiad w święta albo po kry­jomu wyśmie­wa­li­śmy się z osoby oty­łej. Cho­ciaż Nida­gha pobie­rał nauki o praw­dzie jed­no­ści, brak mu było prze­ko­na­nia, by podą­żyć ścieżką jogi. Zamiast tego posta­no­wił wieść życie pełne rytu­ałów i cere­mo­nii reli­gij­nych. Bra­ko­wało mu wiary, ale jego nauczy­ciel, Ribhu, tak mocno go kochał, że cza­sami odwie­dzał go, by zoba­czyć, czy uczeń wyrósł już z zami­ło­wa­nia do obrzę­dów. Aby stwier­dzić praw­dziwy stan jego świa­do­mo­ści, Ribhu czę­sto przy­by­wał do niego w prze­bra­niu.

Pew­nego razu w sza­tach bied­nego wie­śniaka Ribhu przy­je­chał do wio­ski ucznia, kiedy odby­wała się tam pro­ce­sja z udzia­łem króla. Pod­szedł tam, gdzie stał Nida­gha, oparł się na swoim suro­wym kostu­rze i rzekł: „Prze­pra­szam, dobry panie. Podobno w pro­ce­sji bie­rze udział król. Wspa­niale. Ale gdzie jest ten król?”.

„Tam”, odpo­wie­dział Nida­gha, wska­zu­jąc pal­cem czoło pro­ce­sji. „Król jedzie na sło­niu”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

aszta – osiem, anga – człony (przyp. tłum.). [wróć]

W języku pol­skim zwa­nych także czło­nami, pozio­mami lub płat­kami. Suge­stywny ter­min „osiem płat­ków jogi” znaj­dziemy w książce Bel­lura Kri­sh­na­ma­chara Sun­da­ra­rai Iyen­gara Joga świa­tłem życia (tłum. Anna Klajs), Galak­tyka 2005, s. 9., gdzie czy­tamy: „Nazy­wamy je płat­kami, gdyż jak płatki lotosu łączą się ze sobą, by stwo­rzyć piękną całość” (przyp. tłum.). [wróć]

Upa­ni­szady, tłum. Marta Kudel­ska, Wydaw­nic­two Uni­wer­sy­tetu Jagiel­loń­skiego, Kra­ków 2004, s. 115.\ Dla porów­na­nia – dosłowne tłu­ma­cze­nie prze­kładu, który zamie­ściła w swo­jej książce Donna Farhi:\ „Jesteś tym, co nur­tu­jące cię głę­bo­kie pra­gnie­nie.\ Twoje pra­gnie­nie staje się twoją wolą. Twoja wola staje się czy­nem.\ A twój czyn twoim prze­zna­cze­niem”;\ na podst.: The Upa­ni­shads, tłum. Eknath Easwa­ran, Nili­giri Press, Toma­les (CA) 1998, s. 65. [wróć]

Georg Feu­er­stein, The Yoga Tra­di­tion, Pre­scott, Holm Press, Pre­scott (AZ) 1998, s. 9. [wróć]

Za zezwo­le­niem autora prze­ło­żył Witold Hule­wicz, nakła­dem i dru­kiem L. Cho­miń­skiego, Wilno 1935, s. 98. [wróć]