Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowiadania Antona Czechowa to niepowtarzalne dzieła, które poruszają ważne tematy socjalne i psychologiczne. Cechuje je subtelne oddanie emocji bohaterów i niezwykła precyzja w opisie ich wnętrza. Często zawierają również ironiczne odniesienia do społeczeństwa oraz błyskotliwe komentarze na temat kondycji ludzkiej. Dzięki temu Czechow umiejętnie ukazuje różnice między warstwami społecznymi i obnaża hipokryzję i fałsz w relacjach międzyludzkich. Jego opowiadania są doskonałym przykładem mistrzowskiego pisarstwa, które przez wiele lat zachwyca czytelników na całym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Miasteczko B., składające się z dwóch czy trzech krzywych ulic, pogrążone jest w głębokim śnie. W zastygłym powietrzu – cisza zupełna. Słychać tylko, jak gdzieś, pewnie za miastem, szczeka pies słabym, ochrypłym tenorem. Zbliża się świt.
Wszystko już śpi od dawna. Nie śpi tylko młoda żona prowizora, właściciela apteki w B. Kładła się już trzy razy – ale nie wiadomo czemu, zasnąć nie może. Siedzi przy otwartym oknie w jednej koszuli i patrzy na ulicę. Jest jej duszno i nudno. Jest zła, taka zła, że aż się płakać chce – i również nie wiadomo dlaczego. Czuje w piersi jakiś kłębek, który od czasu do czasu podchodzi jej do gardła. O kilka kroków za nią, przytuliwszy się do ściany, chrapie smacznie jej mąż. Zgłodniała, poszła, wpiła mu się w czoło, ale on nawet tego nie czuje – uśmiecha się, bo roi we śnie, że wszyscy w mieście kaszlą i stale kupują u niego krople anyżowe. Nie można by go zbudzić teraz ani ukłuciem, ani strzelaniem z armat, ani pieszczotami.
Apteka znajduje się na krańcu miasta i aptekarzowa ma rozległy widok na pole… Widzi, jak powoli blednie wschodni kraniec nieba, jak potem zaczyna się rumienić, jakby od wielkiego pożaru. Niespodzianie spoza odległych krzaków wyłazi duża, szeroka twarz księżyca. Jest czerwony (w ogóle księżyc, kiedy wyłazi spoza krzaków, zawsze jest czymś zawstydzony).
Nagle, wśród ciszy nocnej, rozlegają się czyjeś kroki i brzęk ostróg. Słychać głosy.
…To oficerowie wracają do obozu – myśli aptekarzowa.
Wkrótce ukazują się dwie postacie w białych oficerskich kitlach: jedna – wysoka i tłusta, druga – niższa i chudsza… Leniwie, krok za krokiem, wloką się wzdłuż parkanu i głośno rozmawiają. Zrównawszy się z apteką, obie postacie jeszcze więcej zwalniają kroku i patrzą na okna.
– Pachnie apteką… – mówi cienki. – Rzeczywiście apteka! Ach, pamiętam… Byłem tu w zeszłym tygodniu, kupiłem oleju rycynowego. Jest tu aptekarz z kwaśną miną i oślą szczęką. To ci, bracie, szczęka! Taką właśnie Samson poraził Filistynów.
– Tak… – mówi tłusty basem. – Śpi farmacja! I aptekarzowa śpi. Wiesz, Obtiosow, tu jest przystojna aptekarzowa.
– Widziałem. Bardzo mi się podobała… Powiedzcie, doktorze, czy ona jest w stanie kochać tę oślą szczękę?
– Nie, chyba nie kocha – wzdycha doktor, takim tonem, jakby żal mu było aptekarza. – Śpi sobie teraz za okienkiem. Co, Obtiosow? Leży z rozrzuconymi od gorąca ramionami… usteczka półotwarte… i nóżka zwisa z łóżka. Aptekarz, cymbał, nie zna się prawdopodobnie na tych skarbach. Dla niego, być może, kobieta czy butla z karbolem – to wszystko jedno!
