Kameleon i inne opowiadania - Antoni Czechow - ebook + książka

Kameleon i inne opowiadania ebook

Antoni Czechow

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowiadania Antona Czechowa to niepowtarzalne dzieła, które poruszają ważne tematy socjalne i psychologiczne. Cechuje je subtelne oddanie emocji bohaterów i niezwykła precyzja w opisie ich wnętrza. Często zawierają również ironiczne odniesienia do społeczeństwa oraz błyskotliwe komentarze na temat kondycji ludzkiej. Dzięki temu Czechow umiejętnie ukazuje różnice między warstwami społecznymi i obnaża hipokryzję i fałsz w relacjach międzyludzkich. Jego opowiadania są doskonałym przykładem mistrzowskiego pisarstwa, które przez wiele lat zachwyca czytelników na całym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 152

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aptekarzowa

Mia­steczko B., skła­da­jące się z dwóch czy trzech krzy­wych ulic, pogrą­żone jest w głę­bo­kim śnie. W zasty­głym powie­trzu – cisza zupełna. Sły­chać tylko, jak gdzieś, pew­nie za mia­stem, szczeka pies sła­bym, ochry­płym teno­rem. Zbliża się świt.

Wszystko już śpi od dawna. Nie śpi tylko młoda żona pro­wi­zora, wła­ści­ciela apteki w B. Kła­dła się już trzy razy – ale nie wia­domo czemu, zasnąć nie może. Sie­dzi przy otwar­tym oknie w jed­nej koszuli i patrzy na ulicę. Jest jej duszno i nudno. Jest zła, taka zła, że aż się pła­kać chce – i rów­nież nie wia­domo dla­czego. Czuje w piersi jakiś kłę­bek, który od czasu do czasu pod­cho­dzi jej do gar­dła. O kilka kro­ków za nią, przy­tu­liw­szy się do ściany, chra­pie smacz­nie jej mąż. Zgłod­niała, poszła, wpiła mu się w czoło, ale on nawet tego nie czuje – uśmie­cha się, bo roi we śnie, że wszy­scy w mie­ście kaszlą i stale kupują u niego kro­ple any­żowe. Nie można by go zbu­dzić teraz ani ukłu­ciem, ani strze­la­niem z armat, ani piesz­czo­tami.

Apteka znaj­duje się na krańcu mia­sta i apte­ka­rzowa ma roz­le­gły widok na pole… Widzi, jak powoli bled­nie wschodni kra­niec nieba, jak potem zaczyna się rumie­nić, jakby od wiel­kiego pożaru. Nie­spo­dzia­nie spoza odle­głych krza­ków wyłazi duża, sze­roka twarz księ­życa. Jest czer­wony (w ogóle księ­życ, kiedy wyłazi spoza krza­ków, zawsze jest czymś zawsty­dzony).

Nagle, wśród ciszy noc­nej, roz­le­gają się czy­jeś kroki i brzęk ostróg. Sły­chać głosy.

…To ofi­ce­ro­wie wra­cają do obozu – myśli apte­ka­rzowa.

Wkrótce uka­zują się dwie posta­cie w bia­łych ofi­cer­skich kitlach: jedna – wysoka i tłu­sta, druga – niż­sza i chud­sza… Leni­wie, krok za kro­kiem, wloką się wzdłuż par­kanu i gło­śno roz­ma­wiają. Zrów­naw­szy się z apteką, obie posta­cie jesz­cze wię­cej zwal­niają kroku i patrzą na okna.

– Pach­nie apteką… – mówi cienki. – Rze­czy­wi­ście apteka! Ach, pamię­tam… Byłem tu w zeszłym tygo­dniu, kupi­łem oleju rycy­no­wego. Jest tu apte­karz z kwa­śną miną i oślą szczęką. To ci, bra­cie, szczęka! Taką wła­śnie Sam­son pora­ził Fili­sty­nów.

– Tak… – mówi tłu­sty basem. – Śpi far­ma­cja! I apte­ka­rzowa śpi. Wiesz, Obtio­sow, tu jest przy­stojna apte­ka­rzowa.

