Jonathan Strange i Pan Norrell - Susanna Clarke - ebook + książka

Jonathan Strange i Pan Norrell ebook

Susanna Clarke

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anglia, początek XIX wieku. Tajemniczy pan Norrell jest jednym z nielicznych, którzy zajmują się jeszcze czarami. Ale to właśnie dzięki niemu i jego młodemu przyjacielowi - Jonathanowi Strange'owi, Anglia stanie się na powrót krainą tajemnej sztuki. Dwaj bohaterowie posiądą niezwykłą władzę, a sam rząd poprosi ich o pomoc w walce z Napoleonem. Lecz magia ma swoją cenę... „Bez wątpienia najwspanialsza angielska powieść fantastyczna, jaką napisano na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat – zabawna, wzruszająca, przerażająca, niesamowita, praktyczna i magiczna podróż poprzez światło i cień. Zachwycająca lektura, zarówno przez wzgląd na elegancję i precyzję w operowaniu słowami, którymi pani Clarke posługuje się równie roztropnie i niebezpiecznie jak niegdyś Wellington swoim wojskiem, jak i ze względu na rozmach opowieści, krętej i poplątanej jak uliczki starego Londynu albo mroczne angielskie lasy. Kiedy po ośmiuset stronach odkładałem Jonathana Strange’a i pana Norrella, żałowałem tylko jednego: że książka nie jest dwa razy grubsza… Od początku do końca, przyjemność doskonała”. Neil Gaiman, autor "Amerykańskich bogów"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1339

Oceny
4,3 (24 oceny)
16
3
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pampilio

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z moich ukochanych, mam stare wydanie trzytomowe, niezbyt piękne i w miękkich okładkach, ale zdecydowanie łatwiej czytać na papierze, bo przypisy są integralną i ważną częścią. Genialna autorka o niesłychanej wyobraźni. Nie da się tej książki zapomnieć i chce się do niej wracać. Serial na jej podstawie też doskonały.
60
MiaDuckling

Nie oderwiesz się od lektury

zakochałam się w tej powieści, w tych bohaterach, w tym świecie. mogłaby mieć kolejnych 1000 stron, a dalej nie mogłabym się oderwać.
20
Goszka25

Nie oderwiesz się od lektury

Mój ulubiony typ książek: spodziewam się, że będą dobre, a okazują się wyśmienite! Do tego, choć są długie, to po przeczytaniu czuje żal, że ta przyjemność już za mną. "Jonathan Strange..." to połączenie wielkiej powieści dziewiętnastowiecznej z fantastyką, napisane z przenikliwością i wrażliwością rodem z XXI wieku. Dla miłośników histori (zwłaszcza Wielkiej Brytanii oraz wojen napoleońskich)i, fantastyki oraz po prostu dobrych historii. Polecam!!!
10
aadrianaa

Całkiem niezła

3.25/5
11
Katrina_ZG

Nie oderwiesz się od lektury

XIX wiek. Magia zniknęła z Anglii wiele lat temu. Towarzystwo magów studiuje wyłącznie jej historię, próbę korzystania z niej uznając za zbyt niskie zajęcie dla prawdziwych gentlemanów. Pewnego razu pojawia się jednak pan Norrell, który wszem i wobec ogłasza, że potrafi jej używać. Klimat dark academia, fae i magia – to wszystko to nie tylko modne obecnie motywy w książkach, ale również elementy jak najbardziej obecne w debiucie Susanny Clarke. „Jonathan Strange i pan Norrell” to powieść, która w 2005 roku zdobyła Nagrodę Hugo, a w Polsce ukazała się w trzech różnych wydaniach (w tym raz w ramach Uczty Wyobraźni) i w dwóch tłumaczeniach. To oczywiście sugeruje, że jest powieścią przynajmniej dobrą. I tak właściwie faktycznie jest, tylko… mam pewne „ale”. Ta powieść powstała jako pastisz na powieść gotycką. I z jednej strony to właśnie między innymi ten fakt czyni z niej książkę tak wyjątkową, a z drugiej strony to on sprawia, że jest to historia o dość wysokim progu wejścia, która zde...
00

Popularność




Tom I. Pan Norrell

Tom I

Pan Nor­rell

Pra­wie nie mówił o magii, a kiedy już coś powie­dział, brzmiało to jak lek­cja histo­rii i nikt nie mógł tego słu­chać.

1. Biblioteka w Hurtfew

1

Biblio­teka w Hurt­few

Jesień 1806–sty­czeń 1807

Pewien czas temu ist­niało w Yorku towa­rzy­stwo magów. Spo­ty­kali się w trze­cią środę każ­dego mie­siąca i czy­tali sobie wza­jem dłu­gie, nudne wydane dru­kiem prace na temat histo­rii angiel­skiej magii.

Byli to mago­wie dżen­tel­meni, co ozna­cza, iż żaden z nich magią ni­gdy nie wyrzą­dził dru­giemu krzywdy – ale też ani odro­binę żad­nemu nie pomógł. Prawdę mówiąc, żaden z tych magów ni­gdy nie rzu­cił nawet naj­mniej­szego czaru, nie wpra­wił zaklę­ciem w drże­nie ani jed­nego listka, nie poru­szył nawet pyłku kurzu, nie trą­cił nikomu ani jed­nego włosa na gło­wie. Z wyjąt­kiem tego drob­nego zastrze­że­nia mago­wie z towa­rzy­stwa cie­szyli się repu­ta­cją naj­mę­dr­szych, naj­bie­glej­szych w magii dżen­tel­me­nów w hrab­stwie York­shire.

Pewien wielki mag powie­dział kie­dyś o swej pro­fe­sji, iż ci, któ­rzy ją prak­ty­kują, „muszą się nie­źle natru­dzić, aby wbić sobie do głowy choćby odro­binę wie­dzy, za to kłót­nie i swary zawsze przy­cho­dzą im bez naj­mniej­szego kło­potu”1, zaś mago­wie z Yorku przez wiele lat dowo­dzili praw­dzi­wo­ści tych słów.

Jesie­nią 1806 roku do ich towa­rzy­stwa wstą­pił pewien dżen­tel­men nazwi­skiem John Segun­dus. Pod­czas pierw­szego spo­tka­nia z jego udzia­łem pan Segun­dus powstał i prze­mó­wił do zebra­nych. Zaczął od skom­ple­men­to­wa­nia pozo­sta­łych dżen­tel­menów za nie­prze­ciętną histo­rię towa­rzy­stwa. Wymie­nił wielu sław­nych magów i histo­ry­ków, któ­rzy w swym cza­sie nale­żeli do zgro­ma­dze­nia z Yorku. Nad­mie­nił, iż ist­nie­nie towa­rzy­stwa było dla niego nie­małą zachętą do zamiesz­ka­nia w tym mie­ście. Mago­wie z pół­nocy Anglii, jak przy­po­mniał zebra­nym, zawsze cie­szyli się więk­szym sza­cun­kiem niż ich sza­nowni kole­dzy z połu­dnia. Pan Segun­dus zdra­dził też, że stu­diuje magię od wielu lat i zna histo­rie wszyst­kich wiel­kich magów z daw­nych wie­ków. Czyta nowe publi­ka­cje w tej mate­rii, a nawet sam wydał dru­kiem to i owo, ostat­nio jed­nak zaczął się zasta­na­wiać, dla­czego wiel­kie magiczne doko­na­nia, o któ­rych czy­ty­wał, pozo­stają mar­twe na kar­tach ksią­żek i nie widuje się ich już dziś na uli­cach ani nie wspo­mina o nich w gaze­tach. Pan Segun­dus chciałby wie­dzieć, czemu współ­cze­śni mago­wie nie umieją sami upra­wiać magii, o któ­rej piszą. W skró­cie, pra­gnąłby się dowie­dzieć, dla­czego w Anglii magii się już nie prak­ty­kuje.

Było to naj­zwy­klej­sze pyta­nie na świe­cie. Pyta­nie, jakie prę­dzej czy póź­niej każde dziecko w kró­le­stwie Anglii zadaje guwer­nantce, nauczy­cie­lowi czy rodzi­com. Uczo­nym człon­kom towa­rzy­stwa nie podo­bało się jed­nak, iż pyta­nie takie padło, a to z tej pro­stej przy­czyny, że sami rów­nież nie znali na nie odpo­wie­dzi.

Pre­zes towa­rzy­stwa (dok­tor Foxca­stle) zwró­cił się do Johna Segun­dusa i obja­śnił, iż to pyta­nie nie­wła­ściwe.

– Zakłada bowiem, że na magach spo­czywa nie­jako obo­wią­zek upra­wia­nia magii, a to czy­sty absurd. Nie suge­ruje pan, jak mnie­mam, iż zada­niem bota­ni­ków jest wymy­śla­nie nowych kwia­tów? Albo że astro­no­mo­wie mają się tru­dzić zmianą pozy­cji gwiazd na nie­bie? Mago­wie, sza­nowny panie, stu­diują magię, jaką upra­wiano przed laty. Niby czemu ocze­ki­wać od nich wię­cej?

Star­szy dżen­tel­men o bla­do­błę­kit­nych oczach, w stroju podob­nie bla­dej barwy (nazwi­skiem Hart albo Hunt – pan Segun­dus nie dosły­szał) powie­dział rów­nie bla­dym gło­sem, iż nie ma naj­mniej­szego zna­cze­nia, czy kto­kol­wiek tego ocze­kuje. Dżen­tel­me­nowi bowiem nie przy­stoi upra­wiać magii. Magią trud­nią się uliczni guśla­rze, aby sku­bać dzieci z mie­dzia­ków. Magia (w sen­sie prak­tycz­nym) jest już sztuką upa­dłą. Upra­wianą w pół­światku. Naj­lep­szą przy­ja­ciółką zaro­śnię­tych łachu­drów, cyga­nów, wła­my­wa­czy. Bywal­ców podej­rza­nych spe­lu­nek za brud­nymi żół­tymi zasłon­kami. O, nie! Dżen­tel­men ni­gdy się magią nie para. Dżen­tel­men może stu­dio­wać histo­rię magii (nie ma nic szla­chet­niej­szego), ale sam jej w żad­nym razie nie upra­wia. Star­szy pan posłał panu Segun­dusowi słabe spoj­rze­nie zatro­ska­nego ojca i wyra­ził nadzieję, iż pan Segun­dus nie pró­buje rzu­cać zaklęć.

Pan Segun­dus poczer­wie­niał.

Po raz kolejny oka­zała się jed­nak praw­dziwa słynna mak­syma magów: jeśli dwóch magów – w tym wypadku dok­tor Foxca­stle i pan Hunt czy też Hart – w czymś się zga­dza, zawsze dwóch innych jest dokład­nie prze­ciw­nego zda­nia. Kilku z obec­nych tam dżen­tel­me­nów przy­znało, iż są cał­ko­wi­cie zgodni z panem Segun­du­sem i że w całej nauce o magii nie ma waż­niej­szego zagad­nie­nia. Jed­nym z głów­nych poplecz­ni­ków pana Segun­dusa był dżen­tel­men nazwi­skiem Honey­foot, miły, przy­ja­zny jego­mość w wieku lat pięć­dzie­się­ciu pię­ciu, o rumia­nej twa­rzy i siwych wło­sach. W miarę jak zebrani coraz bar­dziej się zacie­trze­wiali, a dok­tor Foxca­stle kie­ro­wał ku panu Segun­du­sowi coraz bar­dziej sar­ka­styczne komen­ta­rze, pan Honey­foot zwra­cał się do tego dru­giego wie­lo­krot­nie, doda­jąc mu szep­tem otu­chy takimi słowy jak: „Niech pan nie zwraca na nich uwagi, pro­szę trwać przy swym zda­niu” oraz „Tra­fił pan w sedno! Doprawdy! To wła­śnie nie­za­da­nie odpo­wied­niego pyta­nia powstrzy­my­wało wcze­śniej nasz roz­wój. Teraz, z panem w naszym gro­nie, doko­namy rze­czy wiel­kich”.

Słowa te John Segun­dus przyj­mo­wał z wdzięcz­no­ścią, choć był wyraź­nie wstrzą­śnięty.

– Oba­wiam się, iż nie zaskar­bi­łem sobie ich sym­pa­tii – wyszep­tał do pana Honey­fo­ota. – Nie mia­łem takiego zamiaru. Żywi­łem nadzieję, iż pano­wie się ze mną zgo­dzą.

Z początku pan Segun­dus był skłonny zacho­wy­wać spo­kój, w końcu jed­nak obu­rzyła go pewna szcze­gól­nie zja­dliwa tyrada dok­tora Foxca­stle’a.

– Nasz nowy sza­nowny kolega – powie­dział dok­tor Foxca­stle, mro­żąc pana Segun­dusa lodo­wa­tym spoj­rze­niem – wydaje się prze­ko­nany, iż powin­ni­śmy podzie­lić nie­szczę­sny los towa­rzy­stwa magów z Man­che­steru!

Pan Segun­dus nachy­lił się do pana Honey­fo­ota i przy­znał:

– Nie spo­dzie­wa­łem się, iż mago­wie z York­shire będą tacy zawzięci. Jeśli magia nie może liczyć na przy­ja­ciół w hrab­stwie Yorku, to gdzie można ich zna­leźć?

Życz­li­wość pana Honey­fo­ota wobec pana Segun­dusa nie skoń­czyła się na zebra­niu. Zapro­sił go do swego domu przy High Peter­gate na dobrą kola­cję w towa­rzy­stwie pani Honey­foot i swych trzech uro­czych córek, a pan Segun­dus, nie­zbyt zamożny kawa­ler, chęt­nie zapro­sze­nie przy­jął. Po kola­cji pani Honey­foot zagrała na for­te­pia­nie, zaś panna Jane zaśpie­wała po wło­sku. Naza­jutrz pani Honey­foot wyra­ziła przed mężem obawę, iż choć John Segun­dus posiada wszel­kie cechy dżen­tel­mena, nie przy­nie­sie mu to korzy­ści, nie są bowiem dziś w modzie ludzie skromni, cisi i dobrego serca.

