Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anglia, początek XIX wieku. Tajemniczy pan Norrell jest jednym z nielicznych, którzy zajmują się jeszcze czarami. Ale to właśnie dzięki niemu i jego młodemu przyjacielowi - Jonathanowi Strange'owi, Anglia stanie się na powrót krainą tajemnej sztuki. Dwaj bohaterowie posiądą niezwykłą władzę, a sam rząd poprosi ich o pomoc w walce z Napoleonem. Lecz magia ma swoją cenę... „Bez wątpienia najwspanialsza angielska powieść fantastyczna, jaką napisano na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat – zabawna, wzruszająca, przerażająca, niesamowita, praktyczna i magiczna podróż poprzez światło i cień. Zachwycająca lektura, zarówno przez wzgląd na elegancję i precyzję w operowaniu słowami, którymi pani Clarke posługuje się równie roztropnie i niebezpiecznie jak niegdyś Wellington swoim wojskiem, jak i ze względu na rozmach opowieści, krętej i poplątanej jak uliczki starego Londynu albo mroczne angielskie lasy. Kiedy po ośmiuset stronach odkładałem Jonathana Strange’a i pana Norrella, żałowałem tylko jednego: że książka nie jest dwa razy grubsza… Od początku do końca, przyjemność doskonała”. Neil Gaiman, autor "Amerykańskich bogów"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1339
Tom I
Pan Norrell
Prawie nie mówił o magii, a kiedy już coś powiedział, brzmiało to jak lekcja historii i nikt nie mógł tego słuchać.
1
Biblioteka w Hurtfew
Jesień 1806–styczeń 1807
Pewien czas temu istniało w Yorku towarzystwo magów. Spotykali się w trzecią środę każdego miesiąca i czytali sobie wzajem długie, nudne wydane drukiem prace na temat historii angielskiej magii.
Byli to magowie dżentelmeni, co oznacza, iż żaden z nich magią nigdy nie wyrządził drugiemu krzywdy – ale też ani odrobinę żadnemu nie pomógł. Prawdę mówiąc, żaden z tych magów nigdy nie rzucił nawet najmniejszego czaru, nie wprawił zaklęciem w drżenie ani jednego listka, nie poruszył nawet pyłku kurzu, nie trącił nikomu ani jednego włosa na głowie. Z wyjątkiem tego drobnego zastrzeżenia magowie z towarzystwa cieszyli się reputacją najmędrszych, najbieglejszych w magii dżentelmenów w hrabstwie Yorkshire.
Pewien wielki mag powiedział kiedyś o swej profesji, iż ci, którzy ją praktykują, „muszą się nieźle natrudzić, aby wbić sobie do głowy choćby odrobinę wiedzy, za to kłótnie i swary zawsze przychodzą im bez najmniejszego kłopotu”1, zaś magowie z Yorku przez wiele lat dowodzili prawdziwości tych słów.
Jesienią 1806 roku do ich towarzystwa wstąpił pewien dżentelmen nazwiskiem John Segundus. Podczas pierwszego spotkania z jego udziałem pan Segundus powstał i przemówił do zebranych. Zaczął od skomplementowania pozostałych dżentelmenów za nieprzeciętną historię towarzystwa. Wymienił wielu sławnych magów i historyków, którzy w swym czasie należeli do zgromadzenia z Yorku. Nadmienił, iż istnienie towarzystwa było dla niego niemałą zachętą do zamieszkania w tym mieście. Magowie z północy Anglii, jak przypomniał zebranym, zawsze cieszyli się większym szacunkiem niż ich szanowni koledzy z południa. Pan Segundus zdradził też, że studiuje magię od wielu lat i zna historie wszystkich wielkich magów z dawnych wieków. Czyta nowe publikacje w tej materii, a nawet sam wydał drukiem to i owo, ostatnio jednak zaczął się zastanawiać, dlaczego wielkie magiczne dokonania, o których czytywał, pozostają martwe na kartach książek i nie widuje się ich już dziś na ulicach ani nie wspomina o nich w gazetach. Pan Segundus chciałby wiedzieć, czemu współcześni magowie nie umieją sami uprawiać magii, o której piszą. W skrócie, pragnąłby się dowiedzieć, dlaczego w Anglii magii się już nie praktykuje.
Było to najzwyklejsze pytanie na świecie. Pytanie, jakie prędzej czy później każde dziecko w królestwie Anglii zadaje guwernantce, nauczycielowi czy rodzicom. Uczonym członkom towarzystwa nie podobało się jednak, iż pytanie takie padło, a to z tej prostej przyczyny, że sami również nie znali na nie odpowiedzi.
Prezes towarzystwa (doktor Foxcastle) zwrócił się do Johna Segundusa i objaśnił, iż to pytanie niewłaściwe.
– Zakłada bowiem, że na magach spoczywa niejako obowiązek uprawiania magii, a to czysty absurd. Nie sugeruje pan, jak mniemam, iż zadaniem botaników jest wymyślanie nowych kwiatów? Albo że astronomowie mają się trudzić zmianą pozycji gwiazd na niebie? Magowie, szanowny panie, studiują magię, jaką uprawiano przed laty. Niby czemu oczekiwać od nich więcej?
Starszy dżentelmen o bladobłękitnych oczach, w stroju podobnie bladej barwy (nazwiskiem Hart albo Hunt – pan Segundus nie dosłyszał) powiedział równie bladym głosem, iż nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktokolwiek tego oczekuje. Dżentelmenowi bowiem nie przystoi uprawiać magii. Magią trudnią się uliczni guślarze, aby skubać dzieci z miedziaków. Magia (w sensie praktycznym) jest już sztuką upadłą. Uprawianą w półświatku. Najlepszą przyjaciółką zarośniętych łachudrów, cyganów, włamywaczy. Bywalców podejrzanych spelunek za brudnymi żółtymi zasłonkami. O, nie! Dżentelmen nigdy się magią nie para. Dżentelmen może studiować historię magii (nie ma nic szlachetniejszego), ale sam jej w żadnym razie nie uprawia. Starszy pan posłał panu Segundusowi słabe spojrzenie zatroskanego ojca i wyraził nadzieję, iż pan Segundus nie próbuje rzucać zaklęć.
Pan Segundus poczerwieniał.
Po raz kolejny okazała się jednak prawdziwa słynna maksyma magów: jeśli dwóch magów – w tym wypadku doktor Foxcastle i pan Hunt czy też Hart – w czymś się zgadza, zawsze dwóch innych jest dokładnie przeciwnego zdania. Kilku z obecnych tam dżentelmenów przyznało, iż są całkowicie zgodni z panem Segundusem i że w całej nauce o magii nie ma ważniejszego zagadnienia. Jednym z głównych popleczników pana Segundusa był dżentelmen nazwiskiem Honeyfoot, miły, przyjazny jegomość w wieku lat pięćdziesięciu pięciu, o rumianej twarzy i siwych włosach. W miarę jak zebrani coraz bardziej się zacietrzewiali, a doktor Foxcastle kierował ku panu Segundusowi coraz bardziej sarkastyczne komentarze, pan Honeyfoot zwracał się do tego drugiego wielokrotnie, dodając mu szeptem otuchy takimi słowy jak: „Niech pan nie zwraca na nich uwagi, proszę trwać przy swym zdaniu” oraz „Trafił pan w sedno! Doprawdy! To właśnie niezadanie odpowiedniego pytania powstrzymywało wcześniej nasz rozwój. Teraz, z panem w naszym gronie, dokonamy rzeczy wielkich”.
Słowa te John Segundus przyjmował z wdzięcznością, choć był wyraźnie wstrząśnięty.
– Obawiam się, iż nie zaskarbiłem sobie ich sympatii – wyszeptał do pana Honeyfoota. – Nie miałem takiego zamiaru. Żywiłem nadzieję, iż panowie się ze mną zgodzą.
Z początku pan Segundus był skłonny zachowywać spokój, w końcu jednak oburzyła go pewna szczególnie zjadliwa tyrada doktora Foxcastle’a.
– Nasz nowy szanowny kolega – powiedział doktor Foxcastle, mrożąc pana Segundusa lodowatym spojrzeniem – wydaje się przekonany, iż powinniśmy podzielić nieszczęsny los towarzystwa magów z Manchesteru!
Pan Segundus nachylił się do pana Honeyfoota i przyznał:
– Nie spodziewałem się, iż magowie z Yorkshire będą tacy zawzięci. Jeśli magia nie może liczyć na przyjaciół w hrabstwie Yorku, to gdzie można ich znaleźć?
Życzliwość pana Honeyfoota wobec pana Segundusa nie skończyła się na zebraniu. Zaprosił go do swego domu przy High Petergate na dobrą kolację w towarzystwie pani Honeyfoot i swych trzech uroczych córek, a pan Segundus, niezbyt zamożny kawaler, chętnie zaproszenie przyjął. Po kolacji pani Honeyfoot zagrała na fortepianie, zaś panna Jane zaśpiewała po włosku. Nazajutrz pani Honeyfoot wyraziła przed mężem obawę, iż choć John Segundus posiada wszelkie cechy dżentelmena, nie przyniesie mu to korzyści, nie są bowiem dziś w modzie ludzie skromni, cisi i dobrego serca.
Zażyłość między oboma panami rosła z dnia na dzień. Pan Segundus już wkrótce spędzał dwa, trzy wieczory w tygodniu w domu przy High Petergate. Pewnego razu zastał tam całkiem sporą grupę młodzieży, co naturalnie zakończyło się tańcami. Lecz nawet w podobnie uroczych okolicznościach pan Honeyfoot i pan Segundus często wymykali się razem, aby dyskutować o tym, co ich obu naprawdę interesowało – mianowicie dlaczego w Anglii nie uprawia się już czarów. Rozmowy (często do drugiej czy trzeciej nad ranem) nie przynosiły jednak żadnej odpowiedzi. I może nie było to wcale takie dziwne, wszyscy magowie, antykwariusze i uczeni stawiali bowiem to pytanie od ponad dwustu lat.
Pan Honeyfoot był wysokim, wesołym, niezmiennie uśmiechniętym dżentelmenem z wielką energią do działania. Lubił mieć jakieś zajęcie albo coś planować, rzadko jednak zastanawiał się nad celem swoich poczynań. Pochylając się nad obecnym zadaniem, poczuł w sobie ducha wielkich średniowiecznych magów2, którzy stając przed jakimś niemożliwym do rozwiązania problemem, wybierali się w podróż na rok i jeden dzień w towarzystwie kilku sług – istot magicznych, które były im przewodnikami w drodze. Na koniec zaś wracali, nadal nie znalazłszy odpowiedzi. Pan Honeyfoot zdradził panu Segundusowi, iż jego zdaniem wprost wspaniale byłoby podążyć śladem owych wielkich mężów, z których część w wiekach średnich zaszyła się w najodleglejszych zakątkach Anglii, Szkocji i Irlandii (gdzie magia jest najsilniejsza), inni natomiast rozjechali się po świecie i nikt nie ma pewności, dokąd się udali ani czym się później zajmowali. Pan Honeyfoot bynajmniej nie sugerował aż tak dalekiej wyprawy – wręcz nie chciał się zbytnio oddalać od domu, ponieważ nastała zima i drogi były w opłakanym stanie. Upierał się niemniej, iż powinni dokądś się udać i u kogoś zasięgnąć rady. Przyznał panu Segundusowi, że wedle niego obaj stracili świeżość spojrzenia, stąd też opinia uczonego z zewnątrz przyniosłaby nieocenione korzyści. Nie nasuwał się jednak żaden cel podróży. Pan Honeyfoot wpadał już w rozpacz – ale wtedy przypomniał sobie o pewnym magu.
Kilka lat wcześniej do towarzystwa dotarła wieść, jakoby w Yorkshire żył pewien nieznany innym mag. Mieszkał w odległej części hrabstwa, gdzie (podobno) całe dnie i noce studiował magiczne księgi w swej wspaniałej bibliotece pełnej białych kruków. Doktor Foxcastle zdołał ustalić, jak ów mag się nazywa i gdzie go można odnaleźć. Napisał uprzejmy list zapraszający go w poczet członków towarzystwa magów z Yorku. Mag odpisał, dziękując za ów wielki zaszczyt, wyrażał jednak ubolewanie: żadną miarą nie może – York i Hurtfew Abbey dzieli zbyt wielka odległość, drogi są nie najlepsze, nagląca praca wymaga jego stałej obecności i tak dalej, i tak dalej.
Magowie z Yorku przeczytali jego odpowiedź i gremialnie wyrazili wątpliwość, czy ktokolwiek kreślący tak drobne litery może być w ogóle przyzwoitym magiem. Następnie – nieco żałując, iż nie będzie im dane obejrzeć wspaniałej biblioteki pełnej białych kruków – całkiem przestali zaprzątać sobie nieznajomym magiem głowę. Jak jednak zauważył pan Honeyfoot w rozmowie z panem Segundusem, pytanie „Dlaczego w Anglii nie uprawia się magii?” miało tak wielką wagę, iż nie można było lekceważyć żadnego tropu. Kto wie, może ten mag miałby coś ciekawego do powiedzenia? Pan Honeyfoot napisał zatem list powiadamiający, iż on sam wraz z panem Segundusem będą mieli zaszczyt złożyć magowi wizytę w trzeci wtorek po świętach Bożego Narodzenia o pół do trzeciej po południu. Rychło nadeszła odpowiedź. Pan Honeyfoot, jak zwykle dobroduszny i uczynny, natychmiast posłał po pana Segundusa i pokazał mu list. Drobnym charakterem pisma mag powiadamiał, iż cieszy się na spotkanie. To wystarczyło. Pan Honeyfoot był wielce zadowolony i natychmiast udał się do Watersa, woźnicy, by zapowiedzieć, kiedy będzie potrzebny.
Pan Segundus został sam w pokoju z listem w dłoni. Przeczytał: „Przyznam, iż jestem nieco zdumiony tym niespodzianym zaszczytem. Trudno uwierzyć, iż magowie z Yorku, którzy tak znakomicie czują się w swym towarzystwie i dzielą się wzajem mądrością we własnym gronie, czują potrzebę wysłuchania zdania uczonego zamkniętego w swej samotni jak ja…”.
W liście dało się wyczuć subtelną nutę sarkazmu. Jego autor każdym słowem podkpiwał z pana Honeyfoota. Pan Segundus był rad, iż pan Honeyfoot nie odczytał ukrytej ironii i w tak dobrym nastroju pośpieszył rozmówić się z Watersem. W istocie list był do tego stopnia nieprzyjemny, iż pan Segundus stracił wszelką ochotę na wyprawę do nieznajomego maga. Cóż, jednak muszę jechać, pomyślał, ponieważ tego życzy sobie pan Honeyfoot, a poza tym co wielkiego może się stać? Porozmawiamy, spotka nas rozczarowanie i tyle.
W przeddzień wizyty u maga pogoda była paskudna. Na gołych brunatnych polach deszcz utworzył długie bajora o poszarpanych brzegach. Mokre dachy przypominały lustra z zimnego szlifowanego kamienia. A kolaska pana Honeyfoota jechała przez świat, w którym stalowego, złowróżbnego nieba było znacznie więcej niż zwykle, zaś bezpiecznego gruntu pod nogami znacznie mniej.
Od pamiętnego pierwszego wieczoru pan Segundus zamierzał zapytać pana Honeyfoota o Uczone Towarzystwo Magów z Manchesteru, o którym wspomniał doktor Foxcastle. Zagadnął go więc teraz.
– Towarzystwo manchesterskie założono całkiem niedawno – objaśnił pan Honeyfoot. – Należeli do niego niezamożni duchowni, a także szanowani byli kupcy, aptekarze, prawnicy, jak również emerytowani fabrykanci, którzy liznęli trochę łaciny i innych mądrości. Wszystkich ich można by określić wspólnym mianem „półdżentelmenów”. O ile mnie pamięć nie myli, doktor Foxcastle ucieszył się, kiedy ich towarzystwo rozwiązano. Uważał, iż osoby tego pokroju nie mają prawa parać się magią. Było pośród nich jednak parę tęgich głów. Podobnie jak pan postawili sobie za cel przywrócenie światu magii praktycznej. Sami byli ludźmi o praktycznym nastawieniu do życia i chcieli zastosować do magii zasady logiki oraz nauki, tak jak każdy z nich czynił to wcześniej w swym dawnym fachu. Nazywali to „cudotwórstwem racjonalnym”. Kiedy jednak nie podziałało, rozczarowali się, zniechęcili. Cóż, nie można ich winić. Pozwolili jednak, aby rozczarowanie zawiodło ich na manowce. Zaczęli sądzić, iż magia w ogóle nie istnieje i nie istniała nigdy. Twierdzili, że magowie Złotego Wieku byli oszustami albo sami zostali oszukani. I że Kruczego Króla wymyślili Anglicy z północy w obronie przed tyranią południa. Takie myślenie było bliskie ich sercu, ponieważ sami pochodzili z północnej Anglii. O, argumenty mieli bardzo sprytne, nie pamiętam już jakim sposobem tłumaczyli istnienie magicznych istot. Jak już mówiłem, ich towarzystwo się rozwiązało, a jeden z nich, chyba nazwiskiem Aubrey, zamierzał całą tę historię spisać i wydać drukiem. Kiedy się za to zabrał, opadła go jednak nieprzemijająca melancholia, i nie miał sił zasiąść do pisania.
– Biedaczysko – westchnął pan Segundus. – Może to kwestia czasów? Nasz wiek nie sprzyja magii ani nauce, prawda? Prosperują rzemieślnicy, marynarze, politycy, ale nie ludzie magii. Nasz czas przeminął. – Zamyślił się na chwilę. – Trzy lata temu – odezwał się znowu – poznałem w Londynie pewnego ulicznego maga, wędrownego sztukmistrza, człowieka jak ci zza żółtych zasłonek. Miał na ciele dziwne przebarwienia. Nakłonił mnie, abym rozstał się ze sporą sumą pieniędzy, a w zamian przyrzekł zdradzić mi wielki sekret. Kiedy mu zapłaciłem, oznajmił, iż pewnego dnia dwóch magów przywróci Anglii magię. Naturalnie w żadnej mierze nie wierzę w przepowiednie, jednakże to właśnie refleksja nad tymi słowami pchnęła mnie do odkrycia prawdy o naszym upadłym stanie. Czy to nie dziwne?
– Ma pan całkowitą rację, przepowiednie to wierutne bzdury – odparł pan Honeyfoot ze śmiechem. A potem, jakby przyszło mu to raptem do głowy, zauważył: – My jesteśmy dwoma magami. Honeyfoot i Segundus. – Wypowiedział oba nazwiska z namaszczeniem, jakby sprawdzał, jak będą prezentować się obok siebie w gazetach i podręcznikach historii. – Honeyfoot i Segundus. Brzmi doskonale.
Pan Segundus pokręcił głową.
– Tamten jegomość wiedział, czym się param, i należałoby się spodziewać, iż będzie mnie przekonywał, że to ja jestem jednym z tej dwójki. Ale on całkiem wyraźnie zaznaczył, iż to nie o mnie. Z początku wydawało się jednak, że nie był pewien. Coś we mnie dostrzegł… Kazał mi napisać moje nazwisko i przyglądał mu się dobrą chwilę.
– Najpewniej się zorientował, iż więcej pieniędzy od pana nie wyciągnie – stwierdził pan Honeyfoot.
Hurtfew Abbey leżało jakieś czternaście mil na północny zachód od Yorku. Dumnie brzmiąca nazwa nie odzwierciedlała jednak stanu obecnego. Opactwa nie było tam od dawna3. Obecną rezydencję wybudowano za panowania królowej Anny4. Była okazałą, staroświecką, solidną budowlą. Stała otoczona pięknym parkiem pełnym upiorów mokrych drzew (dzień bowiem był dość mglisty). Przez park płynęła rzeczka (zwana Hurt), nad którą przerzucony był klasycystyczny mostek.
Mag, do którego przyjechali (nazwiskiem Norrell), czekał na gości w holu. Był drobnej budowy, niski jak króciutkie kreślone przez niego litery, a jego głos, gdy powitał ich w Hurtfew, brzmiał cicho, jakby jego właściciel nie przywykł do głośnego wypowiadania myśli. Pan Honeyfoot, który był nieco przygłuchy, nie dosłyszał.
– Starzeję się, sir, powszechna dolegliwość. Mam nadzieję, iż nie straci pan do mnie cierpliwości.
Pan Norrell zaprowadził gości do okazałego salonu, w którym nie paliły się żadne świece. Wprawdzie w kominku płonął raźno ogień, a przez dwa wielkie okna wpadało dużo światła, ale było to światło ponure, dalekie od wesela. Pan Segundus nieustannie miał wrażenie, iż w pokoju płoną polana w jeszcze jednym kominku lub palą się świece, dlatego stale obracał się na krześle i rozglądał, próbując odnaleźć owo źródło światła. Jego wzrok na żadne jednak nie natrafiał – jedynie na lustro i stary zegar.
Pan Norrell wyznał, iż czytał dokładny opis istot magicznych oraz ich zadań w służbie Martina Pale’a, księgę pióra pana Segundusa5.
– Godne uznania dzieło, sir, nie wspomniał pan jednakże o mistrzu Fallowthoughcie. Naturalnie był ledwie pomniejszą istotą magiczną, a jego użyteczność dla wielkiego doktora Pale’a stała pod znakiem zapytania6. Niemniej pana drobny opis jest niepełny bez jego postaci.
Nastąpiła chwila ciszy.
– Magiczna istota zwana Fallowthought, sir? – zapytał pan Segundus. – Osobiście… To znaczy… Przyznam, iż nigdy o kimś takim nie słyszałem, w tym świecie ani w żadnym innym.
Pan Norrell po raz pierwszy się uśmiechnął, choć uśmiechem jakby wsobnym, skierowanym do wewnątrz.
– Oczywiście – powiedział. – Stale zapominam. O tym wszystkim traktuje dzieło Holgartha i Pickle’a, historia ich własnych kontaktów z mistrzem Fallowthoughtem, a trudno, aby pan ją czytał. Moje powinszowania zresztą, para z nich była paskudna, bardziej przestępcy niż istoty magiczne, im mniej kto o nich słyszał, tym lepiej.
– Ach, sir! – wykrzyknął pan Honeyfoot, podejrzewając, iż pan Norrell odnosi się do jednej z ksiąg w swym posiadaniu. – Słyszeliśmy cuda o pańskiej bibliotece. Wszyscy magowie z Yorkshire zzielenieli z zazdrości, kiedy usłyszeli o tak wielkiej liczbie tomów na pańskich półkach!