– Widzia­łem. Bar­dzo mi się podo­bała… Powiedz­cie, dok­to­rze, czy ona jest w sta­nie kochać tę oślą szczękę?

– Nie, chyba nie kocha – wzdy­cha dok­tor, takim tonem, jakby żal mu było apte­ka­rza. – Śpi sobie teraz za okien­kiem. Co, Obtio­sow? Leży z roz­rzu­co­nymi od gorąca ramio­nami… usteczka pół­otwarte… i nóżka zwisa z łóżka. Apte­karz, cym­bał, nie zna się praw­do­po­dob­nie na tych skar­bach. Dla niego, być może, kobieta czy butla z kar­bo­lem – to wszystko jedno!

– Wie­cie co, dok­to­rze? – mówi ofi­cer, zatrzy­mu­jąc się. – Zajdźmy do apteki i kupmy coś. Może apte­ka­rzową zoba­czymy.

– Też pomysł – w nocy!

– A co? Wszak oni i w nocy obo­wią­zani są sprze­da­wać.

– Niech będzie…

Apte­ka­rzowa, scho­wana za firanką, sły­szy gło­śny dzwo­nek. Obej­rzaw­szy się na męża, który wciąż chra­pie i uśmie­cha się, kobieta narzuca na sie­bie lek­kie poranne ubra­nie, kła­dzie na bose nogi pan­to­fle i bie­gnie do apteki.

Za szkla­nymi drzwiami widać dwie posta­cie… Apte­ka­rzowa wykręca lampę, śpie­szy ku drzwiom i otwiera: już jej nie jest nudno i nie jest zła, nawet i nie chce się jej już pła­kać; tylko mocno bije serce. Wcho­dzi gru­bas dok­tor i cienki Obtio­sow. Teraz można im się przyj­rzeć. Brzu­chaty, ocię­żały dok­tor ma śniadą cerę i brodę. Przy każ­dym ruchu trzesz­czy na nim kitel i wystę­puje pot. Ofi­cer zaś jest rumiany, bez wąsów, ma w sobie coś kobie­cego i jest giętki jak szpi­cruta angiel­ska.

– Czego sobie pano­wie życzą? – zapy­tuje apte­ka­rzowa, przy­trzy­mu­jąc ubra­nie na pier­siach.

– Pro­szę… e-e-e – za pięt­na­ście kopie­jek pasty­lek mię­to­wych.

Apte­ka­rzowa, nie śpie­sząc się, bie­rze z półki słoik i zaczyna ważyć. Goście stoją nie­ru­chomo i patrzą na jej plecy: dok­tor mruży oczy jak syty kot, a porucz­nik jest pełen powagi.

– Pierw­szy raz widzę, żeby dama sprze­da­wała w aptece – mówi dok­tor.

– Tu nie ma nic dziw­nego… – odzywa się apte­ka­rzowa, zer­ka­jąc na rumia­nego Obtio­sowa. – Mąż mój nie ma pomoc­ni­ków i ja mu zawsze poma­gam.

– Tak… Bar­dzo miła apteczka! Wiele tu tych róż­nych sło­jów! I pani nie boi się krę­cić wśród tru­cizn? Brr!

Apte­ka­rzowa zawija pastylki i podaje je dok­to­rowi. Obtio­sow daje jej pięt­na­ście kopie­jek. Pół minuty prze­cho­dzi w mil­cze­niu… Męż­czyźni krzy­żują ze sobą spoj­rze­nia, robią krok ku drzwiom, potem znowu spo­glą­dają na sie­bie.

– Pro­szę za dzie­sięć kopie­jek sody – mówi dok­tor.

Apte­ka­rzowa, poru­sza­jąc się znowu leni­wie i ospale, pod­nosi rękę do półki.

– Czy tu nie ma w aptece cze­goś takiego… – mru­czy Obtio­sow, rusza­jąc pal­cami – cze­goś takiego… wie pani… ale­go­rycz­nego, jakie­goś płynu ożyw­czego… cho­ciażby wody sel­cer­skiej? Czy macie wodę sel­cer­ską?

– Jest – odpo­wiada apte­ka­rzowa.