Zaży­łość mię­dzy oboma panami rosła z dnia na dzień. Pan Segun­dus już wkrótce spę­dzał dwa, trzy wie­czory w tygo­dniu w domu przy High Peter­gate. Pew­nego razu zastał tam cał­kiem sporą grupę mło­dzieży, co natu­ral­nie zakoń­czyło się tań­cami. Lecz nawet w podob­nie uro­czych oko­licz­no­ściach pan Honey­foot i pan Segun­dus czę­sto wymy­kali się razem, aby dys­ku­to­wać o tym, co ich obu naprawdę inte­re­so­wało – mia­no­wi­cie dla­czego w Anglii nie upra­wia się już cza­rów. Roz­mowy (czę­sto do dru­giej czy trze­ciej nad ranem) nie przy­no­siły jed­nak żad­nej odpo­wie­dzi. I może nie było to wcale takie dziwne, wszy­scy mago­wie, anty­kwa­riu­sze i uczeni sta­wiali bowiem to pyta­nie od ponad dwu­stu lat.

Pan Honey­foot był wyso­kim, weso­łym, nie­zmien­nie uśmiech­nię­tym dżen­tel­me­nem z wielką ener­gią do dzia­ła­nia. Lubił mieć jakieś zaję­cie albo coś pla­no­wać, rzadko jed­nak zasta­na­wiał się nad celem swo­ich poczy­nań. Pochy­la­jąc się nad obec­nym zada­niem, poczuł w sobie ducha wiel­kich śre­dnio­wiecz­nych magów2, któ­rzy sta­jąc przed jakimś nie­moż­li­wym do roz­wią­za­nia pro­ble­mem, wybie­rali się w podróż na rok i jeden dzień w towa­rzy­stwie kilku sług – istot magicz­nych, które były im prze­wod­ni­kami w dro­dze. Na koniec zaś wra­cali, na­dal nie zna­la­zł­szy odpo­wie­dzi. Pan Honey­foot zdra­dził panu Segun­du­sowi, iż jego zda­niem wprost wspa­niale byłoby podą­żyć śla­dem owych wiel­kich mężów, z któ­rych część w wie­kach śred­nich zaszyła się w naj­od­le­glej­szych zakąt­kach Anglii, Szko­cji i Irlan­dii (gdzie magia jest naj­sil­niej­sza), inni nato­miast roz­je­chali się po świe­cie i nikt nie ma pew­no­ści, dokąd się udali ani czym się póź­niej zaj­mo­wali. Pan Honey­foot by­naj­mniej nie suge­ro­wał aż tak dale­kiej wyprawy – wręcz nie chciał się zbyt­nio odda­lać od domu, ponie­waż nastała zima i drogi były w opła­ka­nym sta­nie. Upie­rał się nie­mniej, iż powinni dokądś się udać i u kogoś zasię­gnąć rady. Przy­znał panu Segun­du­sowi, że wedle niego obaj stra­cili świe­żość spoj­rze­nia, stąd też opi­nia uczo­nego z zewnątrz przy­nio­słaby nie­oce­nione korzy­ści. Nie nasu­wał się jed­nak żaden cel podróży. Pan Honey­foot wpa­dał już w roz­pacz – ale wtedy przy­po­mniał sobie o pew­nym magu.

Kilka lat wcze­śniej do towa­rzy­stwa dotarła wieść, jakoby w York­shire żył pewien nie­znany innym mag. Miesz­kał w odle­głej czę­ści hrab­stwa, gdzie (podobno) całe dnie i noce stu­dio­wał magiczne księgi w swej wspa­nia­łej biblio­tece peł­nej bia­łych kru­ków. Dok­tor Foxca­stle zdo­łał usta­lić, jak ów mag się nazywa i gdzie go można odna­leźć. Napi­sał uprzejmy list zapra­sza­jący go w poczet człon­ków towa­rzy­stwa magów z Yorku. Mag odpi­sał, dzię­ku­jąc za ów wielki zaszczyt, wyra­żał jed­nak ubo­le­wa­nie: żadną miarą nie może – York i Hurt­few Abbey dzieli zbyt wielka odle­głość, drogi są nie naj­lep­sze, nagląca praca wymaga jego sta­łej obec­no­ści i tak dalej, i tak dalej.

Mago­wie z Yorku prze­czy­tali jego odpo­wiedź i gre­mial­nie wyra­zili wąt­pli­wość, czy kto­kol­wiek kre­ślący tak drobne litery może być w ogóle przy­zwo­itym magiem. Następ­nie – nieco żału­jąc, iż nie będzie im dane obej­rzeć wspa­nia­łej biblio­teki peł­nej bia­łych kru­ków – cał­kiem prze­stali zaprzą­tać sobie nie­zna­jo­mym magiem głowę. Jak jed­nak zauwa­żył pan Honey­foot w roz­mo­wie z panem Segun­du­sem, pyta­nie „Dla­czego w Anglii nie upra­wia się magii?” miało tak wielką wagę, iż nie można było lek­ce­wa­żyć żad­nego tropu. Kto wie, może ten mag miałby coś cie­ka­wego do powie­dze­nia? Pan Honey­foot napi­sał zatem list powia­da­mia­jący, iż on sam wraz z panem Segun­du­sem będą mieli zaszczyt zło­żyć magowi wizytę w trzeci wto­rek po świę­tach Bożego Naro­dze­nia o pół do trze­ciej po połu­dniu. Rychło nade­szła odpo­wiedź. Pan Honey­foot, jak zwy­kle dobro­duszny i uczynny, natych­miast posłał po pana Segun­dusa i poka­zał mu list. Drob­nym cha­rak­te­rem pisma mag powia­da­miał, iż cie­szy się na spo­tka­nie. To wystar­czyło. Pan Honey­foot był wielce zado­wo­lony i natych­miast udał się do Watersa, woź­nicy, by zapo­wie­dzieć, kiedy będzie potrzebny.

Pan Segun­dus został sam w pokoju z listem w dłoni. Prze­czy­tał: „Przy­znam, iż jestem nieco zdu­miony tym nie­spo­dzia­nym zaszczy­tem. Trudno uwie­rzyć, iż mago­wie z Yorku, któ­rzy tak zna­ko­mi­cie czują się w swym towa­rzy­stwie i dzielą się wza­jem mądro­ścią we wła­snym gro­nie, czują potrzebę wysłu­cha­nia zda­nia uczo­nego zamknię­tego w swej samotni jak ja…”.

W liście dało się wyczuć sub­telną nutę sar­ka­zmu. Jego autor każ­dym sło­wem pod­kpi­wał z pana Honey­fo­ota. Pan Segun­dus był rad, iż pan Honey­foot nie odczy­tał ukry­tej iro­nii i w tak dobrym nastroju pośpie­szył roz­mó­wić się z Water­sem. W isto­cie list był do tego stop­nia nie­przy­jemny, iż pan Segun­dus stra­cił wszelką ochotę na wyprawę do nie­zna­jo­mego maga. Cóż, jed­nak muszę jechać, pomy­ślał, ponie­waż tego życzy sobie pan Honey­foot, a poza tym co wiel­kiego może się stać? Poroz­ma­wiamy, spo­tka nas roz­cza­ro­wa­nie i tyle.

W przed­dzień wizyty u maga pogoda była paskudna. Na gołych bru­nat­nych polach deszcz utwo­rzył dłu­gie bajora o poszar­pa­nych brze­gach. Mokre dachy przy­po­mi­nały lustra z zim­nego szli­fo­wa­nego kamie­nia. A kola­ska pana Honey­fo­ota jechała przez świat, w któ­rym sta­lo­wego, zło­wróżb­nego nieba było znacz­nie wię­cej niż zwy­kle, zaś bez­piecz­nego gruntu pod nogami znacz­nie mniej.

Od pamięt­nego pierw­szego wie­czoru pan Segun­dus zamie­rzał zapy­tać pana Honey­fo­ota o Uczone Towa­rzy­stwo Magów z Man­che­steru, o któ­rym wspo­mniał dok­tor Foxca­stle. Zagad­nął go więc teraz.

– Towa­rzy­stwo man­che­ster­skie zało­żono cał­kiem nie­dawno – obja­śnił pan Honey­foot. – Nale­żeli do niego nie­za­możni duchowni, a także sza­no­wani byli kupcy, apte­ka­rze, praw­nicy, jak rów­nież eme­ry­to­wani fabry­kanci, któ­rzy liznęli tro­chę łaciny i innych mądro­ści. Wszyst­kich ich można by okre­ślić wspól­nym mia­nem „pół­dżen­tel­me­nów”. O ile mnie pamięć nie myli, dok­tor Foxca­stle ucie­szył się, kiedy ich towa­rzy­stwo roz­wią­zano. Uwa­żał, iż osoby tego pokroju nie mają prawa parać się magią. Było pośród nich jed­nak parę tęgich głów. Podob­nie jak pan posta­wili sobie za cel przy­wró­ce­nie światu magii prak­tycz­nej. Sami byli ludźmi o prak­tycz­nym nasta­wie­niu do życia i chcieli zasto­so­wać do magii zasady logiki oraz nauki, tak jak każdy z nich czy­nił to wcze­śniej w swym daw­nym fachu. Nazy­wali to „cudo­twór­stwem racjo­nal­nym”. Kiedy jed­nak nie podzia­łało, roz­cza­ro­wali się, znie­chę­cili. Cóż, nie można ich winić. Pozwo­lili jed­nak, aby roz­cza­ro­wa­nie zawio­dło ich na manowce. Zaczęli sądzić, iż magia w ogóle nie ist­nieje i nie ist­niała ni­gdy. Twier­dzili, że mago­wie Zło­tego Wieku byli oszu­stami albo sami zostali oszu­kani. I że Kru­czego Króla wymy­ślili Anglicy z pół­nocy w obro­nie przed tyra­nią połu­dnia. Takie myśle­nie było bli­skie ich sercu, ponie­waż sami pocho­dzili z pół­noc­nej Anglii. O, argu­menty mieli bar­dzo sprytne, nie pamię­tam już jakim spo­so­bem tłu­ma­czyli ist­nie­nie magicz­nych istot. Jak już mówi­łem, ich towa­rzy­stwo się roz­wią­zało, a jeden z nich, chyba nazwi­skiem Aubrey, zamie­rzał całą tę histo­rię spi­sać i wydać dru­kiem. Kiedy się za to zabrał, opa­dła go jed­nak nie­prze­mi­ja­jąca melan­cho­lia, i nie miał sił zasiąść do pisa­nia.

– Bie­da­czy­sko – wes­tchnął pan Segun­dus. – Może to kwe­stia cza­sów? Nasz wiek nie sprzyja magii ani nauce, prawda? Pro­spe­rują rze­mieśl­nicy, mary­na­rze, poli­tycy, ale nie ludzie magii. Nasz czas prze­mi­nął. – Zamy­ślił się na chwilę. – Trzy lata temu – ode­zwał się znowu – pozna­łem w Lon­dy­nie pew­nego ulicz­nego maga, wędrow­nego sztuk­mi­strza, czło­wieka jak ci zza żół­tych zasło­nek. Miał na ciele dziwne prze­bar­wie­nia. Nakło­nił mnie, abym roz­stał się ze sporą sumą pie­nię­dzy, a w zamian przy­rzekł zdra­dzić mi wielki sekret. Kiedy mu zapła­ci­łem, oznaj­mił, iż pew­nego dnia dwóch magów przy­wróci Anglii magię. Natu­ral­nie w żad­nej mie­rze nie wie­rzę w prze­po­wied­nie, jed­nakże to wła­śnie reflek­sja nad tymi sło­wami pchnęła mnie do odkry­cia prawdy o naszym upa­dłym sta­nie. Czy to nie dziwne?

– Ma pan cał­ko­witą rację, prze­po­wied­nie to wie­rutne bzdury – odparł pan Honey­foot ze śmie­chem. A potem, jakby przy­szło mu to rap­tem do głowy, zauwa­żył: – My jeste­śmy dwoma magami. Honey­foot i Segun­dus. – Wypo­wie­dział oba nazwi­ska z namasz­cze­niem, jakby spraw­dzał, jak będą pre­zen­to­wać się obok sie­bie w gaze­tach i pod­ręcz­ni­kach histo­rii. – Honey­foot i Segun­dus. Brzmi dosko­nale.

Pan Segun­dus pokrę­cił głową.

– Tam­ten jego­mość wie­dział, czym się param, i nale­ża­łoby się spo­dzie­wać, iż będzie mnie prze­ko­ny­wał, że to ja jestem jed­nym z tej dwójki. Ale on cał­kiem wyraź­nie zazna­czył, iż to nie o mnie. Z początku wyda­wało się jed­nak, że nie był pewien. Coś we mnie dostrzegł… Kazał mi napi­sać moje nazwi­sko i przy­glą­dał mu się dobrą chwilę.

– Naj­pew­niej się zorien­to­wał, iż wię­cej pie­nię­dzy od pana nie wycią­gnie – stwier­dził pan Honey­foot.

Hurt­few Abbey leżało jakieś czter­na­ście mil na pół­nocny zachód od Yorku. Dum­nie brzmiąca nazwa nie odzwier­cie­dlała jed­nak stanu obec­nego. Opac­twa nie było tam od dawna3. Obecną rezy­den­cję wybu­do­wano za pano­wa­nia kró­lo­wej Anny4. Była oka­załą, sta­ro­świecką, solidną budowlą. Stała oto­czona pięk­nym par­kiem peł­nym upio­rów mokrych drzew (dzień bowiem był dość mgli­sty). Przez park pły­nęła rzeczka (zwana Hurt), nad którą prze­rzu­cony był kla­sy­cy­styczny mostek.

Mag, do któ­rego przy­je­chali (nazwi­skiem Nor­rell), cze­kał na gości w holu. Był drob­nej budowy, niski jak kró­ciut­kie kre­ślone przez niego litery, a jego głos, gdy powi­tał ich w Hurt­few, brzmiał cicho, jakby jego wła­ści­ciel nie przy­wykł do gło­śnego wypo­wia­da­nia myśli. Pan Honey­foot, który był nieco przy­głu­chy, nie dosły­szał.

– Sta­rzeję się, sir, powszechna dole­gli­wość. Mam nadzieję, iż nie straci pan do mnie cier­pli­wo­ści.

Pan Nor­rell zapro­wa­dził gości do oka­za­łego salonu, w któ­rym nie paliły się żadne świece. Wpraw­dzie w kominku pło­nął raźno ogień, a przez dwa wiel­kie okna wpa­dało dużo świa­tła, ale było to świa­tło ponure, dale­kie od wesela. Pan Segun­dus nie­ustan­nie miał wra­że­nie, iż w pokoju płoną polana w jesz­cze jed­nym kominku lub palą się świece, dla­tego stale obra­cał się na krze­śle i roz­glą­dał, pró­bu­jąc odna­leźć owo źró­dło świa­tła. Jego wzrok na żadne jed­nak nie natra­fiał – jedy­nie na lustro i stary zegar.

Pan Nor­rell wyznał, iż czy­tał dokładny opis istot magicz­nych oraz ich zadań w służ­bie Mar­tina Pale’a, księgę pióra pana Segun­dusa5.

– Godne uzna­nia dzieło, sir, nie wspo­mniał pan jed­nakże o mistrzu Fal­low­tho­ugh­cie. Natu­ral­nie był led­wie pomniej­szą istotą magiczną, a jego uży­tecz­ność dla wiel­kiego dok­tora Pale’a stała pod zna­kiem zapy­ta­nia6. Nie­mniej pana drobny opis jest nie­pełny bez jego postaci.

Nastą­piła chwila ciszy.

– Magiczna istota zwana Fal­low­tho­ught, sir? – zapy­tał pan Segun­dus. – Oso­bi­ście… To zna­czy… Przy­znam, iż ni­gdy o kimś takim nie sły­sza­łem, w tym świe­cie ani w żad­nym innym.

Pan Nor­rell po raz pierw­szy się uśmiech­nął, choć uśmie­chem jakby wsob­nym, skie­ro­wa­nym do wewnątrz.

– Oczy­wi­ście – powie­dział. – Stale zapo­mi­nam. O tym wszyst­kim trak­tuje dzieło Hol­gar­tha i Pic­kle’a, histo­ria ich wła­snych kon­tak­tów z mistrzem Fal­low­tho­ugh­tem, a trudno, aby pan ją czy­tał. Moje powin­szo­wa­nia zresztą, para z nich była paskudna, bar­dziej prze­stępcy niż istoty magiczne, im mniej kto o nich sły­szał, tym lepiej.

– Ach, sir! – wykrzyk­nął pan Honey­foot, podej­rze­wa­jąc, iż pan Nor­rell odnosi się do jed­nej z ksiąg w swym posia­da­niu. – Sły­sze­li­śmy cuda o pań­skiej biblio­tece. Wszy­scy mago­wie z York­shire zzie­le­nieli z zazdro­ści, kiedy usły­szeli o tak wiel­kiej licz­bie tomów na pań­skich pół­kach!

– Ach tak? – odparł chłodno pan Nor­rell. – Zaska­kuje mnie pan. Nie mia­łem poję­cia, iż tyle o mnie wia­domo… Podej­rze­wam, że za sprawą Tho­ro­ugh­go­oda – dodał w zamy­śle­niu, mając na myśli sprze­dawcę ksią­żek i oso­bli­wo­ści przy Cof­fee Yard w Yorku. – Chil­der­mass ostrze­gał mnie wie­lo­krot­nie, iż Tho­ro­ugh­good to gaduła.

Pan Honey­foot nie cał­kiem rozu­miał. Gdyby to on miał taką liczbę ksiąg magii, uwiel­białby o nich roz­pra­wiać, przyj­mo­wać pochwały oraz wyrazy podziwu dla tej całej zgro­ma­dzo­nej mądro­ści. Nie mógł uwie­rzyć, że pan Nor­rell aż tak się od niego różni. Chcąc zatem zacho­wać się uprzej­mie, aby pan Nor­rell nie czuł skrę­po­wa­nia (był bowiem prze­ko­nany, iż gospo­darz jest nie­śmiały), nale­gał:

– Czy wolno mi będzie wyra­zić, sir, życze­nie obej­rze­nia pań­skiej wspa­nia­łej biblio­teki?

Pan Segun­dus był prze­ko­nany, iż Nor­rell odmówi, ale ten wpa­try­wał się w nich dłuż­szą chwilę (wyda­wało się, że jego małe nie­bie­skie oczy zer­kają na nich z jakie­goś tajem­nego miej­sca we wnę­trzu jego ciała), a potem, nie­mal łaska­wie, zgo­dził się speł­nić życze­nie pana Honey­fo­ota. Panu Honey­fo­otowi wprost trudno było wyra­zić wdzięcz­ność i nie­zwy­kle był rad, iż zado­wo­lił zarówno pana Nor­rella, jak i sie­bie samego.

Pan Nor­rell popro­wa­dził obu dżen­tel­me­nów kory­ta­rzem. Cał­kiem zwy­kłym, pomy­ślał pan Segun­dus. Ściany i pod­łoga, wyło­żone deskami z pole­ro­wa­nego dębu, pach­niały psz­cze­lim woskiem. Były też schody, a wła­ści­wie trzy czy cztery sto­pieńki, a potem kolejny kory­tarz, gdzie powie­trze było dziw­nie chłod­niej­sze, zaś na posadzce leżały płyty z porząd­nego oko­licz­nego kamie­nia, wszystko cał­kiem pospo­lite. (A może drugi kory­tarz nastę­po­wał przed scho­dami czy też sto­pień­kami? I czy w ogóle były tam jakieś schodki?). Pan Segun­dus nale­żał do tych szczę­śli­wych osób, które zawsze potra­fią stwier­dzić, czy patrzą na pół­noc, na połu­dnie, na wschód czy na zachód. Talent ten nie był dla niego powo­dem do szcze­gól­nej dumy, przy­cho­dził mu natu­ral­nie, jak świa­do­mość, że głowa zawsze spo­czywa na ramio­nach, a jed­nak w domu pana Nor­rella dar ten cał­ko­wi­cie go opu­ścił. Ni­gdy potem nie potra­fił odtwo­rzyć w myślach kolej­no­ści kory­tarzy i pomiesz­czeń, któ­rymi prze­cho­dzili, ani też oce­nić, jak długo szli do biblio­teki. Nie umiał także okre­ślić geo­gra­ficz­nego kie­runku. Miał wra­że­nie, jakby pan Nor­rell odkrył jakiś piąty punkt kom­pasu – nie wschód, nie połu­dnie, nie zachód i nie pół­noc, ale jakiś zupeł­nie inny kie­ru­nek i wła­śnie tam ich pro­wa­dził. Pan Honey­foot nato­miast zupeł­nie nie zauwa­żał, aby działo się cokol­wiek dziw­nego.

Biblio­teka była może odro­binę mniej­sza od salonu, który wła­śnie opu­ścili. W kominku maje­sta­tycz­nie pło­nął ogień, a całe pomiesz­cze­nie było przy­tulne i ciche. Tutaj rów­nież świa­tła wypeł­nia­ją­cego salę było wię­cej, niż mogło wpa­dać przez trzy wyso­kie okna o dwu­na­stu szyb­kach, pan Segun­dus zatem kolejny raz poczuł się nie­swojo. Miał nie­od­parte poczu­cie, iż w pokoju jest jesz­cze jakiś otwór okienny albo inny komi­nek. Widoczne okna wycho­dziły na roz­le­głą prze­strzeń zale­waną stru­gami sza­rego angiel­skiego desz­czu, pan Segun­dus nic zatem nie umiał za nimi dostrzec ani też zgad­nąć, w któ­rej czę­ści domu się znaj­do­wali.

Nie byli w biblio­tece sami. Przy stole sie­dział pewien czło­wiek, który wstał, gdy weszli. Pan Nor­rell lako­nicz­nie przed­sta­wił go jako Chil­der­massa, swego zarządcę.

Panom Honey­fo­otowi i Segun­du­sowi, rów­nież magom, nie trzeba było obja­śniać, iż biblio­teka Hurt­few Abbey jest dla jej wła­ści­ciela bez­cenna, droż­sza niż wszel­kie inne bogac­twa, jakie mógł posia­dać. Nie byli też zdzi­wieni wia­do­mo­ścią, że pan Nor­rell skon­stru­ował biblio­tekę niczym prze­piękną szka­tułę, która miała skry­wać naj­droż­sze jego sercu skarby. Wyko­nane z angiel­skiego drewna regały z folia­łami usta­wione wzdłuż ścian przy­po­mi­nały gotyc­kie łuki bogate w rzeź­bie­nia. Były tam rzeź­bione liście (suche i skrę­cone, jakby arty­sta w zamie­rze­niu przed­sta­wiał jesień), spla­ta­jące się korze­nie i gałę­zie, jagody oraz pną­cza – wszystko mister­nie wyko­nane. Piękno rega­łów było jed­nak niczym w porów­na­niu ze wspa­nia­ło­ścią ksiąg.

Pierw­szą rze­czą, jakiej dowia­duje się uczeń sztuki magicz­nej, jest to, iż ist­nieją księgi o magii i księgi magii. A w dru­giej kolej­no­ści uczy się, że cał­kiem przy­zwo­ity egzem­plarz z tej pierw­szej kate­go­rii dosta­nie za dwie czy trzy gwi­nee u dobrego księ­ga­rza, te dru­gie foliały warte są zaś wię­cej niż rubiny i szma­ragdy7. Księ­go­zbiór towa­rzy­stwa magów z Yorku uwa­żano za wręcz zdu­mie­wa­jąco zasobny. Pośród wielu tomów w posia­da­niu zgro­ma­dze­nia znaj­do­wało się pięć dzieł napi­sa­nych mię­dzy rokiem 1550 a 1700, które cał­kiem słusz­nie można by nazwać księ­gami magii (choć jedna z nich była w isto­cie zbio­rem led­wie kilku poszar­pa­nych kart). Księgi magii są rzad­kie i ani pan Segun­dus, ani pan Honey­foot w żad­nej pry­wat­nej biblio­tece nie widzieli dotąd wię­cej niż dwóch czy trzech. W Hurt­few nato­miast wzdłuż wszyst­kich ścian od pod­łogi po skle­pie­nie stały regały z pół­kami ugi­na­ją­cymi się od ksiąg. Wszyst­kie te foliały, albo pra­wie wszyst­kie, były stare. Stare księgi magii. Och, oczy­wi­ście wiele z nich miało nowo­cze­sne oprawy, ale z całą pew­no­ścią to pan Nor­rell oddał je intro­li­ga­to­rowi do ponow­nego opra­wienia (naj­wy­raź­niej gusto­wał w wolu­mi­nach opraw­nych w cie­lęcą skórę, z tytu­łami wyci­śnię­tymi zgrab­nymi srebr­nymi kapi­ta­li­kami). Wiele tomów jed­nakże było sta­rych, sta­reń­kich, z kru­szą­cymi się grzbie­tami i rogami.

Pan Segun­dus spoj­rzał na grzbiety ksiąg na naj­bliż­szej półce. Pierw­szy tom nosił tytuł Jak Ciem­no­ści pyta­nia sta­wiać i odpo­wie­dzi czy­tać wła­ści­wie.

– Mądro­ści wiele w tej księ­dze nie ma – zauwa­żył pan Nor­rell.

Pan Segun­dus drgnął. Nie wie­dział, iż gospo­darz stoi tak bli­sko.

Pan Nor­rell cią­gnął:

– Radził­bym nie tra­cić na nią czasu.

Pan Segun­dus spoj­rzał zatem na kolejny tom, Instruk­cye Bela­sisa.

– Znają pano­wie Bela­sisa, jak mnie­mam? – zapy­tał pan Nor­rell.

– Jedy­nie o nim sły­sza­łem – odparł pan Segun­dus. – Mówią, iż znał odpo­wie­dzi na wiele pytań, ale dotarło rów­nież do mnie, i wszy­scy się co do tego zga­dzali, że wszel­kie egzem­pla­rze Instruk­cyj znisz­czono dawno temu. A tu pro­szę! To nad­zwy­czajne, pro­szę pana! Zdu­mie­wa­jące!

– Widzę, iż po Bela­si­sie wiele się pan spo­dziewa – odparł Nor­rell – i kie­dyś abso­lut­nie podzie­la­łem pań­skie zda­nie. Pamię­tam, jak przez wiele mie­sięcy na stu­dio­wa­nie jego dzieł poświę­ca­łem osiem godzin z każ­dych dwu­dzie­stu czte­rech. Żad­nego innego autora ni­gdy nie spo­tkał z mej strony taki kom­ple­ment. Osta­tecz­nie jed­nak Bela­sis oka­zał się roz­cza­ro­wu­jący. Jest nad­mier­nie mistyczny tam, gdzie powi­nien być kla­rowny, a kla­rowny tam, gdzie powi­nien być nie­ja­sny. Pew­nych rze­czy nie należy ujaw­niać dru­kiem przed całym świa­tem. Oso­bi­ście zatem nie darzę Bela­sisa zbyt wiel­kim powa­ża­niem.

– A o tej księ­dze ni­gdy nawet nie sły­sza­łem, sir – przy­znał pan Segun­dus. – Wybit­no­ści chrze­ści­jań­sko-judej­skiej magii. Co może pan o niej powie­dzieć?

– Ha! – wykrzyk­nął pan Nor­rell. – Pocho­dzi z wieku sie­dem­na­stego, nie mam jed­nak o tym dziele zbyt wyso­kiego mnie­ma­nia. Jego autor był kłamcą, pija­kiem, cudzo­łoż­ni­kiem i łotrem. Cie­szę się, iż zupeł­nie o nim zapo­mniano.

Wyda­wało się, że nie tylko żyją­cych magów pan Nor­rell nie powa­żał. Wyra­ził też zda­nie o każ­dym magu, który już zszedł z tego świata. Im wszyst­kim rów­nież wedle pana Nor­rella wiele bra­ko­wało.

Tym­cza­sem pan Honey­foot, ze wznie­sio­nymi dłońmi niczym meto­dy­sta chwa­lący Pana, cho­dził szybko od regału do regału. Led­wie miał czas prze­czy­tać tytuł jed­nej książki, kiedy jego oko padało na inny, pod drugą ścianą biblio­teki.

– Och, drogi panie! – wykrzyk­nął! – Tyle ksiąg! Bez wąt­pie­nia znaj­dziemy odpo­wie­dzi na wszel­kie nasze pyta­nia!

– Wąt­pię, sir – stwier­dził sucho pan Nor­rell.

Jego zarządca par­sk­nął urwa­nym śmie­chem – ewi­dent­nie drwiąc z pana Honey­fo­ota. Mimo to pan Nor­rell nie zga­nił go ani spoj­rze­niem, ani sło­wem. Pan Segun­dus zasta­na­wiał się, jakie to inte­resy pan Nor­rell powie­rza takiej oso­bie. Z jego dłu­gimi, potar­ga­nymi wło­sami, leją­cymi się niczym strugi desz­czu, czar­nymi jak grzmot, tutej­szy zarządca lepiej czułby się na jakimś wietrz­nym ugo­rze lub w ciem­nej uliczce, albo może w powie­ści pani Radc­liffe8.

