Kamikaze - lotnicy śmierci - S.T. Kald - ebook + książka

Kamikaze - lotnicy śmierci ebook

S.T. Kald

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Świetnie napisany i bardzo przejmujący „tygrys". Zawiera opis powstania pomysłu samobójczych ataków lotniczych kamikaze, a następnie najsłynniejszych ataków - w trakcie bitwy o Filipiny i walk o Okinawę. Na początku do ataków używane były myśliwce Zero, później opracowano specjalne, samobójcze, samoloty Jinrai. Przejmująco przedstawiono losy niektórych lotników i ich bezgraniczny, szaleńczy fanatyzm.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Historia pewnego szyfru

Zanim roz­pocz­nie się wła­ściwa opo­wieść, nim prze­nie­siemy się w rejony naj­bar­dziej krwa­wych walk na Dale­kim Wscho­dzie w koń­co­wych latach wojny, nie od rze­czy będzie zapo­znać się z pewną przy­godą nor­we­skich ryba­ków na chłod­nych wodach Morza Beringa. Było to w maju 1940 roku.

Trzeba przy­znać, że stary Johan­sen pierw­szy sprze­ci­wił się poło­wom w tym rejo­nie. Uza­sad­nia­jąc swoje sta­no­wi­sko, sta­rał się dobie­rać jak naj­bar­dziej waż­kie argu­menty.

Nikt z załogi, oprócz może naj­młod­szego z chłop­ców Trel­l­nera, nie wie­rzył oczy­wi­ście w to, że „Stary” oba­wiał się sil­nych w tym cza­sie sztor­mów. Johan­sen dobi­jał sześć­dzie­siątki, z któ­rej trzy czwarte, to zna­czy lat czter­dzie­ści pięć, spę­dził na morzu, i to wśród burz takich, jakie mogły zaim­po­no­wać naj­bar­dziej wybred­nym czy­tel­ni­kom mary­ni­stycz­nych opo­wie­ści.

„Stary” dużo widział i dużo wie­dział. Na wiele tema­tów nie chciał w ogóle mówić, a kiedy go natar­czy­wie o coś pytano, natych­miast znaj­do­wał dla sie­bie jakąś pilną robotę.

Kiedy wybu­chła wojna, Johan­sen nie­chęt­nie wyszedł z portu, był roz­draż­niony, cze­piał się każ­dego o byle co. Po cięż­kich prze­ży­ciach lat 1914-1918 Johan­sen nie­na­wi­dził wojny i wszyst­kiego, co było z nią zwią­zane. Poło­wom ryb odda­wał się z całą pasją nie tyle dla zarobku, ile dla samej przy­jem­no­ści łowie­nia. To było tre­ścią i celem jego ist­nie­nia. Wojna rwała nor­malny tok życia, wytrą­cała i Johan­sena z rów­no­wagi.

Trze­ciego dnia prze­szli mię­dzy Wyspami Św. Pawła i Św. Jerzego i skrę­cili na połu­dnie, ku Aleu­tom. Tego dnia przed zmro­kiem nastą­piło pierw­sze wyda­rze­nie, które spo­wo­do­wało, że Johan­sen zasę­pił się jesz­cze bar­dziej.

Mgła wisiała nisko, wiał prze­ni­kliwy, pół­nocno-zachodni wiatr. Morze rzu­cało stat­kiem, nie­spo­kojne fale tłu­kły o kadłub z rosnącą siłą. Johan­sen wyszedł na dziób spraw­dzić windę kotwiczną i wtedy wła­śnie wydało mu się, że tuż za mleczną zasłoną mgły prze­mknął jakiś sta­tek, przy czym „Stary” przy­siągłby, że był to jeden z myśliw­skich stat­ków japoń­skich, które w tym rejo­nie zwy­kły polo­wać na foki.

Nie byłoby w tym nic nad­zwy­czaj­nego, gdyby w pół godziny póź­niej nie prze­mknął opo­dal szybki i zwrotny ame­ry­kań­ski okręt.

Jeśli pierw­szy sta­tek pozo­stał dla całej załogi nie­zau­wa­żony, to ame­ry­kań­ski okręt widziany był przez każ­dego, kto w tej chwili znaj­do­wał się na pokła­dzie.

Johan­sen nie zdra­dził się ze swoją pierw­szą obser­wa­cją i cze­kał dal­szych wypad­ków, które poto­czyły się, trzeba to przy­znać, zgod­nie z jego prze­wi­dy­wa­niami.

W dwie godziny póź­niej do burty statku dobił ame­ry­kań­ski awizo1 i na pokład wszedł młody ofi­cer.

Johan­sen znał prawo mor­skie i wie­dział, że mógł nie dopu­ścić do nie­pro­szo­nej wizyty, ale wie­dział rów­nież, że byłby to krok nie­roz­ważny. Nie miał nic do ukry­wa­nia, popro­sił więc ofi­cera do mesy.

„Stary” poczę­sto­wał gościa konia­kiem, zapa­lił fajkę. Wpa­try­wał się spo­koj­nie w twarz mło­dego czło­wieka, który pra­gnął zacząć roz­mowę i prze­pro­wa­dzić ją tak, aby móc dowie­dzieć się jak naj­wię­cej, samemu nie zdra­dza­jąc się z niczym.

Johan­sen z satys­fak­cją śle­dził jego nie­spo­kojne oczy i bawił się mło­dzień­czą nie­za­rad­no­ścią, która nie pozwa­lała mu skie­ro­wać roz­mowy na pożą­dane tory.

Ofi­cer zapy­tał o wyniki poło­wów, zatrosz­czył się o stan tech­niczny statku, zaofia­ro­wał swoją pomoc, a kiedy zapy­tał, czy sta­tek ich łowi w poje­dynkę, czy wraz z całą flo­tyllą, Johan­sen moc­niej pyk­nął swoją fajkę, uśmiech­nął się i posta­no­wił pomóc w tym nie­ofi­cjal­nym śledz­twie.

– Łowimy tu sami… – powie­dział, po czym po chwili mil­cze­nia dodał – …co nie zna­czy, że oprócz nas nie ma tu nikogo.

Ofi­cer wpa­try­wał się badaw­czo w twarz sta­rego rybaka.

– Foki… – cią­gnął Johan­sen – foki są nie mniej cenne niż ryby…

Ofi­cer zaczer­wie­nił się po same uszy. Mimo to był wdzięczny Nor­we­gowi za jego rela­cję. Zer­k­nął na zega­rek, podzię­ko­wał za wspa­niały koniak i ser­decz­nie poże­gnał się ze „Sta­rym”.

Sztorm, jakiego Johan­sen ocze­ki­wał, nastą­pił około godziny dru­giej w nocy.

Zaczął się potęż­nym szkwa­łem, który pod­no­sił z powierzchni morza góry wody i ude­rzał nimi w zagu­biony, samotny sta­tek. Spo­je­nia kadłuba trzesz­czały tak groź­nie, że młody Trel­l­ner wytrzesz­czał z prze­ra­że­nia oczy, z trwogą cze­ka­jąc chwili, gdy morze roz­trza­ska tę starą i wątłą łupinę. Ładow­nie były już pra­wie pełne i na głę­boko osa­dzony w wodzie sta­tek co chwila wpły­wało spie­nione i roz­wście­czone morze. W ciągu godziny radio­ka­bina została zalana wodą, prze­ry­wa­jąc wszelką więź ze świa­tem. Czy­jaś pomoc mogła być tylko dzie­łem przy­padku.

Johan­sen spo­koj­nym gło­sem wyda­wał komendy. Nie­po­ko­iła go rosnąca wciąż siła wia­tru, która świad­czyła o tym, że sztorm nie osią­gnął jesz­cze swego punktu kul­mi­na­cyj­nego. Nad ranem morze i wiatr ude­rzyły ze zdwo­joną silą. Trel­l­ner z uwagą wpa­try­wał się w zaczer­wie­nione, prze­mę­czone oczy Johan­sena, pra­gnąc wyczy­tać w nich swój los. Johan­sen sta­wał się nie­spo­kojny i nie potra­fił tego ukryć.

Naj­pro­ściej byłoby schro­nić się do naj­bliż­szego portu, ale ponie­waż naj­bliż­szym był Dutch Har­bor, Johan­sen wolał nie ryzy­ko­wać. Dla nikogo, kto­kol­wiek bywał teraz w tych oko­li­cach, nie było tajem­nicą, że Dutch Har­bor od pew­nego czasu jest spe­cjal­nie tro­skli­wie chro­niony i wszel­kie wizyty nawet w sąsied­nich sek­to­rach były nie­mile widziane przez patro­lu­jące jed­nostki ame­ry­kań­skie.

Johan­sen nie wia­domo dla­czego sądził nawet, że ów japoń­ski sta­tek myśliw­ski, który mignął mu przed oczyma we mgle, szedł wła­śnie z tam­tych stron. Ci, któ­rzy bywali bli­żej Dutch Har­bor, opo­wia­dali, że mały port ożył i roz­ra­sta się do roz­mia­rów sil­nej bazy mor­skiej. „Stary” nie chciał się prze­ko­ny­wać o praw­dzi­wo­ści owych rela­cji i wolał prze­cze­kać sztorm na morzu.

Po dwu­dzie­stu godzi­nach bez­na­dziej­nej chwi­lami walki wiatr ucichł, tylko roz­ko­ły­sane jesz­cze fale huś­tały potęż­nie roz­trzę­sio­nym stat­kiem.

Kiedy stało się to moż­liwe, załoga przy­stą­piła do naprawy uszko­dzeń. Po dwóch dniach dopro­wa­dzono do porządku nie­mal wszystko.

Dru­giego dnia w godzi­nach popo­łu­dnio­wych ster­nik Rike­nes dostrzegł przed dzio­bem jakiś ciem­nie­jący kształt swo­bod­nie koły­szący się na falach. Zmru­żył oczy, po czym ze zdu­mie­niem otwo­rzył je sze­roko i wrza­snął na całe gar­dło:

– Lewo pięt­na­ście czło­wiek za burtą!

Alarm pode­rwał wszyst­kich na nogi. Johan­sen sam sta­nął przy ste­rze i ostroż­nie pod­pro­wa­dzał dziób statku pod dry­fu­jący kształt ludzki.

Sta­tek wresz­cie dobił burtą do prze­mar­z­nię­tego ciała. Pod­nie­siono je na pokład.

Oczom wszyst­kim uka­zała się obrzę­kła i poka­le­czona twarz Japoń­czyka z zasty­głym na niej drwią­cym uśmie­chem.

Johan­sen zdjął czapkę i prze­że­gnał się.

– Ofiara sztormu – szep­nął cicho Rike­nes i poki­wał z lito­ścią głową.

Johan­sen nie wypo­wie­dział słowa. Patrzył na leżące na pokła­dzie zwłoki, usi­łu­jąc w myśli odtwo­rzyć ostat­nie chwile życia nie­zna­jo­mego czło­wieka.

– Sprawdź­cie doku­menty – wska­zał ciało.

Kilka kar­tek zna­le­zio­nych w kie­szeni było tak prze­mo­czo­nych, że trudno było cokol­wiek z nich się dowie­dzieć. Trel­l­ner z obrzy­dze­niem odsu­nął zwłoki na bok.

– O! – wykrzyk­nął nagle ze zdu­mie­niem wska­zu­jąc na zawi­niątko, które odsło­niła pod­wi­nięta w górę mary­narka.

Z nie­prze­ma­kal­nego opa­ko­wa­nia wycią­gnięto nie­grubą książkę zaopa­trzoną w oło­wiane bala­sty. Tylko przez przy­pa­dek, zacze­piw­szy się w jakiś spo­sób o pod­szewkę mary­narki, ten dziwny przed­miot nie poszedł na dno. Rike­nes ujął ostroż­nie w dwa palce nie­prze­ma­kalną kopertę, nie bez odrazy wycią­gnął stam­tąd książkę i podał Johan­se­nowi.

Ten otwo­rzył ją i z zain­te­re­so­wa­niem przy­pa­try­wał się dłu­gim rzę­dom wypi­sa­nych cyfr.

– Wiem, co to jest! – wykrzyk­nął blady z wra­że­nia Trel­l­ner, zaglą­da­jąc Johan­se­nowi przez ramię. – Widzia­łem taką samą książkę w Ham­mer­fest u sio­stry Chri­stiana, kiedy cho­dziła do szkoły. To podobno służy do jakichś obli­czeń mate­ma­tycz­nych czy coś w tym rodzaju. Widocz­nie Japoń­czycy prze­pro­wa­dzali tu bada­nia naukowe…

Trel­l­ner urwał pod kar­cą­cym spoj­rze­niem Johan­sena.

– Nie nasza to sprawa – prze­rwał „Stary”. – Należy ją prze­cho­wać i po powro­cie do Nack­neck zwró­cić wła­dzom.

Wsu­nął książkę w kopertę, wró­cił do mesy i zna­le­zione doku­menty scho­wał w szafce.

Rzecz jasna, Johan­sen nie mógł wie­dzieć o tym, że w jego szafce leży teraz spo­koj­nie książka, za którą ame­ry­kań­ski wywiad byłby gotów mu ofia­ro­wać każdą sumę, jakiej by zażą­dał. Nie wie­dział o tym nikt z załogi, ina­czej bowiem stary Johan­sen do końca życia nie zaznałby spo­koju drę­czony przez towa­rzy­szy za prze­pusz­cze­nie przez palce szansy jed­nej na milion, która pozwo­li­łaby na pozby­cie się nędz­nej łupiny rybac­kiej i zaku­pie­nie na jej miej­sce całej flo­tylli nowo­cze­snych traw­le­rów. Nie­świa­do­mość posia­da­nia skarbu pozwo­liła na spo­kojne przy­go­to­wa­nie pogrzebu Japoń­czyka.

Ciało wsu­nięto w szybko spre­pa­ro­wany wór. Johan­sen odmó­wił modli­twę i nie­zna­jomy raz na zawsze znik­nął w chłod­nych falach Morza Beringa.

Tak się zło­żyło, że naza­jutrz ame­ry­kań­ski okręt ponow­nie pod­su­nął się pod sam dziób. Tenże młody ofi­cer, ujrzaw­szy znany mu sta­tek rybacki, zamie­rzał już skie­ro­wać się w inną stronę, kiedy doszły go sygnały dawane przez ryba­ków.

Johan­sen przy­wi­tał go jak zna­jo­mego i zapro­wa­dził do mesy. Ame­ry­ka­nin wysłu­chał opo­wia­da­nia i z wdzięcz­no­ścią przy­jął zaofia­ro­waną mu książkę.

Skarb wymknął się z rąk ryba­ków.

Tejże jesz­cze nocy, natych­miast po przy­by­ciu awiza do Dutch Har­bor, dowódca ame­ry­kań­skiego okrętu zamel­do­wał się w szta­bie bazy. W parę dni póź­niej ten sam ofi­cer, nazwijmy go Ralph Jack­son, wylą­do­wał na lot­ni­sku w Waszyng­to­nie.

Mimo póź­nej pory szef depar­ta­mentu dale­ko­wschod­niego na oso­bi­ste pole­ce­nie sekre­ta­rza stanu natych­miast przy­jął Jack­sona, z cie­ka­wo­ścią obej­rzał przy­wie­zioną książkę, po czym wrę­czył ją spe­cja­li­ście od szy­frów.

Jack­son z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał roz­wią­za­nia zagadki. Około godziny dzie­sią­tej rano następ­nego dnia wydział szy­frów miał oce­nić war­tość przy­wie­zio­nego doku­mentu. Ralph przy­glą­dał się wła­śnie po raz setny roz­wie­szo­nej na ścia­nie olbrzy­miej mapie świata, gdy popro­szono go do gabi­netu gene­rała.

Gene­rał wyszedł mu na spo­tka­nie i ser­decz­nie uści­snął rękę.

– Nagroda pana nie minie, Jack­son. To, co pan przy­wiózł, sta­no­wić odtąd będzie wspólną tajem­nicę nie­licz­nej grupy ludzi. I od pana rów­nież zależy, żeby ta grupa nie powięk­szyła się, w prze­ciw­nym wypadku war­tość dostar­czo­nego przez pana doku­mentu może spaść do zera. Pro­szę, panie David…

Dopiero teraz Jack­son zauwa­żył nie­po­zorną postać obcego męż­czy­zny sie­dzą­cego w głę­bo­kim fotelu opo­dal deko­ra­cyj­nej palmy.

– Podaję do wyłącz­nej wia­do­mo­ści pana, panie Jack­son – David miał nie­przy­jemny skrze­czący głos – że to, co pan zdo­był, sta­nowi klucz do szy­fru sto­so­wa­nego przez japoń­skie mini­ster­stwo spraw zagra­nicz­nych, lot­nic­two oraz mary­narkę. Japoń­ski szyfr należy do naj­trud­niej­szych na świe­cie. Uła­twił nam pan zna­ko­mi­cie pracę. – David naciął cygaro i kłąb nie­bie­skiego dymu wzniósł się nad fote­lem. – Należy się panu nagroda. Co pan myśli o prze­nie­sie­niu pana do służby w spe­cjal­nie utwo­rzo­nym nowym wydziale przy Bia­łym Domu?

Było to pyta­nie reto­ryczne, któż bowiem nie zamie­niłby służby w dale­kiej, zagu­bio­nej na Morzu Beringa, mor­skiej bazie na cie­kawą, dającą wspa­niałe widoki na przy­szłość, pracę w Waszyng­to­nie.

Jack­son z rado­ścią przy­jął pro­po­zy­cję.

W ciągu kilku dni wydział został utwo­rzony. Wgląd w jego pracę poza ści­słą i nie­liczną grupą współ­pra­cow­ni­ków mieli jedy­nie pre­zy­dent Roose­velt i sekre­tarz stanu Cor­dell Kuli.

W parę lat póź­niej mini­ster Mary­narki Wojen­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych Frank Knox tak powie­dział o opi­sa­nym tu wyda­rze­niu na Morzu Beringa:

„Odkry­cie to miało dla nas takie samo zna­cze­nie, jakie mia­łoby posia­da­nie nowej, potęż­nej floty”.

W sło­wach tych nie było prze­sady. Japoń­czycy do końca wojny nie wie­dzieli, że ich mister­nie opra­co­wany szyfr od dawna znaj­duje się w rękach prze­ciw­nika.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Nie­wielki okręt słu­żący do zadań łącz­ni­ko­wych i patro­lo­wych. [wróć]