– Brawo! Pani jest nie kobietą, lecz nimfą! Niech nam pani spre­pa­ruje ze trzy butelki!

Apte­ka­rzowa prędko zawija sodę i znika w ciem­no­ściach za drzwiami.

– Spe­cjał! – mówi dok­tor, przy­mru­ża­jąc jedno oko. – Takiego ana­nasa i na wyspie Made­rze nie znaj­dziesz. Co? Co pan myśli? Jed­nak… sły­chać chra­pa­nie. To sam pan apte­karz raczy odpo­czy­wać.

Po chwili apte­ka­rzowa wraca i sta­wia na ladzie pięć bute­lek. Dopiero co była w piw­nicy i dla­tego jest zaru­mie­niona i tro­chę pod­nie­cona.

– Tss… – ciszej! – mówi Obtio­sow, kiedy przy otwie­ra­niu butelki spadł jej kor­ko­ciąg. – Niech pani tak nie stuka, bo się mąż obu­dzi.

– A jeśli się obu­dzi, to co?

– Śpi tak słodko… śni mu się pani… Za zdro­wie pani!

– A przy tym – mówi dok­tor, któ­remu odbija się po wodzie sel­cer­skiej – mężo­wie – to taka nudna rzecz, że dobrze by zro­bili, gdyby cią­gle spali. Ech, gdyby tak do tej wody tro­chę winka czer­wo­nego!

– Czego się panu jesz­cze zechciało! – śmieje się apte­ka­rzowa.

– Cudow­nie by było! Szkoda, że w apte­kach nie sprze­dają spi­ry­tu­aliów! Zresztą… prze­cież musi­cie sprze­da­wać wino, jako lekar­stwo. Czy macie vinum gal­li­cum rubrum?

– Mamy.

– Dosko­nale! Niech go nam pani da!

– Jaką ilość?

– Quan­tum satis… Naj­pierw niech nam pani da do wody po uncji, a potem zoba­czymy. Co, Obtio­sow? Z początku z wodą, a potem już per se…

Dok­tor i Obtio­sow sia­dają przy ladzie, zdej­mują czapki i zaczy­nają pić czer­wone wino.

– A wino, trzeba wyznać, arcy­pa­skudne. Vinum mar­nis­si­mum! Zresztą, w obec­no­ści… e-e-e… wydaje się nek­ta­rem… Pani jest cza­ru­jąca! Całuję w myśli rączki pani.

– Dużo bym dał za to, by móc to zro­bić nie tylko w myśli – mówi Obtio­sow. – Słowo honoru! Oddał­bym życie!

– Dajmy temu spo­kój… – mówi apte­ka­rzowa, rumie­niąc się i przy­bie­ra­jąc minę serio.

– Jaka jed­nak z pani kokietka! – śmieje się cicho dok­tor, patrząc na nią spode łba, z szel­mow­skim wyra­zem twa­rzy. – Oczęta wciąż strze­lają! Pif! Paf! Win­szuję: zwy­cię­żyła pani! Jeste­śmy poko­nani!

Apte­ka­rzowa patrzy na ich rumiane twa­rze, słu­cha ich papla­nia i wkrótce sama się oży­wia. Tak jej teraz wesoło! Roz­ma­wia, śmieje się kokie­tuje i nawet po dłu­gich nale­ga­niach wypija ze dwie uncje czer­wo­nego wina.

– Mogliby pano­wie ofi­ce­ro­wie z obozu czę­ściej przy­cho­dzić do mia­sta – mówi. – Tu tak strasz­nie nudno! Umie­ram po pro­stu…

– Rozu­mie się – obu­rza się dok­tor. – Taki spe­cjał… cud natury – i na pust­ko­wiu. Jed­nak już nam czas. Bar­dzo nam było przy­jem­nie poznać panią… bar­dzo! Wiele jeste­śmy winni?

Apte­ka­rzowa pod­nosi wzrok na sufit i długo poru­sza war­gami.

– Dwa­na­ście rubli i czter­dzie­ści osiem kopie­jek – mówi.

Obtio­sow wyj­muje z kie­szeni gruby pugi­la­res, długo grze­bie w paczce pie­nię­dzy i płaci.

– Mąż pani słodko śpi… ma sny… – mru­czy, ści­ska­jąc na poże­gna­nie rękę apte­ka­rzo­wej.

– Nie lubię słu­chać głupstw…

– Czyż to są głup­stwa? Prze­ciw­nie… to wcale nie głup­stwa. Nawet Szek­spir powie­dział: „Szczę­śliwy, kto w mło­do­ści był młody!”

– Niech pan puści rękę!

Naresz­cie pano­wie po dłu­gich roz­mo­wach całują rączkę apte­ka­rzo­wej i z waha­niem, jakby zasta­na­wia­jąc się, czy czego nie zapo­mnieli, wycho­dzą z apteki.

Ona zaś prędko bie­gnie do sypialni i siada przy tym samym oknie. Widzi, że dok­tor i porucz­nik, wyszedł­szy z apteki, odda­lają się powoli o jakie dwa­dzie­ścia kro­ków, potem zatrzy­mują się i zaczy­nają coś mię­dzy sobą szep­tać. O czym?… Serce jej bije, czuje pul­so­wa­nie krwi w skro­niach – lecz sama nie wie dla­czego… Serce bije mocno, jak gdyby ci dwaj, szep­cząc mię­dzy sobą, roz­strzy­gali o jej losie.

Po pię­ciu minu­tach dok­tor żegna się z Obtio­so­wem i idzie dalej, a Obtio­sow wraca. Prze­cho­dzi, koło apteki raz, drugi… To zatrzy­muje się u drzwi, to znowu idzie… Naresz­cie daje się sły­szeć lekki dzwo­nek.

– Co? Kto tam? – sły­szy nagle apte­ka­rzowa głos męża. – Tam dzwo­nią, a ty nie sły­szysz! – mówi surowo apte­karz. – Co za nie­po­rządki!

Wstaje, kła­dzie szla­frok i chwie­jąc się w pół­śnie, kła­piąc pan­to­flami, idzie do apteki.

– Czego… panu? – zapy­tuje Obtio­sowa.

– Pro­szę… pro­szę za pięt­na­ście kopie­jek mię­to­wych pasty­lek…

Sapiąc, zie­wa­jąc, zasy­pia­jąc na sto­jąco i ude­rza­jąc kola­nami o ladę, apte­karz lezie na półkę i bie­rze słoik… Po przej­ściu dwóch minut apte­karzowa widzi, jak Obtio­sow wycho­dzi z apteki i zro­biw­szy kilka kro­ków, rzuca na zaku­rzoną drogę pastylki mię­towe. Spoza węgła idzie ku niemu dok­tor… Spo­ty­kają się i gesty­ku­lu­jąc rękami, zni­kają w poran­nej mgle.

– Jaka jestem nie­szczę­śliwa! – mówi apte­ka­rzowa, patrząc ze zło­ścią na męża, który się roz­biera, by się znowu poło­żyć spać. – O jakam ja nie­szczę­śliwa! – powta­rza, zale­wa­jąc się nagle gorz­kimi łzami – I nikt… nikt o tym nie wie…

– Zapo­mnia­łem pięt­na­ście kopie­jek na ladzie – mru­czy apte­karz, zakry­wa­jąc się koł­drą. – Scho­waj, pro­szę cię. – I zaraz zasy­pia.

Bezbronna istota

Nie bacząc na silny atak poda­gry w nocy i wyni­ka­jące stąd zde­ner­wo­wa­nie, Kistu­now rano udał się do biura i naj­gor­li­wiej zaczął przyj­mo­wać inte­re­san­tów banku. Wyraz twa­rzy miał ponury i zmę­czony, ledwo był zdolny mówić, ledwo oddy­chał – jakby nie­ba­wem miał spo­cząć w gro­bie.

– Czym mogę słu­żyć? – zwró­cił się do kobiety w przed­po­to­po­wej salo­pie, któ­rej forma z tyłu przy­po­mi­nała niby chra­bąsz­cza.

– Pro­szę Waszej Eks­ce­len­cji – zaczęła prędko traj­ko­tać nie­zna­joma – mój mąż, ase­sor kole­gialny Szczu­kin, cho­ro­wał pięć mie­sięcy i gdy, z prze­pro­sze­niem pań­skim, leżał w domu i leczył się, bez żad­nej przy­czyny dano mu dymi­sję, a kiedy przy­szłam po pen­sję, to pro­szę Waszej Eks­ce­len­cji, potrą­cili mu z pen­sji dwa­dzie­ścia cztery ruble trzy­dzie­ści sześć kopie­jek. – „Za co?” – pytam. – „A bo on brał pie­nią­dze z kasy wza­jem­nej pomocy i kole­dzy za niego porę­czyli”. – Co takiego?… Czy on miał prawo brać bez mego pozwo­le­nia?… To nie­moż­liwe, pro­szę pana. Cóż to zna­czy?… Jestem biedna kobieta i żyję z loka­to­rów… Jestem słaba, bez­bronna istota… Wszy­scy mnie krzyw­dzą i nikt mi dobrego słowa nie powie.

Petentka zaczęła mru­gać oczyma i szu­kać chustki w salo­pie. Kistu­now wziął od niej poda­nie i uważ­nie je prze­czy­tał.

– Co to jest takiego, pro­szę pani? – wzru­szył ramio­nami – nic nie rozu­miem! Widocz­nie łaskawa pani myl­nie tra­fiła. Prośba pani zupeł­nie nas nie doty­czy. Niech się pani zwróci do insty­tu­cji, w któ­rej mąż jej pra­co­wał.

– Ach, drogi panie, byłam już w pię­ciu miej­scach i ni­gdzie nawet nie chciano przy­jąć poda­nia – odpo­wie­działa Szczu­cina. – Już głowę stra­ci­łam, nie wie­dząc, co czy­nić, ale zięć mój, niech mu Bóg da zdro­wie, pora­dził mi udać się do pana: – „Niech się mamu­sia zwróci do pana Kistu­nowa – to jest czło­wiek wpły­wowy, może dla mamusi wszystko zro­bić”. – Niech­że mi Wasza Eks­ce­len­cja pomoże!

– Nic nie możemy dla pani zro­bić. Zechciej pani zro­zu­mieć: mąż pani, o ile miar­kuję, pra­co­wał w wydziale woj­skowo-lekar­skim, a nasza insty­tu­cja jest zupeł­nie pry­watna, han­dlowa, to jest bank. Czy pani tego nie rozu­mie?

Kistu­now jesz­cze raz wzru­szył ramio­nami i zwró­cił się do następ­nego inte­re­santa ze spuch­nię­tym policz­kiem, w woj­sko­wym uni­for­mie.

– Wasza Eks­ce­len­cjo – zaczęła na nowo Szczu­kina żało­snym gło­sem swoje wywody. – Mąż mój był istot­nie chory i mam na to świa­dec­two lekar­skie. Oto jest, niech pan spoj­rzy.

– Dosko­nale, wie­rzę pani – moc­niej roz­draż­niony odparł Kistu­now – ale powta­rzam, to nas nie doty­czy. Dziwna i nawet śmieszna histo­ria! Czy mąż pani nie wie, dokąd się trzeba zwra­cać?

– On, Wasza Eks­ce­len­cjo, nic nie wie i tylko powta­rza cią­gle w kółko: „Nie twoja sprawa, wynoś się!…”. – A czy­jaż to sprawa?!… Prze­cież na moim karku sie­dzi! Na moim!

Kistu­now znowu zwró­cił się do Szczu­ki­nej i począł jej tłu­ma­czyć, jaka jest róż­nica mię­dzy wydzia­łem woj­skowo-lekar­skim a pry­wat­nym ban­kiem. Słu­chała uważ­nie, pota­ki­wała głową, w końcu zaś rze­kła:

– Tak, tak, tak… rozu­miem, pro­szę pana. W takim razie niech Eks­ce­len­cja każe mi wydać cho­ciażby pięt­na­ście rubli. Gotowa jestem wziąć nie wszystko od razu…

– Uf… – ode­tchnął ciężko Kistu­now, odrzu­ciw­szy głowę w tył. – Nie można pani wbić w głowę tego, co mówię! Niech­że pani zro­zu­mie naresz­cie, że zwra­cać się do nas z taką prośbą, jest to to samo, co na przy­kład, skła­dać poda­nie o roz­wód w aptece albo w men­nicy. Pani nie dopła­cili, tak, to prawda, ale nas to obcho­dzi?