Pan Segun­dus zdjął z półki Instruk­cye Jacqu­esa Bela­sisa i, pomimo nie­przy­chyl­nej opi­nii pana Nor­rella, natych­miast tra­fił na dwa wyborne ustępy9. Następ­nie, świa­dom upły­wa­ją­cego czasu, jak rów­nież spoj­rze­nia dziw­nych, czar­nych oczu zarządcy, który świ­dro­wał go wzro­kiem, otwo­rzył Wybit­no­ści chrze­ści­jań­sko-judej­skiej magii. Była to, wbrew jego ocze­ki­wa­niom, nie księga dru­ko­wana, a ręko­pis zło­żony z nie­zwy­kle pośpiesz­nych zapi­sków na rewer­sach prze­róż­nych kar­te­lusz­ków, w więk­szo­ści sta­rych rachun­ków z piwiarni. Tutaj pan Segun­dus prze­czy­tał o wspa­nia­łych przy­go­dach. Sie­dem­na­sto­wieczny mag uży­wał swych skrom­nych magicz­nych mocy, aby odpie­rać ataki potęż­nych wro­gów – żaden czło­wiek nie powi­nien był się na to pory­wać. Zapi­sał opo­wieść o barw­nym ciągu zwy­cięstw, jakie odniósł nad okrą­ża­ją­cymi go nie­przy­ja­ciółmi. Autor, jak sam napi­sał, dobrze wie­dział, iż nie zostało mu wiele czasu i mógł liczyć w naj­lep­szym wypadku na śmierć.

W biblio­tece zapa­dał zmrok. Ręko­pis sta­wał się coraz bar­dziej nie­wy­raźny, a jego lek­tura coraz trud­niej­sza. Wtedy weszli dwaj lokaje i pod okiem zarządcy, który na takiego nie wyglą­dał, zapa­lili świece, zacią­gnęli kotary w oknach i pod­sy­pali węgla do pale­ni­ska. Pan Segun­dus uznał, iż nie­długo trzeba będzie przy­po­mnieć panu Honey­fo­otowi, po co tu przy­byli, nie obja­śnili bowiem jesz­cze panu Nor­rel­lowi przy­czyny ich odwie­dzin.

Kiedy opusz­czali biblio­tekę, pan Segun­dus zauwa­żył coś dziw­nego. Do ognia przy­su­nięto krze­sło, a przy krze­śle stał nie­wielki sto­lik. Leżały na nim deski okładki i skó­rzana oprawa bar­dzo sta­rej księgi, a oprócz tego para nożyc i okrut­nie wielki, ciężki nóż, jakim ogrod­nik zwy­kle wycina chwa­sty. Ni­gdzie jed­nak nie było śladu stro­nic tej księgi. Może, pomy­ślał pan Segun­dus, gospo­darz ode­słał je do intro­li­ga­tora, aby dać im nową oprawę. Stara wyglą­dała jed­nak dość solid­nie, a poza tym czemu pan Nor­rell zadał sobie trud oddzie­le­nia kart od grzbietu, ryzy­ku­jąc ich znisz­cze­nie? To prze­cież zada­nie dla wpraw­nego intro­li­ga­tora.

Kiedy ponow­nie usie­dli w salo­nie, pan Honey­foot zwró­cił się do pana Nor­rella.

– To, co dzi­siaj tu zoba­czy­łem, sir, utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, iż jest pan wła­ściwą osobą, aby nam pomóc. Wraz z panem Segun­du­sem jeste­śmy zda­nia, że współ­cze­śni mago­wie kro­czą złą ścieżką. Mar­nują siły na bła­hostki. Zgo­dzi się pan, sir?

– O, bez wąt­pie­nia – potwier­dził pan Nor­rell.

– Szu­kamy odpo­wie­dzi na pyta­nie – cią­gnął pan Honey­foot – dla­czego w naszym wiel­kim naro­dzie nie ma już miej­sca dla magii, która nie­gdyś była tu w roz­kwi­cie. Pytamy, sir, dla­czego w Anglii magii się już nie upra­wia?

Małe nie­bie­skie oczy pana Nor­rella zmru­żyły się i roz­iskrzyły, wargi się zaci­snęły, jakby ich wła­ści­ciel chciał stłu­mić ogromny, trzy­many w sekre­cie zachwyt. Zupeł­nie jakby, pomy­ślał pan Segun­dus, nasz gospo­darz bar­dzo długo cze­kał, aż ktoś zada mu to pyta­nie, i od lat miał już gotową odpo­wiedź.

Pan Nor­rell odrzekł:

– Nie mogę panu odpo­wie­dzieć, sir, albo­wiem nie rozu­miem pyta­nia. Jest źle zadane. Magia w Anglii nie zani­kła. Sam jestem cał­kiem przy­zwo­itym magiem prak­ty­kiem.

2. Gospoda Pod Starą Gwiazdą

2

Gospoda Pod Starą Gwiazdą

Sty­czeń–luty 1807

Gdy kola­ska wyjeż­dżała już za bramę Hurt­few Abbey, prze­jęty pan Honey­foot zwró­cił się do pana Segun­dusa:

– Prak­ty­ku­jący mag w Anglii! I do tego w York­shire! Mie­li­śmy nie­by­wałe szczę­ście! Och, drogi panie, to panu należy dzię­ko­wać. To pan był czujny, kiedy my wszy­scy trwa­li­śmy w letargu. Gdyby nie pań­ska zachęta, być może ni­gdy byśmy się nie dowie­dzieli o ist­nie­niu pana Nor­rella. Jestem bowiem pewien, iż on sam ni­gdy nie nawią­załby z nami kon­taktu. Zacho­wuje pewną rezerwę. Nie zdra­dził nam szcze­gó­łów swych osią­gnięć w magii prak­tycz­nej, nic oprócz zwy­kłego stwier­dze­nia, iż z powo­dze­niem magię upra­wia. Śmiem brać to za oznakę skrom­nego cha­rak­teru. Drogi panie, myślę, iż zgo­dzi się pan, że zada­nie stoi przed nami jasne. Musimy, sir, poko­nać wro­dzoną nie­śmia­łość Nor­rella i jego nie­chęć do okla­sków oraz przed­sta­wić go trium­fal­nie szer­szej publicz­no­ści!

– Być może – odparł z powąt­pie­wa­niem pan Segun­dus.

– Nie twier­dzę, iż będzie to łatwe – zazna­czył pan Honey­foot. – Jest nieco powścią­gliwy i nie prze­pada za towa­rzy­stwem. Musi jed­nak zro­zu­mieć, że taką wie­dzą, jaką posiada, należy koniecz­nie podzie­lić się z innymi, dla dobra Anglii! Jest dżen­tel­me­nem, zna swój obo­wią­zek i uczyni, co trzeba. Jestem tego pewien. Ach, drogi panie! Zasłu­guje pan na wdzięcz­ność każ­dego maga w tym kraju.

Pomi­ja­jąc kwe­stię zasług pana Segun­dusa, angiel­scy magicy to szcze­gól­nie nie­wdzięczne towa­rzy­stwo i jest to smutna prawda. Ow­szem, pan Honey­foot i pan Segun­dus mogli doko­nać naj­bar­dziej donio­słego odkry­cia w magicz­nej nauce od trzech wie­ków – ale cóż z tego? W isto­cie, gdy dowie­działo się o tym Uczone Towa­rzy­stwo Magów z Yorku, pra­wie nie było członka, który nie nabrałby abso­lut­nego prze­ko­na­nia, iż sam by sobie lepiej pora­dził z tym zada­niem. A w kolejny wto­rek, kiedy zwo­łano nad­zwy­czajne zebra­nie towa­rzy­stwa, nie­mal wszy­scy człon­ko­wie byli gotowi to wyra­zić.

O godzi­nie siód­mej w tenże wtor­kowy wie­czór górną izbę gospody Pod Starą Gwiazdą w Sto­ne­gate wypeł­nił tłum. Wyda­wało się, iż wie­ści przy­nie­sione przez pana Honey­fo­ota i pana Segun­dusa spro­wa­dziły na zebra­nie każ­dego dżen­tel­mena w mie­ście, który kie­dy­kol­wiek, choćby pobież­nie, zaj­rzał do ksiąg magii. York na­dal ogrom­nie inte­re­so­wał się cza­rami. W całej Anglii może tylko New­ca­stle, mia­sto Króla, mogło się poszczy­cić więk­szą liczbą magów.

W izbie pano­wał taki ścisk, iż z początku wielu przy­by­łych magów musiało stać, choć obsługa co chwila dono­siła po scho­dach krze­sła. Dok­tor Foxca­stle dostał krze­sło wspa­niałe, wyso­kie, czarne i mister­nie rzeź­bione i ono wła­śnie (bar­dziej przy­po­mi­na­jące tron) oraz czer­wone aksa­mitne kotary za ple­cami dok­tora – jak rów­nież spo­sób, w jaki zasiadł i splótł dło­nie na wydat­nym okrą­głym brzu­chu – two­rzyły razem wokół niego ude­rza­jącą aurę wła­dzy.

Służba w gospo­dzie Pod Starą Gwiazdą roz­pa­liła ogień, aby goście ogrzali się w mroźny stycz­niowy wie­czór, a naj­bli­żej kominka zasie­dli wie­kowi mago­wie – naj­wy­raź­niej pamię­ta­jący jesz­cze lata pano­wa­nia Jerzego II. Ich pożół­kłe twa­rze pokry­wała paję­czyna zmarsz­czek, sie­dzieli otu­leni sza­lami w szkocką kratę, towa­rzy­stwa zaś dotrzy­my­wali im rów­nie leciwi lokaje z fla­ko­ni­kami lekarstw w kie­sze­niach. Pan Honey­foot ich witał:

– Jak się pan miewa, panie Aptree? Dobry wie­czór, panie Grey­shippe! Mam nadzieję, iż zdro­wie dopi­suje, panie Tun­stall? Jakże się cie­szę, że panów tu widzę! Rozu­miem, iż przy­byli pano­wie dzie­lić dzi­siaj z nami wielką radość. Lata błą­dze­nia w mroku dobie­gają końca. Ach, nikt nie wie, co to były za lata, lepiej od panów Aptree i Grey­shippe’a, obaj prze­żyli ich bowiem wiele. Teraz jed­nak ponow­nie magia zosta­nie dorad­czy­nią Anglii i jej orę­dow­niczką! No a Fran­cuzi, panie Tun­stall! Jak­żeż oni się poczują, gdy o tym usły­szą? Nie był­bym zdzi­wiony, gdyby na wieść o tym natych­miast zło­żyli broń.

Pan Honey­foot miał jesz­cze w zana­drzu wiele podob­nych wykrzyk­nień. Przy­go­to­wał prze­mowę, w któ­rej zamie­rzał roz­to­czyć przed słu­cha­czami cudowny obraz wszel­kich korzy­ści, jakie Anglia może odnieść dzięki temu odkry­ciu. Pozwo­lono mu jed­nak wypo­wie­dzieć led­wie kilka zdań, wyda­wało się bowiem, iż każdy dżen­tel­men w sali rwie się do przed­sta­wie­nia wła­snej opi­nii i bez chwili zwłoki musi ją zako­mu­ni­ko­wać każ­demu z zebra­nych. Dok­tor Foxca­stle pierw­szy prze­rwał panu Honey­footowi. Z wiel­kiego czar­nego tronu zwró­cił się do niego nastę­pu­ją­cymi słowy:

– Nie­zmier­nie mi przy­kro, sir, gdy widzę, jak magię, którą wiem, iż nie­zwy­kle pan sza­nuje, okrywa pan nie­sławą histo­riami wyssa­nymi z palca i innymi nie­do­rzecz­no­ściami. Sza­nowny panie – tu zwró­cił się do pana Segun­dusa, dżen­tel­mena, który był dla niego zasad­ni­czą przy­czyną tego zamie­sza­nia – nie wiem, jakie oby­czaje panują w pań­skich rodzin­nych stro­nach, ale w York­shire nie patrzymy przy­chyl­nie na ludzi, któ­rzy chcą zwró­cić na sie­bie uwagę, sie­jąc zamęt i odbie­ra­jąc innym spo­kój ducha.

Tylko tyle dok­tor Foxca­stle zdo­łał powie­dzieć, zaraz bowiem jego słowa uto­nęły w powo­dzi grom­kich, gniew­nych zawo­łań stron­ni­ków panów Honey­fo­ota i Segun­dusa. Następny dżen­tel­men zasta­na­wiał się gło­śno, czym pan Segun­dus i pan Honey­foot aż tak się emo­cjo­nują. To wszak oczy­wi­ste, iż Nor­rell jest nie­spełna rozumu – nie różni się niczym od byle sza­leńca, który z obłę­dem w oczach krzy­czy na ulicy, że jest Kru­czym Kró­lem.

Inny dżen­tel­men, o pło­wych wło­sach, pero­ro­wał roz­go­rącz­ko­wany, iż pano­wie Honey­foot i Segun­dus powinni byli nale­gać, aby pan Nor­rell natych­miast udał się do Yorku i w otwar­tym powo­zie (choć był sty­czeń) trium­fal­nie wje­chał do mia­sta. Pło­wo­włosy dżen­tel­men mógłby wtedy rzu­cać pod koła jego kola­ski liście blusz­czu10. Jeden zaś z wie­ko­wych dżen­tel­me­nów przy kominku wygła­szał żywo prze­mowę, ale z racji sędzi­wych lat głos miał słaby, a nikt nie miał czasu wsłu­chi­wać się w jego słowa.

Wśród zgro­ma­dzo­nych stał też wysoki, roz­sądny jego­mość nazwi­skiem Thorpe, dżen­tel­men co prawda słabo kształ­cony w magii, za to myślący zdro­wo­roz­sąd­kowo, co rzad­kie u maga. Uwa­żał, iż należy zagrze­wać pana Segun­dusa w kolej­nych pró­bach usta­le­nia, gdzie się podziała w Anglii magia prak­tyczna. Jak wszy­scy pozo­stali nie spo­dzie­wał się był nato­miast, iż pan Segun­dus odkryje to tak szybko. Teraz jed­nak, gdy już znali odpo­wiedź, pan Thorpe był zda­nia, że nie powinni jej zby­wać ani odrzu­cać.