– Wiecie co, doktorze? – mówi oficer, zatrzymując się. – Zajdźmy do apteki i kupmy coś. Może aptekarzową zobaczymy.
– Też pomysł – w nocy!
– A co? Wszak oni i w nocy obowiązani są sprzedawać.
– Niech będzie…
Aptekarzowa, schowana za firanką, słyszy głośny dzwonek. Obejrzawszy się na męża, który wciąż chrapie i uśmiecha się, kobieta narzuca na siebie lekkie poranne ubranie, kładzie na bose nogi pantofle i biegnie do apteki.
Za szklanymi drzwiami widać dwie postacie… Aptekarzowa wykręca lampę, śpieszy ku drzwiom i otwiera: już jej nie jest nudno i nie jest zła, nawet i nie chce się jej już płakać; tylko mocno bije serce. Wchodzi grubas doktor i cienki Obtiosow. Teraz można im się przyjrzeć. Brzuchaty, ociężały doktor ma śniadą cerę i brodę. Przy każdym ruchu trzeszczy na nim kitel i występuje pot. Oficer zaś jest rumiany, bez wąsów, ma w sobie coś kobiecego i jest giętki jak szpicruta angielska.
– Czego sobie panowie życzą? – zapytuje aptekarzowa, przytrzymując ubranie na piersiach.
– Proszę… e-e-e – za piętnaście kopiejek pastylek miętowych.
Aptekarzowa, nie śpiesząc się, bierze z półki słoik i zaczyna ważyć. Goście stoją nieruchomo i patrzą na jej plecy: doktor mruży oczy jak syty kot, a porucznik jest pełen powagi.
– Pierwszy raz widzę, żeby dama sprzedawała w aptece – mówi doktor.
– Tu nie ma nic dziwnego… – odzywa się aptekarzowa, zerkając na rumianego Obtiosowa. – Mąż mój nie ma pomocników i ja mu zawsze pomagam.
– Tak… Bardzo miła apteczka! Wiele tu tych różnych słojów! I pani nie boi się kręcić wśród trucizn? Brr!
Aptekarzowa zawija pastylki i podaje je doktorowi. Obtiosow daje jej piętnaście kopiejek. Pół minuty przechodzi w milczeniu… Mężczyźni krzyżują ze sobą spojrzenia, robią krok ku drzwiom, potem znowu spoglądają na siebie.
– Proszę za dziesięć kopiejek sody – mówi doktor.
Aptekarzowa, poruszając się znowu leniwie i ospale, podnosi rękę do półki.
– Czy tu nie ma w aptece czegoś takiego… – mruczy Obtiosow, ruszając palcami – czegoś takiego… wie pani… alegorycznego, jakiegoś płynu ożywczego… chociażby wody selcerskiej? Czy macie wodę selcerską?
– Jest – odpowiada aptekarzowa.
– Brawo! Pani jest nie kobietą, lecz nimfą! Niech nam pani spreparuje ze trzy butelki!
Aptekarzowa prędko zawija sodę i znika w ciemnościach za drzwiami.
– Specjał! – mówi doktor, przymrużając jedno oko. – Takiego ananasa i na wyspie Maderze nie znajdziesz. Co? Co pan myśli? Jednak… słychać chrapanie. To sam pan aptekarz raczy odpoczywać.
Po chwili aptekarzowa wraca i stawia na ladzie pięć butelek. Dopiero co była w piwnicy i dlatego jest zarumieniona i trochę podniecona.
– Tss… – ciszej! – mówi Obtiosow, kiedy przy otwieraniu butelki spadł jej korkociąg. – Niech pani tak nie stuka, bo się mąż obudzi.
– A jeśli się obudzi, to co?
– Śpi tak słodko… śni mu się pani… Za zdrowie pani!