– Wasza Eks­ce­len­cjo, przez całe życie będę się za pana modliła, zli­tuj się pan nad biedną sie­rotą! – Zaczęła pła­kać Szczu­cina. – Jestem kobieta bez­silna i bez­bronna… Ledwo żyję… Z loka­to­rami po sądach się włócz, za męża się sta­raj i wedle gospo­dar­stwa bie­gaj, a tu jesz­cze do spo­wie­dzi się szy­kuję i zięć bez posady… Tylko się zdaje, że jem i piję, a ledwo na nogach się trzy­mam… Całą noc nie spa­łam…

Kistu­now poczuł, jak mu serce bije. Zro­bił minę męczen­nika, przy­ło­żył rękę do serca i zaczął znowu jesz­cze raz to samo tłu­ma­czyć Szczu­ki­nej, ale głos mu się zerwał…

– Nie, prze­pra­szam, nie mam sił z panią mówić – powie­dział i mach­nął ręką. – Aż mi się w gło­wie kręci. Pani i nam prze­szka­dza, i sama czas traci. Uf, Aleksy Miko­ła­je­wi­czu – zwró­cił się do jed­nego z urzęd­ni­ków – niech pan, z łaski swo­jej, postara się tę sprawę wytłu­ma­czyć pani Szczu­ki­nej.

Kistu­now poza­ła­twiał wszyst­kich inte­re­san­tów, wró­cił do swego gabi­netu, pod­pi­sał z dzie­sięć doku­men­tów, a Aleksy Miko­ła­je­wicz wciąż jesz­cze zajęty był Szczu­kiną. Sie­dząc u sie­bie w gabi­ne­cie, Kistu­now długo sły­szał dwa głosy: mono­tonny, powścią­gliwy bas Alek­sego Miko­ła­je­wicza i płacz­liwy, skwier­czący głos Szczu­ki­nej.

– Jestem kobieta chora – mówiła Szczu­kina – może na pozór jestem krzepka, ale jeżeli się przyj­rzeć, to we mnie ani jed­nej żyłki zdro­wej nie ma. Ledwo na nogach stoję i ape­tyt stra­ci­łam… wpraw­dzie piłam dziś kawę, ale zupeł­nie nie czu­łam jej smaku.

A Aleksy Miko­ła­je­wicz tłu­ma­czył jej róż­nice mię­dzy wydzia­łami i skom­pli­ko­wany sys­tem skła­da­nia podań. Wkrótce jed­nak się zmę­czył i pro­sił o zastęp­stwo buchal­tera.

– Wyjąt­kowo nie­zno­śne bab­sko – obu­rzał się Kistu­now, łamiąc sobie palce i co chwila pod­cho­dząc do karafki z wodą. – Jakaś idiotka, pode­szwa! Mnie pra­wie zamę­czyła i ich zgnębi – wstrętna! Uf! Jak mi serce bije.

W pół godziny potem zadzwo­nił. Przy­szedł Aleksy Miko­ła­je­wicz.

– No, cóż tam z tą babą?

– W żaden spo­sób nie możemy jej się pozbyć! Jeste­śmy już wprost z sił wyczer­pani. My swoje, ona swoje.

– Ja… ja nie mogę znieść jej głosu… Chory jestem… nie wytrzy­mam…

– Zawo­łam szwaj­cara – powie­dział Aleksy Miko­ła­je­wicz – niech ją wyrzuci.

– Ależ nie, nie! – zląkł się Kistu­now. – Zacznie wrzesz­czeć, a w tym domu mieszka wielu loka­to­rów i dia­bli wie­dzą, co o nas pomy­ślą… Posta­raj­cie się, moi dro­dzy, jakoś jej wytłu­ma­czyć, że jej sprawa nas nie doty­czy.

Po chwili znowu zadźwię­czał głos Alek­sego Miko­ła­je­wi­cza. Po kwa­dran­sie zaś jego bas ustą­pił dono­śnemu teno­ro­wemu gło­sowi buchal­tera.

– Wy-jąt-kowo nie­zno­śna baba! – obu­rzał się Kistu­now, ner­wowo wzru­sza­jąc ramio­nami. – Głu­pia jak gęś, pal ją dia­bli! Zdaje się, że znowu wraca moja poda­gra… Znowu migrena…

W sąsied­nim pokoju Aleksy Miko­ła­je­wicz, wresz­cie zupeł­nie wyczer­pany, ude­rzył pal­cem w stół, a potem zaś dotknął się czoła:

– Sło­wem, pani ma na ple­cach nie głowę, a ot co…

– No, pro­szę, pro­szę – obra­ziła się stara – swo­jej żonie stu­kaj!… Ana­nas!… Ręce przy sobie trzy­maj!

Patrząc na nią z nie­na­wi­ścią i wście­kło­ścią, jakby ją chciał połknąć, Aleksy Miko­ła­je­wicz wyrzekł cichym, przy­tłu­mio­nym gło­sem:

– Wynoś się stąd!

– Co-o?! – zawyła nagle Szczu­kina. – Jak pan śmie?! Jestem słaba, bez­bronna kobieta. Jak pójdę do adwo­kata, to po tobie śladu nie zosta­nie. Trzech loka­to­rów wpa­ko­wa­łam do kozy, a za twoje zuchwałe słowa będziesz się jesz­cze u nóg moich tarzał. Ja do waszego gene­rała pójdę. Wasza Eks­ce­len­cjo! Wasza Eks­ce­len­cjo!…

– Wynoś się stąd, cho­lero jedna! – zary­czał Alek­siej Miko­ła­je­wicz.

Kistu­now otwo­rzył drzwi i wyj­rzał do kan­ce­la­rii.

– Co się stało? – spy­tał płacz­li­wym gło­sem.

Szczu­kina, czer­wona jak rak, stała pośrodku pokoju i prze­wra­ca­jąc oczami, ude­rzała pal­cem w powie­trze przed sie­bie. Opo­dal urzęd­nicy banku, rów­nież czer­woni ze zmę­cze­nia, zmor­do­wani, spo­glą­dali na sie­bie wza­jem­nie.

– Wasza Eks­ce­len­cjo – rzu­ciła się ku Kistu­no­wowi Szczu­kina. – Oto ten, ten tutaj! – wska­zała na Alek­sego Miko­ła­je­wi­cza – postu­kał pal­cem po stole, a potem po czole… Pan mu kazał sprawę roz­pa­trzeć, a on się naigrawa! Jestem słaba, bez­bronna kobieta. Mój mąż jest ase­so­rem kole­gial­nym, a ja sama jestem majo­równa!

– Dobrze, pro­szę pani – zaję­czał Kistu­now – ja roz­pa­trzę… posta­ram się… Niech pani przyj­dzie… póź­niej.

– A kiedy dostanę, Wasza Eks­ce­len­cjo? Mnie pie­nią­dze dziś są potrzebne.

Kistu­now drżącą ręką potarł czoło, wes­tchnął i znów jął tłu­ma­czyć rzecz całą od początku.

– Łaskawa pani, ja już powie­dzia­łem. Tu jest bank, insty­tu­cja pry­watna, han­dlowa. Czego pani od nas chce? I niech pani naresz­cie zro­zu­mie, że pani nam prze­szka­dza.

Szczu­kina wysłu­chała i wes­tchnęła.

– Tak, tak – pota­ki­wała. – Ale niech pan będzie łaskaw, całe życie będę się za pana modliła, Wasza Eks­ce­len­cjo, pro­szę być dla mnie wyro­zu­mia­łym jak ojciec rodzony. Jeżeli świa­dec­twa lekar­skie nie wystar­czą, to mogę przed­sta­wić świa­dec­twa z cyr­kułu. Niech pan każe wydać mi pie­nią­dze.