– Ach tak? – odparł chłodno pan Norrell. – Zaskakuje mnie pan. Nie miałem pojęcia, iż tyle o mnie wiadomo… Podejrzewam, że za sprawą Thoroughgooda – dodał w zamyśleniu, mając na myśli sprzedawcę książek i osobliwości przy Coffee Yard w Yorku. – Childermass ostrzegał mnie wielokrotnie, iż Thoroughgood to gaduła.
Pan Honeyfoot nie całkiem rozumiał. Gdyby to on miał taką liczbę ksiąg magii, uwielbiałby o nich rozprawiać, przyjmować pochwały oraz wyrazy podziwu dla tej całej zgromadzonej mądrości. Nie mógł uwierzyć, że pan Norrell aż tak się od niego różni. Chcąc zatem zachować się uprzejmie, aby pan Norrell nie czuł skrępowania (był bowiem przekonany, iż gospodarz jest nieśmiały), nalegał:
– Czy wolno mi będzie wyrazić, sir, życzenie obejrzenia pańskiej wspaniałej biblioteki?
Pan Segundus był przekonany, iż Norrell odmówi, ale ten wpatrywał się w nich dłuższą chwilę (wydawało się, że jego małe niebieskie oczy zerkają na nich z jakiegoś tajemnego miejsca we wnętrzu jego ciała), a potem, niemal łaskawie, zgodził się spełnić życzenie pana Honeyfoota. Panu Honeyfootowi wprost trudno było wyrazić wdzięczność i niezwykle był rad, iż zadowolił zarówno pana Norrella, jak i siebie samego.
Pan Norrell poprowadził obu dżentelmenów korytarzem. Całkiem zwykłym, pomyślał pan Segundus. Ściany i podłoga, wyłożone deskami z polerowanego dębu, pachniały pszczelim woskiem. Były też schody, a właściwie trzy czy cztery stopieńki, a potem kolejny korytarz, gdzie powietrze było dziwnie chłodniejsze, zaś na posadzce leżały płyty z porządnego okolicznego kamienia, wszystko całkiem pospolite. (A może drugi korytarz następował przed schodami czy też stopieńkami? I czy w ogóle były tam jakieś schodki?). Pan Segundus należał do tych szczęśliwych osób, które zawsze potrafią stwierdzić, czy patrzą na północ, na południe, na wschód czy na zachód. Talent ten nie był dla niego powodem do szczególnej dumy, przychodził mu naturalnie, jak świadomość, że głowa zawsze spoczywa na ramionach, a jednak w domu pana Norrella dar ten całkowicie go opuścił. Nigdy potem nie potrafił odtworzyć w myślach kolejności korytarzy i pomieszczeń, którymi przechodzili, ani też ocenić, jak długo szli do biblioteki. Nie umiał także określić geograficznego kierunku. Miał wrażenie, jakby pan Norrell odkrył jakiś piąty punkt kompasu – nie wschód, nie południe, nie zachód i nie północ, ale jakiś zupełnie inny kierunek i właśnie tam ich prowadził. Pan Honeyfoot natomiast zupełnie nie zauważał, aby działo się cokolwiek dziwnego.
Biblioteka była może odrobinę mniejsza od salonu, który właśnie opuścili. W kominku majestatycznie płonął ogień, a całe pomieszczenie było przytulne i ciche. Tutaj również światła wypełniającego salę było więcej, niż mogło wpadać przez trzy wysokie okna o dwunastu szybkach, pan Segundus zatem kolejny raz poczuł się nieswojo. Miał nieodparte poczucie, iż w pokoju jest jeszcze jakiś otwór okienny albo inny kominek. Widoczne okna wychodziły na rozległą przestrzeń zalewaną strugami szarego angielskiego deszczu, pan Segundus nic zatem nie umiał za nimi dostrzec ani też zgadnąć, w której części domu się znajdowali.
Nie byli w bibliotece sami. Przy stole siedział pewien człowiek, który wstał, gdy weszli. Pan Norrell lakonicznie przedstawił go jako Childermassa, swego zarządcę.
Panom Honeyfootowi i Segundusowi, również magom, nie trzeba było objaśniać, iż biblioteka Hurtfew Abbey jest dla jej właściciela bezcenna, droższa niż wszelkie inne bogactwa, jakie mógł posiadać. Nie byli też zdziwieni wiadomością, że pan Norrell skonstruował bibliotekę niczym przepiękną szkatułę, która miała skrywać najdroższe jego sercu skarby. Wykonane z angielskiego drewna regały z foliałami ustawione wzdłuż ścian przypominały gotyckie łuki bogate w rzeźbienia. Były tam rzeźbione liście (suche i skręcone, jakby artysta w zamierzeniu przedstawiał jesień), splatające się korzenie i gałęzie, jagody oraz pnącza – wszystko misternie wykonane. Piękno regałów było jednak niczym w porównaniu ze wspaniałością ksiąg.
Pierwszą rzeczą, jakiej dowiaduje się uczeń sztuki magicznej, jest to, iż istnieją księgi o magii i księgi magii. A w drugiej kolejności uczy się, że całkiem przyzwoity egzemplarz z tej pierwszej kategorii dostanie za dwie czy trzy gwinee u dobrego księgarza, te drugie foliały warte są zaś więcej niż rubiny i szmaragdy7. Księgozbiór towarzystwa magów z Yorku uważano za wręcz zdumiewająco zasobny. Pośród wielu tomów w posiadaniu zgromadzenia znajdowało się pięć dzieł napisanych między rokiem 1550 a 1700, które całkiem słusznie można by nazwać księgami magii (choć jedna z nich była w istocie zbiorem ledwie kilku poszarpanych kart). Księgi magii są rzadkie i ani pan Segundus, ani pan Honeyfoot w żadnej prywatnej bibliotece nie widzieli dotąd więcej niż dwóch czy trzech. W Hurtfew natomiast wzdłuż wszystkich ścian od podłogi po sklepienie stały regały z półkami uginającymi się od ksiąg. Wszystkie te foliały, albo prawie wszystkie, były stare. Stare księgi magii. Och, oczywiście wiele z nich miało nowoczesne oprawy, ale z całą pewnością to pan Norrell oddał je introligatorowi do ponownego oprawienia (najwyraźniej gustował w woluminach oprawnych w cielęcą skórę, z tytułami wyciśniętymi zgrabnymi srebrnymi kapitalikami). Wiele tomów jednakże było starych, stareńkich, z kruszącymi się grzbietami i rogami.
Pan Segundus spojrzał na grzbiety ksiąg na najbliższej półce. Pierwszy tom nosił tytuł Jak Ciemności pytania stawiać i odpowiedzi czytać właściwie.
– Mądrości wiele w tej księdze nie ma – zauważył pan Norrell.
Pan Segundus drgnął. Nie wiedział, iż gospodarz stoi tak blisko.
Pan Norrell ciągnął:
– Radziłbym nie tracić na nią czasu.
Pan Segundus spojrzał zatem na kolejny tom, Instrukcye Belasisa.
– Znają panowie Belasisa, jak mniemam? – zapytał pan Norrell.
– Jedynie o nim słyszałem – odparł pan Segundus. – Mówią, iż znał odpowiedzi na wiele pytań, ale dotarło również do mnie, i wszyscy się co do tego zgadzali, że wszelkie egzemplarze Instrukcyj zniszczono dawno temu. A tu proszę! To nadzwyczajne, proszę pana! Zdumiewające!
– Widzę, iż po Belasisie wiele się pan spodziewa – odparł Norrell – i kiedyś absolutnie podzielałem pańskie zdanie. Pamiętam, jak przez wiele miesięcy na studiowanie jego dzieł poświęcałem osiem godzin z każdych dwudziestu czterech. Żadnego innego autora nigdy nie spotkał z mej strony taki komplement. Ostatecznie jednak Belasis okazał się rozczarowujący. Jest nadmiernie mistyczny tam, gdzie powinien być klarowny, a klarowny tam, gdzie powinien być niejasny. Pewnych rzeczy nie należy ujawniać drukiem przed całym światem. Osobiście zatem nie darzę Belasisa zbyt wielkim poważaniem.
– A o tej księdze nigdy nawet nie słyszałem, sir – przyznał pan Segundus. – Wybitności chrześcijańsko-judejskiej magii. Co może pan o niej powiedzieć?
– Ha! – wykrzyknął pan Norrell. – Pochodzi z wieku siedemnastego, nie mam jednak o tym dziele zbyt wysokiego mniemania. Jego autor był kłamcą, pijakiem, cudzołożnikiem i łotrem. Cieszę się, iż zupełnie o nim zapomniano.
Wydawało się, że nie tylko żyjących magów pan Norrell nie poważał. Wyraził też zdanie o każdym magu, który już zszedł z tego świata. Im wszystkim również wedle pana Norrella wiele brakowało.
Tymczasem pan Honeyfoot, ze wzniesionymi dłońmi niczym metodysta chwalący Pana, chodził szybko od regału do regału. Ledwie miał czas przeczytać tytuł jednej książki, kiedy jego oko padało na inny, pod drugą ścianą biblioteki.
– Och, drogi panie! – wykrzyknął! – Tyle ksiąg! Bez wątpienia znajdziemy odpowiedzi na wszelkie nasze pytania!
– Wątpię, sir – stwierdził sucho pan Norrell.
Jego zarządca parsknął urwanym śmiechem – ewidentnie drwiąc z pana Honeyfoota. Mimo to pan Norrell nie zganił go ani spojrzeniem, ani słowem. Pan Segundus zastanawiał się, jakie to interesy pan Norrell powierza takiej osobie. Z jego długimi, potarganymi włosami, lejącymi się niczym strugi deszczu, czarnymi jak grzmot, tutejszy zarządca lepiej czułby się na jakimś wietrznym ugorze lub w ciemnej uliczce, albo może w powieści pani Radcliffe8.
Pan Segundus zdjął z półki Instrukcye Jacquesa Belasisa i, pomimo nieprzychylnej opinii pana Norrella, natychmiast trafił na dwa wyborne ustępy9. Następnie, świadom upływającego czasu, jak również spojrzenia dziwnych, czarnych oczu zarządcy, który świdrował go wzrokiem, otworzył Wybitności chrześcijańsko-judejskiej magii. Była to, wbrew jego oczekiwaniom, nie księga drukowana, a rękopis złożony z niezwykle pośpiesznych zapisków na rewersach przeróżnych karteluszków, w większości starych rachunków z piwiarni. Tutaj pan Segundus przeczytał o wspaniałych przygodach. Siedemnastowieczny mag używał swych skromnych magicznych mocy, aby odpierać ataki potężnych wrogów – żaden człowiek nie powinien był się na to porywać. Zapisał opowieść o barwnym ciągu zwycięstw, jakie odniósł nad okrążającymi go nieprzyjaciółmi. Autor, jak sam napisał, dobrze wiedział, iż nie zostało mu wiele czasu i mógł liczyć w najlepszym wypadku na śmierć.
W bibliotece zapadał zmrok. Rękopis stawał się coraz bardziej niewyraźny, a jego lektura coraz trudniejsza. Wtedy weszli dwaj lokaje i pod okiem zarządcy, który na takiego nie wyglądał, zapalili świece, zaciągnęli kotary w oknach i podsypali węgla do paleniska. Pan Segundus uznał, iż niedługo trzeba będzie przypomnieć panu Honeyfootowi, po co tu przybyli, nie objaśnili bowiem jeszcze panu Norrellowi przyczyny ich odwiedzin.
Kiedy opuszczali bibliotekę, pan Segundus zauważył coś dziwnego. Do ognia przysunięto krzesło, a przy krześle stał niewielki stolik. Leżały na nim deski okładki i skórzana oprawa bardzo starej księgi, a oprócz tego para nożyc i okrutnie wielki, ciężki nóż, jakim ogrodnik zwykle wycina chwasty. Nigdzie jednak nie było śladu stronic tej księgi. Może, pomyślał pan Segundus, gospodarz odesłał je do introligatora, aby dać im nową oprawę. Stara wyglądała jednak dość solidnie, a poza tym czemu pan Norrell zadał sobie trud oddzielenia kart od grzbietu, ryzykując ich zniszczenie? To przecież zadanie dla wprawnego introligatora.
Kiedy ponownie usiedli w salonie, pan Honeyfoot zwrócił się do pana Norrella.
– To, co dzisiaj tu zobaczyłem, sir, utwierdza mnie w przekonaniu, iż jest pan właściwą osobą, aby nam pomóc. Wraz z panem Segundusem jesteśmy zdania, że współcześni magowie kroczą złą ścieżką. Marnują siły na błahostki. Zgodzi się pan, sir?
– O, bez wątpienia – potwierdził pan Norrell.
– Szukamy odpowiedzi na pytanie – ciągnął pan Honeyfoot – dlaczego w naszym wielkim narodzie nie ma już miejsca dla magii, która niegdyś była tu w rozkwicie. Pytamy, sir, dlaczego w Anglii magii się już nie uprawia?
Małe niebieskie oczy pana Norrella zmrużyły się i roziskrzyły, wargi się zacisnęły, jakby ich właściciel chciał stłumić ogromny, trzymany w sekrecie zachwyt. Zupełnie jakby, pomyślał pan Segundus, nasz gospodarz bardzo długo czekał, aż ktoś zada mu to pytanie, i od lat miał już gotową odpowiedź.
Pan Norrell odrzekł:
– Nie mogę panu odpowiedzieć, sir, albowiem nie rozumiem pytania. Jest źle zadane. Magia w Anglii nie zanikła. Sam jestem całkiem przyzwoitym magiem praktykiem.
2
Gospoda Pod Starą Gwiazdą
Styczeń–luty 1807
Gdy kolaska wyjeżdżała już za bramę Hurtfew Abbey, przejęty pan Honeyfoot zwrócił się do pana Segundusa:
– Praktykujący mag w Anglii! I do tego w Yorkshire! Mieliśmy niebywałe szczęście! Och, drogi panie, to panu należy dziękować. To pan był czujny, kiedy my wszyscy trwaliśmy w letargu. Gdyby nie pańska zachęta, być może nigdy byśmy się nie dowiedzieli o istnieniu pana Norrella. Jestem bowiem pewien, iż on sam nigdy nie nawiązałby z nami kontaktu. Zachowuje pewną rezerwę. Nie zdradził nam szczegółów swych osiągnięć w magii praktycznej, nic oprócz zwykłego stwierdzenia, iż z powodzeniem magię uprawia. Śmiem brać to za oznakę skromnego charakteru. Drogi panie, myślę, iż zgodzi się pan, że zadanie stoi przed nami jasne. Musimy, sir, pokonać wrodzoną nieśmiałość Norrella i jego niechęć do oklasków oraz przedstawić go triumfalnie szerszej publiczności!
– Być może – odparł z powątpiewaniem pan Segundus.
– Nie twierdzę, iż będzie to łatwe – zaznaczył pan Honeyfoot. – Jest nieco powściągliwy i nie przepada za towarzystwem. Musi jednak zrozumieć, że taką wiedzą, jaką posiada, należy koniecznie podzielić się z innymi, dla dobra Anglii! Jest dżentelmenem, zna swój obowiązek i uczyni, co trzeba. Jestem tego pewien. Ach, drogi panie! Zasługuje pan na wdzięczność każdego maga w tym kraju.
Pomijając kwestię zasług pana Segundusa, angielscy magicy to szczególnie niewdzięczne towarzystwo i jest to smutna prawda. Owszem, pan Honeyfoot i pan Segundus mogli dokonać najbardziej doniosłego odkrycia w magicznej nauce od trzech wieków – ale cóż z tego? W istocie, gdy dowiedziało się o tym Uczone Towarzystwo Magów z Yorku, prawie nie było członka, który nie nabrałby absolutnego przekonania, iż sam by sobie lepiej poradził z tym zadaniem. A w kolejny wtorek, kiedy zwołano nadzwyczajne zebranie towarzystwa, niemal wszyscy członkowie byli gotowi to wyrazić.
O godzinie siódmej w tenże wtorkowy wieczór górną izbę gospody Pod Starą Gwiazdą w Stonegate wypełnił tłum. Wydawało się, iż wieści przyniesione przez pana Honeyfoota i pana Segundusa sprowadziły na zebranie każdego dżentelmena w mieście, który kiedykolwiek, choćby pobieżnie, zajrzał do ksiąg magii. York nadal ogromnie interesował się czarami. W całej Anglii może tylko Newcastle, miasto Króla, mogło się poszczycić większą liczbą magów.
W izbie panował taki ścisk, iż z początku wielu przybyłych magów musiało stać, choć obsługa co chwila donosiła po schodach krzesła. Doktor Foxcastle dostał krzesło wspaniałe, wysokie, czarne i misternie rzeźbione i ono właśnie (bardziej przypominające tron) oraz czerwone aksamitne kotary za plecami doktora – jak również sposób, w jaki zasiadł i splótł dłonie na wydatnym okrągłym brzuchu – tworzyły razem wokół niego uderzającą aurę władzy.
Służba w gospodzie Pod Starą Gwiazdą rozpaliła ogień, aby goście ogrzali się w mroźny styczniowy wieczór, a najbliżej kominka zasiedli wiekowi magowie – najwyraźniej pamiętający jeszcze lata panowania Jerzego II. Ich pożółkłe twarze pokrywała pajęczyna zmarszczek, siedzieli otuleni szalami w szkocką kratę, towarzystwa zaś dotrzymywali im równie leciwi lokaje z flakonikami lekarstw w kieszeniach. Pan Honeyfoot ich witał:
– Jak się pan miewa, panie Aptree? Dobry wieczór, panie Greyshippe! Mam nadzieję, iż zdrowie dopisuje, panie Tunstall? Jakże się cieszę, że panów tu widzę! Rozumiem, iż przybyli panowie dzielić dzisiaj z nami wielką radość. Lata błądzenia w mroku dobiegają końca. Ach, nikt nie wie, co to były za lata, lepiej od panów Aptree i Greyshippe’a, obaj przeżyli ich bowiem wiele. Teraz jednak ponownie magia zostanie doradczynią Anglii i jej orędowniczką! No a Francuzi, panie Tunstall! Jakżeż oni się poczują, gdy o tym usłyszą? Nie byłbym zdziwiony, gdyby na wieść o tym natychmiast złożyli broń.
Pan Honeyfoot miał jeszcze w zanadrzu wiele podobnych wykrzyknień. Przygotował przemowę, w której zamierzał roztoczyć przed słuchaczami cudowny obraz wszelkich korzyści, jakie Anglia może odnieść dzięki temu odkryciu. Pozwolono mu jednak wypowiedzieć ledwie kilka zdań, wydawało się bowiem, iż każdy dżentelmen w sali rwie się do przedstawienia własnej opinii i bez chwili zwłoki musi ją zakomunikować każdemu z zebranych. Doktor Foxcastle pierwszy przerwał panu Honeyfootowi. Z wielkiego czarnego tronu zwrócił się do niego następującymi słowy:
– Niezmiernie mi przykro, sir, gdy widzę, jak magię, którą wiem, iż niezwykle pan szanuje, okrywa pan niesławą historiami wyssanymi z palca i innymi niedorzecznościami. Szanowny panie – tu zwrócił się do pana Segundusa, dżentelmena, który był dla niego zasadniczą przyczyną tego zamieszania – nie wiem, jakie obyczaje panują w pańskich rodzinnych stronach, ale w Yorkshire nie patrzymy przychylnie na ludzi, którzy chcą zwrócić na siebie uwagę, siejąc zamęt i odbierając innym spokój ducha.
Tylko tyle doktor Foxcastle zdołał powiedzieć, zaraz bowiem jego słowa utonęły w powodzi gromkich, gniewnych zawołań stronników panów Honeyfoota i Segundusa. Następny dżentelmen zastanawiał się głośno, czym pan Segundus i pan Honeyfoot aż tak się emocjonują. To wszak oczywiste, iż Norrell jest niespełna rozumu – nie różni się niczym od byle szaleńca, który z obłędem w oczach krzyczy na ulicy, że jest Kruczym Królem.
Inny dżentelmen, o płowych włosach, perorował rozgorączkowany, iż panowie Honeyfoot i Segundus powinni byli nalegać, aby pan Norrell natychmiast udał się do Yorku i w otwartym powozie (choć był styczeń) triumfalnie wjechał do miasta. Płowowłosy dżentelmen mógłby wtedy rzucać pod koła jego kolaski liście bluszczu10. Jeden zaś z wiekowych dżentelmenów przy kominku wygłaszał żywo przemowę, ale z racji sędziwych lat głos miał słaby, a nikt nie miał czasu wsłuchiwać się w jego słowa.
Wśród zgromadzonych stał też wysoki, rozsądny jegomość nazwiskiem Thorpe, dżentelmen co prawda słabo kształcony w magii, za to myślący zdroworozsądkowo, co rzadkie u maga. Uważał, iż należy zagrzewać pana Segundusa w kolejnych próbach ustalenia, gdzie się podziała w Anglii magia praktyczna. Jak wszyscy pozostali nie spodziewał się był natomiast, iż pan Segundus odkryje to tak szybko. Teraz jednak, gdy już znali odpowiedź, pan Thorpe był zdania, że nie powinni jej zbywać ani odrzucać.
– Panowie – odezwał się – pan Norrell twierdzi, iż uprawia magię. Doskonale. Wiemy to i owo o panu Norrellu, wszyscy słyszeliśmy o rzadkich księgach w jego posiadaniu i choćby z tego jednego powodu popełnilibyśmy błąd, zbywając jego twierdzenia bez uważnego ich zbadania. Argumenty większej wagi po stronie pana Norrella są natomiast następujące: dwóch członków naszego towarzystwa – dwóch uczonych o przytomnych umysłach – widziało się z panem Norrellem i ze spotkania z nim wróciło przekonanych o prawdziwości jego twierdzeń. – Thorpe zwrócił się do pana Honeyfoota. – Pan wierzy w tego człowieka, każdy może to wyczytać z pańskiego spojrzenia. Widział pan coś, co pana przekonało. Opowie nam pan, co to było?
Reakcja pana Honeyfoota na to pytanie była może nieco dziwna. Najpierw uśmiechnął się z wdzięcznością do pana Thorpe’a, jakby właśnie tego sobie życzył: okazji do przedstawienia szerokiemu gronu ważkich powodów, dla których wierzy, iż pan Norrell uprawia magię. Otworzył usta, aby przemówić. Potem wstrzymał oddech. Milczał. Rozejrzał się wokół, jakby owe ważkie powody, które jeszcze chwilę temu wydawały się tak namacalne, teraz rozpływały się i zmieniały w nicość w jego ustach, a język i zęby nie potrafiły pochwycić żadnego z nich, aby nadać mu formę zrozumiałego angielskiego zdania. Wymamrotał coś o uczciwym obliczu pana Norrella.
Towarzystwo magów z Yorku nie uznało tego za zadowalającą odpowiedź (a gdyby w istocie mieli okazję ujrzeć oblicze pana Norrella, byliby jeszcze mniej przekonani). Thorpe zwrócił się zatem do pana Segundusa:
– Panie Segundus, pan też widział Norrella. Jakie jest pańskie zdanie?
Po raz pierwszy towarzystwo magów z Yorku zauważyło, iż pan Segundus jest bardzo blady, a niektórzy przypomnieli sobie, że nie odpowiedział im wcześniej na przywitanie, jakby nie mógł zebrać myśli, aby odwzajemnić pozdrowienie.
– Nie czuje się pan najlepiej, sir? – zapytał delikatnie pan Thorpe.
– Nie, nie – odparł cicho pan Segundus – to nic takiego. Dziękuję za troskę. – Sprawiał jednak wrażenie tak zagubionego, iż jeden z dżentelmenów podsunął mu własne krzesło, a inny poszedł po kieliszek kanaryjskiego wina, zaś rozgorączkowany dżentelmen o płowych włosach, który chciał rzucać przed pana Norrella liście bluszczu, w głębi duszy miał nadzieję, iż nad panem Segundusem ciąży moc jakiegoś zaklęcia i że za chwilę wszyscy ujrzą coś niezwykłego!
Pan Segundus westchnął i powiedział:
– Dziękuję. Nie jestem chory, ale przez cały tydzień czułem się ociężały i powolny na umyśle. Pani Pleasance przynosiła mi mączkę z maranty i gorące napary z korzenia lukrecji, ale nie pomogły, co mnie wcale nie dziwi, myślę bowiem, iż wszelka przyczyna tkwi w mojej głowie. Dzisiaj jest mi już lepiej. Jeśli pytają mnie panowie, dlaczego uważam, iż magia powróciła do Anglii, powinienem chyba odpowiedzieć, że dlatego, iż widziałem jej działanie. Wspomnienie czarów mam jak żywe tutaj i tutaj… – Pan Segundus dotknął czoła i serca. – Wiem jednak, iż nie widziałem, aby ktoś uprawiał magię. Norrell nie praktykował czarów, kiedy byliśmy u niego w gościnie. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak uznać, że to wszystko mi się śniło.
Pośród dżentelmenów z towarzystwa magów ponownie wybuchło poruszenie. Dżentelmen o bladoniebieskich oczach uśmiechnął się blado i zapytał, czy ktokolwiek coś z tego zrozumiał. Pan Thorpe krzyknął wtedy:
– Dobry Boże! To doprawdy absurd, iż siedzimy tutaj i decydujemy, czy Norrell potrafi to czy tamto. Jesteśmy wszak ludźmi obdarzonymi rozumem, więc z łatwością uzyskamy odpowiedź na nasze pytanie. Poprosimy go, aby odprawił przy nas czary, by dowieść prawdziwości swych twierdzeń.
Jego słowa zawierały tak dużą dozę rozsądku, iż na chwilę wśród magów zapanowało milczenie, choć nie znaczyło to, aby propozycja Thorpe’a spotkała się z powszechnym uznaniem – bynajmniej nie. Kilku magom (w tym doktorowi Foxcastle’owi) wcale nie przypadła do gustu. Skoro mieli poprosić Norrella o wykonanie magicznych sztuk, zawsze istniało niebezpieczeństwo, iż zaiste je wykona. A oni nie chcieli widzieć, jak się magię uprawia. Oni chcieli tylko czytać o tym w księgach. Inni byli zdania, że towarzystwo magów z Yorku ośmieszyłoby się taką prośbą. W końcu jednak większość magów zgodziła się z panem Thorpe’em, iż:
– Jako uczeni, panowie, powinniśmy przynajmniej dać panu Norrellowi szansę, aby nas przekonał.
Postanowiono zatem, iż ktoś powinien napisać do pana Norrella kolejny list.
Żaden z magów nie miał wątpliwości, iż panowie Honeyfoot i Segundus poradzili sobie z tą materią nader marnie i przynajmniej w jednej sprawie – wspaniałej biblioteki pana Norrella – zachowali się wyjątkowo nierozsądnie. Nie potrafili nawet składnie o niej opowiedzieć. Co widzieli? O, księgi, wiele ksiąg. Nadzwyczaj wielką ich liczbę? Tak, chyba widzieli nadzwyczaj wielką ich liczbę. Rzadkich ksiąg? Najprawdopodobniej. Czy wolno im było zdjąć je z półek i przejrzeć? O, nie! Pan Norrell nie posunął się aż tak daleko, aby im na to pozwolić. Ale czy przeczytali jakieś tytuły? Tak, owszem. Dobrze zatem, jakie tytuły widzieli na półkach? Nie mieli pojęcia, nie mogli sobie przypomnieć. Pan Segundus powiedział, iż tytuł jednej z ksiąg zaczynał się na „B”, ale nic więcej dodać nie potrafił. Bardzo to było dziwne.
Pan Thorpe sam od dawna zamierzał napisać list do pana Norrella, ale w izbie znajdowało się wielu magów, którzy przede wszystkim chcieli teraz pana Norrella znieważyć za jego zuchwałość i zgodzili się, iż zniewaga będzie najdotkliwsza, jeśli pozwolą napisać do niego list doktorowi Foxcastle’owi. Tak się zatem stało. W stosownym czasie nadeszła mocno gniewna odpowiedź.
Hurtfew Abbey, Yorkshire
1 lutego 1807 r.
Szanowny Panie,
dwukrotnie w ostatnich latach miałem zaszczyt otrzymać list od członków Uczonego Towarzystwa Magów z Yorku, w którym prosili mnie panowie o radę. Teraz dostałem trzecie pismo, powiadamiające mnie o wielkim panów niezadowoleniu. Dobre imię towarzystwa Sz. Panów najwyraźniej łatwo zszargać, a człowiek ani się zorientuje, iż to czyni. W odpowiedzi na zarzuty zawarte w Pańskim liście, jakobym wyolbrzymił swe umiejętności i twierdził, iż władam mocami, których posiadać żadną miarą nie mogę, mam do powiedzenia tylko jedno: za brak własnych osiągnięć ludzie chętniej obciążają winą jakąś niedoskonałość świata, niż składają to na karb niedostatków własnego wykształcenia, prawda jest jednak taka, iż magię zaiste można uprawiać w naszych czasach, podobnie jak w każdych innych – czego zresztą z powodzeniem dowiodłem po wielokroć w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Jaka nagroda spotyka mnie jednak za to, iż sztukę magiczną bardziej ukochałem niż ktokolwiek inny? Za to, że studiowałem ją z wielkim oddaniem, aby się w niej doskonalić? Teraz okazuje się, iż w świecie krążą plotki, jakobym był oszustem. Wątpi się w prawdziwość mych słów i kwestionuje me kompetencje. Rozumiem, iż nie będzie zatem dla Pana zaskoczeniem, że nie czuję zapału, aby spełniać jakiekolwiek żądania towarzystwa z Yorku, a już najmniej prośbę o pokaz magii. Poinformuję jednak Panów o mych zamiarach w przyszłą środę, którego to dnia spotyka się Uczone Towarzystwo Magów z Yorku.
Pański sługa
Gilbert Norrell
Było to w przykry sposób tajemnicze. Magowie teoretycy czekali w nerwach, aby się przekonać, jaką odpowiedź przyśle im teraz mag praktyk. Odpowiedź pana Norrella mocno ich wystraszyła – przysłał pospolitego prawnika nazwiskiem Robinson, który uśmiechał się, kłaniał i kiwał głową. Był odziany w schludny czarny frak i rękawiczki z koźlej skórki. Przywiózł dokument, jakiego dżentelmeni z towarzystwa nigdy wcześniej nie widzieli. Był to szkic umowy spisanej zgodnie z dawno zapomnianymi w Anglii regułami prawa magii.
Pan Robinson zjawił się w górnej izbie gospody Pod Starą Gwiazdą punktualnie o ósmej wieczorem i sprawiał wrażenie osoby, która wie, iż jest oczekiwana. Prowadził kancelarię przy Coney Street i zatrudniał w niej dwóch kancelistów. Wielu dżentelmenów spośród zgromadzonych w izbie dobrze go znało.
– Wyznam szanownym panom – powiedział pan Robinson z uśmiechem – iż umowę tę sporządził w głównej mierze mój klient, pan Norrell. Nie jestem specjalistą z dziedziny prawa obejmującego cudotwórstwo. Zresztą któż dzisiaj jest? Ośmielam się mimo to pokładać wiarę, iż jeśli gdziekolwiek się pomylę, panowie mnie poprawią.
Kilku magów mądrze pokiwało głowami.
Pan Robinson wyglądał na człowieka z ogładą. Był tak czysty, zdrowy i ze wszystkiego zadowolony, iż dosłownie promieniał – czego można by się spodziewać po istocie magicznej albo aniele, ale w osobie adwokata było to nieco niepokojące. Pozostawał pełen szacunku dla dżentelmenów z towarzystwa, nic bowiem nie wiedział o magii. Uważał jedynie, iż musi być trudna i wymagać wielkiego skupienia uwagi. Mimo zawodowej skromności pana Robinsona i jego szczerego podziwu dla magów z Yorku mile łechtała jego próżność myśl, że te wielkie umysły muszą zaprzestać roztrząsania ezoterycznych spraw i przez chwilę posłuchać jego. Założył na nos złote binokle, tym samym dodając swej promienistej osobie kolejnego lśniącego akcentu.
Pan Robinson oznajmił, iż pan Norrell zgadza się wykonać magiczną sztukę w umówionym miejscu i o umówionej porze.
– Mam nadzieję, że panowie nie będą mieli nic naprzeciw, jeśli mój klient określi owo miejsce i czas?
Panowie nic naprzeciw nie mieli.
– Będzie to zatem katedra w piątek za dwa tygodnie11.
Pan Robinson zaznaczył, iż jeśli pan Norrell nie wykona magicznej sztuki, publicznie odwoła twierdzenia, jakoby uprawiał magię – a wręcz, że w ogóle jest magiem – jak również złoży przysięgę, iż nigdy więcej takich roszczeń wysuwać nie będzie.
– To już nadgorliwość – powiedział pan Thorpe. – Nie chcemy go karać. Pragniemy jedynie sprawdzić prawdziwość jego twierdzeń.
Promienny uśmiech pana Robinsona nieco przygasł, jakby adwokat miał za chwilę zakomunikować coś przykrego i nie bardzo wiedział, jak zacząć.
– Zaraz, zaraz – odezwał się pan Segundus. – Nie wysłuchaliśmy jeszcze całości umowy. Nie objaśnił pan, czego pan Norrell spodziewa się od nas.
Pan Robinson kiwnął głową.
– Mój klient oczekuje, iż podobne przyrzeczenie złoży każdy członek Uczonego Towarzystwa Magów z Yorku. Innymi słowy, jeśli panu Norrellowi uda się wykonać magiczną sztukę, Uczone Towarzystwo Magów z Yorku musi się natychmiast rozwiązać i żaden z jego byłych członków nie będzie mógł więcej mienić się „magiem”.
To zresztą, zdaniem pana Robinsona, było całkiem zasadne, albowiem pan Norrell dowiódłby, iż jest jedynym prawdziwym magiem w hrabstwie Yorku.
– A oceniać, czy magiczna sztuka została w istocie wykonana, będzie ktoś trzeci, jakaś osoba postronna? – zapytał pan Thorpe.
Pan Robinson wydawał się zakłopotany tym pytaniem. Wyraził nadzieję, iż zebrani dżentelmeni mu wybaczą, jeśli odniósł mylne wrażenie, za nic w świecie nie chciałby ich bowiem obrazić, ale myślał, że wszyscy obecni w izbie panowie są magami.
O tak, członkowie towarzystwa pokiwali głowami, wszyscy są magami.
Zatem z pewnością, ciągnął pan Robinson, będą potrafili rozpoznać, co jest, a co nie jest magią. Bez wątpienia nikt nie potrafi tego lepiej od maga.
Inny dżentelmen zapytał, jakiego rodzaju czary Norrell zamierza odprawić. Pan Robinson najmocniej prosił o wybaczenie, ale nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ sam nie wiedział.
Przytaczanie tutaj wszystkich zawiłych powodów, dla których dżentelmeni z towarzystwa w końcu podpisali umowę z panem Norrellem, nadszarpnęłoby cierpliwość czytelników. Wielu uczyniło tak z czystej próżności. Ponieważ publicznie oznajmili, iż nie wierzą, jakoby Norrell potrafił praktykować magię i również publicznie rzucili mu wyzwanie, wyszliby na głupców, gdyby teraz zmienili zdanie. A przynajmniej tak uważali.
Pan Honeyfoot natomiast podpisał właśnie dlatego, iż wierzył w magiczne umiejętności Norrella. Miał nadzieję, że pan Norrell zdobędzie powszechne uznanie demonstracją swych mocy i odtąd będzie mógł skierować działanie magii w służbę kraju.
Niektórych z obecnych do podpisania skłoniło przypuszczenie (wysunięte przez pana Norrella, ale niejako podtrzymane przez pana Robinsona), iż jeśli nie podpiszą, nie okażą się prawdziwymi magami.
Jeden po drugim magowie z Yorku podpisali więc dokument, który przywiózł pan Robinson. Ostatnim w kolejce był pan Segundus.
– Nie podpiszę tego – oznajmił. – Magia bowiem to me życie i choć pan Norrell ma rację, mówiąc, iż słaby ze mnie uczony, co jednak zrobię, jeśli mi ją odbiorą?
Milczenie.
– Och! – westchnął pan Robinson. – Cóż, wobec tego… Jest pan pewien, sir, iż nie podpisze pan tej umowy? Sam pan widzi, że wszyscy pana przyjaciele już złożyli podpisy. Zostanie pan sam.
– Jestem pewien – odparł pan Segundus. – Dziękuję.
– Och! – Pan Robinson się zafrasował. – W takim razie przyznam, iż nie wiem, jak mam postąpić. Mój klient nie poinstruował mnie, co robić, jeśli podpisze tylko część z panów. Naradzę się z mym klientem jutro rano.
Dało się słyszeć, jak doktor Foxcastle mówi panu Hartowi czy Huntowi, że ten nowy przybysz po raz kolejny sprowadza wszystkim na głowę kłopot.
Dwa dni później pan Robinson czekał na doktora Foxcastle’a z wiadomością, iż pan Norrell nie widzi problemu, jeśli pan Segundus odmawia podpisania. Pan Norrell uzna w takim razie, iż umowę zawarł ze wszystkimi członkami towarzystwa z Yorku oprócz pana Segundusa.
W noc poprzedzającą magiczny występ pana Norrella na York spadł śnieg i rankiem brud oraz błoto zniknęły pod nieskazitelną bielą. Śnieg tłumił stukot kopyt i odgłosy kroków. Nawet głosy mieszkańców Yorku brzmiały inaczej w białej ciszy, która pochłaniała każdy dźwięk. Pan Norrell wyznaczył bardzo wczesną godzinę. Magowie z towarzystwa, każdy w swym domu, jedli samotnie śniadanie. W milczeniu patrzyli, jak służąca nalewa im kawę, rozrywa ciepłe bułeczki, podsuwa masło. Żona, siostra, córka, synowa czy siostrzenica, zwykle odpowiedzialne za te wszystkie zadania, leżały jeszcze w łóżkach. Nie było tego ranka słychać w jadalni miłego kobiecego gwaru, którym dżentelmeni z towarzystwa gardzili, a który w istocie był słodkim, uroczym refrenem melodii ich codziennego życia. Jadalnie, w których dżentelmeni jedli tego dnia śniadanie, również zmieniły się od wczoraj. Zniknął ponury mrok zimy, zastąpiony teraz rażącym światłem zimowego słońca, odbitym po wielokroć od zasypanej śniegiem ziemi. Od tegoż światła błyszczał też biały lniany obrus na stole. Wydawało się, iż w promieniach słońca tańczą pączki róż na ślicznych filiżankach córki. Słońce odbijało się od pełnego kawy srebrnego dzbanka siostrzenicy, a uśmiechnięte porcelanowe pastereczki synowej promieniały dzisiaj anielskim blaskiem. Zupełnie jakby cały stół obsypany był magicznym srebrnym pyłem i drobinkami lśniących kryształków.
Pan Segundus, wychylając głowę przez okno na drugim piętrze i patrząc na Lady Peckett’s Yard, pomyślał, iż może Norrell właśnie odprawił czary i oto je teraz wszyscy oglądali. Słysząc nad sobą złowróżbny szurgot śniegu zsuwającego się z dachu, szybko schował głowę z powrotem. Pan Segundus nie miał służby, podobnie jak nie miał żony, siostry, córki, synowej ani siostrzenicy, ale pani Pleasance, jego gospodyni, wstawała wcześnie. Wiele razy w ostatnich dwóch tygodniach słyszała, jak wzdychał nad księgami, i miała nadzieję, iż tego ranka sprawi mu radość, podając na śniadanie dwa świeżo usmażone śledzie, herbatkę ze świeżym mlekiem i biały chleb z masłem na błękitno-białym talerzyku z porcelany. Z tym samym życzliwym zamiarem usiadła, aby z nim porozmawiać. Na widok jego przybitej miny wykrzyknęła:
– Och! Nie mam już cierpliwości do tego starucha!
Choć pan Segundus nie mówił pani Pleasance, jakoby pan Norrell był stary, uznała, iż tak właśnie musi być. Na podstawie relacji pana Segundusa uznawała go za skąpca, który zachłannie gromadzi magię zamiast złota, a w miarę postępu naszej opowieści pozwolę czytelnikowi ocenić, czy taki portret pana Norrella oddaje mu sprawiedliwość. Podobnie jak pani Pleasance zawsze myślę, iż skąpcy są starzy, i nie potrafię powiedzieć dlaczego, mam bowiem pewność, że na świecie żyje równie wielu zachłannych młodych ludzi. Obojętnie jednak, czy pan Norrell był stary, czy nie, należał do ludzi, którzy są starcami już w wieku lat siedemnastu.
– Kiedy jeszcze żył mój małżonek – ciągnęła pani Pleasance – zwykł był mawiać, iż nie ma w Yorku nikogo, mężczyzny ani kobiety, którzy piekliby chleb równie pyszny jak mój, a inni także życzliwie przyznawali, że nigdy w życiu nie jedli lepszego pieczywa. Ja zaś zawsze byłam dobrą kucharką z miłości do kuchni i gdyby nagle, jak w arabskich baśniach, jakiś dżinn wyleciał z tego imbryka i podarował mi trzy życzenia, mam nadzieję, iż nie byłabym aż tak małostkowa, aby prosić, by inni nie piekli chleba. Bo gdyby chleb wychodził im tak dobry jak mój, to przecież krzywda by mi się nie działa, a jedynie dla nich byłoby z korzyścią. Proszę, sir, niech pan spróbuje kromeczkę – zaproponowała, podsuwając swemu lokatorowi talerz ze słynnym pieczywem. – Aż przykro patrzeć, taki pan wychudzony. Ludzie zaczną mówić, że Hettie Pleasance zaniedbuje obowiązki gospodyni. I niechże pan już nie będzie taki przybity. Pan nie podpisał tego podstępnego dokumentu i tam, gdzie inni dżentelmeni są zmuszeni ustąpić, pan wciąż staje do boju. I żywię wielką nadzieję, drogi panie, iż dokona pan wielkich odkryć, a wtedy, kto wie, może ten cały pan Norrell, który uważa się za takiego mądralę, z ochotą przyjmie pana na wspólnika i w końcu pożałuje swej niemądrej dumy.
Pan Segundus uśmiechnął się i podziękował gospodyni.
– Nie sądzę, aby kiedykolwiek do tego doszło. Główną przeszkodą będzie dla mnie brak odpowiednich zasobów. Sam posiadam bardzo niewiele, a kiedy towarzystwo się rozwiąże… cóż, trudno mi powiedzieć, dokąd trafią księgi z jego zbiorów, wątpię jednak, aby to mnie przypadły w udziale.
Pan Segundus zjadł chleb (rzeczywiście tak dobry, jak mawiali świętej pamięci pan Pleasance i jego przyjaciele), śledzie i wypił trochę herbaty. Posiłek pokrzepił jego stroskane serce bardziej, niż się był spodziewał, poczuł się bowiem troszkę lepiej i tak wzmocniony włożył zimowe palto, kapelusz oraz rękawiczki, owinął się ciepłym szalem i dziarsko ruszył przez zasypane śniegiem ulice ku miejscu, które pan Norrell wyznaczył na czynienie cudów – ku katedrze.
Mam nadzieję, iż moim czytelnikom nieobce jest pojęcie starego angielskiego miasta katedralnego, w przeciwnym razie mogą nie pojąć doniosłości wyboru dokonanego przez pana Norrella, który właśnie katedrę wskazał jako miejsce, gdzie objawi działanie magii. Czytelnicy muszą zrozumieć, iż w starym angielskim mieście katedralnym ów ogromny kościół nie jest ledwie jednym z wielu miejskich budynków. Jest budynkiem centralnym, najważniejszym, różniącym się od całej reszty skalą, pięknem i powagą. Choć w czasach współczesnych stare miasto katedralne może szczycić się również wieloma eleganckimi gmachami rady miasta, publicznymi aulami i salami spotkań (a w Yorku było ich pod dostatkiem), katedra wznosi się nad nimi wszystkimi, zaświadczając w imieniu naszych przodków o ich oddaniu wierze. Zupełnie jakby miasto zawierało w sobie coś potężniejszego niż ono samo. Idąc przez labirynt wąskich uliczek, z głową zajętą innymi sprawami, łatwo można stracić katedrę z oczu, ale nagle miasto się otwiera i oto wznosi się ona, wielokroć wyższa i potężniejsza niż wszelkie inne gmachy. I wtedy człowiek wie, iż dotarł do samego serca miasta i że wszystkie ulice i uliczki jakimś sposobem prowadzą właśnie do katedry, do miejsca pełnego tajemnic bardziej niezgłębionych niż te, które poznał pan Norrell. Tym właśnie torem biegły myśli pana Segundusa, gdy wyszedł na zaułek Close i stanął przed olbrzymim, posępnym błękitnym cieniem zachodniej ściany katedry. Akurat w tym samym czasie doktor Foxcastle wyłonił się zza rogu, płynąc majestatycznie niczym wielki czarny okręt. Napotkawszy wzrokiem pana Segundusa, obrał na niego kurs i przywitał się, życząc mu dobrego dnia.
– Może będzie pan tak uprzejmy, sir, i przedstawi mnie panu Norrellowi? – poprosił doktor Foxcastle. – Szalenie chciałbym tego człowieka poznać.
– Sir, z prawdziwą przyjemnością – odparł pan Segundus i rozejrzał się wkoło. Śnieg na ulicach zatrzymał w domu większość mieszkańców i ledwie kilka odzianych w ciemne stroje postaci, drobiąc kroczki, przemierzało biały plac przed olbrzymim szarym kościołem. Przy bliższym spojrzeniu okazywało się, iż to dżentelmeni z Uczonego Towarzystwa Magów albo też pastorzy i pomocnicy katedralni: zakrystianie, woźni, asystenci dyrygenta chóru, księża prepozyci, sprzątacze naw i inni, których przełożeni wysłali przez śnieg w sprawach Kościoła. – Z największą chęcią spełniłbym pańską prośbę, sir – ciągnął pan Segundus – ale pana Norrella nie widzę.
Ktoś tam jednak był.
Ktoś stał samotnie na śniegu dokładnie przed wejściem do katedry, postać dość ponura i o raczej podejrzanej aparycji. Człowiek ów z wielkim zainteresowaniem przyglądał się panu Segundusowi i doktorowi Foxcastle’owi. Potargane włosy opadały mu na ramiona jak czarny wodospad. Miał ostrą, szczupłą twarz o długim, cienkim nosie, w jakiś sposób krzywą niby korzeń drzewa. I choć był bardzo blady, coś sprawiało, że na jego obliczu kładł się cień – może to mrok w jego oczach albo kaskada długich, czarnych, tłustych włosów. Po chwili mężczyzna podszedł do obu magów, skłonił się nieznacznie i wyraził nadzieję, iż mu wybaczą, że przerwał im rozmowę, ale wskazano mu ich jako dżentelmenów, którzy przybyli tu w tej samej sprawie co on. Przedstawił się jako John Childermass, zarządca pana Norrella, nadzorujący dla niego pewne sprawy (chociaż nie zdradził jakie).
– Pańska twarz – odparł pan Segundus, marszcząc brwi – wydaje mi się znajoma. Gdzie mogłem już pana spotkać?
Coś się zmieniło w mrocznym obliczu Childermassa, ale zniknęło w ułamku chwili i trudno było powiedzieć, czy była to chmurna mina, czy uśmiech.
– Często bywam w Yorku w sprawach pana Norrella, sir. Może widział mnie pan w jednej z księgarń lub w antykwariacie?
– Nie – zaprzeczył pan Segundus. – Widziałem już pana… Zaraz, niech sobie przypomnę… Ale gdzie? Och, lada chwila na to wpadnę!
Childermass uniósł brew, jakby chciał powiedzieć, iż szczerze w to wątpi.
– Ale rozumiem, że pan Norrell zaraz zjawi się osobiście? – wyraził nadzieję doktor Foxcastle.
Childermass prosił doktora o wybaczenie, ale nie sądził, aby pan Norrell miał przyjechać. Jego zdaniem pan Norrell uważał, iż nie ma powodu przyjeżdżać.
– Ha! – zakrzyknął doktor Foxcastle. – Czyli się poddaje, tak? No cóż. Biedak. Ośmielam się przypuszczać, iż czuje się teraz bardzo niezręcznie. No dobrze, tak czy owak, zacnie się starał. Nie żywimy do niego urazy. – Ulga, jaką doktor poczuł na wieść, że nie będzie musiał oglądać pokazu magii, skłoniła go do wspaniałomyślności.
Childermass raz jeszcze prosił doktora o wybaczenie. Obawiał się, iż doktor źle go zrozumiał. Pan Norrell, owszem, jak najbardziej wykona magiczną sztukę. Pozostanie jednakże w Hurtfew Abbey, a jej efekty będą widoczne w Yorku.
– Dżentelmeni – zwrócił się Childermass do doktora Foxcastle’a – wolą nie wstawać z foteli przy ciepłych kominkach, jeśli nie muszą. Gdyby tylko pan, sir, mógł oglądać tę magię we własnym salonie, najpewniej nie stałby pan teraz tutaj, na mrozie.
Doktor Foxcastle zapowietrzył się i spiorunował Johna Childermassa spojrzeniem, które mówiło dosadnie, iż ma go za impertynenta.
Childermassa zbytnio to nie poruszyło, a wręcz rozbawiło.
Odparł:
– Już czas, panowie. Proszę zająć miejsca w katedrze. Jestem pewien, iż nie chcieliby panowie niczego przegapić, skoro tak wiele od tego zależy.
Minęło już dwadzieścia minut od wyznaczonej godziny i dżentelmeni z towarzystwa wchodzili teraz do kościoła drzwiami w południowym transepcie. Kilku z nich rozejrzało się przed wejściem do środka, jakby ostatnim spojrzeniem żegnali świat, którego mogli już przecież nigdy nie zobaczyć.
3
Kamienie Yorku
Luty 1807 roku
Wielki stary kościół w środku zimy to w najlepszym razie mało przytulne miejsce. Wydawało się, iż w jego kamiennych murach zachował się chłód tysiąca zim i teraz z kamieni bił ich mroźny oddech. W zimnym, wilgotnym, mrocznym wnętrzu katedry dżentelmeni z towarzystwa byli zmuszeni stać i czekać na zadziwiający pokaz, bez żadnej gwarancji, iż zaskoczenie, jakie miało nadejść, będzie należało do przyjemnych.
Pan Honeyfoot usiłował uśmiechem dodawać kolegom ducha, ale jak na osobę wprawną w sztuce serdecznego uśmiechu, nie szło mu najlepiej.
Nagle rozległo się bicie dzwonów. Nie było to niczym niezwykłym, po prostu dzwony kościoła Świętego Michała wybijały połowę godziny, ale do wnętrza katedry ich dźwięk dochodził jakoś dziwnie, jakby z bardzo daleka, z innego kraju. Nie był to dźwięk radosny. Dżentelmeni z towarzystwa dobrze wiedzieli, iż dzwony często biją wprawiane w ruch przez magię, a w szczególności przez moc magicznych istot. Magowie wiedzieli, że w dawnych czasach srebrne dzwony często biły w Anglii, kiedy jakiegoś chłopca albo dziewczynę o wyjątkowej cnocie charakteru lub wielkiej urodzie magiczne istoty miały wykraść na zawsze do swych dalekich, upiornych krain. Nawet Kruczy Król – który nie był magiczną istotą, tylko Anglikiem – miał dość przykry zwyczaj porywania12 mężczyzn i kobiet do swego zamku w Innych Ziemiach. Gdybyśmy jednak, ty i ja, mogli porywać mocą magii każdego, kogo tylko byśmy chcieli spośród ludzi na całym świecie, i gdybyśmy posiedli moc zatrzymania go u naszego boku na całą wieczność, śmiem twierdzić, iż nasz wybór padłby na bardziej urzekające postaci niż członkowie Uczonego Towarzystwa Magów z Yorku. Ta krzepiąca myśl nie przyszła jednak do głowy dżentelmenom zgromadzonym w miejskiej katedrze. Kilku z nich właśnie rozmyślało, iż list doktora Foxcastle’a musiał bardzo rozgniewać pana Norrella, powoli ogarniał ich więc prawdziwy strach.
Gdy dźwięk dzwonów ucichł, gdzieś z góry, z posępnych ciemności nad głowami dobiegł ich głos. Magowie wytężyli słuch. Wielu dżentelmenom, zdjętym teraz nerwowym przestrachem, zdawało się, iż to jakaś baśniowa istota wydaje im z góry rozkazy. Albo że może właśnie czegoś im odtąd zakazuje. Tego rodzaju polecenia i zakazy, dobrze znane magom z baśni, brzmią zazwyczaj nieco dziwnie, ale wydają się łatwe – przynajmniej z pozoru. Dla przykładu: „Nie będziesz jadł ostatniej śliwki w cukrze z niebieskiego słoja w szafce w rogu spiżarni” albo „Nie będziesz bił żony kijem z bylicy”. A jednak, jak mówią nam wszelkie baśnie, okoliczności zawsze sprzysięgają się przeciw temu, komu polecenia wydano, i zawsze w końcu łamie on zakaz, za co spotyka go straszliwa kara.
Magowie myśleli, iż w najlepszym razie głos przepowiada im zgubę. Nie było jednak do końca jasne, w jakim języku przemawiał. Panu Segundusowi wydawało się, iż usłyszał słowo „zbrodniarz”, a chwilę potem interficere, co po łacinie znaczy „zabić”. Sam głos trudno było zrozumieć, nie przypominał w niczym głosu ludzkiego, stąd też dżentelmeni nie na żarty się bali, że za chwilę objawią się przed nimi magiczne istoty. Głos był niezwykle ostry, głęboki, chrapliwy, jakby ktoś tarł kamieniem o kamień, dźwięki wyraźnie jednak układały się w zdania – tak, to była mowa. Zgromadzeni magowie spoglądali trwożnie w górę, ale mogli dojrzeć jedynie mały, niewyraźny kształt kamiennej figury wyrastający z wielkiego filara w mroczną pustkę. W miarę jak ich uszy przyzwyczajały się do tego dziwnego dźwięku, zaczęli rozpoznawać coraz więcej słów, staroangielskich i po łacinie, przeplatanych w zdaniach, jakby ten, kto je wypowiadał, nie zdawał sobie sprawy, iż należą do dwóch różnych języków. Na szczęście podobny mętlik nie stanowił trudności dla magów, z których większość przywykła do zgadywania treści osobliwych wypowiedzi uczonych sprzed wieków. Zdania, które rozbrzmiewały w katedrze, przełożone na zrozumiały język angielski, brzmiały mniej więcej tak:
„Dawno, dawno temu (mówił głos), pięć wieków wstecz, a może dawniej, pewnego zimowego dnia o zmierzchu do katedry w Yorku weszli chłopak z dziewczyną w wieńcu z liści bluszczu na skroniach. Oprócz nich w kamiennych murach katedry nie było żywej duszy. Nikt oprócz kamieni nie widział, jak chłopak dziewczynę dusi. Jej martwe ciało padło na kamienną posadzkę i nikt tego nie dostrzegł poza kamieniami. Chłopca nigdy za ów grzech nie spotkała kara, ponieważ prócz kamieni nie było żadnych świadków. Mijały lata i zawsze, gdy zbrodniarz wchodził do katedry i stawał pośród wiernych, kamienie krzyczały, że to właśnie on zabił dziewczynę w wieńcu z bluszczu na skroniach, ale – lamentowały – nikt nigdy nie słyszy naszego krzyku. Nie jest jednak za późno! Wiemy, gdzie jest pochowany! – grzmiały. – W narożniku południowego transeptu! Szybko! Szybko! Bierzcie kilofy! Chwyćcie łopaty! Zerwijcie kamienne płyty posadzki! Wykopcie jego kości! Niech rozbije je łopata! Zgruchoczcie jego czaszkę o filary, niech się roztrzaska! Dajcie kamieniom posmakować pomsty! Jeszcze nie jest za późno! Nie jest za późno!”
Ledwie magowie zdążyli wchłonąć te słowa, zastanawiając się cały czas, kto do nich przemawia, a rozległ się kolejny kamienny głos. Tym razem płynął z prezbiterium i przemawiał po angielsku. Dziwny jednak był to język, pełen starych, zapomnianych słów. Głos uskarżał się na żołnierzy, którzy wdarli się do kościoła i wybili część okien. Sto lat później przyszli znowu i strzaskali lektorium, odłupali twarze świętych, skradli srebrne naczynia. Innym razem ostrzyli groty strzał o brzeg chrzcielnicy. Trzysta lat później strzelali z pistoletów w kapitularzu. Ten drugi głos najwyraźniej nie pojmował, iż choć sama katedra może stać tysiąclecia, ludzie tak długo nie żyją.
– Czerpią rozkosz ze zniszczenia! – wołał głos. – I sami zasługują jedynie na sromotny upadek!
Zdawało się, iż podobnie jak pierwszy głos ten również zamieszkiwał katedrę od wielu wieków i najpewniej wysłuchał wielu kazań oraz modlitw. Mimo to jednak cnoty głęboko chrześcijańskie – miłosierdzie, miłość, łagodność serca – były mu nieznane. Tymczasem pierwszy głos nie przestawał lamentować nad śmiercią dziewczyny w wieńcu z bluszczu na skroniach i oba te chropawe głosy zderzały się ze sobą w sposób szalenie przykry dla ucha.
Pan Thorpe, dżentelmen odważny i śmiały, zajrzał samotnie do prezbiterium, aby zobaczyć, kto przemawia.
– To posąg – oznajmił.
Dżentelmeni z towarzystwa ponownie podnieśli wzrok wysoko nad głowy, skąd dobiegał pierwszy upiorny głos. I tym razem już niemal nikt nie miał wątpliwości, iż przemawia niewielka kamienna figura, gdy bowiem wbijali spojrzenia w górę, widzieli jak rozpaczliwie wymachuje grubymi kamiennymi rękami.
Wtedy wszystkie pozostałe posągi i statuy w katedrze zaczęły przemawiać kamiennymi głosami i opowiadać o wszystkim, co widziały w swym kamiennym życiu. Jak pan Segundus opowiadał później pani Pleasance, powstał zgiełk nie do opisania, w katedrze znajdowały się bowiem niezliczone rzeźby ludzkich postaci oraz dziwnych zwierząt, które łopotały skrzydłami.
Wiele z nich narzekało na swych kamiennych sąsiadów, co może nie było aż takie dziwne, gdyż musiały dzielić wzajem miejsce w katedrze już od wielu wieków. Wśród posągów stało piętnastu kamiennych królów, każdy na kamiennym postumencie ustawionym wzdłuż wysokiej zdobnej ściany. Na głowie mieli drobne loczki, jakby zakręcili papiloty i ich nie rozczesali – zawsze gdy pani Honeyfoot na nich patrzyła, powtarzała, iż ma ochotę porządnie przeczesać szczotką głowę każdego monarchy. Gdy tylko posągi zyskały zdolność mowy, z miejsca zaczęły się kłócić i besztać jeden drugi – wszystkie były bowiem jednakowej wysokości, a królowie, nawet kamienni, najbardziej nie mogą znieść zrównania z innymi. Poza królami w katedrze znajdowała się również grupa dziwnych figur, które trzymały się pod ręce i spoglądały kamiennym wzrokiem ze szczytu starej kolumny. Kiedy tylko objęła je moc zaklęcia, każda statua usiłowała odepchnąć od siebie pozostałe, jakby po tylu wiekach w bezruchu bolały ją kamienne ramiona i jakby każda zaczynała czuć ogromne znużenie tak długim złączeniem z resztą.
Jeden z posągów przemówił chyba po włosku. Nikt nie wiedział dlaczego, choć pan Segundus odkrył później, iż była to kopia rzeźby dłuta Michała Anioła. Z jej słów wynikało, iż opisuje teraz zupełnie inny kościół, gdzie intensywnie czarne cienie kontrastują ostro z jaskrawym światłem słońca. Innymi słowy posąg przedstawiał to, co jego oryginał widział w Rzymie.
Pana Segundusa cieszyło, iż magowie, choć mocno wystraszeni, nie próbowali uciekać. Niektórzy byli tak zdumieni, że wkrótce całkiem zapomnieli o strachu i biegali po katedrze, próbując odkrywać nowe cuda, czyniąc obserwacje i zapisując je ołówkiem w notesikach, zupełnie jakby zapomnieli o podstępnym dokumencie, który od tego dnia zabraniał im studiowania magii. Magowie (już za chwilę niestety byli magowie) długo chodzili to tu, to tam po katedralnych nawach i oglądali cuda. Na ich uszy zaś nieustannie przypuszczała atak ohydna kakofonia tysiąca kamiennych głosów przemawiających naraz.
Kapitularz miał kamienne sklepienia z wieloma rzeźbionymi głowami w dziwnych czapach, które teraz rajcowały jedna przez drugą. Były tam też setki przepięknie rzeźbionych angielskich drzew i krzewów: głogu, dębu, tarniny, bylicy, wiśni i przestępu. Pan Segundus dostrzegł dwa kamienne smoki nie większe niż jego ręka do łokcia, które goniły się wzajem, wślizgując między kamienne gałęzie głogu, między kamienne liście, kamienne korzenie i kamienne młode pędy. Wydawało się, iż smoki biegają swobodnie niczym zwykłe żywe stworzenia, ale gdy setki kamiennych mięśni naprężało się pod kamienną skórą, która tarła o kamienne żebra napierające na kamienne serce, a szpony z kamienia stukały przy tym o kamienne gałęzie, powstawał odgłos nie do zniesienia i pan Segundus zastanawiał się, jak smoki to wytrzymują. Zauważył, iż wokół biegających gadów unoszą się drobne kłęby ziarnistego pyłu, jakby spod struga kamieniarza. Był przekonany, że gdyby zaklęcie pozwoliło stworzeniom biegać dostatecznie długo, starłyby się tak, iż zostałby z nich jedynie bezkształtny kawałek wapienia.
Kamienne liście i zioła drżały i zginały się niby w podmuchach wiatru, a niektóre z nich, naśladując swe żywe odpowiedniki, usiłowały rosnąć. Później, gdy moc zaklęcia ustała, gałązki kamiennego bluszczu i dzikiej róży odkryto oplecione wokół krzeseł, pulpitów i modlitewników, gdzie nigdy wcześniej kamiennego bluszczu ani róży nie było.
Nie tylko jednak magowie z towarzystwa widzieli tego dnia cuda. Nie wiadomo, czy taki był zamiar pana Norrella, ale jego magia rozlała się poza mury katedry, do miasta. Trzy posągi stojące na zewnątrz wzdłuż zachodniej ściany katedry zabrano wcześniej do konserwacji w warsztacie pana Taylora. Wiele stuleci angielskiego deszczu zmyło i spłukało ich oblicza i trudno było dzisiaj rozpoznać sławne postaci, jakie miały przedstawiać. O pół do jedenastej jeden z kamieniarzy pana Taylora właśnie przystawiał dłuto do twarzy jednego z posągów z zamiarem wykucia w nim podobizny prześlicznej świętej, kiedy nagle statua głośno krzyknęła i uniosła ręce, aby odepchnąć dłuto, na co przerażony kamieniarz zemdlał ze strachu. Posągi odstawiono pod mur katedry nietknięte, z twarzami płaskimi jak chleb i bezkształtnymi jak masło.
Wtedy nagle w dźwięku rozbrzmiewającym w katedrze zaszła zmiana i jeden po drugim głosy milkły, aż w końcu magowie usłyszeli dzwony kościoła Świętego Michała wybijające połowę kolejnej godziny. Pierwszy głos (niewielkiej figury wysoko w ciemnościach nad głowami) przemawiał jeszcze jakiś czas, gdy pozostałe już ucichły. Opowiadał nieustannie historię zatajonej zbrodni („Nie jest za późno! Nie jest za późno!”), ale i on w końcu zamilkł.
Podczas gdy magowie przebywali w katedrze, świat się zmienił. Do Anglii powróciła magia, czy sobie tego życzyli, czy nie. Zaszły też inne, bardziej prozaiczne zmiany: niebo zasnuły ciężkie śniegowe chmury. Miały jednak barwę nie szarą, a dziwnie niebieską, morską. Za sprawą tych osobliwych kolorów zmierzch wyglądał niczym iluminacja podmorskich baśniowych królestw.
Pana Segundusa niezwykle wyczerpała ta przygoda, choć nie był przerażony jak inni dżentelmeni. Tak wspaniały pokaz magii przeszedł jego najśmielsze oczekiwania, a mimo to teraz, gdy już było po wszystkim, czuł wzburzenie i chciał po prostu wrócić do domu i zostać sam. W tym właśnie roztrzęsionym stanie został jednak zatrzymany przez zarządcę pana Norrella.
– Rozumiem, sir – zwrócił się do niego Childermass – iż towarzystwo ulegnie teraz rozwiązaniu. Bardzo mi przykro, ale tak się stać musi.
Pan Segundus, być może z powodu przygnębienia, podejrzewał, że pomimo pozornej uprzejmości Childermass w głębi duszy śmieje się z magów Yorku. Childermass należał do kłopotliwej klasy ludzi nisko urodzonych, którzy przez całe życie zmuszeni są służyć lepszym od siebie, choć ich bystre umysły i wrodzone zdolności sprawiają, iż pragną uznania i nagród dla nich nieosiągalnych. Czasem za sprawą rzadkiego splotu wydarzeń ludzie tacy wybijają się ponad pospolitość, ale najczęściej gorzknieją, rozmyślając nad tym, co by było gdyby. W służbie u innych pracują wtedy niechętnie i wykonują swe zadania nie lepiej – ani nie gorzej – niż ich mniej zdolni współbracia. Przez rosnącą zuchwałość tracą posady i źle kończą.
– Najmocniej przepraszam – powiedział Childermass – ale chciałbym pana o coś zapytać. Mam nadzieję, iż nie uzna pan tego za impertynencję, ale czy zajrzał pan kiedykolwiek do londyńskiej gazety?
Pan Segundus odparł, że owszem.
– Ach tak? Szalenie interesujące. Sam bardzo lubię gazety. Nie mam jednak zbytnio czasu na czytanie, chyba że książek, których lekturę zleca mi pan Norrell. A o czym to można dzisiaj przeczytać w londyńskich gazetach? Pan wybaczy, iż pytam, sir, ale pan Norrell, który nigdy do gazet nie zagląda, zadał mi wczoraj to pytanie, a ja nie miałem dostatecznej wiedzy w tej materii.
– Cóż – odparł pan Segundus z lekką konsternacją – można tam znaleźć artykuły na różne tematy. A co chciałby pan wiedzieć? Można przeczytać o działaniach wojennych marynarki jego wysokości przeciw Francuzom, przemowy członków rządu, doniesienia o skandalach i rozwodach. Czy o to panu idzie?
– O, tak! – odparł Childermass. – Objaśnia to pan znakomicie. Zastanawiam się – ciągnął w zamyśleniu – czy wiadomości z prowincji kiedykolwiek trafiają do londyńskiej prasy? Czy dla przykładu dzisiejsze niecodzienne wydarzenia zasługują na wzmiankę?
– Nie wiem – przyznał pan Segundus. – Wydaje mi się, iż to możliwe, ale z drugiej strony, wie pan, Yorkshire leży bardzo daleko od Londynu… Może do redaktorów w stolicy nigdy nie dotrą wieści o dzisiejszym pokazie.
– Ach – westchnął pan Childermass i zamilkł.