– Pano­wie – ode­zwał się – pan Nor­rell twier­dzi, iż upra­wia magię. Dosko­nale. Wiemy to i owo o panu Nor­rellu, wszy­scy sły­sze­li­śmy o rzad­kich księ­gach w jego posia­da­niu i choćby z tego jed­nego powodu popeł­ni­li­by­śmy błąd, zby­wa­jąc jego twier­dze­nia bez uważ­nego ich zba­da­nia. Argu­menty więk­szej wagi po stro­nie pana Nor­rella są nato­miast nastę­pu­jące: dwóch człon­ków naszego towa­rzy­stwa – dwóch uczo­nych o przy­tom­nych umy­słach – widziało się z panem Nor­rellem i ze spo­tka­nia z nim wró­ciło prze­ko­na­nych o praw­dzi­wo­ści jego twier­dzeń. – Thorpe zwró­cił się do pana Honey­fo­ota. – Pan wie­rzy w tego czło­wieka, każdy może to wyczy­tać z pań­skiego spoj­rze­nia. Widział pan coś, co pana prze­ko­nało. Opo­wie nam pan, co to było?

Reak­cja pana Honey­fo­ota na to pyta­nie była może nieco dziwna. Naj­pierw uśmiech­nął się z wdzięcz­no­ścią do pana Thorpe’a, jakby wła­śnie tego sobie życzył: oka­zji do przed­sta­wie­nia sze­ro­kiemu gronu waż­kich powo­dów, dla któ­rych wie­rzy, iż pan Nor­rell upra­wia magię. Otwo­rzył usta, aby prze­mó­wić. Potem wstrzy­mał oddech. Mil­czał. Rozej­rzał się wokół, jakby owe waż­kie powody, które jesz­cze chwilę temu wyda­wały się tak nama­calne, teraz roz­pły­wały się i zmie­niały w nicość w jego ustach, a język i zęby nie potra­fiły pochwy­cić żad­nego z nich, aby nadać mu formę zro­zu­mia­łego angiel­skiego zda­nia. Wymam­ro­tał coś o uczci­wym obli­czu pana Nor­rella.

Towa­rzy­stwo magów z Yorku nie uznało tego za zado­wa­la­jącą odpo­wiedź (a gdyby w isto­cie mieli oka­zję ujrzeć obli­cze pana Nor­rella, byliby jesz­cze mniej prze­ko­nani). Thorpe zwró­cił się zatem do pana Segun­dusa:

– Panie Segun­dus, pan też widział Nor­rella. Jakie jest pań­skie zda­nie?

Po raz pierw­szy towa­rzy­stwo magów z Yorku zauwa­żyło, iż pan Segun­dus jest bar­dzo blady, a nie­któ­rzy przy­po­mnieli sobie, że nie odpo­wie­dział im wcze­śniej na przy­wi­ta­nie, jakby nie mógł zebrać myśli, aby odwza­jem­nić pozdro­wie­nie.

– Nie czuje się pan naj­le­piej, sir? – zapy­tał deli­kat­nie pan Thorpe.

– Nie, nie – odparł cicho pan Segun­dus – to nic takiego. Dzię­kuję za tro­skę. – Spra­wiał jed­nak wra­że­nie tak zagu­bio­nego, iż jeden z dżen­tel­me­nów pod­su­nął mu wła­sne krze­sło, a inny poszedł po kie­li­szek kana­ryj­skiego wina, zaś roz­go­rącz­ko­wany dżen­tel­men o pło­wych wło­sach, który chciał rzu­cać przed pana Nor­rella liście blusz­czu, w głębi duszy miał nadzieję, iż nad panem Segun­dusem ciąży moc jakie­goś zaklę­cia i że za chwilę wszy­scy ujrzą coś nie­zwy­kłego!

Pan Segun­dus wes­tchnął i powie­dział:

– Dzię­kuję. Nie jestem chory, ale przez cały tydzień czu­łem się ocię­żały i powolny na umy­śle. Pani Ple­asance przy­no­siła mi mączkę z maranty i gorące napary z korze­nia lukre­cji, ale nie pomo­gły, co mnie wcale nie dziwi, myślę bowiem, iż wszelka przy­czyna tkwi w mojej gło­wie. Dzi­siaj jest mi już lepiej. Jeśli pytają mnie pano­wie, dla­czego uwa­żam, iż magia powró­ciła do Anglii, powi­nie­nem chyba odpo­wie­dzieć, że dla­tego, iż widzia­łem jej dzia­ła­nie. Wspo­mnie­nie cza­rów mam jak żywe tutaj i tutaj… – Pan Segun­dus dotknął czoła i serca. – Wiem jed­nak, iż nie widzia­łem, aby ktoś upra­wiał magię. Nor­rell nie prak­ty­ko­wał cza­rów, kiedy byli­śmy u niego w gości­nie. Nie pozo­staje mi zatem nic innego, jak uznać, że to wszystko mi się śniło.

Pośród dżen­tel­me­nów z towa­rzy­stwa magów ponow­nie wybu­chło poru­sze­nie. Dżen­tel­men o bla­do­nie­bie­skich oczach uśmiech­nął się blado i zapy­tał, czy kto­kol­wiek coś z tego zro­zu­miał. Pan Thorpe krzyk­nął wtedy:

– Dobry Boże! To doprawdy absurd, iż sie­dzimy tutaj i decy­du­jemy, czy Nor­rell potrafi to czy tamto. Jeste­śmy wszak ludźmi obda­rzo­nymi rozu­mem, więc z łatwo­ścią uzy­skamy odpo­wiedź na nasze pyta­nie. Popro­simy go, aby odpra­wił przy nas czary, by dowieść praw­dzi­wo­ści swych twier­dzeń.

Jego słowa zawie­rały tak dużą dozę roz­sądku, iż na chwilę wśród magów zapa­no­wało mil­cze­nie, choć nie zna­czyło to, aby pro­po­zy­cja Thorpe’a spo­tkała się z powszech­nym uzna­niem – by­naj­mniej nie. Kilku magom (w tym dok­to­rowi Foxca­stle’owi) wcale nie przy­pa­dła do gustu. Skoro mieli popro­sić Nor­rella o wyko­na­nie magicz­nych sztuk, zawsze ist­niało nie­bez­pie­czeń­stwo, iż zaiste je wykona. A oni nie chcieli widzieć, jak się magię upra­wia. Oni chcieli tylko czy­tać o tym w księ­gach. Inni byli zda­nia, że towa­rzy­stwo magów z Yorku ośmie­szy­łoby się taką prośbą. W końcu jed­nak więk­szość magów zgo­dziła się z panem Thorpe’em, iż:

– Jako uczeni, pano­wie, powin­ni­śmy przy­naj­mniej dać panu Nor­rel­lowi szansę, aby nas prze­ko­nał.

Posta­no­wiono zatem, iż ktoś powi­nien napi­sać do pana Nor­rella kolejny list.

Żaden z magów nie miał wąt­pli­wo­ści, iż pano­wie Honey­foot i Segun­dus pora­dzili sobie z tą mate­rią nader mar­nie i przy­naj­mniej w jed­nej spra­wie – wspa­nia­łej biblio­teki pana Nor­rella – zacho­wali się wyjąt­kowo nie­roz­sąd­nie. Nie potra­fili nawet skład­nie o niej opo­wie­dzieć. Co widzieli? O, księgi, wiele ksiąg. Nad­zwy­czaj wielką ich liczbę? Tak, chyba widzieli nad­zwy­czaj wielką ich liczbę. Rzad­kich ksiąg? Naj­praw­do­po­dob­niej. Czy wolno im było zdjąć je z pó­łek i przej­rzeć? O, nie! Pan Nor­rell nie posu­nął się aż tak daleko, aby im na to pozwo­lić. Ale czy prze­czy­tali jakieś tytuły? Tak, ow­szem. Dobrze zatem, jakie tytuły widzieli na pół­kach? Nie mieli poję­cia, nie mogli sobie przy­po­mnieć. Pan Segun­dus powie­dział, iż tytuł jed­nej z ksiąg zaczy­nał się na „B”, ale nic wię­cej dodać nie potra­fił. Bar­dzo to było dziwne.

Pan Thorpe sam od dawna zamie­rzał napi­sać list do pana Nor­rella, ale w izbie znaj­do­wało się wielu magów, któ­rzy przede wszyst­kim chcieli teraz pana Nor­rella znie­wa­żyć za jego zuchwa­łość i zgo­dzili się, iż znie­waga będzie naj­do­tkliw­sza, jeśli pozwolą napi­sać do niego list dok­to­rowi Foxca­stle’owi. Tak się zatem stało. W sto­sow­nym cza­sie nade­szła mocno gniewna odpo­wiedź.

Hurt­few Abbey, York­shire

1 lutego 1807 r.

Sza­nowny Panie,

dwu­krot­nie w ostat­nich latach mia­łem zaszczyt otrzy­mać list od człon­ków Uczo­nego Towa­rzy­stwa Magów z Yorku, w któ­rym pro­sili mnie pano­wie o radę. Teraz dosta­łem trze­cie pismo, powia­da­mia­jące mnie o wiel­kim panów nie­za­do­wo­le­niu. Dobre imię towa­rzy­stwa Sz. Panów naj­wy­raź­niej łatwo zszar­gać, a czło­wiek ani się zorien­tuje, iż to czyni. W odpo­wie­dzi na zarzuty zawarte w Pań­skim liście, jako­bym wyol­brzy­mił swe umie­jęt­no­ści i twier­dził, iż wła­dam mocami, któ­rych posia­dać żadną miarą nie mogę, mam do powie­dze­nia tylko jedno: za brak wła­snych osią­gnięć ludzie chęt­niej obcią­żają winą jakąś nie­do­sko­na­łość świata, niż skła­dają to na karb nie­do­stat­ków wła­snego wykształ­ce­nia, prawda jest jed­nak taka, iż magię zaiste można upra­wiać w naszych cza­sach, podob­nie jak w każ­dych innych – czego zresztą z powo­dze­niem dowio­dłem po wie­lo­kroć w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu lat. Jaka nagroda spo­tyka mnie jed­nak za to, iż sztukę magiczną bar­dziej uko­cha­łem niż kto­kol­wiek inny? Za to, że stu­dio­wa­łem ją z wiel­kim odda­niem, aby się w niej dosko­na­lić? Teraz oka­zuje się, iż w świe­cie krążą plotki, jako­bym był oszu­stem. Wątpi się w praw­dzi­wość mych słów i kwe­stio­nuje me kom­pe­ten­cje. Rozu­miem, iż nie będzie zatem dla Pana zasko­cze­niem, że nie czuję zapału, aby speł­niać jakie­kol­wiek żąda­nia towa­rzy­stwa z Yorku, a już naj­mniej prośbę o pokaz magii. Poin­for­muję jed­nak Panów o mych zamia­rach w przy­szłą środę, któ­rego to dnia spo­tyka się Uczone Towa­rzy­stwo Magów z Yorku.

Pań­ski sługa

Gil­bert Nor­rell

Było to w przy­kry spo­sób tajem­ni­cze. Mago­wie teo­re­tycy cze­kali w ner­wach, aby się prze­ko­nać, jaką odpo­wiedź przy­śle im teraz mag prak­tyk. Odpo­wiedź pana Nor­rella mocno ich wystra­szyła – przy­słał pospo­li­tego praw­nika nazwi­skiem Robin­son, który uśmie­chał się, kła­niał i kiwał głową. Był odziany w schludny czarny frak i ręka­wiczki z koź­lej skórki. Przy­wiózł doku­ment, jakiego dżen­tel­meni z towa­rzy­stwa ni­gdy wcze­śniej nie widzieli. Był to szkic umowy spi­sa­nej zgod­nie z dawno zapo­mnia­nymi w Anglii regu­łami prawa magii.

Pan Robin­son zja­wił się w gór­nej izbie gospody Pod Starą Gwiazdą punk­tu­al­nie o ósmej wie­czo­rem i spra­wiał wra­że­nie osoby, która wie, iż jest ocze­ki­wana. Pro­wa­dził kan­ce­la­rię przy Coney Street i zatrud­niał w niej dwóch kan­ce­li­stów. Wielu dżen­tel­me­nów spo­śród zgro­ma­dzo­nych w izbie dobrze go znało.

– Wyznam sza­now­nym panom – powie­dział pan Robin­son z uśmie­chem – iż umowę tę spo­rzą­dził w głów­nej mie­rze mój klient, pan Nor­rell. Nie jestem spe­cja­li­stą z dzie­dziny prawa obej­mu­ją­cego cudo­twór­stwo. Zresztą któż dzi­siaj jest? Ośmie­lam się mimo to pokła­dać wiarę, iż jeśli gdzie­kol­wiek się pomylę, pano­wie mnie popra­wią.

Kilku magów mądrze poki­wało gło­wami.

Pan Robin­son wyglą­dał na czło­wieka z ogładą. Był tak czy­sty, zdrowy i ze wszyst­kiego zado­wo­lony, iż dosłow­nie pro­mie­niał – czego można by się spo­dzie­wać po isto­cie magicz­nej albo aniele, ale w oso­bie adwo­kata było to nieco nie­po­ko­jące. Pozo­sta­wał pełen sza­cunku dla dżen­tel­me­nów z towa­rzy­stwa, nic bowiem nie wie­dział o magii. Uwa­żał jedy­nie, iż musi być trudna i wyma­gać wiel­kiego sku­pie­nia uwagi. Mimo zawo­do­wej skrom­no­ści pana Robin­sona i jego szcze­rego podziwu dla magów z Yorku mile łech­tała jego próż­ność myśl, że te wiel­kie umy­sły muszą zaprze­stać roz­trzą­sa­nia ezo­te­rycz­nych spraw i przez chwilę posłu­chać jego. Zało­żył na nos złote bino­kle, tym samym doda­jąc swej pro­mie­ni­stej oso­bie kolej­nego lśnią­cego akcentu.

Pan Robin­son oznaj­mił, iż pan Nor­rell zga­dza się wyko­nać magiczną sztukę w umó­wio­nym miej­scu i o umó­wio­nej porze.

– Mam nadzieję, że pano­wie nie będą mieli nic naprze­ciw, jeśli mój klient okre­śli owo miej­sce i czas?

Pano­wie nic naprze­ciw nie mieli.

– Będzie to zatem kate­dra w pią­tek za dwa tygo­dnie11.

Pan Robin­son zazna­czył, iż jeśli pan Nor­rell nie wykona magicz­nej sztuki, publicz­nie odwoła twier­dze­nia, jakoby upra­wiał magię – a wręcz, że w ogóle jest magiem – jak rów­nież złoży przy­sięgę, iż ni­gdy wię­cej takich rosz­czeń wysu­wać nie będzie.

– To już nad­gor­li­wość – powie­dział pan Thorpe. – Nie chcemy go karać. Pra­gniemy jedy­nie spraw­dzić praw­dzi­wość jego twier­dzeń.

Pro­mienny uśmiech pana Robin­sona nieco przy­gasł, jakby adwo­kat miał za chwilę zako­mu­ni­ko­wać coś przy­krego i nie bar­dzo wie­dział, jak zacząć.

– Zaraz, zaraz – ode­zwał się pan Segun­dus. – Nie wysłu­cha­li­śmy jesz­cze cało­ści umowy. Nie obja­śnił pan, czego pan Nor­rell spo­dziewa się od nas.

Pan Robin­son kiw­nął głową.

– Mój klient ocze­kuje, iż podobne przy­rze­cze­nie złoży każdy czło­nek Uczo­nego Towa­rzy­stwa Magów z Yorku. Innymi słowy, jeśli panu Nor­rel­lowi uda się wyko­nać magiczną sztukę, Uczone Towa­rzy­stwo Magów z Yorku musi się natych­miast roz­wią­zać i żaden z jego byłych człon­ków nie będzie mógł wię­cej mie­nić się „magiem”.

To zresztą, zda­niem pana Robin­sona, było cał­kiem zasadne, albo­wiem pan Nor­rell dowiódłby, iż jest jedy­nym praw­dzi­wym magiem w hrab­stwie Yorku.

– A oce­niać, czy magiczna sztuka została w isto­cie wyko­nana, będzie ktoś trzeci, jakaś osoba postronna? – zapy­tał pan Thorpe.

Pan Robin­son wyda­wał się zakło­po­tany tym pyta­niem. Wyra­ził nadzieję, iż zebrani dżen­tel­meni mu wyba­czą, jeśli odniósł mylne wra­że­nie, za nic w świe­cie nie chciałby ich bowiem obra­zić, ale myślał, że wszy­scy obecni w izbie pano­wie są magami.

O tak, człon­ko­wie towa­rzy­stwa poki­wali gło­wami, wszy­scy są magami.

Zatem z pew­no­ścią, cią­gnął pan Robin­son, będą potra­fili roz­po­znać, co jest, a co nie jest magią. Bez wąt­pie­nia nikt nie potrafi tego lepiej od maga.

Inny dżen­tel­men zapy­tał, jakiego rodzaju czary Nor­rell zamie­rza odpra­wić. Pan Robin­son naj­moc­niej pro­sił o wyba­cze­nie, ale nie potra­fił odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, ponie­waż sam nie wie­dział.

Przy­ta­cza­nie tutaj wszyst­kich zawi­łych powo­dów, dla któ­rych dżen­tel­meni z towa­rzy­stwa w końcu pod­pi­sali umowę z panem Nor­rel­lem, nad­szarp­nę­łoby cier­pli­wość czy­tel­ni­ków. Wielu uczy­niło tak z czy­stej próż­no­ści. Ponie­waż publicz­nie oznaj­mili, iż nie wie­rzą, jakoby Nor­rell potra­fił prak­ty­ko­wać magię i rów­nież publicz­nie rzu­cili mu wyzwa­nie, wyszliby na głup­ców, gdyby teraz zmie­nili zda­nie. A przy­naj­mniej tak uwa­żali.

Pan Honey­foot nato­miast pod­pi­sał wła­śnie dla­tego, iż wie­rzył w magiczne umie­jęt­no­ści Nor­rella. Miał nadzieję, że pan Nor­rell zdo­bę­dzie powszechne uzna­nie demon­stra­cją swych mocy i odtąd będzie mógł skie­ro­wać dzia­ła­nie magii w służbę kraju.

Nie­któ­rych z obec­nych do pod­pi­sa­nia skło­niło przy­pusz­cze­nie (wysu­nięte przez pana Nor­rella, ale nie­jako pod­trzy­mane przez pana Robin­sona), iż jeśli nie pod­pi­szą, nie okażą się praw­dzi­wymi magami.

Jeden po dru­gim mago­wie z Yorku pod­pi­sali więc doku­ment, który przy­wiózł pan Robin­son. Ostat­nim w kolejce był pan Segun­dus.

– Nie pod­pi­szę tego – oznaj­mił. – Magia bowiem to me życie i choć pan Nor­rell ma rację, mówiąc, iż słaby ze mnie uczony, co jed­nak zro­bię, jeśli mi ją odbiorą?

Mil­cze­nie.

– Och! – wes­tchnął pan Robin­son. – Cóż, wobec tego… Jest pan pewien, sir, iż nie pod­pi­sze pan tej umowy? Sam pan widzi, że wszy­scy pana przy­ja­ciele już zło­żyli pod­pisy. Zosta­nie pan sam.

– Jestem pewien – odparł pan Segun­dus. – Dzię­kuję.

– Och! – Pan Robin­son się zafra­so­wał. – W takim razie przy­znam, iż nie wiem, jak mam postą­pić. Mój klient nie poin­stru­ował mnie, co robić, jeśli pod­pi­sze tylko część z panów. Nara­dzę się z mym klien­tem jutro rano.

Dało się sły­szeć, jak dok­tor Foxca­stle mówi panu Har­towi czy Hun­towi, że ten nowy przy­bysz po raz kolejny spro­wa­dza wszyst­kim na głowę kło­pot.

Dwa dni póź­niej pan Robin­son cze­kał na dok­tora Foxca­stle’a z wia­do­mo­ścią, iż pan Nor­rell nie widzi pro­blemu, jeśli pan Segun­dus odma­wia pod­pi­sa­nia. Pan Nor­rell uzna w takim razie, iż umowę zawarł ze wszyst­kimi człon­kami towa­rzy­stwa z Yorku oprócz pana Segun­dusa.

W noc poprze­dza­jącą magiczny występ pana Nor­rella na York spadł śnieg i ran­kiem brud oraz błoto znik­nęły pod nie­ska­zi­telną bielą. Śnieg tłu­mił stu­kot kopyt i odgłosy kro­ków. Nawet głosy miesz­kań­ców Yorku brzmiały ina­czej w bia­łej ciszy, która pochła­niała każdy dźwięk. Pan Nor­rell wyzna­czył bar­dzo wcze­sną godzinę. Mago­wie z towa­rzy­stwa, każdy w swym domu, jedli samot­nie śnia­da­nie. W mil­cze­niu patrzyli, jak słu­żąca nalewa im kawę, roz­rywa cie­płe bułeczki, pod­suwa masło. Żona, sio­stra, córka, synowa czy sio­strze­nica, zwy­kle odpo­wie­dzialne za te wszyst­kie zada­nia, leżały jesz­cze w łóż­kach. Nie było tego ranka sły­chać w jadalni miłego kobie­cego gwaru, któ­rym dżen­tel­meni z towa­rzy­stwa gar­dzili, a który w isto­cie był słod­kim, uro­czym refre­nem melo­dii ich codzien­nego życia. Jadal­nie, w któ­rych dżen­tel­meni jedli tego dnia śnia­da­nie, rów­nież zmie­niły się od wczo­raj. Znik­nął ponury mrok zimy, zastą­piony teraz rażą­cym świa­tłem zimo­wego słońca, odbi­tym po wie­lo­kroć od zasy­pa­nej śnie­giem ziemi. Od tegoż świa­tła błysz­czał też biały lniany obrus na stole. Wyda­wało się, iż w pro­mie­niach słońca tań­czą pączki róż na ślicz­nych fili­żan­kach córki. Słońce odbi­jało się od peł­nego kawy srebr­nego dzbanka sio­strze­nicy, a uśmiech­nięte por­ce­la­nowe paste­reczki syno­wej pro­mie­niały dzi­siaj aniel­skim bla­skiem. Zupeł­nie jakby cały stół obsy­pany był magicz­nym srebr­nym pyłem i dro­bin­kami lśnią­cych krysz­tał­ków.

Pan Segun­dus, wychy­la­jąc głowę przez okno na dru­gim pię­trze i patrząc na Lady Peckett’s Yard, pomy­ślał, iż może Nor­rell wła­śnie odpra­wił czary i oto je teraz wszy­scy oglą­dali. Sły­sząc nad sobą zło­wróżbny szur­got śniegu zsu­wa­ją­cego się z dachu, szybko scho­wał głowę z powro­tem. Pan Segun­dus nie miał służby, podob­nie jak nie miał żony, sio­stry, córki, syno­wej ani sio­strze­nicy, ale pani Ple­asance, jego gospo­dyni, wsta­wała wcze­śnie. Wiele razy w ostat­nich dwóch tygo­dniach sły­szała, jak wzdy­chał nad księ­gami, i miała nadzieję, iż tego ranka sprawi mu radość, poda­jąc na śnia­da­nie dwa świeżo usma­żone śle­dzie, her­batkę ze świe­żym mle­kiem i biały chleb z masłem na błę­kitno-bia­łym tale­rzyku z por­ce­lany. Z tym samym życz­li­wym zamia­rem usia­dła, aby z nim poroz­ma­wiać. Na widok jego przy­bi­tej miny wykrzyk­nęła:

– Och! Nie mam już cier­pli­wo­ści do tego sta­ru­cha!

Choć pan Segun­dus nie mówił pani Ple­asance, jakoby pan Nor­rell był stary, uznała, iż tak wła­śnie musi być. Na pod­sta­wie rela­cji pana Segun­dusa uzna­wała go za skąpca, który zachłan­nie gro­ma­dzi magię zamiast złota, a w miarę postępu naszej opo­wie­ści pozwolę czy­tel­ni­kowi oce­nić, czy taki por­tret pana Nor­rella oddaje mu spra­wie­dli­wość. Podob­nie jak pani Ple­asance zawsze myślę, iż skąpcy są sta­rzy, i nie potra­fię powie­dzieć dla­czego, mam bowiem pew­ność, że na świe­cie żyje rów­nie wielu zachłan­nych mło­dych ludzi. Obo­jęt­nie jed­nak, czy pan Nor­rell był stary, czy nie, nale­żał do ludzi, któ­rzy są star­cami już w wieku lat sie­dem­na­stu.

– Kiedy jesz­cze żył mój mał­żo­nek – cią­gnęła pani Ple­asance – zwykł był mawiać, iż nie ma w Yorku nikogo, męż­czy­zny ani kobiety, któ­rzy pie­kliby chleb rów­nie pyszny jak mój, a inni także życz­li­wie przy­zna­wali, że ni­gdy w życiu nie jedli lep­szego pie­czywa. Ja zaś zawsze byłam dobrą kucharką z miło­ści do kuchni i gdyby nagle, jak w arab­skich baśniach, jakiś dżinn wyle­ciał z tego imbryka i poda­ro­wał mi trzy życze­nia, mam nadzieję, iż nie była­bym aż tak małost­kowa, aby pro­sić, by inni nie pie­kli chleba. Bo gdyby chleb wycho­dził im tak dobry jak mój, to prze­cież krzywda by mi się nie działa, a jedy­nie dla nich byłoby z korzy­ścią. Pro­szę, sir, niech pan spró­buje kro­meczkę – zapro­po­no­wała, pod­su­wa­jąc swemu loka­to­rowi talerz ze słyn­nym pie­czy­wem. – Aż przy­kro patrzeć, taki pan wychu­dzony. Ludzie zaczną mówić, że Het­tie Ple­asance zanie­dbuje obo­wiązki gospo­dyni. I niech­że pan już nie będzie taki przy­bity. Pan nie pod­pi­sał tego pod­stęp­nego doku­mentu i tam, gdzie inni dżen­tel­meni są zmu­szeni ustą­pić, pan wciąż staje do boju. I żywię wielką nadzieję, drogi panie, iż dokona pan wiel­kich odkryć, a wtedy, kto wie, może ten cały pan Nor­rell, który uważa się za takiego mądralę, z ochotą przyj­mie pana na wspól­nika i w końcu poża­łuje swej nie­mą­drej dumy.

Pan Segun­dus uśmiech­nął się i podzię­ko­wał gospo­dyni.

– Nie sądzę, aby kie­dy­kol­wiek do tego doszło. Główną prze­szkodą będzie dla mnie brak odpo­wied­nich zaso­bów. Sam posia­dam bar­dzo nie­wiele, a kiedy towa­rzy­stwo się roz­wiąże… cóż, trudno mi powie­dzieć, dokąd tra­fią księgi z jego zbio­rów, wąt­pię jed­nak, aby to mnie przy­pa­dły w udziale.

Pan Segun­dus zjadł chleb (rze­czy­wi­ście tak dobry, jak mawiali świę­tej pamięci pan Ple­asance i jego przy­ja­ciele), śle­dzie i wypił tro­chę her­baty. Posi­łek pokrze­pił jego stro­skane serce bar­dziej, niż się był spo­dzie­wał, poczuł się bowiem troszkę lepiej i tak wzmoc­niony wło­żył zimowe palto, kape­lusz oraz ręka­wiczki, owi­nął się cie­płym sza­lem i dziar­sko ruszył przez zasy­pane śnie­giem ulice ku miej­scu, które pan Nor­rell wyzna­czył na czy­nie­nie cudów – ku kate­drze.

Mam nadzieję, iż moim czy­tel­ni­kom nie­obce jest poję­cie sta­rego angiel­skiego mia­sta kate­dral­nego, w prze­ciw­nym razie mogą nie pojąć donio­sło­ści wyboru doko­na­nego przez pana Nor­rella, który wła­śnie kate­drę wska­zał jako miej­sce, gdzie objawi dzia­ła­nie magii. Czy­tel­nicy muszą zro­zu­mieć, iż w sta­rym angiel­skim mie­ście kate­dral­nym ów ogromny kościół nie jest led­wie jed­nym z wielu miej­skich budyn­ków. Jest budyn­kiem cen­tral­nym, naj­waż­niej­szym, róż­nią­cym się od całej reszty skalą, pięk­nem i powagą. Choć w cza­sach współ­cze­snych stare mia­sto kate­dralne może szczy­cić się rów­nież wie­loma ele­ganc­kimi gma­chami rady mia­sta, publicz­nymi aulami i salami spo­tkań (a w Yorku było ich pod dostat­kiem), kate­dra wznosi się nad nimi wszyst­kimi, zaświad­cza­jąc w imie­niu naszych przod­ków o ich odda­niu wie­rze. Zupeł­nie jakby mia­sto zawie­rało w sobie coś potęż­niej­szego niż ono samo. Idąc przez labi­rynt wąskich uli­czek, z głową zajętą innymi spra­wami, łatwo można stra­cić kate­drę z oczu, ale nagle mia­sto się otwiera i oto wznosi się ona, wie­lo­kroć wyż­sza i potęż­niej­sza niż wszel­kie inne gma­chy. I wtedy czło­wiek wie, iż dotarł do samego serca mia­sta i że wszyst­kie ulice i uliczki jakimś spo­so­bem pro­wa­dzą wła­śnie do kate­dry, do miej­sca peł­nego tajem­nic bar­dziej nie­zgłę­bio­nych niż te, które poznał pan Nor­rell. Tym wła­śnie torem bie­gły myśli pana Segun­dusa, gdy wyszedł na zaułek Close i sta­nął przed olbrzy­mim, posęp­nym błę­kit­nym cie­niem zachod­niej ściany kate­dry. Aku­rat w tym samym cza­sie dok­tor Foxca­stle wyło­nił się zza rogu, pły­nąc maje­sta­tycz­nie niczym wielki czarny okręt. Napo­tkaw­szy wzro­kiem pana Segun­dusa, obrał na niego kurs i przy­wi­tał się, życząc mu dobrego dnia.

– Może będzie pan tak uprzejmy, sir, i przed­stawi mnie panu Nor­rel­lowi? – popro­sił dok­tor Foxca­stle. – Sza­le­nie chciał­bym tego czło­wieka poznać.

– Sir, z praw­dziwą przy­jem­no­ścią – odparł pan Segun­dus i rozej­rzał się wkoło. Śnieg na uli­cach zatrzy­mał w domu więk­szość miesz­kań­ców i led­wie kilka odzia­nych w ciemne stroje postaci, dro­biąc kroczki, prze­mie­rzało biały plac przed olbrzy­mim sza­rym kościo­łem. Przy bliż­szym spoj­rze­niu oka­zy­wało się, iż to dżen­tel­meni z Uczo­nego Towa­rzy­stwa Magów albo też pasto­rzy i pomoc­nicy kate­dralni: zakry­stia­nie, woźni, asy­stenci dyry­genta chóru, księża pre­po­zyci, sprzą­ta­cze naw i inni, któ­rych prze­ło­żeni wysłali przez śnieg w spra­wach Kościoła. – Z naj­więk­szą chę­cią speł­nił­bym pań­ską prośbę, sir – cią­gnął pan Segun­dus – ale pana Nor­rella nie widzę.

Ktoś tam jed­nak był.

Ktoś stał samot­nie na śniegu dokład­nie przed wej­ściem do kate­dry, postać dość ponura i o raczej podej­rza­nej apa­ry­cji. Czło­wiek ów z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się panu Segun­du­sowi i dok­to­rowi Foxca­stle’owi. Potar­gane włosy opa­dały mu na ramiona jak czarny wodo­spad. Miał ostrą, szczu­płą twarz o dłu­gim, cien­kim nosie, w jakiś spo­sób krzywą niby korzeń drzewa. I choć był bar­dzo blady, coś spra­wiało, że na jego obli­czu kładł się cień – może to mrok w jego oczach albo kaskada dłu­gich, czar­nych, tłu­stych wło­sów. Po chwili męż­czy­zna pod­szedł do obu magów, skło­nił się nie­znacz­nie i wyra­ził nadzieję, iż mu wyba­czą, że prze­rwał im roz­mowę, ale wska­zano mu ich jako dżen­tel­me­nów, któ­rzy przy­byli tu w tej samej spra­wie co on. Przed­sta­wił się jako John Chil­der­mass, zarządca pana Nor­rella, nad­zo­ru­jący dla niego pewne sprawy (cho­ciaż nie zdra­dził jakie).

– Pań­ska twarz – odparł pan Segun­dus, marsz­cząc brwi – wydaje mi się zna­joma. Gdzie mogłem już pana spo­tkać?

Coś się zmie­niło w mrocz­nym obli­czu Chil­der­massa, ale znik­nęło w ułamku chwili i trudno było powie­dzieć, czy była to chmurna mina, czy uśmiech.

– Czę­sto bywam w Yorku w spra­wach pana Nor­rella, sir. Może widział mnie pan w jed­nej z księ­garń lub w anty­kwa­ria­cie?

– Nie – zaprze­czył pan Segun­dus. – Widzia­łem już pana… Zaraz, niech sobie przy­po­mnę… Ale gdzie? Och, lada chwila na to wpadnę!

Chil­der­mass uniósł brew, jakby chciał powie­dzieć, iż szcze­rze w to wątpi.

– Ale rozu­miem, że pan Nor­rell zaraz zjawi się oso­bi­ście? – wyra­ził nadzieję dok­tor Foxca­stle.

Chil­der­mass pro­sił dok­tora o wyba­cze­nie, ale nie sądził, aby pan Nor­rell miał przy­je­chać. Jego zda­niem pan Nor­rell uwa­żał, iż nie ma powodu przy­jeż­dżać.

– Ha! – zakrzyk­nął dok­tor Foxca­stle. – Czyli się pod­daje, tak? No cóż. Bie­dak. Ośmie­lam się przy­pusz­czać, iż czuje się teraz bar­dzo nie­zręcz­nie. No dobrze, tak czy owak, zacnie się sta­rał. Nie żywimy do niego urazy. – Ulga, jaką dok­tor poczuł na wieść, że nie będzie musiał oglą­dać pokazu magii, skło­niła go do wspa­nia­ło­myśl­no­ści.

Chil­der­mass raz jesz­cze pro­sił dok­tora o wyba­cze­nie. Oba­wiał się, iż dok­tor źle go zro­zu­miał. Pan Nor­rell, ow­szem, jak naj­bar­dziej wykona magiczną sztukę. Pozo­sta­nie jed­nakże w Hurt­few Abbey, a jej efekty będą widoczne w Yorku.

– Dżen­tel­meni – zwró­cił się Chil­der­mass do dok­tora Foxca­stle’a – wolą nie wsta­wać z foteli przy cie­płych komin­kach, jeśli nie muszą. Gdyby tylko pan, sir, mógł oglą­dać tę magię we wła­snym salo­nie, naj­pew­niej nie stałby pan teraz tutaj, na mro­zie.

Dok­tor Foxca­stle zapo­wie­trzył się i spio­ru­no­wał Johna Chil­der­massa spoj­rze­niem, które mówiło dosad­nie, iż ma go za imper­ty­nenta.

Chil­der­massa zbyt­nio to nie poru­szyło, a wręcz roz­ba­wiło.

Odparł:

– Już czas, pano­wie. Pro­szę zająć miej­sca w kate­drze. Jestem pewien, iż nie chcie­liby pano­wie niczego prze­ga­pić, skoro tak wiele od tego zależy.

Minęło już dwa­dzie­ścia minut od wyzna­czo­nej godziny i dżen­tel­meni z towa­rzy­stwa wcho­dzili teraz do kościoła drzwiami w połu­dnio­wym tran­sep­cie. Kilku z nich rozej­rzało się przed wej­ściem do środka, jakby ostat­nim spoj­rze­niem żegnali świat, któ­rego mogli już prze­cież ni­gdy nie zoba­czyć.

3. Kamienie Yorku

3

Kamie­nie Yorku

Luty 1807 roku

Wielki stary kościół w środku zimy to w naj­lep­szym razie mało przy­tulne miej­sce. Wyda­wało się, iż w jego kamien­nych murach zacho­wał się chłód tysiąca zim i teraz z kamieni bił ich mroźny oddech. W zim­nym, wil­got­nym, mrocz­nym wnę­trzu kate­dry dżen­tel­meni z towa­rzy­stwa byli zmu­szeni stać i cze­kać na zadzi­wia­jący pokaz, bez żad­nej gwa­ran­cji, iż zasko­cze­nie, jakie miało nadejść, będzie nale­żało do przy­jem­nych.

Pan Honey­foot usi­ło­wał uśmie­chem doda­wać kole­gom ducha, ale jak na osobę wprawną w sztuce ser­decz­nego uśmie­chu, nie szło mu naj­le­piej.

Nagle roz­le­gło się bicie dzwo­nów. Nie było to niczym nie­zwy­kłym, po pro­stu dzwony kościoła Świę­tego Michała wybi­jały połowę godziny, ale do wnę­trza kate­dry ich dźwięk docho­dził jakoś dziw­nie, jakby z bar­dzo daleka, z innego kraju. Nie był to dźwięk rado­sny. Dżen­tel­meni z towa­rzy­stwa dobrze wie­dzieli, iż dzwony czę­sto biją wpra­wiane w ruch przez magię, a w szcze­gól­no­ści przez moc magicz­nych istot. Mago­wie wie­dzieli, że w daw­nych cza­sach srebrne dzwony czę­sto biły w Anglii, kiedy jakie­goś chłopca albo dziew­czynę o wyjąt­ko­wej cno­cie cha­rak­teru lub wiel­kiej uro­dzie magiczne istoty miały wykraść na zawsze do swych dale­kich, upior­nych krain. Nawet Kru­czy Król – który nie był magiczną istotą, tylko Angli­kiem – miał dość przy­kry zwy­czaj pory­wa­nia12 męż­czyzn i kobiet do swego zamku w Innych Zie­miach. Gdy­by­śmy jed­nak, ty i ja, mogli pory­wać mocą magii każ­dego, kogo tylko byśmy chcieli spo­śród ludzi na całym świe­cie, i gdy­by­śmy posie­dli moc zatrzy­ma­nia go u naszego boku na całą wiecz­ność, śmiem twier­dzić, iż nasz wybór padłby na bar­dziej urze­ka­jące postaci niż człon­ko­wie Uczo­nego Towa­rzy­stwa Magów z Yorku. Ta krze­piąca myśl nie przy­szła jed­nak do głowy dżen­tel­me­nom zgro­ma­dzo­nym w miej­skiej kate­drze. Kilku z nich wła­śnie roz­my­ślało, iż list dok­tora Foxca­stle’a musiał bar­dzo roz­gnie­wać pana Nor­rella, powoli ogar­niał ich więc praw­dziwy strach.

Gdy dźwięk dzwo­nów ucichł, gdzieś z góry, z posęp­nych ciem­no­ści nad gło­wami dobiegł ich głos. Mago­wie wytę­żyli słuch. Wielu dżen­tel­me­nom, zdję­tym teraz ner­wo­wym prze­stra­chem, zda­wało się, iż to jakaś baśniowa istota wydaje im z góry roz­kazy. Albo że może wła­śnie cze­goś im odtąd zaka­zuje. Tego rodzaju pole­ce­nia i zakazy, dobrze znane magom z baśni, brzmią zazwy­czaj nieco dziw­nie, ale wydają się łatwe – przy­naj­mniej z pozoru. Dla przy­kładu: „Nie będziesz jadł ostat­niej śliwki w cukrze z nie­bie­skiego słoja w szafce w rogu spi­żarni” albo „Nie będziesz bił żony kijem z bylicy”. A jed­nak, jak mówią nam wszel­kie baśnie, oko­licz­no­ści zawsze sprzy­się­gają się prze­ciw temu, komu pole­ce­nia wydano, i zawsze w końcu łamie on zakaz, za co spo­tyka go strasz­liwa kara.

Mago­wie myśleli, iż w naj­lep­szym razie głos prze­po­wiada im zgubę. Nie było jed­nak do końca jasne, w jakim języku prze­ma­wiał. Panu Segun­du­sowi wyda­wało się, iż usły­szał słowo „zbrod­niarz”, a chwilę potem inter­fi­cere, co po łaci­nie zna­czy „zabić”. Sam głos trudno było zro­zu­mieć, nie przy­po­mi­nał w niczym głosu ludz­kiego, stąd też dżen­tel­meni nie na żarty się bali, że za chwilę obja­wią się przed nimi magiczne istoty. Głos był nie­zwy­kle ostry, głę­boki, chra­pliwy, jakby ktoś tarł kamie­niem o kamień, dźwięki wyraź­nie jed­nak ukła­dały się w zda­nia – tak, to była mowa. Zgro­ma­dzeni mago­wie spo­glą­dali trwoż­nie w górę, ale mogli doj­rzeć jedy­nie mały, nie­wy­raźny kształt kamien­nej figury wyra­sta­jący z wiel­kiego filara w mroczną pustkę. W miarę jak ich uszy przy­zwy­cza­jały się do tego dziw­nego dźwięku, zaczęli roz­po­zna­wać coraz wię­cej słów, sta­ro­an­giel­skich i po łaci­nie, prze­pla­ta­nych w zda­niach, jakby ten, kto je wypo­wia­dał, nie zda­wał sobie sprawy, iż należą do dwóch róż­nych języ­ków. Na szczę­ście podobny mętlik nie sta­no­wił trud­no­ści dla magów, z któ­rych więk­szość przy­wy­kła do zga­dy­wa­nia tre­ści oso­bli­wych wypo­wie­dzi uczo­nych sprzed wie­ków. Zda­nia, które roz­brzmie­wały w kate­drze, prze­ło­żone na zro­zu­miały język angiel­ski, brzmiały mniej wię­cej tak:

„Dawno, dawno temu (mówił głos), pięć wie­ków wstecz, a może daw­niej, pew­nego zimo­wego dnia o zmierz­chu do kate­dry w Yorku weszli chło­pak z dziew­czyną w wieńcu z liści blusz­czu na skro­niach. Oprócz nich w kamien­nych murach kate­dry nie było żywej duszy. Nikt oprócz kamieni nie widział, jak chło­pak dziew­czynę dusi. Jej mar­twe ciało padło na kamienną posadzkę i nikt tego nie dostrzegł poza kamie­niami. Chłopca ni­gdy za ów grzech nie spo­tkała kara, ponie­waż prócz kamieni nie było żad­nych świad­ków. Mijały lata i zawsze, gdy zbrod­niarz wcho­dził do kate­dry i sta­wał pośród wier­nych, kamie­nie krzy­czały, że to wła­śnie on zabił dziew­czynę w wieńcu z blusz­czu na skro­niach, ale – lamen­to­wały – nikt ni­gdy nie sły­szy naszego krzyku. Nie jest jed­nak za późno! Wiemy, gdzie jest pocho­wany! – grzmiały. – W naroż­niku połu­dnio­wego tran­septu! Szybko! Szybko! Bierz­cie kilofy! Chwyć­cie łopaty! Zerwij­cie kamienne płyty posadzki! Wykop­cie jego kości! Niech roz­bije je łopata! Zgru­chocz­cie jego czaszkę o filary, niech się roz­trza­ska! Daj­cie kamie­niom posma­ko­wać pomsty! Jesz­cze nie jest za późno! Nie jest za późno!”

Led­wie mago­wie zdą­żyli wchło­nąć te słowa, zasta­na­wia­jąc się cały czas, kto do nich prze­ma­wia, a roz­legł się kolejny kamienny głos. Tym razem pły­nął z pre­zbi­te­rium i prze­ma­wiał po angiel­sku. Dziwny jed­nak był to język, pełen sta­rych, zapo­mnia­nych słów. Głos uskar­żał się na żoł­nie­rzy, któ­rzy wdarli się do kościoła i wybili część okien. Sto lat póź­niej przy­szli znowu i strza­skali lek­to­rium, odłu­pali twa­rze świę­tych, skra­dli srebrne naczy­nia. Innym razem ostrzyli groty strzał o brzeg chrzciel­nicy. Trzy­sta lat póź­niej strze­lali z pisto­le­tów w kapi­tu­la­rzu. Ten drugi głos naj­wy­raź­niej nie poj­mo­wał, iż choć sama kate­dra może stać tysiąc­le­cia, ludzie tak długo nie żyją.

– Czer­pią roz­kosz ze znisz­cze­nia! – wołał głos. – I sami zasłu­gują jedy­nie na sro­motny upa­dek!

Zda­wało się, iż podob­nie jak pierw­szy głos ten rów­nież zamiesz­ki­wał kate­drę od wielu wie­ków i naj­pew­niej wysłu­chał wielu kazań oraz modlitw. Mimo to jed­nak cnoty głę­boko chrze­ści­jań­skie – miło­sier­dzie, miłość, łagod­ność serca – były mu nie­znane. Tym­cza­sem pierw­szy głos nie prze­sta­wał lamen­to­wać nad śmier­cią dziew­czyny w wieńcu z blusz­czu na skro­niach i oba te chro­pawe głosy zde­rzały się ze sobą w spo­sób sza­le­nie przy­kry dla ucha.

Pan Thorpe, dżen­tel­men odważny i śmiały, zaj­rzał samot­nie do pre­zbi­te­rium, aby zoba­czyć, kto prze­ma­wia.

– To posąg – oznaj­mił.

Dżen­tel­meni z towa­rzy­stwa ponow­nie pod­nie­śli wzrok wysoko nad głowy, skąd dobie­gał pierw­szy upiorny głos. I tym razem już nie­mal nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, iż prze­ma­wia nie­wielka kamienna figura, gdy bowiem wbi­jali spoj­rze­nia w górę, widzieli jak roz­pacz­li­wie wyma­chuje gru­bymi kamien­nymi rękami.

Wtedy wszyst­kie pozo­stałe posągi i sta­tuy w kate­drze zaczęły prze­ma­wiać kamien­nymi gło­sami i opo­wia­dać o wszyst­kim, co widziały w swym kamien­nym życiu. Jak pan Segun­dus opo­wia­dał póź­niej pani Ple­asance, powstał zgiełk nie do opi­sa­nia, w kate­drze znaj­do­wały się bowiem nie­zli­czone rzeźby ludz­kich postaci oraz dziw­nych zwie­rząt, które łopo­tały skrzy­dłami.

Wiele z nich narze­kało na swych kamien­nych sąsia­dów, co może nie było aż takie dziwne, gdyż musiały dzie­lić wza­jem miej­sce w kate­drze już od wielu wie­ków. Wśród posą­gów stało pięt­na­stu kamien­nych kró­lów, każdy na kamien­nym postu­men­cie usta­wio­nym wzdłuż wyso­kiej zdob­nej ściany. Na gło­wie mieli drobne loczki, jakby zakrę­cili papi­loty i ich nie roz­cze­sali – zawsze gdy pani Honey­foot na nich patrzyła, powta­rzała, iż ma ochotę porząd­nie prze­cze­sać szczotką głowę każ­dego monar­chy. Gdy tylko posągi zyskały zdol­ność mowy, z miej­sca zaczęły się kłó­cić i besz­tać jeden drugi – wszyst­kie były bowiem jed­na­ko­wej wyso­ko­ści, a kró­lo­wie, nawet kamienni, naj­bar­dziej nie mogą znieść zrów­na­nia z innymi. Poza kró­lami w kate­drze znaj­do­wała się rów­nież grupa dziw­nych figur, które trzy­mały się pod ręce i spo­glą­dały kamien­nym wzro­kiem ze szczytu sta­rej kolumny. Kiedy tylko objęła je moc zaklę­cia, każda sta­tua usi­ło­wała ode­pchnąć od sie­bie pozo­stałe, jakby po tylu wie­kach w bez­ru­chu bolały ją kamienne ramiona i jakby każda zaczy­nała czuć ogromne znu­że­nie tak dłu­gim złą­cze­niem z resztą.

Jeden z posą­gów prze­mó­wił chyba po wło­sku. Nikt nie wie­dział dla­czego, choć pan Segun­dus odkrył póź­niej, iż była to kopia rzeźby dłuta Michała Anioła. Z jej słów wyni­kało, iż opi­suje teraz zupeł­nie inny kościół, gdzie inten­syw­nie czarne cie­nie kon­tra­stują ostro z jaskra­wym świa­tłem słońca. Innymi słowy posąg przed­sta­wiał to, co jego ory­gi­nał widział w Rzy­mie.

Pana Segun­dusa cie­szyło, iż mago­wie, choć mocno wystra­szeni, nie pró­bo­wali ucie­kać. Nie­któ­rzy byli tak zdu­mieni, że wkrótce cał­kiem zapo­mnieli o stra­chu i bie­gali po kate­drze, pró­bu­jąc odkry­wać nowe cuda, czy­niąc obser­wa­cje i zapi­su­jąc je ołów­kiem w note­si­kach, zupeł­nie jakby zapo­mnieli o pod­stęp­nym doku­men­cie, który od tego dnia zabra­niał im stu­dio­wa­nia magii. Mago­wie (już za chwilę nie­stety byli mago­wie) długo cho­dzili to tu, to tam po kate­dral­nych nawach i oglą­dali cuda. Na ich uszy zaś nie­ustan­nie przy­pusz­czała atak ohydna kako­fo­nia tysiąca kamien­nych gło­sów prze­ma­wia­ją­cych naraz.

Kapi­tu­larz miał kamienne skle­pie­nia z wie­loma rzeź­bio­nymi gło­wami w dziw­nych cza­pach, które teraz raj­co­wały jedna przez drugą. Były tam też setki prze­pięk­nie rzeź­bio­nych angiel­skich drzew i krze­wów: głogu, dębu, tar­niny, bylicy, wiśni i prze­stępu. Pan Segun­dus dostrzegł dwa kamienne smoki nie więk­sze niż jego ręka do łok­cia, które goniły się wza­jem, wśli­zgu­jąc mię­dzy kamienne gałę­zie głogu, mię­dzy kamienne liście, kamienne korze­nie i kamienne młode pędy. Wyda­wało się, iż smoki bie­gają swo­bod­nie niczym zwy­kłe żywe stwo­rze­nia, ale gdy setki kamien­nych mię­śni naprę­żało się pod kamienną skórą, która tarła o kamienne żebra napie­ra­jące na kamienne serce, a szpony z kamie­nia stu­kały przy tym o kamienne gałę­zie, powsta­wał odgłos nie do znie­sie­nia i pan Segun­dus zasta­na­wiał się, jak smoki to wytrzy­mują. Zauwa­żył, iż wokół bie­gających gadów uno­szą się drobne kłęby ziar­ni­stego pyłu, jakby spod struga kamie­niarza. Był prze­ko­nany, że gdyby zaklę­cie pozwo­liło stwo­rze­niom bie­gać dosta­tecz­nie długo, star­łyby się tak, iż zostałby z nich jedy­nie bez­kształtny kawa­łek wapie­nia.

Kamienne liście i zioła drżały i zgi­nały się niby w podmu­chach wia­tru, a nie­które z nich, naśla­du­jąc swe żywe odpo­wied­niki, usi­ło­wały rosnąć. Póź­niej, gdy moc zaklę­cia ustała, gałązki kamien­nego blusz­czu i dzi­kiej róży odkryto ople­cione wokół krze­seł, pul­pi­tów i modli­tew­ni­ków, gdzie ni­gdy wcze­śniej kamien­nego blusz­czu ani róży nie było.

Nie tylko jed­nak mago­wie z towa­rzy­stwa widzieli tego dnia cuda. Nie wia­domo, czy taki był zamiar pana Nor­rella, ale jego magia roz­lała się poza mury kate­dry, do mia­sta. Trzy posągi sto­jące na zewnątrz wzdłuż zachod­niej ściany kate­dry zabrano wcze­śniej do kon­ser­wa­cji w warsz­ta­cie pana Tay­lora. Wiele stu­leci angiel­skiego desz­czu zmyło i spłu­kało ich obli­cza i trudno było dzi­siaj roz­po­znać sławne postaci, jakie miały przed­sta­wiać. O pół do jede­na­stej jeden z kamie­nia­rzy pana Tay­lora wła­śnie przy­sta­wiał dłuto do twa­rzy jed­nego z posą­gów z zamia­rem wyku­cia w nim podo­bi­zny prze­ślicz­nej świę­tej, kiedy nagle sta­tua gło­śno krzyk­nęła i unio­sła ręce, aby ode­pchnąć dłuto, na co prze­ra­żony kamie­niarz zemdlał ze stra­chu. Posągi odsta­wiono pod mur kate­dry nie­tknięte, z twa­rzami pła­skimi jak chleb i bez­kształt­nymi jak masło.

Wtedy nagle w dźwięku roz­brzmie­wa­ją­cym w kate­drze zaszła zmiana i jeden po dru­gim głosy mil­kły, aż w końcu mago­wie usły­szeli dzwony kościoła Świę­tego Michała wybi­ja­jące połowę kolej­nej godziny. Pierw­szy głos (nie­wiel­kiej figury wysoko w ciem­no­ściach nad gło­wami) prze­ma­wiał jesz­cze jakiś czas, gdy pozo­stałe już uci­chły. Opo­wia­dał nie­ustan­nie histo­rię zata­jo­nej zbrodni („Nie jest za późno! Nie jest za późno!”), ale i on w końcu zamilkł.

Pod­czas gdy mago­wie prze­by­wali w kate­drze, świat się zmie­nił. Do Anglii powró­ciła magia, czy sobie tego życzyli, czy nie. Zaszły też inne, bar­dziej pro­za­iczne zmiany: niebo zasnuły cięż­kie śnie­gowe chmury. Miały jed­nak barwę nie szarą, a dziw­nie nie­bie­ską, mor­ską. Za sprawą tych oso­bli­wych kolo­rów zmierzch wyglą­dał niczym ilu­mi­na­cja pod­mor­skich baśnio­wych kró­lestw.

Pana Segun­dusa nie­zwy­kle wyczer­pała ta przy­goda, choć nie był prze­ra­żony jak inni dżen­tel­meni. Tak wspa­niały pokaz magii prze­szedł jego naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia, a mimo to teraz, gdy już było po wszyst­kim, czuł wzbu­rze­nie i chciał po pro­stu wró­cić do domu i zostać sam. W tym wła­śnie roz­trzę­sio­nym sta­nie został jed­nak zatrzy­many przez zarządcę pana Nor­rella.

– Rozu­miem, sir – zwró­cił się do niego Chil­der­mass – iż towa­rzy­stwo ule­gnie teraz roz­wią­za­niu. Bar­dzo mi przy­kro, ale tak się stać musi.

Pan Segun­dus, być może z powodu przy­gnę­bie­nia, podej­rze­wał, że pomimo pozor­nej uprzej­mo­ści Chil­der­mass w głębi duszy śmieje się z magów Yorku. Chil­der­mass nale­żał do kło­po­tli­wej klasy ludzi nisko uro­dzo­nych, któ­rzy przez całe życie zmu­szeni są słu­żyć lep­szym od sie­bie, choć ich bystre umy­sły i wro­dzone zdol­no­ści spra­wiają, iż pra­gną uzna­nia i nagród dla nich nie­osią­gal­nych. Cza­sem za sprawą rzad­kiego splotu wyda­rzeń ludzie tacy wybi­jają się ponad pospo­li­tość, ale naj­czę­ściej gorzk­nieją, roz­my­śla­jąc nad tym, co by było gdyby. W służ­bie u innych pra­cują wtedy nie­chęt­nie i wyko­nują swe zada­nia nie lepiej – ani nie gorzej – niż ich mniej zdolni współ­bra­cia. Przez rosnącą zuchwa­łość tracą posady i źle koń­czą.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam – powie­dział Chil­der­mass – ale chciał­bym pana o coś zapy­tać. Mam nadzieję, iż nie uzna pan tego za imper­ty­nen­cję, ale czy zaj­rzał pan kie­dy­kol­wiek do lon­dyń­skiej gazety?

Pan Segun­dus odparł, że ow­szem.

– Ach tak? Sza­le­nie inte­re­su­jące. Sam bar­dzo lubię gazety. Nie mam jed­nak zbyt­nio czasu na czy­ta­nie, chyba że ksią­żek, któ­rych lek­turę zleca mi pan Nor­rell. A o czym to można dzi­siaj prze­czy­tać w lon­dyń­skich gaze­tach? Pan wyba­czy, iż pytam, sir, ale pan Nor­rell, który ni­gdy do gazet nie zagląda, zadał mi wczo­raj to pyta­nie, a ja nie mia­łem dosta­tecz­nej wie­dzy w tej mate­rii.

– Cóż – odparł pan Segun­dus z lekką kon­ster­na­cją – można tam zna­leźć arty­kuły na różne tematy. A co chciałby pan wie­dzieć? Można prze­czy­tać o dzia­ła­niach wojen­nych mary­narki jego wyso­ko­ści prze­ciw Fran­cu­zom, prze­mowy człon­ków rządu, donie­sie­nia o skan­da­lach i roz­wo­dach. Czy o to panu idzie?

– O, tak! – odparł Chil­der­mass. – Obja­śnia to pan zna­ko­mi­cie. Zasta­na­wiam się – cią­gnął w zamy­śle­niu – czy wia­do­mo­ści z pro­win­cji kie­dy­kol­wiek tra­fiają do lon­dyń­skiej prasy? Czy dla przy­kładu dzi­siej­sze nie­co­dzienne wyda­rze­nia zasłu­gują na wzmiankę?

– Nie wiem – przy­znał pan Segun­dus. – Wydaje mi się, iż to moż­liwe, ale z dru­giej strony, wie pan, York­shire leży bar­dzo daleko od Lon­dynu… Może do redak­to­rów w sto­licy ni­gdy nie dotrą wie­ści o dzi­siej­szym poka­zie.

– Ach – wes­tchnął pan Chil­der­mass i zamilkł.