Kistu­no­wowi zamro­czyło się w oczach. Wydął powie­trze, jakie tylko miał w płu­cach, i bez sił upadł na krze­sło.

– Ile pani chce? – zapy­tał sła­bym gło­sem.

– Dwa­dzie­ścia cztery ruble trzy­dzie­ści sześć kopie­jek.

Kistu­now wyjął z kie­szeni pugi­la­res, odli­czył dwa­dzie­ścia pięć rubli i podał Szczu­ki­nej.

– Bierz… i odchodź!…

Szczu­kina zawi­nęła w chustkę pie­nią­dze, scho­wała je i ze słod­kim, deli­kat­nym, nawet zalot­nym uśmie­chem spy­tała:

– Wasza Eks­ce­len­cjo, a czy nie mógłby mój mąż znowu wró­cić na posadę?

– Odjeż­dżam… jestem chory… – powie­dział Kistu­now mdle­ją­cym gło­sem. – Mam straszne bicie serca…

A gdy rze­czy­wi­ście wyszedł do domu, Aleksy Miko­ła­je­wicz posłał woź­nego po kro­ple lau­rowe i wszy­scy urzęd­nicy, zażyw­szy po dwa­dzie­ścia kro­pel, dopiero zasie­dli do dal­szej pracy; Szczu­kina zaś sie­działa jesz­cze około dwóch godzin w przed­po­koju i roz­ma­wiała z odźwier­nym, ocze­ku­jąc powrotu Kistu­nowa.

Przy­szła i następ­nego dnia.

Córa Albionu

Przed dwór oby­wa­tela ziem­skiego Gria­bowa zaje­chał piękny powóz na gumo­wych kołach, o aksa­mit­nym sie­dze­niu i z tłu­stym stan­gre­tem. Z powozu wysiadł powia­towy mar­sza­łek szlachty Fio­dor Iljicz Otcow. W przed­po­koju przy­wi­tał go zaspany lokaj.

– Pań­stwo w domu? – spy­tał mar­sza­łek.

– Nie ma. Pani z dziećmi poje­chała z wizytą, a pan z mam­zelą guwer­nantką łowi ryby od samego rana.

Otcow postał chwilę i poszedł nad rzekę szu­kać Gria­bowa. Zna­lazł go o dwie wior­sty od domu. Spoj­rzaw­szy w dół ze stro­mego brzegu rzeki i ujrzaw­szy Gria­bowa, Otcow par­sk­nął śmie­chem… Gria­bow, wysoki gruby męż­czy­zna, sie­dział na pia­sku, pod­giąw­szy nogi po turecku i łowił ryby. Kape­lusz zsu­nął mu się na tył głowy, kra­wat wykrzy­wił. Obok niego stała cienka Angielka, z wyłu­pia­stymi, jak u raka, oczyma i wiel­kim pta­sim nosem, podob­nym bar­dziej do haczyka niż do nosa. Ubrana była w białą muśli­nową suk­nię, przez którą wyraź­nie prze­świe­cały jej chude, żółte ramiona. Ze zło­tego paska zwi­sał złoty zega­rek. Łowiła rów­nież ryby. Ota­czała ich zupełna cisza. Byli nie­ru­chomi jak rzeka, na któ­rej uno­siły się pły­waki ich wędek.

– Nie miała baba kło­potu! – Zaśmiał się Otcow. – Witaj, Iwa­nie Kuź­mi­czu!

– A, to ty! – wyrzekł Gria­bow, nie odry­wa­jąc oczu od wody. – Przy­je­cha­łeś?

– Jak widzisz… A ty wciąż zaj­mu­jesz się jesz­cze tym bzdur­stwem? Nie odzwy­cza­iłeś się?

– Jakiego dia­bła… Cały dzień łowię od samego rana… Źle się jakoś łowi. Nic nie zło­wi­łem ani ja, ani ta małpa zie­lona. Sie­dzimy, sie­dzimy – i żeby to choć jakieś licho. Choć gwałtu krzycz!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki