Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa książka autora bestsellerowych, przełożonych na wiele języków Wszystkich języków świata.
„Niektóre z zamieszczonych tu tekstów (niech będzie – felietonów) pochodzą sprzed lat piętnastu i dwudziestu, a więc z epoki, która dla wielu czytelników jest już na poły prehistoryczna. A jednak nie czuję się sprzedawcą towarów przeterminowanych, autorem, który „nie nadąża” za współczesnością. Formy myślenia, odczuwania, działania, jakie dawniej krytykowałem, i dzisiaj wykazują jadowitą żywotność. Również te, które były mi najbardziej bliskie, pozostają takimi nadal. Nie o „współczesność” mi zasadniczo chodziło, tylko o „rzeczywistość”, której nie daje się zredukować do tego, co ma datę dzisiejszą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 196
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kto zbiera skarby językiem kłamliwym,nikczemny i szalony jest, i wpadnie w sidła śmierci
Księga Przypowieści 21,6
Od autora
Ponieważ wszystkie utwory, nawet poetyckie, jakie gazety drukują w miejscu przeznaczonym na felieton, nazywane są z tej racji „felietonami”, również i teksty składające się na książkę niniejszą za felietony kiedyś uchodziły. Pisałem je – dla „Tygodnika Powszechnego”, „Przekroju”, „Rzeczpospolitej” czy „Skarpy Warszawskiej” – jako tak zwany stały felietonista, co nie jest określeniem ścisłym. „Stały”, ale na jak długo? Prędzej czy później z rozmaitych powodów dziękowano mi za współpracę albo ja sam z niej rezygnowałem. Pamiętam, jak nowy redaktor naczelny tygodnika „Przekrój” napisał, że stałym felietonistą jest u niego facet, który z programu „Big Brother” odpadłby już na etapie eliminacji wstępnych. Był to największy komplement, jaki zdarzyło mi się od Piotra Najsztuba usłyszeć. Po roku redaktor doszedł do wniosku, że wolałby drukować facetów, którzy takie programy wygrywają, a przynajmniej dochodzą w nich do finału. Przerwaliśmy więc współpracę, żeby ją, o dziwo, znowu po jakimś czasie podjąć.
Niektóre z zamieszczonych tu tekstów (niech będzie – felietonów) pochodzą sprzed lat piętnastu i dwudziestu, a więc z epoki, która dla wielu czytelników jest już na poły prehistoryczna. A jednak nie czuję się sprzedawcą towarów przeterminowanych, autorem, który „nie nadąża” za współczesnością. Formy myślenia, odczuwania, działania, jakie dawniej krytykowałem, i dzisiaj wykazują jadowitą żywotność. Również te, które były mi najbardziej bliskie, pozostają takimi nadal. Nie o „współczesność” mi zasadniczo chodziło, tylko o „rzeczywistość”, której nie daje się zredukować do tego, co ma datę dzisiejszą.
Wyjaśnienia domaga się podtytuł książki. W polskiej krytyce literackiej znany jest termin „powieść utajona”. Już prawie pół wieku temu Tomasz Burek pisał o klęsce tradycyjnie pojętych konwencji powieściowych, które nie potrafią dosięgnąć rzeczywistości. „Na komplikację świata trzeba odpowiadać wynajdywaniem nowych powiązań wewnątrz struktury artystycznej utworu”. Współczesna summa powieściowa może powstawać jako powieść utajona, jako twór wielogatunkowy i polimorficzny. „Jako epicko-encyklopedyczno-historiozoficzno-osobista hybryda”.
Tyle teoria. W praktyce bywa rozmaicie. Złośliwi czytelnicy mówią o powieściach utajonych tak głęboko, że z wyjątkiem autorów nikt ich na oczy nie widział. Zbiór moich felietonów (ostatecznie godzę się na tę nazwę) żadnej powieści z pewnością nie skrywa. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że utajoną opowieść autobiograficzną daje się w nim odnaleźć.
I
Światło, 7 czerwca
Pożegnanie stulecia
W Pismach wybranych Jana Parandowskiego (rok wydania: 1955) pośród kilku tekstów zamieszczonych tam przez autora jako „prace z warsztatu”, jeszcze nieukończone, odnaleźć można fragment powieści zatytułowanej Koniec stulecia. Akcja utworu zaczyna się w sylwestra roku 1900, w pewnej „starej, poczciwej knajpie”, dokąd grupka polskich studentów, emigrantów na paryskim bruku, przybywa na spotkanie ze swym mistrzem, Fournierem, aby wspólnie pożegnać i osądzić odchodzący wiek dziewiętnasty. Fournier, który ma lat osiemdziesiąt, a wydaje się w towarzystwie najmłodszy, obejmuje przewodnictwo stołu i gdy zegar wybija dwunastą, z kielichem szampana w dłoni wygłasza uroczystą mowę:
„Patrzę na zgarbione plecy tego starucha, który odchodzi tam, gdzie już osiemnastu przed nim odeszło, i czuję westchnienie w piersiach, co mi się zdarza raz na stulecie. Kiedy się urodziłem w kraju, skąd pochodzi to wino, Goethe pracował nad drugą częścią Fausta, a Byron jeszcze nie umarł w Missolunghi. Mój ojciec, który był za młodu jakobinem, śpiewał mi karmaniolę nad kołyską. Mój wuj wycinał mi pajace z kartonu i widzę jego sine palce, które sobie odmroził w odwrocie spod Moskwy. Byłem wyrostkiem, kiedy Wiktor Hugo wspaniałym wierszem witał Napoleona wracającego pod kopułę Inwalidów. Gdy po raz pierwszy znalazłem się w Paryżu, Balzac zaczynał być sławnym [...] Pasteur uleczył jedną z moich kuzynek pokąsaną przez wściekłego psa. Widziałem, jak zapalono pierwsze lampy gazowe, potem Edison przysłał nam żarówkę [...] Pędząc na schadzkę przez Pont Neuf omal nie wpadłem na Mickiewicza, który w osmolonym surducie, z czarnymi paznokciami, jakby dopiero co sięgał po garść ziemi rodzinnej, szedł przed siebie z okiem proroka uwięzionym u dalekiego horyzontu [...] Porwany wiatrem Wiosny Ludów biłem się na barykadach, piętnaście lat później obrzucałem kamieniami powozy ministrów za to, że nie przyszli z pomocą styczniowemu powstaniu...”.
Fragment ogłoszony w Pismach wybranych liczy sobie zaledwie kilka stron; mowa Fourniera wypełnia je niemalże w całości. Historię dziewiętnastego wieku opowiada on studentom w taki sposób, jakby stanowiła biografię starego człowieka – jego własną biografię, a także biografię jego pokolenia, które żyło chimerami romantycznej duszy, walczyło o wolność, a poczucie sprawiedliwości wykształciło do tego stopnia, że nadejście dnia bez tyranów, bez zbrodni, bez wojen, wydawało mu się bardzo bliskie.
„Vive la Pologne, messieurs! Wam, synom tej ziemi, należy się najpierwsze zadośćuczynienie” – brzmią ostatnie słowa mowy. Gdy studenci piją zdrowie XX wieku i jeden po drugim odgadywać mają przyszłość, tekst się urywa.
Czym w istocie było dziewiętnaste stulecie, co pozostawiło w spadku swojemu następcy i na ile jest odpowiedzialne za późniejsze jego zbrodnie? – nie wiemy, czy i jak próbował Parandowski odpowiedzieć na te pytania. Podczas wojny pracę nad Końcem stulecia przerwał, kiedy była już „daleko posunięta”, i wbrew zamierzeniom nie udało mu się do niej powrócić. Wiemy jednak, że w procesach wytaczanych ostatnim stuleciom bliższa była mu zdecydowanie rola świadka obrony, nie zaś oskarżenia.
„Nawet w najczarniejszych momentach tego, co moje pokolenie przeżyło lub czego się lęka – pisał w latach pięćdziesiątych – nie opuszcza mnie nigdy przekonanie, że siły twórcze są zawsze potężniejsze od sił niszczących”.
Przekonanie to nie miało nic wspólnego z urzędowym optymizmem epoki. Parandowski wielokrotnie wyrażał je wcześniej. Na przykład? Na przykład jako autor Bolszewizmu i bolszewików w Rosji, pierwszego w języku polskim opisu sowieckiej rzeczywistości, którą w roku 1919 obserwował z bezstronnością, „o ile jest ona możliwa wobec ludzi, którzy olbrzymi i żyzny kraj zamieniają w rozpaczliwą pustynię”.
Przypomnijmy zakończenie tamtej książki:
„Bolszewicy przeminą [...] a życie i jego niezmienne formy pozostaną te same”.
Jak pisać CV?
Można i tak:
Ja, Zbigniew Mentzel, zodiakalny Baran, urodziłem się w Warszawie dokładnie w połowie XX stulecia jako syn Rudolfa, wychowanka Korpusu Kadetów nr 1 we Lwowie, oficera Wojska Polskiego II RP, podporucznika piechoty w stanie spoczynku, farmaceuty, i Janiny z domu Mierzejewskiej, niedoszłej pianistki i poetki, przy mężu.
Protestancka rodzina wcześnie osieroconego ojca jest dla mnie zagadką; możliwe rejony pochodzenia nazwiska są germańskie, germańsko-austriackie, frankońsko-hebrajskie lub zgoła hebrajskie. Ale w poszukiwaniu nieznanych przodków dotarłem też do holenderskich mennonitów i dalej podążam tym tropem. Polska katolicka rodzina matki należała do zubożałej szlachty herbu Szeliga, która w Kongresówce i w PRL-u wyprzedała do szczętu resztki niewielkiego majątku. Obok dziadka Stanisława, magistra farmacji, egzegety Biblii, rodziców i siostry Marty, germanistki, najsilniejszy wpływ na moje życie wywarli dwaj wujowie, cioteczni bracia matki: Jan Tryjarski, inżynier konstruktor, utalentowany artysta malarz, który tuż po wojnie wszystkie swoje prace spalił w piecu, i Edward Tryjarski, profesor Polskiej Akademii Nauk, poliglota, który odczytał nieznane pismo runiczne napisów z Murfatlar (Rumunia) i Pliski (Bułgaria), autor książki Zwyczaje pogrzebowe ludów tureckich na tle ich wierzeń.
Z powodu wątłego zdrowia w szkole podstawowej opuszczałem średnio sto czterdzieści dni rocznie, ale dzięki Bogu przechodziłem z klasy do klasy. Po maturze w liceum imienia Adama Mickiewicza podjąłem pracę zarobkową jako goniec w redakcji dwutygodnika „Teatr”, co pomogło mi w pomyślnym złożeniu egzaminów wstępnych na Wydział Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
Studia ukończyłem z wyróżnieniem i zostałem na uczelni jako asystent w Katedrze Kultury Polskiej, skąd relegowano mnie po roku, gdy w tygodniku „Polityka” ogłosiłem niedopuszczalną – według dziekana wydziału – recenzję z książki Literatura wobec wojny i okupacji, w której najważniejszy był esej Marii Janion o „cywilu” Białoszewskim.
Na państwowej posadzie pracowałem jeszcze trzykrotnie – jako radca w Naczelnym Zarządzie Kinematografii Polskiej (trzy miesiące), redaktor tygodnika „Polityka” (trzy lata) oraz rzecznik prasowy Polskiego Towarzystwa Antynikotynowego (trzy tygodnie).
Od bez mała czterdziestu lat jestem wolnym strzelcem.
Mam dwie odznaki: Zasłużony dla Zdrowia Polaków (za pomysł piosenki Tylko nie pal) oraz Zasłużony Działacz Kultury (za „wkład i zaangażowanie w rozwój niezależnych wydawnictw w latach reżimu komunistycznego”).
Po raz pierwszy ujrzałem swoje nazwisko drukiem w miesięczniku „Wiadomości Wędkarskie” (rubryka „Na odpowiedź jeszcze za wcześnie”), pierwszy tekst natomiast ogłosiłem w dwutygodniku „Teatr” jako list do redakcji.
Po roku 1989 na życie chciałem zarabiać piórem, ale nie potrafiłem tej ambicji zaspokoić; utrzymuję się z gry na giełdzie (na przekór nieprawdziwej opinii, która wlecze się za mną od czasów szkolnych: dobry z polskiego, głąb z matematyki). Napisałem kilka książek, z których jedna – powieść Wszystkie języki świata – została przetłumaczona, niestety, jak na razie, tylko na pięć języków.
Zmuszony do tego przez przyjaciół z wydawnictwa Znak piszę obecnie biografię Leszka Kołakowskiego, z którym prowadziłem długie rozmowy w Oxfordzie ogłoszone w dwóch tomach.
Na pytanie, czy mając swoje lata, nie czuję się staro, odpowiadam, że stary jest ktoś, kto ma za sobą przyszłość, ja natomiast mam za sobą tylko przeszłość i – mam nadzieję – nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
Za najważniejsze wydarzenia w swoim życiu uznaję: urodziny, śmierć matki, oświadczyny (przyjęte), napisanie pierwszego rozdziału powieści, ślub, śmierć ojca i każdy miesiąc czerwiec spędzony nad polskim morzem.
Ciąg dalszy nastąpi. Albo nie.
Bałkański kocioł w moim domu
Dla kogoś, kto – jak ja, na przykład – ożenił się z pół-Serbką i w rodzinie ma krewnych, którzy pochodzą z Bałkanów, zawodowo zajmują się Bałkanami i codziennie spierają się o Bałkany z bałkańskim temperamentem, pojęcie „bałkańskiego kotła” niezależnie od sensu, jaki nadają mu wydarzenia na Bałkanach, oznacza po prostu: wieczny zamęt w domu.
Bałkańskie wątki wplatają się w fabułę mego życia od niedawna, niekiedy jednak odnoszę wrażenie, że były tam zawsze, tylko nie potrafiłem tego dostrzec.
Kilka dni temu poszedłem na wieczór autorski serbskiego pisarza Bory Ćosicia, którego powieść Rola mojej rodziny w światowej rewolucji ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Kiedy wróciłem do domu, w telewizji szedł amerykański film Peacemaker („dynamiczne kino akcji”). Na ekranie ujrzałem Serba, któremu w Sarajewie snajper zastrzelił żonę i córeczkę i który, przekonany, że cały świat sprzysiągł się przeciwko Serbom, jako premier Republiki Serbskiej pomaga bratu wysadzić w powietrze gmach główny ONZ, biegając z rosyjską bombą nuklearną w plecaku. Po obejrzeniu filmu, aby na moment oderwać się od Serbów, otworzyłem książkę Pawła Elszteina o warszawskiej Pradze, dzielnicy mojego dzieciństwa, jednak już pierwszy fragment, na jaki natrafiłem, opowiadał o tańczącym niedźwiedziu, którego na dobrze znanych mi praskich ulicach oprowadzali przed wojną Serbowie...
Tempo, w jakim przyswajam sobie kulturę narodów bałkańskich, najwyraźniej ulega przyspieszeniu; coraz częściej też zastanawiam się, co mnie w tej kulturze, poza muzyką i urodą kobiet, najbardziej pociąga. Wspomniany pisarz serbski Bora Ćosić, mieszkający obecnie w Berlinie, przed przyjazdem do Polski ogłosił esej zatytułowany Pan Witold. Wyrzuca tam sobie, iż – w przeciwieństwie do Witolda Gombrowicza, który tłumaczył Polakom, że skoro Polska nie pozwala im czuć i myśleć jak ludziom, powinni od nadmiaru polskości się uwolnić – on, Bora Ćosić, nie potrafił podobną perswazją skłonić do opamiętania własnego narodu. Abstrahując od społecznej skuteczności perswazji Gombrowicza, sądzę, że Ćosić ma wyrzuty sumienia cokolwiek na wyrost. Bohaterami jego powieści są w każdym razie „ludzie po prostu” i ja przynajmniej czuję się z nimi jak wśród swoich; ta historia pewnej rodziny jest także moją rodzinną historią.
Izaak Babel w jednym z opowiadań o dzieciństwie wyznaje, że mając w rodzinie wujka pijaka, kuzynów, uwodzicieli generalskich córek, dziadka, który podrabiał podpisy i układał porzuconym żonom listy szantażowe, uciekał od tej frapującej rzeczywistości w fikcję, bo „w trzynastym roku życia zupełnie jeszcze nie wiedział, co począć z prawdą na tym świecie”. Trzynastoletni narrator powieści Ćosicia ma tymczasem tak naturalny instynkt prawdy, jakby przemawiający przez jego usta autor doskonale wiedział, że nasze zmyślenia, nawet najbardziej fantastyczne, są tylko gryzmołami na marginesach wielkiej księgi życia. Oto i jeden z jej rozdziałów zapisany przez mieszczańską rodzinę, którą po roku 1945, czyli „za komuny”, stłoczono w jednym pokoju własnego mieszkania (pozostałe cztery zostały „zajęte”): ojciec sprzedaje maszynki do mięsa, pije, trzeźwieje, staje na jednej ręce, matka gotuje, szyje, pisze wiersze, wujek uwodzi sąsiadki, ciotki opowiadają przedwojenne filmy...
Bałkany? Niekoniecznie. Dla mnie też Polska, Warszawa, Praga, ulica Środkowa, moje mieszkanie, mój stary dom... Dom bardzo niespokojny, gdzie wujek Tolek – niczym postać z powieści serbskiego pisarza – powtarza w kółko swoją ulubioną kwestię: „Tylko spokój może nas uratować”.
„Zmarnowałem swoją młodość”
– Co pan wie o Zeusie? – pyta mnie surowym głosem Maria Janion.
O kim? O Zeusie? Tak. Wykluczone, żebym przesłyszał się we śnie. Profesor Maria Janion odpytuje mnie z mitologii greckiej! Egzamin? Rozmowa kwalifikacyjna? Teleturniej? To już nie jest oczywiste.
Zeus, Zeus... – gorączkowo zbieram myśli i po chwili pamięć podrzuca zbawczą fiszkę:
– Zeus – mówię – syn Kronosa i Rei, w przeciwieństwie do licznego rodzeństwa nie został połknięty przez ojca, gdyż matka, ukrywszy niemowlę, podała małżonkowi zamiast niego owinięty w pieluchy głaz. Nadzwyczaj kochliwy Zeus zgwałcił podstępem swoją siostrę Herę, przybierając zrazu postać wymizerowanej kukułki, którą czule rozgrzewała na swoim łonie. Zeus... – urywam, bo widzę, że profesor Janion cała trzęsie się ze śmiechu.
Czyżbym coś pokręcił?
– Nie rozumiemy się – wyjaśnia wreszcie, z trudem powstrzymując napad wesołości. – Kompletnie się nie rozumiemy. Ja i moje studentki nazywamy Zeusem Lwa Tołstoja. Nie wiedział pan? To o niego pytam.
Budzę się zawstydzony.
Od dawna chodzi za mną fragment opowieści Lwa Tołstoja Dwaj huzarzy. Kornet ułanów, Ilin, młodziutki, wesoły jak szczygieł chłopak, który właśnie dostał od rodziców trzy tysiące rubli na pierwsze wydatki, budzi się w hotelu po nocnej hulance, przelicza resztki pieniędzy, wkłada płaszcz, wychodzi na ulicę i...
Cytuję w starym przekładzie Eleonory Słobodnikowej:
„Zmarnowałem swoją młodość – powiedział nagle do siebie nie dlatego, że naprawdę sądził, iż zmarnował swoją młodość – bynajmniej tak nie myślał – po prostu przyszło mu do głowy takie zdanie”.
Wspaniały Lew Nikołajewicz Tołstoj! Ile razy mówimy coś do siebie, ot tak, dla zabawy, ani myśląc, że w tych słowach spełnia się Przeznaczenie.
Ziemia dookoła Krakowa
„Trzy zera w zapisie bieżącego roku zawierają nieznany pierwiastek, oznaczający chaos... Ów chaos już zaczął się przejawiać w panice, jaką wywołuje milenijna pluskwa... Ludzie prawdopodobnie zaczną teraz błądzić...” – przeczytałem w „Trybunie” i wzruszyłem ramionami, kompletnie lekceważąc proroctwo numerolog, Anety Bartnickiej. Było pogodne przedpołudnie 14 stycznia roku 2000. Pociągiem ekspresowym InterCity „Kaszub” jechałem z Warszawy do Krakowa. Radość przepełniała moje serce.
Z wielu powodów byłem aż tak bardzo rad. Jechałem do Krakowa kupić dla Jovanki srebrny relikwiarzyk w kształcie medalionu, który ostatniego dnia roku 1999 zadatkowałem w Salonie Dzieł Sztuki na Świętego Jana. Zobaczyć medalion na piersi mojej żony chciałem jak najszybciej, ale nie tylko dlatego cieszyłem się z podróży. Pochodzić po Krakowie, zjeść obiad w Paese i popatrzeć na pozornie senne ruchy właścicielki wyśmienitej restauracji korsykańskiej – także nie było mi perspektywą niemiłą, a przecież ostrzyłem sobie jeszcze zęby na książki, które zamierzałem upolować w antykwariatach.
Przedział pociągu wypełniali w połowie Niemcy, a w połowie Polacy. „Weimar und Krakau?, Ja, Krakau und Weimar, natürlich” – rozmawiali ze sobą leniwie przystojna blondynka o zrośniętych brwiach i znacznie młodszy od niej brunet z hiszpańską bródką. Poczułem żal, że od dziecka nie jestem człowiekiem dwujęzycznym. Wprawdzie zmuszony przez Alfreda Polifkę, nauczyciela niemieckiego w szkole średniej, wykułem na blachę wszystkie czasowniki nieregularne, ale jedynym dłuższym tekstem, jaki mógłbym powiedzieć teraz po niemiecku, był Erlkönig Goethego.
„Wer reitet so spät durch Nacht und Wind” – rytualnie wyrecytowałem początek ballady geniusza z Weimaru, uświadamiając sobie jednocześnie, że znam dwadzieścia jeden przekładów Króla Olch na język polski.
Zabrałem się do lektury prasy bieżącej i zaległej. Za pomoc w wytropieniu skradzionych z Biblioteki Jagiellońskiej starodruków (w tym bezcennej Cosmographii Ptolemeusza) reporter „Gazety Wyborczej”, Włodzimierz Kalicki, otrzymał dopiero co od prezydenta Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
„Ten brodaty olbrzym, łagodny i roztargniony, jest jako dziennikarz bezwzględnie dociekliwy, zorganizowany, twardy” – czytałem w „Gazecie Wyborczej”, by po chwili dowiedzieć się, że partner Kalickiego, Michał Spandowski, jedyny w Polsce czynny inkunabulista, wypija dziennie do piętnastu kaw. Niemiecki dom aukcyjny Reiss & Sohn stracił dwa miliony marek wydanych na zakup ukradzionych w Krakowie dzieł. Trzy zera w zapisie bieżącego roku zapowiadają chaos – przypomniałem sobie bałamutną przepowiednię numerolog z dziennika postkomunistów. Ekspres „Kaszub” pędził po szynach, a jego koła wydawały niepowtarzalny odgłos opisany przez Urszulę Kozioł: „Daj, dam, dasz, da... Daj, dam, dasz, da... Daj, dam, dasz, da...”.
Na stację Kraków Główny przybyliśmy punktualnie. Prosto z dworca udałem się do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, aby przeczytać na szpaltach swój felieton. Zakłopotany czymś redaktor Marian Stala powitał mnie na progu powściągliwie. Dokładnie trzy lata mijały właśnie od mojego debiutu na ostatniej stronie „Tygodnika”, a trzy lata pisania w „Tygodniku”, choćby nawet w charakterze stałego felietonisty, to stanowczo za mało, abym odwiedzał redakcję bez poczucia niepewności.
Przeczytałem felieton, dokonałem autorskiej korekty tekstu i udało mi się uprosić Artura Strzeleckiego, by wprowadził do komputera naniesione przeze mnie poprawki. Zostałem następnie przedstawiony Pani Józefie Hennelowej, której książkę o Juliuszu Osterwie (współautor: Jerzy Szaniawski) kupiłem jako siedemnastolatek podczas słynnej wyprzedaży tytułów Państwowego Instytutu Wydawniczego w pamiętnym roku 1968. Opowiedziałem tę historię.
Kiedy wychodziłem z redakcji „Tygodnika Powszechnego”, na dworze było już ciemno. W Salonie Dzieł Sztuki na Świętego Jana kupiłem srebrny relikwiarzyk dla Jovanki. Oglądając przez lupę medalion, na rewersie z wizerunkiem tajemniczej postaci w kornecie zauważyłem napis „Catherine Labouré”. Gabloty Salonu pełne były przedmiotów, które ciekawiły mnie z różnych względów. Poczułem głód. W restauracji korsykańskiej zamówiłem wyborne pory zapiekane pod beszamelem i karafkę czerwonego wina. Jadłem, piłem, patrzyłem na właścicielkę Paese, w której czaiła się energia, i zbierałem siły do walki z pokusami nocnego Krakowa.
15 stycznia była sobota. Antykwariaty zamykano o drugiej po południu, a ja pragnąłem spenetrować je systematycznie. Wiedziony zdumiewającą intuicją, natrafiałem na książki inspirujące mnie do pracy literackiej: Matematyka ornamentu (z wizerunkami babilońskich szlaków kafelkowych), Zygmunta Glogera Dolinami rzek. Opisy podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy (z fotografiami mostu kolejowego w Grodnie i czółna rybaków nadniemeńskich), Samorodny teatr w szkole. Rzecz o instynkcie dramatycznym u dzieci i młodzieży (brak ilustracji, za to tekst w całości rewelacyjny), wiele innych...
W antykwariacie na Świętego Tomasza natknąłem się na potomka ostatnich właścicieli pałacu w Wilanowie. Dziesięć lat temu poznałem go nad morzem. Znajomy z wakacji przeglądał kolekcję starych rycin. Stałem na drabinie, odczytując tytuły zapomnianych autobiografii z początku stulecia, kiedy blada jak płótno antykwariuszka zażądała pomocy. Ogolony do skóry osiłek, wyglądający na żołnierza mafii wołomińskiej, zaoferował jej przed chwilą dwa bezcenne starodruki, żądając zapłaty gotówką.
„Zamykamy drzwi! To książki skradzione z Biblioteki Pruskiej. Łapać złodzieja!” – usłyszałem wołanie i zobaczyłem, jak potomek Branickich wytwornym gestem ujmuje osiłka pod ramię. Bieg wydarzeń nabrał przyspieszenia. Przerażony skin wyszarpnął się z uścisku, porzucając oprawne w skóry „Acta Eruditorum”. Na ulicy trzej atleci obserwowali go z napięciem, a gdy wybiegł z antykwariatu, wszyscy w okamgnieniu zapadli się pod ziemię.
„Od razu zdjąłem okulary, widziała pani, od razu zdjąłem okulary” – powiedział przepraszająco mój znajomy, a ja daremnie szukałem dla siebie usprawiedliwienia.
Kiedy znalazłem się na Rynku, w kościołach biły dzwony. Pochód pięćdziesięciu królów majestatycznie przemieszczał się na szczudłach z placu Marii Magdaleny. Weimar, Europejska Stolicy Kultury roku 1999, uroczyście przekazywał Krakowowi tytuł Europejskiej Stolicy Kultury roku 2000. W oficjalnej delegacji niemieckiej, oczekującej przy Pałacu Wielopolskich, ujrzałem poznanych w ekspresie „Kaszub” towarzyszy podróży. Barwny korowód przebierańców otoczył mnie ze wszystkich stron. Przez chwilę odnosiłem wrażenie, że wśród połykaczy ognia, szopkarzy i rycerzy pojedynkujących się na topory, dostrzegam upiornie uśmiechniętą twarz nauczyciela niemieckiego, Alfreda Polifki. „Odlot? Totalny odlot?” – zagadnął mnie krakowski dziad, a może raczej aktor Starego Teatru.
Upierając się przy układzie geocentrycznym, Ptolemeusz błądził. Ziemia obracała się dookoła Krakowa coraz szybciej, ale nie czułem zawrotu głowy. Byłem ożywiony. Rok z trzema zerami zaczynał się jak dobra powieść realistyczna.