– A przy tym – mówi doktor, któremu odbija się po wodzie selcerskiej – mężowie – to taka nudna rzecz, że dobrze by zrobili, gdyby ciągle spali. Ech, gdyby tak do tej wody trochę winka czerwonego!
– Czego się panu jeszcze zechciało! – śmieje się aptekarzowa.
– Cudownie by było! Szkoda, że w aptekach nie sprzedają spirytualiów! Zresztą… przecież musicie sprzedawać wino, jako lekarstwo. Czy macie vinum gallicum rubrum?
– Mamy.
– Doskonale! Niech go nam pani da!
– Jaką ilość?
– Quantum satis… Najpierw niech nam pani da do wody po uncji, a potem zobaczymy. Co, Obtiosow? Z początku z wodą, a potem już per se…
Doktor i Obtiosow siadają przy ladzie, zdejmują czapki i zaczynają pić czerwone wino.
– A wino, trzeba wyznać, arcypaskudne. Vinum marnissimum! Zresztą, w obecności… e-e-e… wydaje się nektarem… Pani jest czarująca! Całuję w myśli rączki pani.
– Dużo bym dał za to, by móc to zrobić nie tylko w myśli – mówi Obtiosow. – Słowo honoru! Oddałbym życie!
– Dajmy temu spokój… – mówi aptekarzowa, rumieniąc się i przybierając minę serio.
– Jaka jednak z pani kokietka! – śmieje się cicho doktor, patrząc na nią spode łba, z szelmowskim wyrazem twarzy. – Oczęta wciąż strzelają! Pif! Paf! Winszuję: zwyciężyła pani! Jesteśmy pokonani!
Aptekarzowa patrzy na ich rumiane twarze, słucha ich paplania i wkrótce sama się ożywia. Tak jej teraz wesoło! Rozmawia, śmieje się kokietuje i nawet po długich naleganiach wypija ze dwie uncje czerwonego wina.
– Mogliby panowie oficerowie z obozu częściej przychodzić do miasta – mówi. – Tu tak strasznie nudno! Umieram po prostu…
– Rozumie się – oburza się doktor. – Taki specjał… cud natury – i na pustkowiu. Jednak już nam czas. Bardzo nam było przyjemnie poznać panią… bardzo! Wiele jesteśmy winni?
Aptekarzowa podnosi wzrok na sufit i długo porusza wargami.
– Dwanaście rubli i czterdzieści osiem kopiejek – mówi.
Obtiosow wyjmuje z kieszeni gruby pugilares, długo grzebie w paczce pieniędzy i płaci.
– Mąż pani słodko śpi… ma sny… – mruczy, ściskając na pożegnanie rękę aptekarzowej.
– Nie lubię słuchać głupstw…
– Czyż to są głupstwa? Przeciwnie… to wcale nie głupstwa. Nawet Szekspir powiedział: „Szczęśliwy, kto w młodości był młody!”
– Niech pan puści rękę!
Nareszcie panowie po długich rozmowach całują rączkę aptekarzowej i z wahaniem, jakby zastanawiając się, czy czego nie zapomnieli, wychodzą z apteki.
Ona zaś prędko biegnie do sypialni i siada przy tym samym oknie. Widzi, że doktor i porucznik, wyszedłszy z apteki, oddalają się powoli o jakie dwadzieścia kroków, potem zatrzymują się i zaczynają coś między sobą szeptać. O czym?… Serce jej bije, czuje pulsowanie krwi w skroniach – lecz sama nie wie dlaczego… Serce bije mocno, jak gdyby ci dwaj, szepcząc między sobą, rozstrzygali o jej losie.
Po pięciu minutach doktor żegna się z Obtiosowem i idzie dalej, a Obtiosow wraca. Przechodzi, koło apteki raz, drugi… To zatrzymuje się u drzwi, to znowu idzie… Nareszcie daje się słyszeć lekki dzwonek.
– Co? Kto tam? – słyszy nagle aptekarzowa głos męża. – Tam dzwonią, a ty nie słyszysz! – mówi surowo aptekarz. – Co za nieporządki!
Wstaje, kładzie szlafrok i chwiejąc się w półśnie, kłapiąc pantoflami, idzie do apteki.
– Czego… panu? – zapytuje Obtiosowa.
– Proszę… proszę za piętnaście kopiejek miętowych pastylek…
Sapiąc, ziewając, zasypiając na stojąco i uderzając kolanami o ladę, aptekarz lezie na półkę i bierze słoik… Po przejściu dwóch minut aptekarzowa widzi, jak Obtiosow wychodzi z apteki i zrobiwszy kilka kroków, rzuca na zakurzoną drogę pastylki miętowe. Spoza węgła idzie ku niemu doktor… Spotykają się i gestykulując rękami, znikają w porannej mgle.
– Jaka jestem nieszczęśliwa! – mówi aptekarzowa, patrząc ze złością na męża, który się rozbiera, by się znowu położyć spać. – O jakam ja nieszczęśliwa! – powtarza, zalewając się nagle gorzkimi łzami – I nikt… nikt o tym nie wie…
– Zapomniałem piętnaście kopiejek na ladzie – mruczy aptekarz, zakrywając się kołdrą. – Schowaj, proszę cię. – I zaraz zasypia.
Nie bacząc na silny atak podagry w nocy i wynikające stąd zdenerwowanie, Kistunow rano udał się do biura i najgorliwiej zaczął przyjmować interesantów banku. Wyraz twarzy miał ponury i zmęczony, ledwo był zdolny mówić, ledwo oddychał – jakby niebawem miał spocząć w grobie.
– Czym mogę służyć? – zwrócił się do kobiety w przedpotopowej salopie, której forma z tyłu przypominała niby chrabąszcza.
– Proszę Waszej Ekscelencji – zaczęła prędko trajkotać nieznajoma – mój mąż, asesor kolegialny Szczukin, chorował pięć miesięcy i gdy, z przeproszeniem pańskim, leżał w domu i leczył się, bez żadnej przyczyny dano mu dymisję, a kiedy przyszłam po pensję, to proszę Waszej Ekscelencji, potrącili mu z pensji dwadzieścia cztery ruble trzydzieści sześć kopiejek. – „Za co?” – pytam. – „A bo on brał pieniądze z kasy wzajemnej pomocy i koledzy za niego poręczyli”. – Co takiego?… Czy on miał prawo brać bez mego pozwolenia?… To niemożliwe, proszę pana. Cóż to znaczy?… Jestem biedna kobieta i żyję z lokatorów… Jestem słaba, bezbronna istota… Wszyscy mnie krzywdzą i nikt mi dobrego słowa nie powie.
Petentka zaczęła mrugać oczyma i szukać chustki w salopie. Kistunow wziął od niej podanie i uważnie je przeczytał.
– Co to jest takiego, proszę pani? – wzruszył ramionami – nic nie rozumiem! Widocznie łaskawa pani mylnie trafiła. Prośba pani zupełnie nas nie dotyczy. Niech się pani zwróci do instytucji, w której mąż jej pracował.
– Ach, drogi panie, byłam już w pięciu miejscach i nigdzie nawet nie chciano przyjąć podania – odpowiedziała Szczucina. – Już głowę straciłam, nie wiedząc, co czynić, ale zięć mój, niech mu Bóg da zdrowie, poradził mi udać się do pana: – „Niech się mamusia zwróci do pana Kistunowa – to jest człowiek wpływowy, może dla mamusi wszystko zrobić”. – Niechże mi Wasza Ekscelencja pomoże!
– Nic nie możemy dla pani zrobić. Zechciej pani zrozumieć: mąż pani, o ile miarkuję, pracował w wydziale wojskowo-lekarskim, a nasza instytucja jest zupełnie prywatna, handlowa, to jest bank. Czy pani tego nie rozumie?
Kistunow jeszcze raz wzruszył ramionami i zwrócił się do następnego interesanta ze spuchniętym policzkiem, w wojskowym uniformie.
– Wasza Ekscelencjo – zaczęła na nowo Szczukina żałosnym głosem swoje wywody. – Mąż mój był istotnie chory i mam na to świadectwo lekarskie. Oto jest, niech pan spojrzy.
– Doskonale, wierzę pani – mocniej rozdrażniony odparł Kistunow – ale powtarzam, to nas nie dotyczy. Dziwna i nawet śmieszna historia! Czy mąż pani nie wie, dokąd się trzeba zwracać?
– On, Wasza Ekscelencjo, nic nie wie i tylko powtarza ciągle w kółko: „Nie twoja sprawa, wynoś się!…”. – A czyjaż to sprawa?!… Przecież na moim karku siedzi! Na moim!
Kistunow znowu zwrócił się do Szczukinej i począł jej tłumaczyć, jaka jest różnica między wydziałem wojskowo-lekarskim a prywatnym bankiem. Słuchała uważnie, potakiwała głową, w końcu zaś rzekła:
– Tak, tak, tak… rozumiem, proszę pana. W takim razie niech Ekscelencja każe mi wydać chociażby piętnaście rubli. Gotowa jestem wziąć nie wszystko od razu…
– Uf… – odetchnął ciężko Kistunow, odrzuciwszy głowę w tył. – Nie można pani wbić w głowę tego, co mówię! Niechże pani zrozumie nareszcie, że zwracać się do nas z taką prośbą, jest to to samo, co na przykład, składać podanie o rozwód w aptece albo w mennicy. Pani nie dopłacili, tak, to prawda, ale nas to obchodzi?
– Wasza Ekscelencjo, przez całe życie będę się za pana modliła, zlituj się pan nad biedną sierotą! – Zaczęła płakać Szczucina. – Jestem kobieta bezsilna i bezbronna… Ledwo żyję… Z lokatorami po sądach się włócz, za męża się staraj i wedle gospodarstwa biegaj, a tu jeszcze do spowiedzi się szykuję i zięć bez posady… Tylko się zdaje, że jem i piję, a ledwo na nogach się trzymam… Całą noc nie spałam…
Kistunow poczuł, jak mu serce bije. Zrobił minę męczennika, przyłożył rękę do serca i zaczął znowu jeszcze raz to samo tłumaczyć Szczukinej, ale głos mu się zerwał…
– Nie, przepraszam, nie mam sił z panią mówić – powiedział i machnął ręką. – Aż mi się w głowie kręci. Pani i nam przeszkadza, i sama czas traci. Uf, Aleksy Mikołajewiczu – zwrócił się do jednego z urzędników – niech pan, z łaski swojej, postara się tę sprawę wytłumaczyć pani Szczukinej.
Kistunow pozałatwiał wszystkich interesantów, wrócił do swego gabinetu, podpisał z dziesięć dokumentów, a Aleksy Mikołajewicz wciąż jeszcze zajęty był Szczukiną. Siedząc u siebie w gabinecie, Kistunow długo słyszał dwa głosy: monotonny, powściągliwy bas Aleksego Mikołajewicza i płaczliwy, skwierczący głos Szczukinej.
– Jestem kobieta chora – mówiła Szczukina – może na pozór jestem krzepka, ale jeżeli się przyjrzeć, to we mnie ani jednej żyłki zdrowej nie ma. Ledwo na nogach stoję i apetyt straciłam… wprawdzie piłam dziś kawę, ale zupełnie nie czułam jej smaku.
A Aleksy Mikołajewicz tłumaczył jej różnice między wydziałami i skomplikowany system składania podań. Wkrótce jednak się zmęczył i prosił o zastępstwo buchaltera.
– Wyjątkowo nieznośne babsko – oburzał się Kistunow, łamiąc sobie palce i co chwila podchodząc do karafki z wodą. – Jakaś idiotka, podeszwa! Mnie prawie zamęczyła i ich zgnębi – wstrętna! Uf! Jak mi serce bije.
W pół godziny potem zadzwonił. Przyszedł Aleksy Mikołajewicz.
– No, cóż tam z tą babą?
– W żaden sposób nie możemy jej się pozbyć! Jesteśmy już wprost z sił wyczerpani. My swoje, ona swoje.
– Ja… ja nie mogę znieść jej głosu… Chory jestem… nie wytrzymam…
– Zawołam szwajcara – powiedział Aleksy Mikołajewicz – niech ją wyrzuci.
– Ależ nie, nie! – zląkł się Kistunow. – Zacznie wrzeszczeć, a w tym domu mieszka wielu lokatorów i diabli wiedzą, co o nas pomyślą… Postarajcie się, moi drodzy, jakoś jej wytłumaczyć, że jej sprawa nas nie dotyczy.
Po chwili znowu zadźwięczał głos Aleksego Mikołajewicza. Po kwadransie zaś jego bas ustąpił donośnemu tenorowemu głosowi buchaltera.
– Wy-jąt-kowo nieznośna baba! – oburzał się Kistunow, nerwowo wzruszając ramionami. – Głupia jak gęś, pal ją diabli! Zdaje się, że znowu wraca moja podagra… Znowu migrena…
W sąsiednim pokoju Aleksy Mikołajewicz, wreszcie zupełnie wyczerpany, uderzył palcem w stół, a potem zaś dotknął się czoła:
– Słowem, pani ma na plecach nie głowę, a ot co…
– No, proszę, proszę – obraziła się stara – swojej żonie stukaj!… Ananas!… Ręce przy sobie trzymaj!
Patrząc na nią z nienawiścią i wściekłością, jakby ją chciał połknąć, Aleksy Mikołajewicz wyrzekł cichym, przytłumionym głosem:
– Wynoś się stąd!
– Co-o?! – zawyła nagle Szczukina. – Jak pan śmie?! Jestem słaba, bezbronna kobieta. Jak pójdę do adwokata, to po tobie śladu nie zostanie. Trzech lokatorów wpakowałam do kozy, a za twoje zuchwałe słowa będziesz się jeszcze u nóg moich tarzał. Ja do waszego generała pójdę. Wasza Ekscelencjo! Wasza Ekscelencjo!…
– Wynoś się stąd, cholero jedna! – zaryczał Aleksiej Mikołajewicz.
Kistunow otworzył drzwi i wyjrzał do kancelarii.
– Co się stało? – spytał płaczliwym głosem.
Szczukina, czerwona jak rak, stała pośrodku pokoju i przewracając oczami, uderzała palcem w powietrze przed siebie. Opodal urzędnicy banku, również czerwoni ze zmęczenia, zmordowani, spoglądali na siebie wzajemnie.
– Wasza Ekscelencjo – rzuciła się ku Kistunowowi Szczukina. – Oto ten, ten tutaj! – wskazała na Aleksego Mikołajewicza – postukał palcem po stole, a potem po czole… Pan mu kazał sprawę rozpatrzeć, a on się naigrawa! Jestem słaba, bezbronna kobieta. Mój mąż jest asesorem kolegialnym, a ja sama jestem majorówna!
– Dobrze, proszę pani – zajęczał Kistunow – ja rozpatrzę… postaram się… Niech pani przyjdzie… później.
– A kiedy dostanę, Wasza Ekscelencjo? Mnie pieniądze dziś są potrzebne.
Kistunow drżącą ręką potarł czoło, westchnął i znów jął tłumaczyć rzecz całą od początku.
– Łaskawa pani, ja już powiedziałem. Tu jest bank, instytucja prywatna, handlowa. Czego pani od nas chce? I niech pani nareszcie zrozumie, że pani nam przeszkadza.
Szczukina wysłuchała i westchnęła.
– Tak, tak – potakiwała. – Ale niech pan będzie łaskaw, całe życie będę się za pana modliła, Wasza Ekscelencjo, proszę być dla mnie wyrozumiałym jak ojciec rodzony. Jeżeli świadectwa lekarskie nie wystarczą, to mogę przedstawić świadectwa z cyrkułu. Niech pan każe wydać mi pieniądze.
Kistunowowi zamroczyło się w oczach. Wydął powietrze, jakie tylko miał w płucach, i bez sił upadł na krzesło.
– Ile pani chce? – zapytał słabym głosem.
– Dwadzieścia cztery ruble trzydzieści sześć kopiejek.
Kistunow wyjął z kieszeni pugilares, odliczył dwadzieścia pięć rubli i podał Szczukinej.
– Bierz… i odchodź!…
Szczukina zawinęła w chustkę pieniądze, schowała je i ze słodkim, delikatnym, nawet zalotnym uśmiechem spytała:
– Wasza Ekscelencjo, a czy nie mógłby mój mąż znowu wrócić na posadę?
– Odjeżdżam… jestem chory… – powiedział Kistunow mdlejącym głosem. – Mam straszne bicie serca…
A gdy rzeczywiście wyszedł do domu, Aleksy Mikołajewicz posłał woźnego po krople laurowe i wszyscy urzędnicy, zażywszy po dwadzieścia kropel, dopiero zasiedli do dalszej pracy; Szczukina zaś siedziała jeszcze około dwóch godzin w przedpokoju i rozmawiała z odźwiernym, oczekując powrotu Kistunowa.
Przyszła i następnego dnia.
Przed dwór obywatela ziemskiego Griabowa zajechał piękny powóz na gumowych kołach, o aksamitnym siedzeniu i z tłustym stangretem. Z powozu wysiadł powiatowy marszałek szlachty Fiodor Iljicz Otcow. W przedpokoju przywitał go zaspany lokaj.
– Państwo w domu? – spytał marszałek.
– Nie ma. Pani z dziećmi pojechała z wizytą, a pan z mamzelą guwernantką łowi ryby od samego rana.
Otcow postał chwilę i poszedł nad rzekę szukać Griabowa. Znalazł go o dwie wiorsty od domu. Spojrzawszy w dół ze stromego brzegu rzeki i ujrzawszy Griabowa, Otcow parsknął śmiechem… Griabow, wysoki gruby mężczyzna, siedział na piasku, podgiąwszy nogi po turecku i łowił ryby. Kapelusz zsunął mu się na tył głowy, krawat wykrzywił. Obok niego stała cienka Angielka, z wyłupiastymi, jak u raka, oczyma i wielkim ptasim nosem, podobnym bardziej do haczyka niż do nosa. Ubrana była w białą muślinową suknię, przez którą wyraźnie przeświecały jej chude, żółte ramiona. Ze złotego paska zwisał złoty zegarek. Łowiła również ryby. Otaczała ich zupełna cisza. Byli nieruchomi jak rzeka, na której unosiły się pływaki ich wędek.
– Nie miała baba kłopotu! – Zaśmiał się Otcow. – Witaj, Iwanie Kuźmiczu!
– A, to ty! – wyrzekł Griabow, nie odrywając oczu od wody. – Przyjechałeś?
– Jak widzisz… A ty wciąż zajmujesz się jeszcze tym bzdurstwem? Nie odzwyczaiłeś się?
– Jakiego diabła… Cały dzień łowię od samego rana… Źle się jakoś łowi. Nic nie złowiłem ani ja, ani ta małpa zielona. Siedzimy, siedzimy – i żeby to choć jakieś licho. Choć gwałtu krzycz!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki