KAPUŚCIŃSKI. Trudny talent - Strączek Krystyna - ebook

KAPUŚCIŃSKI. Trudny talent ebook

Strączek Krystyna

0,0
51,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Autorka tomu Kapuściński. Trudny talent śledzi, relacjonuje i analizuje całą, liczącą pół wieku drogę twórczą Ryszarda Kapuścińskiego (1932–2007) – począwszy od jego pierwszych tekstów drukowanych na łamach prasy, którymi były… wiersze, aż po Lapidaria i Podróże z Herodotem. Poezję porzucił Kapuściński na długie lata – ale nie na zawsze! – toteż książka koncentruje się przede wszystkim na opisie jego losów jako dziennikarza oraz coraz słynniejszego reportera i pisarza. Nie stroni przy tym od tematów trudnych, jak burzliwy spór o plagiat, toczony w latach 60. XX wieku.

Opracowanie Krystyny Strączek zostało niezwykle bogato i rzetelnie udokumentowane: autorka odszukała setki tekstów Kapuścińskiego publikowanych przez kilkadziesiąt lat w prasie i biuletynach PAP oraz porównała ich treść z reportażami drukowanymi w książkach i dotyczącymi analogicznej problematyki.

Zamieszczone w książce ogromne zestawienie prasowych i PAP-owskich publikacji Ryszarda Kapuścińskiego będzie niewątpliwie bezcenną pomocą dla badaczy jego życia i twórczości oraz medio- i literaturoznawców.

Młody dziennikarz Ryszard Kapuściński wyprasza ze swego życia muzę poezji. Ale ona wraca. Krystyna Strączek tropi ten trudny romans, zmagania, wybory trwające przez całe życie pisarza. Wielki reporter u szczytu sławy zwierza się przyjacielowi, że chciałby mieć na grobie napis: Poeta. 

Wydawałoby się, że o Kapuścińskim napisano już wszystko. A jednak – nie. Trudny talent tego dowodzi. Czytajmy!                            

                                                                                                                                                                                                           Małgorzata Szejnert

 

 

Jako reporter i pisarz Ryszard Kapuściński walczył o formę własną – nową, indywidualną, niedającą się jednoznacznie zaklasyfikować. Własną, a więc kłopotliwą, bo nienależącą bez reszty ani do reportażu, ani do prozy fabularnej, a zarazem w sposób oczywisty w nich zanurzoną. Narodziny tej nowoczesnej formy Krystyna Strączek odtwarza chronologicznie i systematycznie, toteż książka rozpędza się powoli, połyka rozmaite problemy biografii Kapuścińskiego i puchnie przy omawianiu historii. Ale dzięki starannej kwerendzie i uważnej rekonstrukcji autorka osiągnęła swój cel – opowiedziała dzieje powstania „reportażu uniwersalizującego”, pod którym podpisać może się tylko jeden autor: Kapuściński.                                                                          Przemysław Czapliński

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 572

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

W kilku zdaniach wstępu chciałabym zarysować charakter niniejszej książki. Nie jest ona biografią i z pewnością rozczaruje wszystkich, którzy spodziewaliby się kolejnego kompendium. Koncentruje się raczej na twórczości traktowanej jako najważniejszy wątek życia Ryszarda Kapuścińskiego, determinujący jego decyzje i wybory. Zależało mi szczególnie na tym, by pokazać, co on sam myślał o swoim pisaniu, jakie czynniki kształtowały owo myślenie, kto na nie wpływał, wreszcie – jak ono się zmieniało.

Interesowało mnie także, jak Ryszard Kapuściński był postrzegany z zewnątrz, przez nas, swoich odbiorców. Przywykliśmy bowiem na przykład sądzić, że z młodego, skromnego dziennikarza raptem, niemal przypadkiem, przemienił się w dojrzałego twórcę o ambicjach literackich. Albo też że odbiór jego tekstów był (za życia pisarza) zawsze bezkrytyczny, a samemu autorowi pozostawało pławić się z niezmiennym zadowoleniem w rosnącej admiracji dla jego utworów. Obecnie może najwięcej kłopotów sprawia wielu czytelnikom pytanie, czy Kapuściński-reporter kłamał w swoich publikacjach. Czy był niewiarygodny i zawiódł nasze zaufanie? Te wątpliwości powodują rodzaj odium, które, jak się wydaje, zdaniem części odbiorców spadło dziś na jego spuściznę.

Książka niniejsza – pośrednio – próbuje odpowiedzieć również na te pytania, mierząc się z kwestią najważniejszą: dlaczego Kapuściński pisał tak, jak pisał, dlaczego pisał to, co pisał, i jakie pociągnęło to skutki dla niego samego, a poniekąd także – dla literatury polskiej. Mimo że powiedziano już na ten temat sporo, sytuacja Kapuścińskiego jako autora ciągle pozostaje niejasna, „pograniczna”, podobnie jak sytuacja gatunku, który uprawiał.

Czy rozważanie po raz kolejny tych problemów to wysiłek jałowy?

Kiedy zaczynałam pracę nad portretem Kapuścińskiego, dylemat ów wydał mi się najważniejszy do rozstrzygnięcia. Sięgnęłam więc ponownie – po kilkunastu latach przerwy – do jego książek. Okazało się, że siła ich oddziaływania nie osłabła. Nie zdezaktualizowały się ani nie zmatowiały. Brzmią dalej czystym tonem autentycznego talentu. I to jest właściwy powód, dla którego ciągle warto się nad nimi pochylać, warto próbować zrozumieć, jakie jest miejsce ich autora w polskim – a może nawet światowym – piśmiennictwie. Warto jeszcze raz podjąć wysiłek spisania historii jego talentu.

Część I

Dwie ścieżki

Rozdział 1

Pierwsze próby. Muza opuszcza człowieka

Gwizd lokomotywy zranił ciszę.

Sączy się z niej pasmo dymu wąskie.

Wsiadam radośnie na prędkość. Słyszę

jak hasło kół przelatuje nad mostem12.

Swą pisarską podróż Ryszard Kapuściński zaczął prawdopodobnie od tej właśnie strofy. Pierwszej strofy pierwszego napisanego oraz (co pewniejsze) pierwszego opublikowanego wiersza. Miał siedemnaście lat, kiedy „wsiadł radośnie na prędkość” i popędził wprost na łamy warszawskiego tygodnika „Dziś i Jutro”. Zapewne ani on sam nie marzył o karierze literackiej, ani jego otoczenie nie pokładało w nim takich nadziei, choć może niektórzy dostrzegli pewien błysk talentu. Młody Ryszard miał wiele zalet: był przystojny, wysportowany, bystry i głodny wiedzy. Nie wyrastał jednak w klimacie subtelnej kultury, w którym tak bujnie rozkwitła inteligencja twórcza przedwojennej Warszawy. Ani matka, ani ojciec – mimo że byli nauczycielami – raczej nie zaszczepili Kapuścińskiemu miłości do literatury, nie nauczyli jej czytać. W każdym razie on nigdy o tym nie wspominał. Jego rodzice przybyli do okupowanej (a potem – wyzwolonej) stolicy wraz z tłumem wojennych uchodźców z ziem wschodnich. Zanim więc chwycił za pióro, w swym krótkim życiu poznał już gorycz utraconej beztroski dzieciństwa. Poznał też głód, niepewność jutra, poniewierkę wojenną, strach i radość ocalenia – sprawy dość odległe od finezji uniesień poetyckich. Należał do pokolenia, które dorastało i uczyło się życia w twardych realiach wojny, a jego droga pisarska okazała się typową historią self-made mana.

Kapuściński urodził się 4 marca 1932 roku na Kresach Wschodnich Drugiej Rzeczpospolitej, w Pińsku, dziś znajdującym się w granicach Białorusi. Wtedy było to prowincjonalne miasto na Polesiu, u zbiegu Piny i Prypeci. Według powszechnego spisu ludności z 9 grudnia 1931 roku Pińsk liczył niemal 32 tysiące ludności, co czyniło zeń drugi co do wielkości (po Brześciu nad Bugiem) ośrodek miejski w słabo zurbanizowanym województwie poleskim. Miejscowość zasiedlali głównie Żydzi – wspomniany spis ludności podaje, że jidysz lub hebrajski jako język ojczysty zadeklarowało aż 63% pińszczan. Z kolei 23% mieszkańców jako ojczysty wskazało język polski, a w sumie niespełna 10% – język białoruski, rosyjski lub „tutejszy”. Wśród obywateli polskojęzycznych dali się prawdopodobnie w grudniu 1931 roku spisać także rodzice przyszłego reportera, Józef i Maria.

Kapuścińscy reprezentowali w Pińsku element napływowy. Matka pochodziła z Bochni, ojciec – z Kieleckiego, oboje przyjechali na Polesie w poszukiwaniu pracy. Otrzymali posady nauczycieli w prowincjonalnej miejscowości, tam się prawdopodobnie poznali i pobrali. Józef prowadził zajęcia praktyczno-techniczne, Maria najpewniej zajmowała się tym, co dziś określamy mianem nauczania początkowego. Piętnaście miesięcy po narodzinach syna doczekali się także córki Barbary. Kapuścińscy w Pińsku zamieszkiwali pod kilkoma adresami, najdłużej, między rokiem 1933 a 1939, przy ulicy Błotnej 4 (dziś Suworowa 43).

Dziewięć miesięcy po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego jego żona i córka odsłonią tablicę pamiątkową na bladożółtym, krytym czerwoną blachą jednopiętrowym domku zajmowanym w międzywojniu przez rodzinę polskich osiedleńców. Domku niegdyś zrujnowanym (takim widywał go Kapuściński podczas swych paru wizyt na Białorusi pod koniec życia), potem zaś pięknie odremontowanym dla upamiętnienia, jak głosi tablica, „wybitnego polskiego pisarza i dziennikarza”.

Rok przed wybuchem wojny Rysiek rozpoczyna naukę w Szkole Powszechnej nr 5 przy ulicy Kościuszki. Lekcje odbywają się po polsku, zgodnie z rządowym programem polonizacji Kresów. Wiosną 1939 roku Józef Kapuściński otrzymuje zawiadomienie o mobilizacji wojskowej. Ostatnie przedwojenne lato dzieci spędzają razem z matką u wuja na Lubelszczyźnie, we wsi Pawłów koło Rejowca, skąd na wieść o agresji niemieckiej na Polskę wracają do Pińska. We wrześniu docierają do miasta okupowanego już przez Armię Czerwoną. Rysiek podejmuje naukę w szkole – odtąd rosyjskojęzycznej. W tym samym czasie jego ojciec po ustaniu walk przedziera się w cywilnym ubraniu z powrotem do domu. W wersji pamiętanej przez syna jest uciekinierem z niewoli radzieckiej, z transportu jadącego do Katynia, we wspomnieniach córki – po prostu powrócił do domu po zakończeniu walk3. Wkrótce jednak opuszcza żonę oraz dzieci i przedostaje się do Generalnego Gubernatorstwa, by uniknąć aresztowania przez NKWD, które dąży do likwidacji urzędników, nauczycieli i funkcjonariuszy państwowych Drugiej Rzeczpospolitej.

Nastają lata tułaczki, strachu i nasilającego się głodu, który będzie towarzyszył Kapuścińskim przez całą wojnę. Wiosną 1940 roku Maria w obawie przez wywózką w głąb ZSRR sprzedaje majątek i podejmuje decyzję o opuszczeniu Pińska. Z dwójką dzieci udaje się do teściów do Przemyśla, potem wraz z rodzicami męża podróżuje przez Kraków w kierunku Warszawy. Wyprawę tę, otwierającą nowy okres losów rodziny, oraz kolejne wydarzenia tamtego czasu Kapuściński opisze w latach osiemdziesiątych w tekście Ćwiczenia pamięci, włączonym do kolejnych wydań Buszu po polsku.

W położonym w Puszczy Kampinoskiej Sierakowie, niedaleko Palmir, miejsca masowych egzekucji, zdążająca do stolicy Maria szczęśliwym trafem spotyka na drodze męża. Jak się okazuje, pracuje on w miejscowej szkole. Rodzina, chwilowo ponownie połączona, osiedla się w podwarszawskiej wsi, a potem przenosi się do Izabelina. Józef jest jednak zaangażowany w działalność konspiracyjną w Armii Krajowej i zagrożony aresztowaniem zaczyna się ukrywać. Maria z dziećmi początkowo zamieszkują w Warszawie przy ulicy Krochmalnej, później udają się do Świdra koło Otwocka, gdzie znalazł schronienie uciekinier. Cała rodzina pozostanie tam aż do wyzwolenia. W Otwocku Rysiek i Basia podejmują naukę w szkole, Józef zaś pracuje pod fałszywym nazwiskiem jako poborca podatkowy.

Ostatecznie, tuż po wyzwoleniu, Kapuścińscy przenoszą się na stałe do Warszawy. Początkowo gniotą się w pokoiku przy składzie materiałów budowlanych, który prowadzi Józef Kapuściński, potem zaś dostają przydział na jeden z tak zwanych domków fińskich na Polu Mokotowskim. Kiedy w 1950 roku Rysiek zostanie laureatem konkursu „Przekroju” na wiersz o Warszawie, przedruk jego utworu redakcja podpisze adresem: ul. Wawelska, domki fińskie III/6-a. Owe dwurodzinne drewniane chatki składane z gotowych elementów, jak na warunki zrujnowanej powojennej Warszawy komfortowe (mimo braku łazienki), podarowali odbudowującej się stolicy właśnie Finowie. Tam nastoletni Ryszard będzie urządzał zakrapiane spotkania z kolegami gimnazjalnymi, tam na pierwszym roku historii będzie go odwiedzała jego przyszła żona Alicja. Niedługo przed śmiercią pisarz, spacerując z żoną po Polu Mokotowskim, odkryje, że dawny domek Kapuścińskich seniorów wciąż stoi, a w nim centralne miejsce nadal zajmuje ten sam stół, który wyszedł niegdyś spod ręki jego ojca.

Ryszard zaczyna naukę w warszawskim gimnazjum im. Stanisława Staszica, z pasją trenuje boks oraz piłkę nożną na pozycji bramkarza. W pierwszych latach tej edukacji poezja – rozważana jako obszar własnej działalności – prawdopodobnie była dlań dziedziną abstrakcyjną. Jednak coraz namiętniej Kapuściński czyta literaturę, szczególnie wiersze, zachęcony przez polonistę zagląda do tygodnika „Odrodzenie”.

Debiutuje w druku jeszcze w okresie gimnazjum, najpewniej pod koniec lat czterdziestych. Jak to się w szczegółach odbyło, trudno dziś stwierdzić jednoznacznie. Według wersji wypowiedzianej w rozmowie z Markiem Millerem Ryszard pewnego dnia po powrocie z boiska – a miał wtedy „szesnaście lat” – po prostu usiadł i napisał wiersz w „stanie zamroczenia”, „niekontrolowanego przymusu”, „jak w transie”. Potem, „działając w takim samym stanie, zupełnie nieświadomym”, włożył wiersz w kopertę i wysłał do redakcji. Po tygodniu świeżo upieczony poeta przeczytał wydrukowany utwór4. Pismo nazywało się „Odrodzenie” (w innym wariancie było to „Słowo Powszechne” – dodatek „W Młodych Oczach”).

Najprawdopodobniej jednak debiut miał miejsce na łamach „Dziś i Jutro”, katolickiego tygodnika spod znaku PAX-u, który 14 sierpnia 1949 roku opublikował dwa wiersze – wówczas siedemnastoletniego – Kapuścińskiego: Pisane szybkością i Uzdrowienie. W „Słowie Powszechnym” liryk Przechadzka ukazał się dopiero w listopadzie 1949, a w „Odrodzeniu” Różowe jabłka – w lutym 1950 roku.

Opowieść o początkach swej kariery pisarskiej Kapuściński często zaczynał w późniejszych latach właśnie od przypomnienia o wierszach. Osąd tej młodzieńczej poezji miał bardzo ostry („Pisałem bardzo złe wiersze, w bardzo zresztą złym okresie startowałem, na szczęście nie wydałem żadnego tomiku. Na szczęście, bo mógłby teraz ktoś to wyciągnąć i miałby zabawę” 5; „Pisałem wiersze, ale wszystkie bardzo złe”6), mimo to podkreślał sam fakt jej uprawiania („Przypominam panu, że ja już wcześniej pisałem wiersze” 7). Dlaczego? Zapewne dlatego, że w tradycji historycznoliterackiej poezja ma status szczególny. Jest w świątyni literatury pięknej jej punktem centralnym – formą najczystszej emanacji talentu.

Według innych wersji „mitu o początku” pewną – niedookreśloną i zmienną – rolę odegrał gimnazjalny polonista, postać niewątpliwie ważna (zadał napisanie wiersza? zachęcał do pisania? śledził losy poezji swego ucznia?). Jednak właśnie ów charakterystyczny opis zdarzeń przedstawiony Millerowi daje wgląd w to, jak Kapuściński rozumiał bycie poetą, jak postrzegał poezję oraz proces jej tworzenia: jako pewien boski dar, rodzaj transu.

Ostatecznie, według słów Czesława Miłosza: „powstaje z nas rzecz, o której nie wiedzieliśmy, że w nas jest / więc mrugamy oczami, jakby wyskoczył z nas tygrys”8. Stwierdzając, że czegoś podobnego właśnie doświadczał, gdy pisał jako nastolatek (a w dodatku chciano go drukować!), Kapuściński mówił jednocześnie: od początku miałem powołanie do służby najwyższej ze sztuk, a ono stanowi łaskę, jest dane. Tak też zawsze traktował artystów słowa, zwłaszcza zaś poetów – jako „wybranych”. (Do młodszego o blisko trzydzieści lat dziennikarza i poety Jarosława Mikołajewskiego zatelefonował, żeby powiedzieć: „Dzień dobry, mówi Ryszard Kapuściński. Jesteśmy kolegami, bo też jestem dziennikarzem, ale dzwonię do pana jako do poety. Jest pan wielki, bardzo bym chciał pana poznać”9). „Wybrani” go onieśmielali, a jednocześnie to do ich grona aspirował i pragnął ostatecznie należeć. Na rok przed śmiercią, podczas wieczoru autorskiego w Krakowie po wydaniu tomiku Prawa natury, taki właśnie był: onieśmielony, przejęty aż do granic wzruszenia i dumny.

Trzeba zarazem pamiętać, że przygoda z poezją przytrafiła się nastoletniemu Ryszardowi w specyficznych warunkach powojennej polskiej pustyni kulturalnej i ofensywy stalinowskiego modelu „sztuki”. W dwóch, trzech najwcześniejszych wierszach widać błysk talentu i świeżość obrazowania. Najciekawszy bodaj tekst spośród owych kilku pierwszych, czyli Pisane szybkością, to „ładna poetycka impresja z podróży pociągiem”10. Pobrzmiewają w niej już to echa wersyfikacji skamandryckiej, już to peiperowska fascynacja maszyną i prędkością, ujęte w oryginalne metafory:

Gwizd lokomotywy zranił ciszę.

Sączy się z niej pasmo dymu wąskie.

Wsiadam radośnie na prędkość. Słyszę

jak hasło kół przelatuje nad mostem.

Iskry zakwitają w liściach drzew,

Płoną fontanną błysku, który więdnie szybko.

Dotyku stalowych kół monotonny śpiew

Stoczył się po nasypie i w strumieniu zniknął.

[…]

Gwiazdy skryły się w muszlach ciemni,

A księżyc zagnieździł się w mroku.

Zabity światłem stacji pociąg już nie pędzi

Zaplątał się w szynach i mozaice zwrotnic11.

Z kolei Przechadzka, z mottem ze Stéphane’a Mallarmégo, zdradza wyraźne inspiracje symbolizmem i dekadentyzmem. Nastoletni autor podjął tu próbę wykreowania melancholijnej aury:

Horyzont tak niezdarnie za liśćmi ukryty.

Gwiazdy pozamieniane w chodnikowe płyty.

Usta leżą samotnie. Nikt ich nie wypija.

I drogi nikt nie szuka. Droga jest niczyja…

Do strumienia przybiegły krzewy i bezsiły.

Drzewa mówić nie mogą. Szelest gdzieś zgubiły.

I wszystko można ujrzeć. Prócz TWOJEGO cienia.

I wszystko można spotkać. Tylko CIEBIE nie ma12.

Dostrzegalne walory literackie spowodowały podanie do druku pierwszych utworów Kapuścińskiego. Jednak już w 1950 roku w dwu kolejnych wierszach – Różowych jabłkach i Wieczorze miasta – widać, że w ledwo kiełkujący talent wstrzyknięta została trucizna socjalistycznej propagandy, pod której wpływem pewne partie tekstu martwieją. Na szczęście w innych tętni życie. Wieczorem miasta Kapuściński wywalczył sobie tytuł laureata konkursu poetyckiego „Przekroju” na wiersz o odbudowującej się Warszawie (wyniki opublikowano 12 marca 1950 roku). Uczestników było 1116, laureatów zaś – czterech, tym większy więc sukces ówczesnego maturzysty. W Wieczorze miasta znajdziemy wersy zgrabne („Pachniały cegły – kwiaty miasta, / i pęk latarni nowych zakwitł”), sąsiadujące jednak z wersami słusznymi („i murarz skuwał słowa dwa, / słowa: Warszawa – Socjalizm”13).

Wszystko, co jeszcze było świeże, zostało niestety niemal natychmiast zmiażdżone przez walec socrealizmu (czy jak później mawiał Kapuściński: „majakowszczyzny”), którym młody autor, od 1948 roku gorliwy członek Związku Młodzieży Polskiej, wyrównywał z zapałem swoje poetyckie juwenilia. Dodajmy, że własny zapał to jedna rzecz, druga zaś – że tego właśnie od niego oczekiwano. Silna kontrola ideologiczna (zarówno ZMP-owskich rówieśników, jak i ówczesnych mentorów nastoletniego Ryszarda) pojawiła się niemal równocześnie z perspektywą kariery literackiej. Półświadom czy nawet nieświadom owych uwarunkowań, młodziutki autor musiał dokonywać, i dokonywał, wyborów.

Dobrze widać to w zdarzeniu, które z jednej strony jest symbolem niezwykłego tempa, w jakim rozwijała się kariera poetycka licealisty Kapuścińskiego, z drugiej zaś ukazuje całą dwuznaczność ówczesnych „pryszczatych” sukcesów. Chodzi o młodzieżową dyskusję o poezji w gimnazjum im. Staszica z marca 1950 roku, kiedy to liryki takich twórców, jak Jan Brzękowski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Kazimierz Wierzyński i Józef Czechowicz, porównywano z tekstami Dobrze Władimira Majakowskiego i – sic! – Różowe jabłka Ryszarda Kapuścińskiego. Dokładniej zaś mówiąc: przeciwstawiano „proste, zrozumiałe i świadome”, zawierające ideologię marksistowsko-leninowską dzieła Majakowskiego i Kapuścińskiego wierszom poetów dwudziestolecia, na których „piętno” wycisnęła „zagmatwana burżuazyjna ideologia”14.

Otóż i fragmenty owych Różowych jabłek, które jeszcze nie zostały doszczętnie zmiażdżone w ideologicznej młockarni:

I nagle… nagle na śniegu wyrosły

Różowe jabłka.

Mówię wyraźnie towarzysze:

Różowe jabłka na śniegu.

Różowe jabłka –

Radosne twarzyczki dzieci.

[…]

Świat jest biały jak gołąb pokoju

Który unosi w dziobie skrawek czerwonego płótna.

To dzieci wciągają na maszt

Czerwoną flagę

Rączkami ciepłymi od ufności15.

Sprawozdanie z dyskusji ukazało się 5 marca 1950 roku w nader liczącym się wówczas tygodniku „Odrodzenie”, co, jak twierdzi w swej książce wspomnieniowej Mirosław Ikonowicz, było wynikiem zainteresowania Wiktora Woroszylskiego próbami poetyckimi niedoszłego boksera i bramkarza16. Woroszylski, zaledwie pięć lat starszy od Kapuścińskiego, ale uznany już poeta i misjonarz „nowej wiary”, odegrał niewątpliwie na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych rolę mentora i promotora Kapuścińskiego. To on (wraz z Andrzejem Braunem) miał go ściągnąć do prowadzonego przez siebie działu kulturalnego w powstającym właśnie „Sztandarze Młodych”, gdzie, po zdaniu matury, od 6 czerwca 1950 roku osiemnastoletni Ryszard podjął pracę w charakterze gońca.

Rolę Woroszylskiego w początkach pisarskich Kapuścińskiego nazwać trzeba ambiwalentną. Z jednej strony – dostrzegł talent literacki w pierwszych opublikowanych strofach swego przyszłego podopiecznego i wprowadził go w środowisko, z drugiej zaś – jego wpływ zaciążył na treści i formie kolejnych utworów. Po latach Andrzej Braun mówił o Woroszylskim:

Witek rozkochał się wtedy w Majakowskim i zaczął wszystkich do Majakowskiego przymierzać. Że wszelkie formy obumarły i skompromitowały się, że nowoczesna jest tylko forma „wiecowa”, owe rytmiczne „schodki”. Zaczął pisać w tej manierze, narzucać to wszystkim i atakować oponentów17.

W numerze „Odrodzenia” z 26 stycznia, poprzedzającym publikację Różowych jabłek, ukazał się znany artykuł Woroszylskiego Batalia o Majakowskiego. Można być pewnym, że Kapuściński go czytał. Do końca życia wspominał swego ówczesnego opiekuna literackiego z sympatią, ale i ze świadomością, że od niego zaraził się nową „estetyką”. („Był to okres panowania w Polsce «majakowszczyzny» – mówił w 2006 roku Wojciechowi Kassowi o swych początkach – propagowanej m.in. przez Witka Woroszylskiego, mojego szefa, którego zresztą bardzo ceniłem”18).

Wspomniana dyskusja opublikowana w „Odrodzeniu” miała jeden moment szczególnie znaczący. Po początkowych pochwałach dla postępowych poetów głos zabrał kolega Andrzej Piotrowski. Przypuścił on szturm na autora Różowych jabłek, dowodząc, iż w porównaniu z Majakowskim popełnia „zasadniczy błąd”, gdyż sytuuje się na „stanowisku obserwatora, sprawozdawcy” i „nie akcentuje silniej swej przynależności politycznej”, a ponadto grzeszy symbolizmem, bezrymowością i „zmiennym rytmem”19. Piotrowski zakończył zapewnieniem (ostrzeżeniem?): „Dalsza twórczość Kapuścińskiego da nam możność ponownego zbadania sprawy. Pokaże nam, jakie tradycje będzie kontynuował. […] Kapuściński jest naszym kolegą i sami będziemy mu pomagać w przezwyciężaniu błędów drogą krytyki […]”20. W odpowiedzi na te zarzuty na zakończenie dyskusji błądzący młodzieniec niejako prostuje swą ścieżkę i wygłasza nowy utwór, „bliższy – jak sądził – właściwych tradycji poetyckich”:

[…]

nie może sprawa poezji

w ogonie wydarzeń zostać.

Jesteśmy daleko w tyle

Ale zacznijmy za górnikami pościg

Chyba się domyślacie

Co by tu rzekł Majakowski?

[…]

Wiem: niejeden mnie weźmie zdrowo

Przebłyśnie talentu latarką

Nie dla sławy śpiew liry

wymieniam na pracy warkot21.

Tu już wszystko jest jak trzeba, jedynie „talentu latarka” jakoś przygasła. Sprawia to trochę wrażenie, jakby zaniepokojony krytyką Kapuściński naskrobał ów tekścik na chybcika, gdzieś pod stołem prezydialnym. Wrażenie pisania na kolanie, oparte jedynie na lekturze obu tekstów i sprawozdania, może być bliskie prawdy.

Mirosław Ikonowicz, relacjonując całe wydarzenie, wspomina, jak to przychylne Ryszardowi koleżanki ostrzegły go przed planowanym przez „gorliwców ze szkolnego komitetu ZMP” atakiem podczas dyskusji22. Miał ponoć szybko przygotować odpowiedź – właśnie tę: W sprawie zobowiązań. I właśnie ów wiersz, nie zaś tchnące burżuazyjną zgnilizną Różowe jabłka, zyskał poklask dyskutantów. Ba, trafił nawet do antologii Praca radosna. Wiersze o pracy, wydrukowanej nakładem Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej w 1951 roku.

Gimnazjalna rozmowa o poezji, za sprawą publikacji na łamach „Odrodzenia”, urosła do rozmiarów wydarzenia kulturalnego. Świadczyć o tym może fakt, iż przetrwała, złączona z nazwiskiem Kapuścińskiego, we wspomnieniach choćby Leszka Kołakowskiego czy Jarosława Abramowa-Newerlego. Kołakowski pamięta niejasno, myląc szczegóły: „w jakimś piśmie literackim, chyba w «Nowej Kulturze», była dyskusja o tym, czym Kapuściński różni się od Majakowskiego. Nie pamiętam już, czym zdaniem dyskutantów się różnił albo nie różnił”23.

Abramow-Newerly zaś podaje szczegóły i z nutą ironii podsumowuje:

Leżałem chory na szkarlatynę i prawdziwą bombą stał się dla mnie artykuł w „Odrodzeniu”. […] Krytyk, porównując Czerwone jabłko [sic! – K.S.] do zaczytywanej wtedy poezji Majakowskiego, będącej dla wielu niedościgłym wzorem, stwierdził w dyskusji, że wybór tradycji poetyckiej, do której sięgnął młodziutki poeta, wróży mu wielką przyszłość. Fakt, że mój rówieśnik wypadł lepiej – co podkreślano w dyskusji – od Kazimierza Wierzyńskiego, ukochanego poety mojego ojca Igora Newerlego, prawdziwie mną wstrząsnął24.

Dwa miesiące po publikacji dyskusji o poezji, 12 maja 1950 roku na łamach „Sztandaru Młodych” ukazał się pierwszy tekst Kapuścińskiego, a był to – rzecz jasna – wiersz. Nosił tytuł Depesza i opiewał… bydgoską załogę parowozu Pm2-5. Stanowił znaczące preludium podjętej przez początkującego autora niespełna miesiąc później etatowej pracy w redakcji organu Zarządu Głównego ZMP.

Trafiwszy do „Sztandaru Młodych” pod skrzydła Woroszylskiego, Kapuściński uzyskał szerokie, ogólnopolskie łamy dla swej twórczości, a jednocześnie zaplecze światopoglądowe i pozycję wśród rówieśników. Otwarły się dla niego także drzwi do świata wybranych – do samej elity literackiej ówczesnej Polski.

Jako goniec redakcyjny odwiedzał twórców w ich domach, przekazywał prośby redakcyjne, odbierał artykuły i apele, które gazeta miała zwyczaj publikować przy okazji rozmaitych rocznic, ceremonii i wydarzeń. W ten sposób poznał Marię Dąbrowską, Zofię Nałkowską i Leopolda Staffa. Uczestniczył w naradach organizowanych przez redakcję z pisarzami przed wysyłaniem ich „w teren” – do fabryk, PGR-ów, na place wielkich budów, gdzie artyści w służbie realnego socjalizmu mieli szukać natchnienia, aby płodzić arcydzieła zaprojektowane przez władzę w ramach swoistej kulturalnej sześciolatki. Na narady te przychodziło po kilkunastu luminarzy pióra naraz, toteż w krótkim czasie młody adept poznał niemal każdego z liczących się literatów. Ważnym punktem kulturalno-towarzyskim była również stołówka na Krakowskim Przedmieściu, gdzie bywali tak zwani „wszyscy”. Z tamtego okresu nastoletni wciąż Ryszard dobrze zapamiętał Tadeusza Peipera. Wspominał także, że rozmawiał z Julianem Tuwimem i uścisnął dłoń Gałczyńskiego.

Zapisał się wówczas do Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich, którym opiekował się Władysław Broniewski. „To była duża grupa początkujących pisarzy – opowiadał na rok przed śmiercią Wojciechowi Kassowi. – W przeciwieństwie do tego, co teraz panuje, bardzo zwarta, ambitna, entuzjastycznie nastawiona”25. Należeli do niej, między innymi, Woroszylski, Andrzej Braun, Andrzej Mandalian i Tadeusz Borowski. Właśnie owa „zwarta” i „entuzjastyczna” grupa spod znaku Woroszylskiego i Borowskiego wodziła wiosną 1951 roku prym na Zjeździe Kół Młodych Pisarzy w Nieborowie (w tym samym pałacu księcia Radziwiłła, w którym trzy lata wcześniej odbyło się sławetne seminarium młodych pisarzy, a zarazem frontalne starcie „starych” błądzących z „młodymi” triumfatorami).

W sprawozdaniu ze zjazdu na łamach „Sztandaru Młodych” Borowski pisał:

[…] konferencja […] dała pełną charakterystykę młodych środowisk literackich, wykazała pewną dojrzałość artystyczną i polityczną debiutantów lat 1949–1950. […] Wiersze Edwarda Hołdy, poemat Andrzeja Mandaliana, satyry Litwiniuka, opowiadania Kuśmierka i Jaźwicza, utwory Gaworskiego, Kapuścińskiego, Koszutskiego, Dąbrowskiego świadczą o świadomym przyswajaniu i pogłębianiu przez młodych pisarzy metody realizmu socjalistycznego26.

W połowie lat siedemdziesiątych Andrzej Kantowicz zapytał Kapuścińskiego o tę obecność w Nieborowie: „I tam byłeś za socrealizmem?”. „Byłem – odpowiedział pisarz. – Skrzyknięto nas i Tadeusz Borowski nakazywał utrzymać się i zwyciężyć, i takie różne rzeczy. Pozowałem do zdjęcia zbiorowego – i to był cały mój wkład w socrealizm. Jak widzisz”27. Rzeczywiście, na niewyraźnej, małej fotografii zjazdowej w pierwszym rzędzie trzeci od prawej siedzi na stopniach pałacyku nastoletni Ryszard.

Jako młody obiecujący poeta publikował również Kapuściński w „Kulturze” (fragmenty Poematu o Nowej Hucie na jednej stronie z Początkiem opowieści Mariana Brandysa – beletryzowanym reportażem o budowie kombinatu) oraz w „Twórczości” (poemat Droga prowadzi naprzód). Obydwa teksty ukazały się w listopadzie 1950 roku i obydwa w czołowych w kraju pismach kulturalnych. Drugi z poematów doczekał się nawet recenzji pióra znanego krytyka Ryszarda Matuszewskiego, który chwalił „ambitną próbę młodego poety”, wytykając mu jednocześnie braki w postaci „zbyt daleko posuniętego sprowadzania zagadnienia do jego bardzo ogólnych, typowych rysów, stąd pewna ogólnikowość przedstawionej sytuacji i sposobu obrazowania, przewaga retoryki nad opisem konkretnych wydarzeń”28. Była to bodaj pierwsza ocena twórczości Kapuścińskiego, wprawdzie dokonana przez krytyka nie spontanicznie, a za namową redakcji „Sztandaru Młodych” (która zwróciła się „do kilku wybitnych pisarzy polskich z propozycją omówienia niektórych utworów ich najmłodszych, początkujących kolegów”29), ale jednak.

Wejście Kapuścińskiego na scenę literacką odbyło się z przytupem. Czas i właściwe poglądy sprzyjały takim awansom, lecz nie wystarczyłyby, gdyby nie tlił się w autorze płomyk talentu. W każdym razie, jak podsumuje to po latach drugi z jego ówczesnych mentorów, Andrzej Braun: „[Ryszard] rozwijał się szybko i szybko zdobywał rozgłos. Ktoś szykujący w tym czasie wydanie antologii poetyckiej żartował, iż da jej tytuł Od Kochanowskiego do Kapuścińskiego”30.

Pozostają pytania. Na ile autor W sprawie zobowiązań zdawał sobie wówczas, w początkach lat pięćdziesiątych, sprawę z ambiwalencji swojej kariery literackiej? Jak traktował swoje sukcesy i związane z tym wejście w środowisko literatów?

We wspomnieniu z 9 sierpnia 1987 roku zanotował:

Moja wizyta u Nałkowskiej. Jest wiosna roku 1951. Pracuję w „Sztandarze Młodych”. Mój szef – Wiktor Woroszylski – wysyła mnie do pani Zofii, aby odebrać tekst jej wypowiedzi na temat walki o pokój (była wtedy moda pisania i drukowania takich wypowiedzi). Nałkowska miała wówczas 67 lat, ale robiła wrażenie kobiety znacznie młodszej, o silnej i tęgiej sylwetce, o prosto i mocno osadzonej głowie osoby śmiałej, obytej towarzysko, stającej przed audytorium bez tremy. Mieszkała w Domu Literatury na piętrze, drzwi z klatki schodowej – na lewo. Najpierw był pokój pełen psów i kotów, a głębiej jej gabinet. Pełno w nim było kartek, karteluszków wszędzie rozłożonych. Nałkowska wręczyła mi kartkę z napisanym na maszynie tekstem. Odprowadziła mnie do drzwi. Wyszła ze mną na klatkę schodową i po chwili wahania spytała: „Czy pan myśli, że pozwolą nam pisać tak, jak pisaliśmy dawniej?”. Coś bąknąłem niewyraźnie i speszony, oszołomiony pognałem schodami w dół31.

W 2006 roku Kapuściński opowiedział Wojciechowi Kassowi następującą scenę:

Pamiętam, że jak przychodziłem do Staffa, który mieszkał niedaleko Nowego Światu, na Ordynackiej, dostępu do niego broniła żona, a on był takim drobnym staruszkiem. Najpierw w drzwiach pojawiała się ona, a za nią z tyłu niewielki Staff. Pan Leopold brał mnie za rękę, przeprowadzał pod ramieniem żony do swojego pokoiku, którego okna wychodziły na Ordynacką i zaraz pytał, o co chodzi. Byłem bardzo speszony, młodziutki i coś tam tłumaczyłem, że właśnie zaczyna się Kongres Pokoju i w związku z tym proszę o wypowiedź. Wtedy poeta mówił, abym szybko coś napisał, a on podpisze. Więc naprędce szkicowałem kilka zdań, że wszyscy jesteśmy za pokojem i tym podobne, pan Leopold podpisywał, a ja zadowolony rzecz niosłem do Woroszylskiego, do redakcji na Szucha. Drukowało się to na pierwszej stronie32.

W obydwu tych przekazach brak właściwie komentarza odautorskiego do wydarzeń, ale pamięć – zapewne nieprzypadkowo – przechowała obrazki w szczegółach swych nader charakterystyczne i dające wgląd w relacje między „starymi” a „młodymi” literatami w epoce stalinizmu. Relacje oparte na rezerwie, wręcz lęku przedwojennych twórców (nawet jeśli zgłosili akces do nowej rzeczywistości) przed pokoleniem „prawomyślnych”, zaślepionych żółtodziobów pisarskich, słynnych „pryszczatych”. W czasach, kiedy jedno niewłaściwe słowo mogło sprowadzić niełaskę, odebrać możliwość publikowania (czyli też źródło utrzymania), a nawet – wolność, bezpieczniej było nie zadzierać z młodą gwardią. Z pewnością dlatego także – nie tylko z powodu zapracowania – Staff wolał, żeby nastolatek w czerwonym krawacie napisał za niego „coś”, „że wszyscy jesteśmy za pokojem i tym podobne”. Starsi twórcy, porozstawiani po kątach przez młodzież literacką pod wodzą Woroszylskiego i Borowskiego na zjeździe w Nieborowie w 1948 roku, wiedzieli już, kto dzierży faktyczną władzę w kulturze. Dlatego 67-letnia Nałkowska zadaje młodszemu od niej o pół wieku chłopcu z młodzieżowej gazety to dziwne, na pozór nie na miejscu, pytanie: „Czy pan myśli, że pozwolą nam pisać tak, jak pisaliśmy dawniej?”. I właśnie owo dziwaczne pytanie wprawia młodzieńca w zakłopotanie, którego przyczyn być może on sam do końca nie rozumie. Ale tamten wstyd – i pamięć tamtego wstydu – są najistotniejszym punktem owego wspomnienia.

Drugie dno rzeczywistości musiało się Kapuścińskiemu choćby niejasno ukazywać także w błysku takich momentów, jak ten, który przywołuje Jarosław Mikołajewski z opowieści swego przyjaciela: „Chodziłem z Woroszylskim do Broniewskiego, on siadał na wersalce z butelką wódki, pił, w końcu się kładł i kazał nam turlać się przed sobą na dywanie”33. Albo w samobójstwie Tadeusza Borowskiego, u którego Ryszard był kilka dni wcześniej po felieton dla „Sztandaru Młodych”. Ta nagła śmierć 2 lipca 1951 roku wstrząsnęła środowiskiem i literatów, i dziennikarzy. „Rozmawialiśmy o tym z Witkiem Woroszylskim – mówił mi Marian Turski, późniejszy kolega redakcyjny Kapuścińskiego – właściwie półsłówkami, szybko przerwaliśmy. Bo historia ta była… bolesna strasznie. Pamiętam, że Witek rzucił wtedy myśl: «Czy on się nie wypalił?». I nie było to dla nas pytanie nielogiczne: «Czy on się nie wypalił w swoich neofickich poglądach?»”. A Mirosław Ikonowicz, od lat pięćdziesiątych dziennikarz PAP, tłumaczył mi: „Wiedzieliśmy, co się stało. Pewnie, że nie na sto procent. Ale zwłaszcza ci, co z nim wcześniej wódkę pili, przypuszczali, jak było. Miałem takich przyjaciół. W środowisku takie rzeczy się rozchodzą”. Kapuściński, opowiadając autorkom książki Lawina i kamienie o swej ostatniej wizycie u Tadeusza Borowskiego, podkreślił, że nigdy by mu do głowy nie przyszło, iż człowiek ten może się targnąć na swoje życie34.

A jednak w jego bezwzględnej ocenie „bardzo złych” wierszy młodości, oprócz oczywistego odniesienia do jakości tekstów, prawdopodobnie wyraża się również – w sposób zawoalowany – osąd tamtej epoki i poniekąd siebie samego z tamtych czasów. Osąd przeprowadzony na podobnej zasadzie jak tu (choć nieco innej treści):

Borges o złych książkach, które pisał w młodości: „Dzisiaj nie czuję się już winny owego braku umiaru: książki te pisał ktoś inny”. I dalej: „Nie czuję żadnej więzi z zarozumiałym i nieco dogmatycznym młodzieńcem, jakim kiedyś byłem”35.

Nasuwa się pytanie, dlaczego Kapuściński porzucił świetnie zapowiadającą się karierę poetycką. Odpowiedź chyba niecałkowicie zawiera się w stwierdzeniu: odkrył w sobie naturę reportera. W tamtym czasie, w początkach lat pięćdziesiątych, tak wiele jeszcze „odkryć” nie mógł, chodził w glorii poety i coraz mocniej zakorzeniał się w środowisku literatów raczej niż dziennikarzy, chociaż wierszy pisywał doprawdy niewiele.

Pierwsza faza poetycka Kapuścińskiego trwała mniej więcej do lata 1951 roku. W tym czasie, licząc od debiutu w sierpniu 1949 roku, tekstów w druku ukazała się garstka. Udało mi się odnaleźć dziewięć pojedynczych wierszy, trzy fragmenty Poematu o Nowej Hucie oraz poemat Droga prowadzi naprzód, składający się z czterech utworów. Od wiosny 1950 roku Kapuściński pisze już same teksty „słuszne”. Sławią one załogę parowozu z Bydgoszczy, ZMP-owców – młodych traktorzystów albo budowniczych Nowej Huty, opiewają Kongres Pokoju. W niektórych trafiają się nośne metafory. To chyba wszystko, co można o nich powiedzieć.

W trakcie studiów opublikuje, prócz tłumaczenia liryku Jewgienija Jewtuszenki, bodaj tylko dwa wiersze – jeden w kwietniu 1953 roku (Zaciągu pionierskiego ochotnicy – o górnikach), a drugi, zatytułowany Brzoza, we wrześniu 1954 roku. Ów, jak się wydaje, ostatni młodzieńczy utwór poetycki domyka cykl juweniliów Kapuścińskiego, zwiastując odwilż w myśleniu młodego autora. Wiersz o drzewie, które przetrwało wojenną zagładę starego świata i zostało przez (niedookreślonych) budowniczych nowego wkorzenione w odtworzoną rzeczywistość, odchodzi od treściowej nachalności socrealizmu. Kapuściński próbuje oczyszczać język, szuka nowego głosu. Potem milknie jako poeta na kilkadziesiąt lat.

Można powiedzieć, że oczekiwania, jakie żywiono względem młodego autora, były zdecydowanie niewspółmierne do jego płodności lirycznej. Bardzo szybko, bo już po dwóch, trzech miesiącach pracy w „Sztandarze”, zaczął pisywać teksty publicystyczne – najpierw recenzje książek, potem sprawozdania reporterskie. Równie dynamicznie jak wcześniej stał się poetą, tak teraz podjął zadania dziennikarza. Owo porzucenie poezji dla dziennikarstwa jest znaczące i zarazem niejednoznaczne, a w tamtym czasie musiało zastanawiać, czego ślady znajdziemy we wspomnieniu Jarosława Abramowa-Newerlego: „Później dziwiło mnie, i to, jak pamiętam, przez długi jeszcze czas, że Kapuściński jako ten zapowiadający się dobrze, z sukcesem, poeta z pokolenia pryszczatych, odszedł całkowicie od poezji […], tylko zaczął uprawiać dziennikarkę, głównie reportaż i stał się naszym korespondentem zagranicznym”36.

Dlaczego więc? Żona i córka podały mi przyczynę najbardziej praktyczną: pieniądze. Kapuściński musiał zarabiać na rodzinę. Alicję poślubił w roku 1952, a rok później przyszła na świat Zofia, nazywana Zojką, dziś artystka multimedialna wystawiająca pod pseudonimem Rene Maisner. To niewykluczone, ale splot powodów wydaje się jednak gęstszy. Być może sam Kapuściński czuł się w roli poety nieswojo, rozumiejąc w przebłyskach dwuznaczność swego szybkiego awansu. Może prędko uświadomił sobie niezadowalającą jakość własnej twórczości (w tej zaś kwestii przykładał do tekstów surową miarę, żądając od nich doskonałości). Może wreszcie, jak twierdził po latach, nie mógł się w tej formie wyrazić. Albo też jako zaangażowany aktywista ZMP-owski chciał podjąć się innej jeszcze misji społecznej niż tylko służba artysty – lub też został do jej podjęcia popchnięty. I oczywiście – last but not least – odkrył w sobie pociąg do przygody oraz „naturę reportera”.

Mimo tej dezercji magia wtajemniczenia artystycznego działała silnie. Kapuściński był całe życie wierny przyjaźniom z literatami i zawsze skłonny nawiązywać nowe znajomości twórcze – czy byli to Krzysztof Karasek, Jarosław Mikołajewski albo Julia Hartwig, czy też Salman Rushdie, Claudio Magris albo Hans Magnus Enzensberger. Choć odcinał się zdecydowanie od młodzieńczych wierszy, pozostał do końca zadowolony z formuły swego pisarskiego początku. W 2006 roku wspominał:

Los zetknął mnie z wielkimi postaciami polskiej literatury, ale to przecież nie były stosunki partnerskie. Oni mówili, ja słuchałem z wielkim przejęciem, speszony i, że tak powiem, skrępowany ich formatem. Niemniej jednak ta znajomość od razu pozwalała mi zetknąć się ze środowiskiem, z samym jego centrum, z Parnasem. Tak, to był Parnas – najwięksi w prozie i poezji37.

Zawsze – jak się wydaje – chciał na Parnas trafić.

* * *

Czy zdołałby zaistnieć jako liczący się poeta w innych warunkach społeczno-politycznych? A jeśli tak, to czy zyskawszy autentyczne uznanie środowiska literackiego, porzuciłby poezję dla reportażu?

* * *

Próbę bezpośredniego – poprzez lirykę – powrotu na Parnas podjął Ryszard Kapuściński po raz pierwszy dopiero w 1986 roku, publikując tom Notes, po raz drugi zaś na rok przed śmiercią – zbiorkiem Prawa natury. Całe życie jednak pozostał wiernym czytelnikiem i, jak to kiedyś nazwał, „fanatykiem” poezji. „Bez poezji – mówił – nie byłoby literatury, bez literatury nie ma kultury, bez kultury – społeczeństwa”. Niestety, „poezja – dodawał jeszcze – to muza, która zwykle wcześnie opuszcza człowieka”38.

Rozdział 2

Publicystyka. W słusznej sprawie

Kto kogo opuścił – czy poezja Kapuścińskiego, czy Kapuściński poezję – nie zostało do końca wyjaśnione. Jednak rzeczywiście mniej więcej od lata 1950 roku niedoszły literat rzucił się w wir dziennikarskich zadań w reżimowym dzienniku, jakim podówczas był „Sztandar Młodych”. Zdecydowaną większość wytworów jego pióra zaczęły stanowić teksty publicystyczne. Początkowo były to głównie notki o poezji i prozie, z czasem nieco obszerniejsze recenzje książek, głównie w ramach rubryki porad Co czytać? Do lipca 1951 roku – przez pierwszy rok pracy w redakcji (i jednocześnie pierwszy rok studiów na Uniwersytecie Warszawskim, na wydziale filologii polskiej, jak przystało na ciągle jeszcze literata) – powstaje przynajmniej osiemnaście tekstów recenzenckich i osiem pierwszych „reportaży”, a raczej, nazwijmy to, relacji z wydarzeń lub wyjazdów służbowych, relacji pisanych samodzielnie lub „kolektywnie”.

W sierpniu 1951 roku miało miejsce duże wydarzenie – wyjazd do komunistycznego wschodniego Berlina na festiwal młodzieżowy, a dokładniej: na III Zlot Młodych Bojowników o Pokój. Kapuściński wraz ze Stefanem Skrobiszewskim ruszają w podróż jako korespondenci „Sztandaru Młodych”. Dziewiętnastoletni Ryszard jest pierwszy raz za granicą. Między sierpniem a wrześniem nadsyła do redakcji dziesięć tekstów podpisanych własnym nazwiskiem bądź wspólnie ze Skrobiszewskim (ostatni, dziesiąty, ukazuje się po przerwie – w listopadzie).

Jesienią Kapuściński rezygnuje z polonistyki i, formalnie, z pracy w „Sztandarze”, stwierdziwszy w sposób doświadczalny, iż nie da się trzymać dwu srok za ogon. Karierę akademicką zaczyna niejako jeszcze raz i w nieco inny sposób, bardziej zbieżny z nowymi zainteresowaniami i bardziej pożyteczny dla fachu dziennikarza, jaki będzie w przyszłości wykonywał. Rozpoczyna studia na wydziale historii i głównie studiowaniu będzie poświęcał czas oraz siły przez najbliższe cztery lata. W tym okresie Kapuściński nie zrywa całkowicie kontaktu z redakcją „Sztandaru”, niemniej publikuje bardzo rzadko, głównie w czasie przerw wakacyjnych.

Na pierwszym roku studiów oddaje do druku (oprócz zaległej korespondencji z Niemiec) dwa teksty – recenzję książkową i artykuł publicystyczny, latem 1952 roku – cztery (w tym jedno tłumaczenie wiersza), na drugim roku – również cztery (w tym jeden wiersz), natomiast latem 1953 roku nie napisze nic, podobnie na trzecim roku. Pod koniec wakacji przed ostatnim rokiem studiów powraca na łamy „Sztandaru”. We wrześniu 1954 roku publikuje trzy reportaże i jeden wiersz, a na czwartym roku aż dwanaście tekstów: reportaży, korespondencji bądź artykułów publicystycznych. Latem 1955 roku, po ukończeniu studiów, Kapuściński wraca do redakcji. Ostatnie lata spędzone w „Sztandarze” (do 1957 roku) pokazują go już wyłącznie jako dziennikarza, a dokładniej – reportera i publicystę, w którego przedzierzgnął się młodziutki Ryszard, zrzuciwszy ostatecznie skórę obiecującego poety.

Czy to oznacza, że wziął równocześnie jako autor czasowy rozbrat z literaturą? Oficjalnie tak – i z całą pewnością zniknął z pola widzenia krytyków literackich oraz literatów jako potencjalny talent. Pojawił się natomiast w polu widzenia środowiska dziennikarskiego, znów w roli zdolnego i obiecującego – tym razem żurnalisty, w dodatku wciąż jeszcze spowitego poetycką mgiełką. Jednym słowem, nastąpiło przejęcie, tym cenniejsze dla dziennikarzy, że dotyczyło postaci zauważonej wcześniej przez literatów. Migracje takie miały z reguły charakter odwrotny: przejścia od prasowego rzemiosła do sztuki słowa – literatury tout court, jak w przypadku Marka Hłaski, Sławomira Mrożka czy Andrzeja Bursy, i przez środowisko artystów pióra nie były specjalnie fetowane. Owszem, zdarzały się ówcześnie chwilowe, niekonsekwentne próby akcesu pisarzy do działalności quasi-reporterskiej – przykładem może być Przy budowie Tadeusza Konwickiego – jednak należy uznać je za skutek socrealistycznego zamroczenia, zwłaszcza że sami twórcy szybko uznawali owe dzieła za artystyczną porażkę.

Kapuściński pokonał zatem drogę w przeciwną stronę, niejako pod prąd naturalnego wówczas kierunku awansu pisarskiego, by już – oficjalnie – nie wrócić. Oczywiście nie był jedynym, który porzucił pisanie wierszy dla reportażu. Podobną drogę przeszedł choćby Jerzy Lovell w Krakowie, który zanim został cenionym reporterem, publikował w drugiej połowie lat czterdziestych poezje w prasie literackiej. Jednakże przemiana autora Różowych jabłek była chyba bardziej spektakularna, a także, jak się zdaje, widoczniejsza, również dlatego, że odbyła się w warunkach warszawskich.

Przejście to nosiło w tamtych czasach znamiona potwierdzenia wyboru światopoglądowego, właśnie z powodu zawłaszczenia reportażu przez komunistów na potrzeby propagandy – jako forpoczty nowej sztuki opiewającej nową rzeczywistość. Wszystko bowiem, co niósł reżim, było nowe i wspaniałe, a już najwspanialsze, jeśli zostało uczynione na wzór sowiecki. I jeszcze, jak piszą Beata Nowacka i Zygmunt Ziątek, biografowie reportera: „liczył się pewien wzór kulturowy: poety, co to «nadeptuje gardło swej pieśni», a talent oddaje w służbę Sprawy, Idei, która wymaga akurat walki artykułem publicystycznym, reportażem, słowem gazetowym…”39.

Jak sam Kapuściński mógł odczuwać owo porzucenie sztuki literackiej?

Najwcześniejsze teksty ze „Sztandaru” dowodzą, że z wielkim zapałem i zaangażowaniem wcielił się w nową rolę młodzieżowego interwenta i trybuna, zapominając o swych wcześniejszych ambicjach. Jako recenzentowi podobają mu się książki nie tyle dobre, co prawomyślne: na przykład Notatnik warszawski Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, Ludzie czerwonej Woli Moniki Warneńskiej czy W kraju, gdzie jutro jest już dniem wczorajszym – tom pochwalnych reportaży z ZSRR czechosłowackiego komunisty Juliusa Fučíka. Ale także: Wiersze zebrane Władysława Broniewskiego, tu w odsłonie „największego polskiego poety rewolucyjnego naszej epoki”40.

Jako autor relacji „z terenu” stawia przede wszystkim na entuzjazm i patos (w opisach „szlachetnego współzawodnictwa” młodych budowniczych socjalizmu) oraz surowość i pryncypialność (w krytyce niedociągnięć i błędów lokalnych kadr kierowniczych ZMP). Jego język („wróg klasowy”, „więzienie faszystowskie”, „kapitalistyczno-obszarniczy wyzysk”, „wroga działalność sabotażystów i bumelantów”) i wykorzystywana retoryka („350 traktorów miesięcznie. Tyle się produkuje. To znaczy, że wszystko jest dobrze? Nie. Nie wszystko. Dlaczego? Dlatego, że można produkować więcej” 41) tracą cechy jakiejkolwiek indywidualności, stają się całkowicie służebne względem ideologii. Talent zostaje zmiażdżony. To swoisty nów jego sztuki i jego światopoglądu, moment zero.

A jednak to właśnie w latach terminowania w „Sztandarze Młodych” (i jednocześnie latach studenckich), a więc między rokiem 1950 a 1957, dokona się metamorfoza Kapuścińskiego, zadzierzgną się wszystkie najważniejsze wątki jego późniejszej działalności – twórczej czy wręcz artystycznej oraz, by tak rzec, „misyjnej”. Może nie wszystko w tamtym czasie odbędzie się ze stuprocentową samoświadomością, ale wszystko będzie miało zasadnicze konsekwencje w kolejnych dziesięcioleciach. Dojrzewanie artystyczne pisarza jest – zwłaszcza w latach „sztandarowych” – wyraźnie skorelowane z dojrzewaniem intelektualnym i etycznym.

* * *

Jeden punkt na mapie Polski był szczególnie znaczący w historii literatury epoki stalinowskiej i początku odwilży. Ważny dla dziennikarstwa, a także dla samego Kapuścińskiego.

Siedemdziesięcioletnia dziś Nowa Huta powstała tuż po drugiej wojnie światowej jako wytwór ustroju importowanego z imperium sowieckiego. Miała być perłą socjalizmu, nowym miastem nowych ludzi. I jednocześnie karą dla sąsiadującego z nią starego miasta starych ludzi – niepokornego Krakowa, który w referendum 1946 i wyborach 1947 roku mówił komunistom „nie”. Tak twierdzą jedni. Inni podkreślają, że kraj wyniszczony pożogą wojenną potrzebował maszyn, pojazdów – potrzebował stali. Gospodarka nie mogła się obejść bez przemysłu, a ludzie bez pracy. Tych pierwszych (od kary) z tymi drugimi (od profesjonalizmu) chcą pogodzić wyznawcy teorii mieszanej, głoszący, że pierwsze były powody pragmatyczne, bardzo szybko jednak nastąpiła ich ideologizacja.

Politycy, w których głowach pojawiła się wizja huty produkującej pół miliona ton stali rocznie, huty, jakiej nie było w Polsce przed wojną, najpierw skłaniali się ku patronatowi amerykańskiemu. Kombinat, zbudowany dzięki licencji i dostawom wprost z Chicago, miał dawać co roku polskiemu przemysłowi nie pół miliona, a milion ton surowca. Zmiana kursu politycznego i obranie azymutu na wschód unieważniły te plany. Polski przemysł wpadł w szpony radzieckiego sojusznika. Stawkę podbił Stalin, entuzjasta hutnictwa i „inżynier naszych marzeń”, osobiście decydując, że Polsce potrzebny jest zakład zdolny wytworzyć półtora miliona ton stali. Więcej niż wszystkie huty Drugiej Rzeczpospolitej razem wzięte.

Rozważano jedenaście lokalizacji huty giganta: w rankingu długo przodowały Gliwice, wyprzedzając między innymi Zator, Jarosław i Tarnobrzeg. Ostatecznie mocą decyzji radzieckich inżynierów zwyciężyła podkrakowska wieś Mogiła. Zakład powstawał według przysłanych z ZSRR planów i projektów. Znajdował się pod pełną kontrolą radziecką.

A miasto? Rosło w odmienny sposób. Nowa Huta rodziła się na deskach kreślarskich zespołu polskich architektów pod kierownictwem Tadeusza Ptaszyckiego. Miała być wzorowana na diamencie urbanistyki socrealistycznej – Magnitogorsku. Pierwsze bloki powstały jednak bez ogólnych planów urbanistycznych, na podstawie przedwojennych projektów architekta Franciszka Adamskiego. Plan generalny, oficjalnie tworzony według wytycznych polityków, w istocie wykorzystywał neighbourhood unit concept – amerykańską koncepcję jednostki sąsiedzkiej z lat dwudziestych XX wieku, stanowiącą urbanistyczny fundament regionu Nowy Jork. W ten sposób zgniły imperializm wdarł się podstępem na plac budowy sztandarowej inwestycji planu sześcioletniego.

Kto budował Nową Hutę? Według chłopów z podkrakowskich wsi, którym żyzne ziemie odebrano za bezcen, komunistyczne władze uparły się na chłopskiej krzywdzie stawiać „miasto bez Boga” rękami „służalców i najemników”, „czerwonych antykrystów” tudzież „zetempowskiej szarańczy”. Owymi służalcami i „antykrystami” byli – oprócz młodzieży ze „Służby Polsce”, do której przynależność była w tamtych latach obowiązkowa, oraz ochotniczych brygad ZMP-owskich – najczęściej tacy sami synowie chłopscy jak ci pleszowscy czy bieńczyccy, tylko „z dalsza”: spod Bochni, Brzeska, Kielc, spod Myślenic i Tarnowa, a nawet Białegostoku. Czasem pojawiali się wśród nich przesiedleni Kresowiacy, którym się nie powiodło na Ziemiach Odzyskanych. W większości byli to bardzo młodzi mężczyźni, oprócz nich było trochę kobiet. Przyjechało wielu półanalfabetów i analfabetów szukających ucieczki z ubóstwa i przeludnienia galicyjskich czy podhalańskich wsi. Pewnego dnia usłyszeli coś od sąsiadów o wielkiej budowie pod Krakowem albo zobaczyli jeden z niezliczonych plakatów „Buduj z nami Nową Hutę” i ruszyli w drogę. Wyrywali się spod kurateli rodziców wbrew ich woli. Wieś, mocno osadzona w tradycji katolickiej, nie chciała przykładać ręki do bezbożnej budowy, ale głód i brak perspektyw gnały młodzież, mimo gniewu ojców, pod Kraków.

Zwabieni mirażem dobrze płatnej pracy, mieszkania i szybkiego awansu, przyjeżdżali i dosłownie wpadali po kostki w błoto. Zimą łopata pękała przy wbijaniu w zmrożoną ziemię, wiosną gumiaki grzęzły w gliniastej mazi, latem oczy łzawiły od lessowego pyłu, a na pryczach w namiotach i barakach roiło się od pluskiew i wszy. Często nie było gdzie się umyć, wyprać ubrania, brakowało latryn albo okazywały się przepełnione. Panoszyły się choroby zakaźne, w tym gruźlica. Popołudniami i wieczorami doskwierała nuda, na którą pomagała jedynie wódka. Czasem trafiała się dziewczyna – chętna albo zachęcona do zabawy. Często wywalczona od innych konkurentów pięścią lub – zdarzało się – nożem. W milicyjnych raportach z 1955 roku pojawiają się szacunkowe dane o zagrożeniu „ukrytą prostytucją i półprostytucją”, obejmującym 10% nowohuckich kobiet42. Życie pierwszych budowniczych Nowej Huty przypominało wielki całoroczny obóz młodzieżowy bez regulaminu i nadzoru dorosłych.

Wielu młodych wracało do rodzinnych wsi lub szło dalej w Polskę w poszukiwaniu lepszego losu. Wymiana kadr pracujących w pierwszym okresie budowy wynosiła w skali roku nawet 78%. W 1952 roku co miesiąc odchodziło około tysiąca robotników, czyli niemal 10% zatrudnionych.

To wszystko rzeczywiście działo się w pierwszych kilku latach powstawania miasta.

Jednocześnie niemal od początku obrazem Nowej Huty zawładnęła oficjalna propaganda. Na gigantyczny plac budowy nieustannie docierali twórcy: filmowcy, dziennikarze, pisarze czy poeci, by już to odczytywać rzekomo spragnionym „uświadomionej” kultury robotnikom swe socrealistyczne utwory, już to szukać tematów do przyszłych dzieł. Tu zdobywali doświadczenie ludzi pracy, mieli szansę dotknąć rzeczywistości, którą należało potem opiewać. Tu mogli też nawiązać twórcze znajomości. Kreowali radosny i jasny obraz Nowej Huty, pełen zdrowych, zdyscyplinowanych, zdolnych do poświęceń i kipiących mocą młodych budowniczych świata dopiero wyłaniającego się z chaosu, ale błyskawicznie porządkowanego. Rosnącego w niebo jak wieża Babel sprzed pomieszania języków. Owych herosów budownictwa miały cechować wigor i obowiązkowość, wysoka moralność i zapał.

Również młodziutki Kapuściński bywał w Nowej Hucie już w początkach lat pięćdziesiątych – jako obiecujący poeta i terminujący dziennikarz „Sztandaru Młodych”. Nie przypadkiem właśnie tam poznał Mariana Brandysa. Pierwsze spotkanie wspominał tak:

Wiosną 1951 roku pojechaliśmy z Wiktorem Woroszylskim do Nowej Huty. Woroszylski miał tam czytać swoje wiersze, ja byłem towarzyszącym mu początkującym czeladnikiem dziennikarskim. Ściśle biorąc, Nowa Huta jeszcze nie istniała. Za Krakowem rozciągały się kilometry rozkopanej ziemi, przeraźliwego, przepastnego błota, w którym tonęli ludzie i maszyny. Nie było gdzie spać, nie było co jeść, przede wszystkim nie było gdzie się ukryć przed zimnym deszczem i lodowatym wiatrem – miasto istniało tylko na planach, bez ulic, bez ścian ani dachów. Po kilku godzinach taplaniny w grząskim, oślizgłym bagnie nowohuckiego piekła z odrętwienia i rezygnacji wyrwał nas nagle radosny okrzyk: Wiktor! Naprzeciw nas stał w zabłoconej, mokrej kurtce młody, uśmiechnięty mężczyzna z szeroko otwartymi ramionami.

Był to Marian Brandys.

Brandys – reporter, który tu był już od dawna i codziennie przemierzał kilometry bezdroży, zbierając materiał do swojej nowej książki, wielkiego reportażu-fresku Początek opowieści. Dwie rzeczy zapamiętałem z tego spotkania. Pogodny, ciepły uśmiech na śniadej, wyrazistej twarzy Brandysa oraz zapał, z jakim opowiadał, co się tu dzieje. Wszystko, co go otaczało, było dla niego rzeczywistością, którą chciał poznać, zrozumieć i opisać. Wszystkim był przejęty43.

To wspomnienie po latach, naznaczone już innym nastawieniem do nowohuckich początków, utrwala jednak ówczesny autentyczny entuzjazm Brandysa dla wielkiego dzieła budowy miasta. Brandys nie stanowił w tamtym czasie wyjątku, zapał był powszechny, nic więc dziwnego, że uległ mu także nastoletni jeszcze Kapuściński. W wierszu opublikowanym jesienią 1950 roku pisał:

Niebo

zastygło w cemencie gwiazd.

Nad ziemią

noc się wznosi jak podniesiony dźwig.

Tutaj

już mury krzepną.

Tutaj

powstanie miasto.

A obok jest jeszcze pustka.

Ale w pustkę –

nie wierzy nikt44.

Zaczynało się więc wspaniale. W pierwszych kadrach dokumentu Andrzeja Munka Kierunek – Nowa Huta! (1951, scenariusz Artur Międzyrzecki) obezwładniająca nędza i beznadzieja starego wiejskiego świata zostaje zastąpiona obrazami naprężonych ramion i roześmianych twarzy młodych junaków, z werwą budujących świetlaną przyszłość, którą wypełniają szerokie czyste ulice, przestronne i jasne mieszkania, wzorcowe szkoły i przedszkola, a także przez wizję kombinatu, który stanie się fundamentem nowoczesnego polskiego przemysłu. Jeśli pojawiają się problemy, są one szybko rozwiązywane przez oddanych sprawie, mądrych towarzyszy, jak na kartach prekursorskiego produkcyjniaka Tadeusza Konwickiego Przy budowie (1950), gdzie pełen wiary i pasji Paweł Czajkowski z partyjnej centrali, porzuciwszy dla sprawy młodą żonę, jedzie „na robotę” w nowohucki teren. Tam poskramia wroga klasowego, uświadamia nieuświadomionych i doprowadza do terminowego „wykonu” – uruchomienia odcinka linii kolejowej.

Wszystkie te wątki (awans społeczny klasy dotychczas uciskanej i pogrążonej w nędzy, budowa nowego, szczęśliwego świata, szlachetne współzawodnictwo, tropienie wrogów klasowych i przezwyciężanie trudności) pojawiają się w rozmaitych wariantach w następnych tekstach tego rodzaju, choćby we wspomnianym Początku opowieści Mariana Brandysa (1951), poemacie Woroszylskiego Świt nad Nową Hutą (lipiec 1950) czy – z innej bajki – w reportażach Janusza Roszki Pionierska „szturmowa” (1953) o pierwszej brygadzie ZMP w Nowej Hucie albo Krzysztofa Kąkolewskiego Marzenie o stali (1953) o karierze młodego hutnika, syna wiejskich nędzarzy.

W tym chórze odzywa się także głos młodziutkiego wysłannika „Sztandaru Młodych”, który swój pierwszy w życiu tekst o charakterze relacji reporterskiej (napisany wraz z Zygmuntem Kortą, a opublikowany w sierpniu 1950 roku) poświęcił wyborom zarządu ZMP właśnie w Nowej Hucie. Relacja, pełna żarliwości i patosu, doprawiona nieodzowną szczyptą krytyki błędów „do przezwyciężenia”, została napisana w stylu absolutnie bezosobowym, bez indywidualizacji języka czy myśli. Dwóch autorów piszących wspólnie – ale bez własnej woli, bez własnych oczu czy uszu. Bez kontaktu z rzeczywistością. Autorów schowanych za ścianą klisz percepcyjnych, piszących o „nowym stylu pracy” przodowników i „szlachetnym współzawodnictwie” (tu dane liczbowe o przekroczeniu norm pracy o 200, 400, a nawet 500%), o powstawaniu Nowej Huty „dla dobra i szczęścia mas pracujących Polski Ludowej, dla umocnienia sił obozu pokoju i postępu”. „Bez przerwy – relacjonują wysłannicy «Sztandaru» – skandowane są słowa: Nowa Huta – Pokój – Stalin – Bierut – ZMP” 45.

Można by rzec, iż reporterskie początki Kapuścińskiego okazały się zdecydowanie mniej fortunne niż początki poetyckie. Nie było żadnej oryginalnej rozbiegówki, żadnej próby samodzielności – od razu propagandowy schemat, od razu nów.

Do tematu Nowej Huty początkujący dziennikarz powróci tydzień później samodzielnym tekstem zatytułowanym Więcej rozmachu w pracy kulturalno-oświatowej w Nowej Hucie. Będzie ostro krytykował ową niedostateczną „pracę” i wskazywał palcem: „winę tutaj ponosi kierownictwo ZMP i «SP» [«Służba Polsce» – przyp. K.S.]” 46. Z młodzieńczą dezynwolturą napiętnuje niewystarczającą troskę o działania wychowawcze prowadzone wśród robotników, a przecież „młodzieży w Nowej Hucie należy zapewnić dobrą politycznie i artystycznie rozrywkę” 47. Tonem nieznoszącym sprzeciwu nakaże: „«Film Polski» musi zwiększyć ilość kin objazdowych” 48. Zaiste, jak ujmują to biografowie Kapuścińskiego:

Jako potencjalny walczący publicysta miał zdecydowaną i ciężką rękę. Posługiwał się wyrazistą argumentacją, z żelazną logiką przeprowadzał wywód domagający się pilnych działań praktycznych. Na szczęście był zbyt młody, żeby mieć wpływ na jakiekolwiek praktyczne działania i rzeczywiście zaszkodzić komuś albo sobie samemu49.

Wpływ – zapewne ograniczony – mógł jednak mieć. Dowodzi tego odzew, jaki wywołał jego artykuł Młodzieży Wrocławia należy się dobry teatr. Kapuściński krytykował w nim ostro „błędny ideologicznie”, „anachroniczny” i „nie najsłuszniejszy” repertuar teatralny, na który składały się: piętnująca rasizm amerykańska sztuka Głęboko sięgają korzenie, Pan Damazy Józefa Blizińskiego czy spektakl słowno-muzyczny łączący utwory Chopina z wierszami „R. Horodyńskiego” (chodziło o Jerzego Horodyńskiego) – wszystkie teksty „złe albo nie młodzieżowe” 50. Jedynie sztuka Siergieja Michałkowa Ja chcę do domu okazała się godna pochwały. (Paradoksalnie z tego artykułu wyłania się obraz Teatru Młodego Widza całkiem jak na owe czasy przyzwoity). „W przedstawieniach – grzmiał młody autor – występuje duża ilość starszych aktorów o złym stosunku do pracy w teatrze młodzieżowym”, reprezentujących „zły poziom gry”. W związku z powyższym należałoby „inaczej obsadzić stanowisko kierownika literackiego teatru” (tu nazwisko), a „zły” zespół „zmienić”51.

Mniej więcej miesiąc później „w związku” z artykułem zorganizowano pod auspicjami Zarządu Wojewódzkiego ZMP publiczną dyskusję w sali teatru, na którą przybyli robotnicy – przodownicy pracy oraz młodzież szkolna i uniwersytecka. Niemal wszyscy dyskutanci powtarzali sądy tekstu ze „Sztandaru” – w słowach jeszcze ostrzejszych domagając się zmiany repertuaru i wystawienia ówczesnych radzieckich przebojów literackich: Matki Maksima Gorkiego oraz Młodej Gwardii Aleksandra Fadiejewa, czy żądając „odmłodzenia” zespołu przez „wciąganie do pracy młodych amatorów z fabrycznych i szkolnych zespołów świetlicowych”52. Jedyny głos krytyczny, iż „sztuki nie można włożyć łopatą do głowy”, a młodzież chce się „śmiać dla samego śmiechu”, został określony jako „wystąpienie fałszywe i wrogie w swojej ostatecznej wymowie”53. Jakie konkretne skutki miała prawdopodobnie owa dyskusja dla aktorów i kierownika literackiego wrocławskiego teatru? W kolejnym sezonie, 1951/1952, nazwisko kierownika znika z listy pracowników. W repertuarze nie pojawia się jednak Maksim Gorki (ale kolejna sztuka Michałkowa – owszem), za to udaje się przemycić Pinokia Carla Collodiego.

Niestety, prawdopodobnie w taki sposób Kapuściński uczy się po raz pierwszy, że słowo może wpływać na rzeczywistość. Wkrótce nauczy się też, że za słowo oraz wywołane przez nie zmiany trzeba brać osobistą odpowiedzialność i będzie to lekcja dlań przełomowa.

W początkach swej działalności pisarskiej Kapuściński poświęcił Nowej Hucie wspomniane dwa teksty publicystyczne i trzy wiersze. Złożyły się one na Poemat o Nowej Hucie – sławiący młodych budowniczych i nabrzmiały podziwem dla miasta, które „wyrosło szybciej od żyta”, aby „błyskiem i mocą stali potężniał socjalizmu ogrom”54. Wszystkie owe publikacje zamknęły się w granicach roku 1950. W następnych latach Huta będzie niekiedy wzmiankowana. Przypomni się Kapuścińskiemu i Skrobiszewskiemu jako autorom relacji z wizyty w „największym kombinacie metalurgicznym NRD” w Fürstenbergu i otaczającym go osiedlu-mieście robotniczym (druk: listopad 1951) albo kiedy Kapuściński będzie reklamował teksty pożyteczne dla aktywistów ZMP-owskich, zalecając do wykorzystania w szkoleniach Przy budowie Konwickiego, Początek opowieści Brandysa czy Świt nad Nową Hutą Woroszylskiego (luty 1952)55.

Jesienią 1951 roku Ryszard rozpoczyna studia na wydziale historii. Pisze coraz mniej, w końcu na kilkanaście miesięcy milknie. Być może dlatego, że, jak twierdził, ówczesna ZMP-owska dyscyplina studiów nie pozwalała na łączenie nauki i pracy. Kilka lat przed śmiercią na spotkaniu ze studentami historii Uniwersytetu Warszawskiego Kapuściński opowiadał:

Na roku było nas około setki, cztery grupy po dwadzieścia parę osób. Zajęcia były obowiązkowe, o ósmej wszyscy musieli być. Jak ktoś nie przyszedł na zajęcia, grupa się zbierała (wszyscy należeli do ZMP) i rozpoczynało się dochodzenie, dlaczego ktoś się spóźnił lub nie przyszedł. Jak ktoś dostał trójkę, to grupa też się zbierała i dyskutowała, dlaczego dostał trójkę. Ktoś z osób lepiej uczących się musiał się zgłosić i pomóc temu, który był słabszy56.

Do ZMP należeli niekoniecznie „wszyscy”, ale ogromna większość, między 60 a 90% studentów, w zależności od uczelni i kierunku. (Zabawne, że liczby te znacznie przekraczały wskaźnik przynależności do ZMP wśród młodych robotników z załogi podkrakowskiego kombinatu. W 1955 roku wprawdzie 45% spośród niech zapisało się do organizacji, jednak absencja na zebraniach sięgała 40% i więcej). Istniało niebezpodstawne przekonanie, że przynależność do Związku Młodzieży Polskiej (oprócz właściwego robotniczo-chłopskiego pochodzenia) ułatwia przyjęcie na studia. Kapuściński do ZMP zapisał się już w szkole średniej, a w latach studenckich był zaangażowanym aktywistą. W 1952 roku złożył podanie o przyjęcie do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i – zarekomendowany przez innego działacza partii, Bronisława Geremka – został tak zwanym „kandydatem”. Rok później, w kwietniu 1953 roku, otrzymał status pełnoprawnego członka PZPR. W czasach studenckich prowadził też, jako asystent, zajęcia z marksizmu-leninizmu dla młodszych roczników. Wiele lat później tłumaczył Markowi Millerowi:

W tym, co robiliśmy jako grupa studencka, nie było nic złego. Ja nie mogę powiedzieć o sobie, że popełniłem jakąś zbrodnię, że kogoś skrzywdziłem. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Myślałem bardzo naiwnie. Dzisiaj to wiem, ale wówczas z wielką euforią, romantyzmem i przekonaniem wierzyłem w słuszność działania, wierzyłem w to, co robię. Z całym przekonaniem, że postępuję słusznie57.

Dalej dodawał jeszcze:

W tym był jakiś element religijny, jakaś próba szukania nowej wiary. Dalej – próba odbicia się od koszmaru, jaki stanowiła dla wszystkich okupacja. Tego uwikłania nie można zrozumieć bez doświadczenia wojennego, dlatego wszystko to, co się działo bezpośrednio po wojnie, stanowiło próbę ucieczki przed tym doświadczeniem. W tym momencie dobre było to, co dawało jakąkolwiek nadzieję58.

Pytanie „dlaczego?” – „dlaczego uwierzyliście w komunizm?” – było potem stawiane temu pokoleniu wielokrotnie. Ci unikający odpowiedzi wzruszali ramionami, oburzali się albo irytowali, co miało znaczyć: „Takie były czasy” i „Wy tego nie zrozumiecie”. Ci, którzy zechcieli podjąć trud i ryzyko świadectwa, mówili o bolesnej przedwojennej niesprawiedliwości społecznej, o nazizmie, niewyobrażalnym koszmarze wojny, cierpieniu i zawiedzionych nadziejach, śmierci dawnego świata – świata ludzi i świata idei. A także o częstym po wojnie odczuciu pustki wszelkich wartości i zmęczeniu, śmiertelnym zmęczeniu walką, strachem, głodem i niepewnością jutra. Po pięciu latach boju na śmierć i życie byli zbyt wyczerpani, zbyt pragnęli spokoju i stabilizacji albo też zwyczajnie – nagrody za utracony czas, by się od nowa przeciwstawiać. Nie wiedzieli, czym może być nowy porządek. Albo wiedzieli i byli głęboko przekonani, że „u nas” będzie inaczej. Ci pozbawieni złudzeń ufali, że uda im się, jak mówi poeta, „na nowo ułożyć się z twarzą”59 i podejmą służbę, zachowując wewnętrzną niezawisłość. Ostatecznie okazało się, że akurat Stalinowi chodziło właśnie o duszę. Część mówiła wprost o czynniku irracjonalnym – „obłędzie” lub „opętaniu”. Albo – inaczej – o wierze, że można coś dobrego wywalczyć: sprawiedliwość społeczną, likwidację ubóstwa i analfabetyzmu, równość. Poza tym, niezależnie od ustroju, jaki został narzucony, trzeba było odbudować kraj, rozpocząć pracę na polu kultury i oświaty. Ludzie solidarnie i z ochotą podjęli ten wysiłek, który natychmiast został zawłaszczony przez propagandę nowych władz.

Bardzo istotny motyw, wspomniany przez samego Kapuścińskiego – odcięcia się od koszmaru wojny, a także od przedwojennej tradycji religijnej i politycznej, którą potem współobwiniano o kataklizm wojenny – pojawia się często w tekstach i wypowiedziach rozliczeniowych byłych „pryszczatych” literatów i nieliteratów. Kapuściński miał trzynaście lat, kiedy skończyła się wojna, był zbyt mały, by walczyć, ale wystarczająco duży, by pamiętać trupy, strach, głód, chłód i poniewierkę. Z dziecka przedzierzgnął się w młodzieńca już w nowej Polsce, w nowej rzeczywistości politycznej, w nowej szkole, otoczony przez nowe media i nowe książki. Propaganda „nowego” wciskała się w każdą szczelinę życia i z pewnością świadomość nastolatka stanowiła dla niej łatwy cel. Ważny był entuzjazm, wspólne działanie i przykład starszych – pisarzy, nauczycieli, intelektualistów, którzy swoim autorytetem potwierdzali słuszność nowej wiary.

Oczywiście narzuca się tu kolejne pytanie, stawiane już wcześniej przez biografów Kapuścińskiego: co wiedział? Co w pierwszych latach powojennych wiedział o Katyniu, procesach podziemia, prześladowaniu myślących inaczej? Czy znał ciemną stronę ideologii, w którą wierzył? Nie ma na te pytania pewnej odpowiedzi. Musieli się z tym zresztą mierzyć wszyscy z pokolenia powojennego. Inni „pryszczaci” odpowiadali różnie, jednak dwa czynniki zwykle ważyły na ich odpowiedzi: data urodzenia, bo dwudziestolatek (Wiktor Woroszylski) miał świadomość i odpowiedzialność odmienną niż piętnastolatek (Ryszard Kapuściński), oraz dom rodzinny. Przepływ szczególnego rodzaju wiedzy – pamięci i świadomości historycznej – mógł się bowiem dokonać w zasadzie tylko wewnątrz rodziny. Dom rodzinny był ówcześnie podstawowym weryfikatorem stalinowskiej wersji prawdy o świecie i człowieku. O ile spełniał tę funkcję. Istniał, poza wszystkim, także czynnik strachu. „Może nasi rodzice po prostu nas się bali? – pytał Jarosław Marek Rymkiewicz w rozmowie z Jackiem Trznadlem. – Nie wiem, czy między moim ojcem a moją matką nie odbywały się rozmowy: Lepiej przy nim nie mówmy! Nie mów przy nim, bo powtórzy w szkole!”60.

Jaki był przepływ informacji w domu Kapuścińskich? Co mógł wiedzieć nastoletni Ryszard o akowskiej karcie swego ojca? Jak rodzice tłumaczyli mu doświadczenia tamtych lat? Trudno powiedzieć. Swoje wspomnienia z czasów wojny i wkroczenia Armii Czerwonej – pod znamiennym tytułem Ćwiczenia pamięci – spisał dopiero w latach osiemdziesiątych. Co jednak z doświadczeń pińskich funkcjonowało bezpośrednio po wyzwoleniu jako element jego świadomości historycznej, a co jako niejasne wspomnienie koszmaru wojny? W rozmowie z Markiem Millerem Kapuściński podkreślał, że nie wiedział nic: „O zbrodni w Katyniu dowiedziałem się dopiero latem 1957 roku, czyli dwa lata po ukończeniu studiów. Nic nie wiedzieliśmy”61. To „nic” wiąże z oficjalną niedostępnością wiedzy – spowodowaną brakiem książek i swobodnego przepływu informacji w mediach, a także na uczelni i ogólnie między ludźmi. (Nie wydaje się to jednak ścisłe. Choćby kwestia Katynia: sam „Sztandar Młodych” w 1952 roku opublikował dwuczęściowy artykuł polemiczny, podpisany J.R., dający odpór „napaści” Głosu Ameryki na proradziecką książkę Bolesława Wójcickiego Prawda o Katyniu. Sprawa zatem istniała w świadomości młodzieży, pozostawało raczej pytanie, na ile dawała ona wiarę sowieckiemu kłamstwu nazywanemu „prawdą”).

A dom? Kapuściński, mówiąc o subiektywizmie ludzkiej pamięci, podawał jako przykład fakt, że on i jego młodsza siostra Basia, nierozłączni w czasie wojny, pamiętają jednak z tamtych czasów zupełnie inne obrazy czy wydarzenia. Z pewnością dowodzi to indywidualizacji ludzkiej pamięci, ale może też do pewnego stopnia świadczyć o braku spójnej wykładni historii rodzinnej, która była przekazywana przez ojca i matkę. Być może, po prostu, z dziećmi się o „takich rzeczach”, o „sprawach dorosłych” z różnych względów nie rozmawiało i niczego im nie tłumaczono, toteż każde z rodzeństwa zdobywało wiedzę na własną rękę i własną ścieżką dochodziło do deziluzji.

W przypadku dwudziestoletniego Ryszarda – jak twierdzi jego córka – pierwszym krokiem na tej ścieżce miały być studia historyczne. Rene Maisner przekonuje, że ojciec, kończąc wydział historii, był już innym człowiekiem. Porzucił zaangażowanie aktywisty i pozostał jedynie formalnym członkiem partii. „Coś z nim tam zrobili” – mówi z naciskiem. W pierwszym momencie teza ta może wydać się zbyt prosta, zbyt optymistyczna. Ale gdy prześledzić uważnie publikacje Kapuścińskiego w „Sztandarze”, widać wyraźnie, że „coś” się jednak w tamtych latach wydarzyło. Nie była to gwałtowna i ostateczna przemiana, ale zauważalna ewolucja. W czasie studiów pojawia się inny nurt w myśleniu i pisaniu młodego twórcy.

Rozdział 3

Ku odwilży. Walka o język

Początkiem zmiany staje się właśnie moment milczenia. Gdy 5 marca 1953 roku umiera Stalin, pisarz określi to z perspektywy czasu jako „pierwszy szok” dla siebie i swej generacji („w jakimś sensie dla mojego pokolenia świat się skończył”62). Ukazuje się numer żałobny „Sztandaru Młodych” (a nawet kilka numerów), ale Kapuściński nie włącza się w zbiorowy lament. Unika publikacji pożegnania (nie udało mi się znaleźć żadnego takiego tekstu podpisanego jego nazwiskiem). Mniej więcej miesiąc później drukuje swój przedostatni młodzieńczy liryk – pochwałę pracy górników. Potem, jak się wydaje, milczy aż do września 1954 roku. W tle przebiega pewien proces, dla nas niewidoczny, być może związany z osobami przedwojennych wykładowców historii, ich wpływem na studenta Kapuścińskiego.

Cenił ich wyjątkowo:

Wydział historyczny zawsze słynął z wysokiego poziomu nauczania, ponieważ skupiała się tu wielkiej klasy profesura. Kiedy ja się tu uczyłem, wykładały wielkie sławy polskiej historiografii: Gieysztor, Manteuffel, Kieniewicz. To były znakomite nazwiska. Z tych powodów wydział ten przez cały czas zachowywał bardzo wysoki standard naukowy, humanistyczny63.

Nie bez znaczenia mogły być też kontakty z utalentowanymi kolegami z uczelni – Januszem Tazbirem, Antonim Mączakiem, Bronisławem Geremkiem, Henrykiem Samsonowiczem czy starszym o pięć lat filozofem Leszkiem Kołakowskim. I zapewne lektury: poezja, proza, filozofia, historia. Co jeszcze? Mirosław Ikonowicz twierdzi, że Kapuściński już wtedy cenił swój czas i zamiast uczestniczenia w co nudniejszych zajęciach na studiach wybierał nadrabianie zaległości lekturowych. Niestety, trudno dziś powiedzieć dokładnie, co czytał w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych i jak szerokie były wtedy jego poszukiwania intelektualne lub artystyczne.

Jeden szczegół znaczący – w kwietniu 1954 roku na łamach „Sztandaru Młodych” debiutuje opowiadaniem Baza sokołowska Marek Hłasko. (Pierwszy odcinek ukazuje się zresztą podpisany omyłkowo Ryszard Hłasko). Świeżość i jędrność języka debiutanta oraz płynność narracji bliskiej życiu zrobiły duże wrażenie na środowisku literatów, nie mówiąc o dziennikarzach. Tych ostatnich zresztą Hłasko traktował zapewne nie tyle jako kolegów po piórze, ile raczej jako kompanów hulanek w słynnej Kameralnej. Mało prawdopodobne, aby Kapuściński przeoczył ten debiut i osobę Hłaski, opromienionego sławą wschodzącej gwiazdy prozy. Co ciekawe, autor Bazy opublikował na łamach „Sztandaru” dwa reportaże – pierwszy w październiku 1954 roku, a drugi w lutym 1955 roku. Choć obydwa powstały na redakcyjne zamówienie, a co za tym idzie – podejmowały „słuszne” tematy (właściwej wychowawczo i politycznie kulturalnej aktywizacji prowincji), to wyróżniają się na tle przeciętnej produkcji reporterów „Sztandaru” sprawnością językową i narracyjną. Ale też domieszką autentyzmu lub, jeśli trzeba, subtelnością ironii, jak w tekście o świetlicy kulturalnej w podwrocławskiej Bystrzycy: „Zespół taneczny istnieje, tylko że się nie tańczy. […] Tylu a tylu członków. Tylko że nie tańczą. Tymi samymi osiągnięciami może pochwalić się zespół chóralny”64.

Ową odmienność tekstów Hłaski widać dość dobrze na tle ówczesnych „sztandarowych” tekstów Krzysztofa Kąkolewskiego. On, pisząc o obchodach 1 Maja czy opiewając tempo rozwoju Śląska, stara się wprawdzie szukać oryginalnych sztuczek formalnych – jak relacja z przyszłości w stylistyce science fiction – jednak zdecydowanie jego pióro nie ma giętkości, dzięki której opowieść wypływałaby wartką strugą. Kapuściński, niedoszły poeta, był niewątpliwie obdarzony słuchem językowym literata, nie dziennikarza, i raczej znał teksty obu wspomnianych autorów, a także potrafił je ocenić. Z całą pewnością aspirował do poziomu Hłaski.

Na łamy „Sztandaru” Kapuściński powraca, jako się rzekło, jesienią 1954 roku serią reportaży, w których da się wyczuć odrobinę odmienny ton. Autor niejako na nowo próbuje pióra. Łagodzi radykalizm wypowiedzi. Nie chce już korzystać tylko z propagandowych klisz, szuka więc indywidualnego wyrazu, choć z różnym skutkiem. Jak się jednak wydaje, otwiera oczy i uszy. Usiłuje samodzielnie patrzeć i słyszeć. Wnioskować. Są to na razie nieśmiałe próby.

Treściowo teksty koncentrują się na sprawach organizacji ZMP-owskiej, która w tamtym czasie wchodzi w fazę głębokiego kryzysu, przejawiającego się nieformalnym odpływem członków, upadkiem morale aktywistów, postępującą biernością i biurokratyzacją oraz coraz szybszą utratą autorytetu wśród młodzieży. Sytuacja ta skutkuje podjęciem przez władze organizacji wysiłków naprawczych, w których ramach mieści się rodzaj koncesjonowanej krytyki błędów, dotyczącej zwłaszcza działaczy niższego szczebla, z komitetów powiatowych czy gminnych, czasem wojewódzkich. Kapuściński włącza się w nurt krytyczny, podejmując problem niedostatecznego wychowania młodzieży, szczególnie zaś – bliską jego sercu, a lekceważoną przez aktywistów w terenie – sprawę krzewienia kultury („kultura to też polityka” i „praca kulturalna jest pracą polityczną” – pisze65). W tym duchu utrzymane są teksty o sytuacji młodych ludzi oraz zaniedbaniach ZMP w Tuchowie czy Stoczni Szczecińskiej, a także relacja ze Zlotu Młodych Talentów zorganizowanego przez Zarząd Wojewódzki ZMP w Bydgoszczy. Młody autor wyraźnie zmienia jednak ton swej krytyki. Więcej w niej troski, wyrozumiałości i zachęty niż osądu i potępienia, jak bywało wcześniej.

Na drugiej szali leżą sukcesy – podkreśla się, co zrobiono w poszczególnych powiatach czy gminach dzięki pełnej pasji i ofiarnej pracy zaangażowanych działaczy. Tych obrazków znajdziemy u Kapuścińskiego na przełomie lat 1954 i 1955 więcej niż artykułów krytycznych. Są wśród nich: reportaż dożynkowy o osiągnięciach wiejskich ZMP-owców ze wsi Strzelce Krajeńskie, portret aktywisty, który przejęty powieścią Nikołaja Ostrowskiego Jak hartowała się stal założył w swej wsi koło organizacji, a jako trzeciego członka wpisał… Pawkę Korczagina czy opowieść o niewidomym kierowniku ludowych zespołów wiejskich, zarażającym swą pasją i podrywającym do działania cały powiat żniński. Albo patetyczny reportaż z Zakładów Wytwórczych Sprzętu Teletechnicznego T-8 w Bydgoszczy, gdzie pracuje się metodą oszczędnościową Lidii Korabielnikowej i widać jak na dłoni przyjaźń radziecką, a nawet „więcej niż przyjaźń”66. O ile w szczerość zafascynowania młodego reportera socjalizmem wierzymy, o tyle deklarację płomiennych uczuć do Związku Sowieckiego trudno określić innym mianem niż koniunkturalizm.

Jest więc jeszcze w tych tekstach Kapuściński pełnym zapału i pasji aktywistą, jeszcze nie wykracza poza ramy myślowe wyznaczane przez organizację, ale już chciałby – przede wszystkim w reportażach – uwolnić język od martwych fraz, oczyścić z propagandowego mułu. Nie znajdziemy tu „wrogów klasowych”, „bumelantów”, „sabotażystów”, „szlachetnego współzawodnictwa”, „ohydnych faszystów” i „zdrajców”, z rzadka trafi się „kułak”, „towarzysz”, „radziecka przyjaźń” czy też „socjalistyczne jutro naszej wsi”. Młody autor próbuje pisać o tych problemach należących do spektrum ówczesnej propagandy, które wydają mu się autentyczne, bliskie prawdziwego życia i – co może najistotniejsze – stara się kłopoty i radości swych bohaterów widzieć ich oczyma.

Testuje więc, bodaj po raz pierwszy, narrację z punktu widzenia postaci, co pociąga za sobą konieczność zmiany słownictwa i stylistyki wypowiedzi na język żywy, podsłuchany na ulicy czy w wiejskiej izbie („Będzie zebranie. Względem wyborów”). W niektórych tekstach wyraźnie zmierza ku formie opowiadania, minimalizując odniesienia do rzeczywistości. Tak jest na przykład w reportażach-opowiastkach Niepokój opuszcza serce o starym i schorowanym dziadku Pawlisiu, który ledwie człapiąc, dociera na wiejskie zebranie wyborcze, by nie dopuścić do wybrania niegospodarnego radnego, oraz Grzela – pionier wraca…, czyli historii młodego pioniera, który pragnie uciec przez trudami życia i pracy w zaniedbanym pegeerze, ale pokonuje strach i bierze na siebie ciężar zadania, bo pionier to „nie jakieś tam byle co” 67. Gdyby nie wcześniejsze stricte dziennikarskie teksty młodego autora, można by owe reportaże rozważyć właściwie jako próby prozatorskie (tak jak będzie później odczytywany Sztywny z tomu Busz po polsku).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki