Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Prawdy nie da się zataić choć na obiektywną relację o tej strasznej zbrodni czekaliśmy kilkadziesiąt lat.
Słynna praca amerykańskiego dziennikarza jest nie tylko niezwykłym źródłem wiedzy na temat zbrodni ukrywanej przez dziesiątki lat. Autor z pasją i precyzją opisał przyczyny dzieje i próby jej zafałszowania wyjaśnił w jaki sposób stalinowskie prześladowania wpłynęły na losy Polaków. O tragedii katyńskiej opowiedział na przykładzie trzech rodzin. Ich dramat przedstawił na szerokim rzetelnie udokumentowanym tle polskiej historii od 1939 po 1992 rok gdy władze rosyjskie wreszcie opublikowały Rozkaz nr 13 w którym Stalin osobiście nakazał rozstrzelanie polskich jeńców z Kozielska Starobielska i Ostaszkowa.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Centrum Kultury i Biblioteka Publiczna w Gniewie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2)
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Gminna Biblioteka Publiczna w Kijewie Królewskim
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3)
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2)
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 645
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KATYŃ
Stalinowska masakra i tryumf prawdy
ALLEN PAUL
Z angielskiego przełożyła i opracowała redakcyjnieZofia Kunert
Rada Ochrony PamięciWalk i Męczeństwa
Świat Książki
Tytuł oryginału
Katyń. Stalin’s Massacre and the Seeds of Polish Resurrection
Projekt okładki:
Anna Kłos
Redaktor prowadzący
Zofia Kunert
Redakcja techniczna:
Małgorzata Juźwik
Korekta:
Ewa Grabowska
Anna Sidorek
Zdjęcia: archiwa prywatne, BE&W
Copyright © by Allen Paul (1991 Charles Scribner’s Sons, 1996 Naval Institute Press)
Copyright © for the Polish edition
Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Warszawa 2003
Wydanie licencyjne Bertelsmann Media Sp. z o.o.
Świat Książki
Warszawa 2006
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład:
Agencja Wydawnicza MakPrint, ul. Dyliżansowa 1, 03-136 Warszawa
Łamanie:
GABO s.c., Milanówek
Druk i oprawa:
Drukarnia Naukowo-Techniczna S.A., Warszawa
ISBN 83-247-0240-7
Nr 5527
Nieugiętemu duchowi Polski,który ostatecznie zwyciężył
Spis treści
Wstęp do polskiego wydania
Przedmowa
Podziękowania
Nota na temat źródeł
Rozdział 1. Interludium
Rozdział 2. Rozkaz Hitlera
Rozdział 3. Nieudana ucieczka
Rozdział 4. Fali Weiss
Rozdział 5. Niewola
Rozdział 6. Szatańskie plany
Rozdział 7. Zycie w obozie
Rozdział 8. Najścia na domy
Rozdział 9. Likwidacja
Rozdział 10. Pociągi na wschód
Rozdział 11. Ocaleni
Rozdział 12. Zycie wśród stepów
Rozdział 13. Nieszczere porozumienia
Rozdział 14. Zdruzgotane nadzieje
Rozdział 15. Exodus
Rozdział 16. Znalezisko wilka
Rozdział 17. Zerwanie
Rozdział 18. Podzwonne
Rozdział 19. Wybielanie
Rozdział 20. Tajne zamiary
Rozdział 21. Chwile prawdy
Rozdział 22. Odwrócony wzrok aliantów
Rozdział 23. Wybawienie
Rozdział 24. W poszukiwaniu sprawiedliwości
Epilog
Aneks
Bibliografia
Chronologia
Indeks osób
Jestem Amerykaninem bez polskich korzeni, nie mówię po polsku, ale bardzo cieszę się, że moja książka została przetłumaczona i będzie dostępna dla polskich czytelników. Zająłem się sprawą Katynia zdumiony, że tak straszna zbrodnia jest zupełnie nieznana na Zachodzie. Kilkakrotne wizyty w Polsce i rozmowy z wieloma Polakami w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej przekonały mnie, że również sami Polacy mają często jedynie mgliste pojęcie o wydarzeniach, które można śmiało uznać za stalinowską wersję „ostatecznego rozwiązania” sprawy polskiej. Obecnie pojawia się coraz więcej książek na ten temat, wypełniając tak zwane „białe plamy” w historii, powstałe wskutek brutalnego i systematycznego tłumienia prawdy w latach totalitarnych rządów w Polsce.
Zbiorowa pamięć wynikająca ze znajomości własnej historii jest niezwykle ważnym czynnikiem utrwalającym w Polsce pluralizm i ideały demokracji. Z tego względu tak ważna jest działalność Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. To dzięki osobistemu zaangażowaniu jej Sekretarza Generalnego, Andrzeja Przewoźnika, udało się doprowadzić do wydania w Polsce mojej książki o Katyniu, za co mu serdecznie dziękuję. Cmentarze, zbudowane przez Radę w Katyniu, Charkowie i Miednoje, znajdują się na uświęconej krwią ziemi. Ich proste w formie, skłaniające do zadumy i ciekawe artystycznie pomniki najlepiej świadczą o tym, że ofiara pochowanych tutaj bohaterskich synów Polski nie poszła na marne, i przekazują tę niewzruszoną prawdę przyszłym pokoleniom.
Od przyjaciół wiem, jakie wrażenie zrobił na nich przejmujący, przenikliwy dźwięk podziemnego dzwonu na cmentarzu w Charkowie. Dzwon umieszczono pod murem, na którym na brązowych tabliczkach wypisano nazwiska zamordowanych przez NKWD „wrogów ludu”. Wydawało się, jakby ziemia zadrżała od głosów zabitych jeńców, zmieszanych ze stłumionym biciem dzwonu. Początkowo dźwięki te przeszywały na wylot, a potem zapadały głęboko w duszę. Powiedziano mi, że wszyscy obecni słyszeli jedynie ten dźwięk; poza tym trwała absolutna cisza. Nikt nie był w stanie opisać niesamowitego wrażenia i niepokoju, jakie wywoływało bicie dzwonu. Tak jakby w ten sposób oddano głos zamęczonym ludziom, leżącym na tym cmentarzu. Przez ponad 60 lat stanowili
oni symbol i świadectwo polskich dążeń do życia w wolnym kraju. Pamięć o nich mówi, że pragnienia wolności nie da się wyeliminować. Ten dzwon i jego brzmienie mają nam przypominać, że nie wolno zapomnieć ich ofiary.
Dziesięć lat temu, kiedy pisałem tę książkę, większość Polaków słyszała już o pierwszym oficjalnym przyznaniu się Sowietów do winy. To, o czym od dawna wiedziano, zostało w końcu formalnie potwierdzone. Jednak w tym wyznaniu winy zabrakło prawdziwej skruchy. Deportowana do Kazachstanu Maria Pawulska-Rasiej, której ojciec był jednym z rozstrzelanych oficerów i której losy szeroko opisuję, powiedziała mi wówczas: „Oni (Sowieci) powinni wyrazić najgłębsze ubolewanie całemu narodowi. Powinni się jakoś zobowiązać, że coś takiego nigdy już się nie powtórzy”.
17 czerwca 2000 roku Maria i jej bracia, Tadeusz i Jerzy, uczestniczyli w uroczystości poświęcenia cmentarza w Charkowie. Pojechali tam specjalnym pociągiem. Z charkowskiego dworca autobus wiózł grupę Polaków na cmentarz tą samą drogą, którą jeńcy dotarli nad doły grobowe. Po drodze Maria miała nieodparte uczucie, że bierze udział w spóźnionym o całe lata kondukcie pogrzebowym. Pragnęła oddać hołd zmarłym. Podobnie jak wielu innych uczestników uroczystości miała wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Maria opowiadała później, że gdy rozległ się dźwięk dzwonu, „ziemia wokół zadrżała. Po raz pierwszy poczułam, że pękły tamy naszego bólu, a ofiary zostały uczczone w godny i właściwy sposób”.
2 września 2000 roku Kazimierz Rasiej, inicjator polskiego wydania tej książki, oraz jego brat Mieczysław uczestniczyli w uroczystości poświęcenia podobnego cmentarza w Miednoje. Nie znaleźli tam jednak nazwiska ich ojca, Zygmunta, który w 1939 roku był komendantem powiatowym Policji Państwowej w Brodach. Pozostaje on na liście ponad 7000 ofiar, których miejsce pochowania jest ciągle nieznane.
Tak jak ofiary World Trade Center w Nowym Jorku, tysiące polskich oficerów i setki tysięcy Polaków deportowanych w głąb ZSRR zniknęły bez śladu. Próbując wyjaśnić los zaginionych oficerów, polski ambasador w ZSRR Stanisław Kot zauważył w rozmowie z sowieckimi politykami w 1941 roku: „Ludzie to nie para, która mogłaby się ulotnić”. Rzeczywiście, oni żyją w zbiorowej pamięci; żyją ich ideały, wyrażające się w odwiecznym dążeniu do prawdy.
Allen Paul
Arlington, VA
26 października 2002 r.
Tylko zrządzenie losu sprawiło, że prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow musiał kiedyś po latach publicznie wyznać winę swego narodu za dokonanie masakry w Lesie Katyńskim. Złożył to oświadczenie 13 kwietnia 1990 roku. Właśnie 13 kwietnia czterdzieści siedem lat wcześniej Niemcy obwieścili światu odkrycie zwłok tysięcy polskich oficerów rozstrzelanych i pogrzebanych na malowniczej polanie górującej nad brzegiem Dniepru nieopodal Smoleńska. Sam los przyczynił się do tego, że ich ciała zostały odnalezione. Kilka tygodni wcześniej wilk, rozkopując pagórek w pobliżu kwatery 537 pułku łączności Wehrmachtu, odsłonił ludzkie kości1. Zatem tylko przypadek sprawił, że Niemcy natknęli się na jeden z najważniejszych materiałów propagandowych w czasie wojny i zręcznie go wykorzystali, by doprowadzić do podziału aliantów w kluczowym momencie konfliktu. Od tej chwili nadzieje na niepodległość powojennej Polski poszły w zapomnienie, zaś Katyń, jako symbol zła, przyświecał niesprawiedliwości, która dotknęła ten nieszczęsny kraj.
Oświadczenie Gorbaczowa było godne uwagi z wielu względów. Przez niemal pół wieku Sowieci twardo podtrzymywali tezę o swej nie winności i podejmowali nadzwyczajne środki dla obrony takiego stanowiska. Stalin osobiście oświadczył Polakom w 1941 roku, że owi oficerowie musieli z pewnością uciec do Mandżurii. Domniemanie, że piętnaście tysięcy ludzi z trzech całkowicie odosobnionych obozów położonych na zachód od Wołgi mogłoby niezauważenie przemierzyć Syberię, było oczywiście absurdalne, i Polacy zdawali sobie z tego sprawę. Cóż jednak mogli zrobić? Współpraca Hitlera ze Stalinem, która pozbawiła ich własnego kraju, nagle przerodziła się w krwawą łaźnię. Zatem, chcąc nie chcąc, Polacy zawarli niełatwe porozumienie ze Stalinem dotyczące organizacji polskiego wojska na terenie ZSRR, by dalej walczyć z Hitlerem. Przez następne miesiące gorliwie poszukiwali zaginionych obywateli, ale na każdym kroku napotykali sowieckie dezinformacje. Potem nastąpiło niemieckie odkrycie i uzasadnione oskarżenie bolszewików o wymordowanie polskich oficerów wkrótce po wzięciu ich do niewoli w wyniku niemiecko-sowieckiej inwazji w 1939 roku. Z dnia na dzień sowieckie kłamstwa na temat nieznajomości losu jeńców zostały zastąpione szczególnym wyjaśnieniem: Rosjanie powiedzieli, że Polacy zostali zatrudnieni przy pracach budowlanych i „wpadli w ręce niemiecko-faszystowskich oprawców”, gdy sowieckie oddziały wycofały się z okolic Smoleńska latem 1941 roku. Nawet gdyby tak było, to znaleziono ciała osób uwięzionych tylko w jednym z trzech obozów, czyli mniej niż jednej trzeciej ogółu zaginionych. Gdzie była reszta? Na ten temat Sowieci zachowali milczenie przez niemal pół wieku.
Nie tylko Sowieci działali na rzecz ukrycia dowodów swej winy. Churchill i Roosevelt udzielili Stalinowi w tym względzie znaczącej pomocy. Obaj wiedzieli o przekonywających i bardzo konkretnych dowodach zbrodni Sowietów. Obaj zdawali sobie sprawę, że konflikt wokół tej sprawy został wykorzystany przez Stalina jako pretekst do zerwania stosunków dyplomatycznych z rządem Polski. Obaj wiedzieli, że na wschodnich terenach Polski przeprowadzone zostały masowe deportacje, mające ułatwić sowietyzację tych ziem. Obaj wiedzieli, że Stalin przygotował marionetkowy rząd, mający zastąpić legalne polskie władze. Jednak obaj obawiali się, zwłaszcza w 1943 roku, że Stalin może podpisać jednostronny układ pokojowy z Hitlerem. Zachodni przywódcy wiedzieli również, że podstawowy cel tej wojny - zniszczenie Rzeszy Niemieckiej - byłby znacznie trudniejszy do osiągnięcia bez zasobów ludzkich i potencjału gospodarczego Sowietów. Obu nie mieściło się w głowie, by jedność Wielkiej Trójki mogła zostać osłabiona. Jeśli zachowanie owej jedności miało oznaczać przymknięcie oczu na całą masę dowodów przeciwko Sowietom w sprawie Katynia, to tak należało zrobić.
Taki oportunizm, obojętne, jak w końcu uzasadniony tym, co osiągnięto, miał swoją cenę. 24 maja 1943 roku - niespełna sześć tygodni po ogłoszeniu przez Niemców wiadomości o odkryciu grobów - sir Owen O’Malley, ambasador brytyjski przy polskim rządzie na uchodźstwie w Londynie, napisał w poufnym memorandum do brytyjskiego gabinetu wojennego:
„...W istocie byliśmy zmuszeni do nadużywania dobrego imienia Anglii w takim samym celu, w jakim mordercy użyli drzewek sosnowych, czyli dla ukrycia zbrodni [...] Czy nie jest tak, że teraz stajemy w obliczu niebezpieczeństwa oszukiwania nie tylko innych, lecz i siebie samych; [...] Czyż nie na nas spadnie przekleństwo świętego Pawła odnoszące się do tych, którzy widzą zbrodnie i «nie płoną gniewem»? [...] Możliwe, że w obecnej chwili odpowiedź znajduje się w naszych sercach i umysłach, którymi sami władamy. [...] Jeśli więc fakty dotyczące Katynia okażą się takimi, za jakie większość je uważa, czy powinniśmy bronić ducha tych odważnych i nieszczęśliwych ludzi i rozgrzeszyć żyjących wobec umarłych?”.
A zatem mamy tu zarysy wielkiej i skomplikowanej zbrodni. Ukazuje to w szerokim kontekście tragedię Polski i poważne moralne dylematy, przed którymi stanęli zachodni alianci w drugiej połowie wojny. Jednak względy te stanowią jedynie część tej historii. Tak samo, a może nawet bardziej poruszające są szczegółowe pytania i dramat osób, zlikwidowanych podczas tej masakry: w jaki sposób ofiary przyjęły swój los; dlaczego i jak oficerowie zostali zgładzeni; wyjątkowość kwalifikacji zawodowych pomordowanych; brutalna próba, przed jaką stanęły ich rodziny; a w końcu pół wieku indywidualnej walki o sprawiedliwość w osądzeniu zbrodni, którą w istocie można określić jako zbrodnię przeciwko narodowi i ludzkości.
Ta książka stanowi próbę przedstawienia owej zbrodni w jej pełnym kontekście. Musi więc ona zostać ukazana jako element olbrzymiego wysiłku podjętego w celu zsowietyzowania Polski. Zbrodnia katyńska stała się symbolem owej polityki i jej okrutnych konsekwencji z dwóch powodów. Po pierwsze, masakra w Katyniu była najbardziej dramatycznym i dobitnym przykładem brutalności metod użytych przez Stalina do zlikwidowania polskiej inteligencji; taką metodą była też deportacja wielkiej liczby mężczyzn, kobiet i dzieci, zmarłych z głodu, w wyniku przymusowej pracy i wyniszczenia. Po drugie, Stalin zręcznie wykorzystał okoliczności ogłoszenia odkrycia grobów katyńskich w 1943 roku, by zadać legalnemu rządowi polskiemu śmiertelny cios. Ów rząd nigdy nie podniósł się po tym ataku, a w zbiorowej pamięci Polaków pozostał głęboki ból po jego upadku. Katyń stał się więc symbolem różnorodnych krzywd, wyrządzonych Polakom przez Stalina. Według mnie, istniejące dotychczas prace, poświęcone zbrodni katyńskiej, nie ujmują tego zagadnienia w ten sposób.
Powinienem przestrzec czytelnika, że wkroczyłem na nieznany mi teren, obfitujący w grzęzawiska. Aby uniknąć większości możliwych zasadzek, oparłem się głównie na badaniach dokumentów Specjalnej Komisji Kongresu Amerykańskiego, która w latach 1951-1952 przeprowadziła śledztwo w sprawie tej zbrodni, najszersze z dotychczas podjętych. Materiały opublikowane przez Komisję okazały się kopalnią informacji - w większości pochodzących z najważniejszych oryginalnych źródeł - na temat masakry. Zbadałem również inne dokumenty tej Komisji, udostępnione ogółowi po raz pierwszy w 1989 roku. Te materiały jeszcze wyraźniej ukazują wysiłki władz amerykańskich podejmowane w latach 1943-1945 w celu ukrycia dowodów winy Sowietów. W toku pracy zbadałem ważne zbiory materiałów o Katyniu (termin ten obejmuje tutaj i dalej całość zagadnienia dotyczącego zbrodni) w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku, w Instytucie Sikorskiego i Public Record Office w Londynie, w Muzeum Historii Fotografii w Krakowie. W Stanach Zjednoczonych i zagranicą zebrałem relacje wielu osób mających z pierwszej ręki wiedzę na temat zbrodni i okoliczności, w jakich do niej doszło. Były wśród nich trzy osoby, które uniknęły likwidacji, oraz sędzia śledczy, który w latach 1951-1952 przewodniczył komisji śledczej amerykańskiego Kongresu. Dostarczyli oni nieocenionych informacji i ukazali wiele aspektów tej sprawy.
Jak łatwo zrozumieć, tego rodzaju przedsięwzięcie stało się dla mnie ważnym osobistym doświadczeniem i pozostawiło trwałe wrażenia. Przed pomnikiem katyńskim na wojskowych Powązkach w Warszawie w Zaduszki 1989 roku widziałem całe rzesze rodziców, którzy przyciszonymi głosami wyjaśniali dzieciom znaczenie stojącego przed nimi wielkiego granitowego krzyża. Morze ustawionych u jego podstawy zniczy stanowiło milczące świadectwo wiernej pamięci Polaków. Na dworcu Warszawa Centralna obserwowałem rodziny ofiar wsiadające do pociągu, który po raz pierwszy miał zawieźć je na groby w Lesie Katyńskim. Ironią losu, także tych ludzi przewożono sowieckim pociągiem, jak niegdyś ofiary. W mieszkaniu byłej primabaleriny, obecnie działaczki Rodzin Katyńskich, uczestniczyłem w pierwszym spotkaniu niezależnego komitetu polskich historyków badających tę zbrodnię. Natychmiast wyszły na jaw skutki kilkudziesięcioletniej cenzury: ludzie ci nie znali wielu ważnych materiałów, od dawna dostępnych na Zachodzie. Jedno z moich najtrwalszych wspomnień dotyczy kobiety, której ojciec został zabity w Katyniu, matka i babka były deportowane na Syberię, a która sama z trudem wymknęła się z Polski zaraz po wojnie. Kiedy stwierdziłem, że to aż za wiele jak na jedną rodzinę, odparła spokojnie: „Jako Polka nie uważam, by moje losy były czymś wyjątkowym”.
Sprawą Katynia zainteresowałem się w 1986 roku, gdy usłyszałem, że ta zbrodnia utrudnia przeprowadzenie reform w państwach Europy Wschodniej i ZSRR. Studiowałem wówczas we Włoszech, w Bolonii na Wydziale Badań Europejskich. Były to studia dyplomowe w zakresie stosunków międzynarodowych według programu Uniwersytetu Johna Hopkinsa. Mówiło się tam o Katyniu (słusznie, jak się teraz okazało) jako o stalinowskiej zbrodni i przykładzie fałszowania historii, do czego władze sowieckie będą kiedyś musiały się przyznać, by doprowadzić do normalizacji stosunków z Polakami. Zaintrygowała mnie ta sprawa jako jedna z ostatnich ważkich niewyjaśnionych tajemnic II wojny światowej, ale dopiero rok później dotarłem do Biblioteki Kongresu w celu dalszych badań. Tam w pewne spokojne deszczowe niedzielne popołudnie znalazłem opublikowane dokumenty - 2362 strony - Specjalnej Komisji Kongresu Stanów Zjednoczonych w sprawie Zbrodni w Lesie Katyńskim. [Pełna nazwa: Komisja Śledcza dla Przeprowadzenia Dochodzeń co do Faktów, Dowodów i Okoliczności Masowego Mordu w Lesie Katyńskim 1951-1952 - Z.K.].
Przeglądając listy, pamiętniki i zdjęcia pomordowanych, byłem poruszony. Spoza fotografii przestrzelonych kulą czaszek mężów, synów i ojców wyłaniały się ostatnie słowa, jakie ci ludzie napisali do swych rodzin lub od nich otrzymali: „Drogi Józefie! Znowu szczęście zagościło w naszych sercach i w domu, bo przyszedł trzeci list od Ciebie... Przesyłam opłatek na Boże Narodzenie, Irena”. „Irenko, kochanie, nie musisz się wcale o mnie martwić. To, co najgorsze, już minęło... Józef”. „Najdroższy Tatusiu!... Nie ma kto czytać na dobranoc Wiesiowi, więc czyta sobie sam, ale woli przeglądać atlas. Często boli mnie gardło, ale poza tym wszyscy jesteśmy zdrowi... Oleńka”.
W ciągu następnych miesięcy zacząłem szczegółowo studiować te dokumenty. Z perspektywy czasu sądzę, że moje szczególne zainteresowanie tą sprawą pogłębiła tragedia rodzinna. Wiosną 1987 roku zapalenie osierdzia, choroba obecnie zazwyczaj uleczalna, zabrała nagle mego trzydziestodziewięcioletniego młodszego brata. W związku z tym wydarzeniem stanąłem wobec jednej z największych tajemnic ludzkiego losu: bezsensu przedwczesnej śmierci. A taka właśnie była śmierć w Katyniu: ci mężczyźni zostali zabici w najlepszym okresie swego życia. Zacząłem się zastanawiać, jak ich rodziny uporały się z nieszczęściem o wiele większym niż moje. Podjąłem wówczas decyzję, by odszukać krewnych ofiar i dowiedzieć się od nich jak najwięcej. Żadne inne źródło moich badań nie okazało się tak bogate.
Wśród rodzin pomordowanych, zarówno w Stanach Zjednoczonych jak i w Polsce, odnalazłem wiele osób gotowych podzielić się bolesnymi wspomnieniami, by ukazać światu pełny wymiar tamtej tragedii. W ramach polityki wyniszczenia kraju nie tylko zlikwidowano 15 tysięcy „najlepszych i najświetniejszych” polskich obywateli, ale i przeprowadzono masowe deportacje co najmniej półtora miliona Polaków. Pomiędzy wywiezionymi znalazło się wiele rodzin wymordowanych oficerów. Takie działania stanowiły element ustawicznych prześladowań, jakie dotknęły polską inteligencję i elity zawodowe, najpierw w okresie wspólnej niemiecko-sowieckiej dominacji, potem pod butem samego Hitlera, a w końcu pod narzuconymi rządami Stalina.
Poniższy opis ukazuje, w jaki sposób prześladowania oddziałały na życie trzech rodzin: Hoffmanów i Pawulskich ze Lwowa oraz Czarnków z Krakowa. W każdej z nich zamordowano męża; kolejno: adwokata, zawodowego oficera, lekarza. Każdy z nich zginął w chwili, gdy znajdował się u szczytu swej zawodowej kariery. Jedna z tych rodzin, Czarnkowie, doświadczyli codziennych represji, żyjąc w Generalnym Gubernatorstwie. Rodzina Hoffmanów przeżyła bolesną rozłąkę: matka została wywieziona na Syberię, a nieletnia córka pozostała w Polsce. Pawulscy zostali wywiezieni z Polski nad granicę chińską, potem znaleźli się nad brzegiem Morza Kaspijskiego. Przez morze dotarli na Środkowy Wschód, następnie przejechali wzdłuż całej Afryki na południe, skąd przez Anglię w końcu przybyli do Ameryki. W ciągu pierwszych ponad dwóch lat tych podróży ich życie codziennie wisiało na włosku.
Te uwagi są istotne, ponieważ świadczą nie tylko o rozmiarach tragedii, ale również pokazują, dlaczego Polacy w końcu zwyciężyli. Historia już wcześniej, w okresie trzech rozbiorów, nauczyła ich znosić okupację i ucisk obcych mocarstw. Przekonali się, że mogą przetrwać jako naród pozbawiony państwa - że potrafią zachować swą tożsamość w obliczu okrutnych i nieubłaganych prześladowań. Pomimo całej grozy, jaką przeżyli pod panowaniem Hitlera i Stalina, wierzyli w to niezachwianie. Nie załamali się również, gdy nowy powojenny ład narzucił im inną formę totalitaryzmu. Zbrodnia w Katyniu nie poszła w zapomnienie, bo śmierć tamtych ofiar symbolizowała groźbę wyniszczenia Polski i jej narodu. Ostatecznie wytrwałość Polaków została nagrodzona odrodzeniem niepodległej Polski.
Przyznanie się władz sowieckich do winy za zbrodnię katyńską było również gorzkim polskim tryumfem. Oznaczało, że władze sowieckie zaczęły w końcu uznawać wartości, które Polacy uznawali od stuleci i których nigdy się nie wyrzekli - przede wszystkim poszanowanie godności każdego człowieka. Była to też, być może, oznaka zaniku odwiecznej rywalizacji i pierwszy krok otwierający nową epokę pokoju i harmonii. Na taką perspektywę Polacy naprawdę zasłużyli.
Polacy znaleźli się w epicentrum ogólnoświatowego konfliktu i miliony przedstawicieli tego narodu musiały złożyć ofiarę swego życia i wolności na ołtarzach totalitaryzmów. Jednak zły los ostatecznie się odwrócił i Polacy w końcu odnieśli tryumf dzięki swej odwadze, poczuciu godności i niezachwianej wierze w siebie.
Jestem bardzo wdzięczny kilku osobom za pomoc przy pisaniu tej książki. Szczególnie istotne było wsparcie mego wydawcy, Edwarda T. Chase’a z wydawnictwa Scribners. Od początku zgadzaliśmy się, że niniejszy temat należy ukazać w szerokim kontekście. Niezastąpione były jego rady na temat konstrukcji pracy i rozmaite krytyczne uwagi. Również redaktor Erika Goldman wniosła wiele cennych wskazówek, a Jolanta Benal okazała się znakomitym redaktorem technicznym.
Bez mojej agentki, Leony Schecter, wydawnictwo Scribners nie zwróciłoby uwagi na tę książkę. Jestem jej szczególnie wdzięczny za skontaktowanie mnie z tą firmą i za wiele cennych rad dotyczących treści niniejszej pracy. Mąż Leony, Jerrold, były kierownik biura „Time” w Moskwie, umożliwił mi nawiązanie ważnych kontaktów w Związku Radzieckim. Mój długoletni przyjaciel, Victor Gold, udzielał mi nieocenionej pomocy i zachęty na każdym etapie moich poszukiwań i pracy pisarskiej. Natomiast Joanna Banach, Albert Chrost, Natalie Debarbaro i Wojciech Stasiak umiejętnie przetłumaczyli szereg materiałów.
Dzięki kilku innym osobom uniknąłem błędów faktograficznych i mylnych interpretacji. Wyjątkowo istotną pomoc okazał mój przyjaciel, Anthony Seehan, specjalista od spraw Europy Wschodniej. Członkami rodzin, o których piszę, są dwaj znawcy historii Polski, Jacek Jędruch i Iwo Pogonowski, którzy bardzo interesowali się moją pracą. Jestem im bardzo zobowiązany za wskazówki na temat materiałów źródłowych, za przetłumaczenie wielu z nich i wszechstronną pomoc i wsparcie. Jednak niewątpliwie moja książka nadal zawiera fragmenty, z którymi żaden z tych historyków by się nie zgodził. Tylko ja ponoszę odpowiedzialność za wszelkie możliwe niedociągnięcia.
Spędziłem wiele godzin na rozmowach z Ewą Hoffman-Jędruch, Magdaleną Czarnek-Pogonowską, Marią Pawulską-Rasiej i Pawłem Zaleskim, pragnąc uzyskać jak najwięcej osobistych relacji. Nawet gdy pytania dotyczyły bardzo bolesnych nadal kwestii, wszyscy odpowiadali cierpliwie, traktowali je życzliwie i przytaczali wiele ważnych, interesujących szczegółów. Teraz, gdy skończyłem pracę, czuję, że ta książka jest w większym stopniu ich dziełem niż moim.
W końcu muszę oczywiście podziękować własnej rodzinie. Moja siostra, Mary Rayfield Paul, w rozmaitych okolicznościach cierpliwie wyszukiwała niezwykle cenne materiały. Nie mogłem pominąć wiedzy i doświadczenia mojej matki, Elaine Mayo Paul, która jest zawodowym historykiem. Jej uzasadnione wątpliwości spowodowały, że ostrzej sformułowałem wiele opinii. Matka wniosła również inne wskazówki, za które jestem głęboko wdzięczny.
Wkład mojej żony Betsy jest nieoceniony. Niezależnie od własnej pracy spędziła wiele godzin na poszukiwaniach dokumentów w bibliotekach Londynu, Nowego Jorku i Waszyngtonu. Dzięki jej sugestiom i pytaniom głębiej wszedłem w badaną problematykę. Bez jej zachęty nigdy nie podjąłbym się napisania tej książki, a bez jej stałego wsparcia i współdziałania na pewno bym jej nie ukończył.
Dziękuję Ronowi Chambersowi, dyrektorowi Naval Institute Press, za doprowadzenie do niniejszego wydania mej pracy. Kierownik redakcji w tym wydawnictwie, Mary Lou Kenney, bardzo pomogła przy uzupełnieniach i korektach zaś Linda Cullen, redaktor tego wydania, poczyniła wiele istotnych uwag.
Nota na temat źródeł
Przez pół wieku żadna inna sprawa w stosunkach polsko-sowieckich nie była tak drażliwa jak masakra w Lesie Katyńskim. Aż do powstania „Solidarności”, do schyłku lat siedemdziesiątych, słowo „Katyń” oficjalnie nie istniało, stanowiło w Polsce całkowite tabu. Nawet rodziny ofiar unikały go, wiedząc, że jakakolwiek publiczna wypowiedź na ten temat może opóźnić lub zniszczyć ich karierę.
Katyń był niemal zupełnie nieobecny w mediach. W lutym 1977 roku polski cenzor uciekł do Szwecji z siedmiuset stronami wybranych dokumentów urzędu cenzury. Zawierały one instrukcje, nakazujące polskim mediom wierne trzymanie się wersji podawanej w Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej, przypisującej winę Niemcom. Z dokumentów tych wynikało również, że cenzorzy mają nie dopuszczać do publikacji nazwisk pomordowanych w Katyniu. Zbiegły cenzor wyznał później: „To było już więcej, niż mogłem znieść”. Wśród ofiar był również jego własny dziadek.
W kwietniu 1987 roku komunistyczne partie Polski i Związku Radzieckiego uzgodniły, że będą wspólnie badać drażliwe sprawy, które wywoływały głębokie animozje pomiędzy obydwoma krajami. „Solidarność” nazwała to kampanią na rzecz likwidacji „białych plam”, bo od dawna brakowało pełnego wyjaśnienia większości owych zagadnień.
Jednak na liście tematów nie było zbrodni katyńskiej i masowych deportacji Polaków z ziem zabranych przez Związek Radziecki w 1939 roku - odrębnych przejawów tej samej polityki wyniszczenia polskiej elity. Władze obu państw nadal uważały te wydarzenia za zbyt drażliwe, by je publicznie poruszać. Dwa lata później, pod wpływem demokratycznych reform przeprowadzanych w Europie Wschodniej, rzecznik komunistycznego rządu Polski musiał stwierdzić, że „Wszystko wskazuje na to, że tę zbrodnię popełniło NKWD (stalinowska tajna policja)”. Potem, 13 kwietnia 1990 roku, Gorbaczow przyznał, że władze sowieckie ponoszą odpowiedzialność za Katyń, ale powiedział na ten temat nie wiele więcej. Sowieci nie wyjaśnili do końca tej sprawy i istotne aspekty owej zbrodni pozostały niejasne.
W każdym oficjalnym raporcie na temat Katynia występują opuszczenia, białe plamy i zafałszowania, z jednym wyjątkiem. Polski rząd na uchodźstwie pracowicie odkrywał i dokumentował wszystkie fakty, do jakich mógł dotrzeć - i warto zauważyć, że właśnie te wysiłki doprowadziły do jego upadku. Tuż po odkryciu grobów Związek Radziecki przedstawił kilka groteskowych i pokrętnych wersji wydarzeń. Natomiast hitlerowskie Niemcy wyolbrzymiały fakty, by wzmocnić napięcie między aliantami. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone pilnie ukrywały dowody, by nie dopuścić do zwrócenia się opinii publicznej Zachodu przeciwko Związkowi Radzieckiemu - i to zarówno w czasie wojny, jak i podczas procesu w Norymberdze, gdzie spreparowane rosyjskie oskarżenie Niemców o zbrodnię w Katyniu zostało po prostu przemilczane. Nawet „niezależne” śledztwo w tej sprawie, prowadzone przez amerykański Kongres w latach 1951-1952, było wypaczone ze względu na pragnienie wykorzystania Katynia jako argumentu dla antykomunistycznej propagandy podczas wojny w Korei. W każdym razie we wszystkich tych oficjalnych materiałach istotną rolę odgrywały ukryte motywy, spychające prawdę na plan dalszy i powodujące zamazanie utrwalonego obrazu. Dla ukazania znaczenia Katynia sprawozdania te mogą być traktowane jedynie jako uzupełniające.
Najważniejszym z pozostałych źródeł są relacje świadków, przekazujących bezpośrednie wiadomości na temat sowieckich wysiłków zmierzających do likwidacji polskiej elity. Nawet w tym przypadku napotykamy nieodłączne ograniczenia: ślady wystygły, pamięć często płata figle i trudno znaleźć wiarygodne świadectwa. Jednak takie wspomnienia okazują się niezastąpione dla zrozumienia problemu. Dla tych, którzy stracili w masowym mordzie mężów, synów i ojców, a także dla tych, którzy zostali deportowani, polityka władz sowieckich nie była abstrakcją, lecz wyznaczyła przełomowy punkt w ich życiu. Tylko oni mogą ukazać w odpowiedniej perspektywie całe barbarzyństwo, jakiego wówczas dokonano. Nie muszą już obecnie starać się o „upiększenie” swych relacji, by dowieść winy Sowietów za zbrodnię. Dzięki temu ich wyznania są jeszcze cenniejsze niż kiedyś, zwłaszcza że strona sowiecka nadal wypowiada się na ten temat bardzo powściągliwie.
Z tych wszystkich powodów największe znaczenie przy pisaniu tej pracy miały dla mnie osobiste wspomnienia. Wymagały one wielogodzinnych dyskusji z ludźmi, którzy na własnej skórze doświadczyli skutków polityki niszczenia polskiej elity i kraju, jaki mieli w pamięci. Jestem przekonany, że ich relacje pomogą wyjaśnić, dlaczego Katyń stał się dla Polaków tak ważnym symbolem. Jednak, Czytelnicy, wysłuchajcie ich sami i wyciągnijcie własne wnioski na temat tej zagadkowej zbrodni i jej następstw.
W końcu warto pamiętać, że te indywidualne wspomnienia mówią o historii, której nie można było ukryć, niezależnie od tego, jak wielkie stanowiła tabu, jak wielkich dokonywano cięć i jak nią sterowano. Trwałość pamięci o tych wydarzeniach przewidział polski ambasador Stanisław Kot, gdy 1 [w rzeczywistości - 2 - Z.K.] listopada 1941 roku ponownie zwrócił się z pytaniem do władz sowieckich o zaginionych polskich oficerów: „Ludzie to nie para, która mogłaby się ulotnić” - powiedział zgryźliwie. W tym przypadku prawda okazała się niezniszczalna.
Tułaczy szlak rodziny Pawulskich w latach 1940-1942
W pewnym sensie był to ostatni pociąg do Zakopanego. Z pewnością został zapamiętany następująco: spokojna wakacyjna podróż podczas ostatnich przedwojennych wakacji.
Na Dworcu Głównym w Krakowie rankiem 1 sierpnia 1939 roku Polacy gwarnie wsiadali do pociągu, taszcząc bagaże, rowery, naczynia kuchenne i sprzęt turystyczny, potrzebny podczas miesiąca pobytu na wsi. Wielu z nich się znało. Dorośli uprzejmie rozmawiali o znakomitej pogodzie tego lata i wymieniali się krótkimi uwagami na temat ostatnich sukcesów dyplomatycznych rządu. Większość unikała rozmów o wojnie. Temat był zbyt ponury, zagrożenie zbyt odległe - zupełnie nieodpowiednie do rozważań podczas wakacyjnego wyjazdu. Wygodnie usadowieni, pasażerowie odprężyli się, gdy pociąg ruszył z peronu, zmierzając z zacienionego dworca w słoneczną przestrzeń. Ze stacji wolno wlókł się na przedmieścia wiekowego grodu po drugiej stronie Wisły, potem nabrał prędkości, rozpoczynając podróż na południe, w stronę gór. Po drodze przewidziano częste przystanki dla letników, którzy wysiadali w malowniczych wioskach rozpostartych na okolicznych wzgórzach. Jednak większość pasażerów odbywała całą stupięćdziesięciokilometrową pięciogodzinną podróż do Zakopanego, leżącego w niewielkiej kotlinie u podnóża Tatr.
Zakopane urzekało swym pięknem. Dopływ Dunajca, zwany Białym Dunajcem, bystro płynął doliną zwieńczoną stromymi skałami, wyrastającymi na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów. Wśród szczytów kryły się górskie jeziora, dostępne dla wędrowców. Naturalne źródła służyły kuracjuszom i przydawały dodatkowego uroku. Obłoczki pary tworzyły mgiełkę wokół Giewontu, najbardziej znanego z tutejszych krajobrazów. Zwieńczony olbrzymim stalowym krzyżem szczyt przypominał uśpionego rycerza. Mówiono, że otaczająca górę mgła to dym z jego fajki. W latach trzydziestych naturalne walory Zakopanego zostały wzbogacone przez nowoczesny wyciąg narciarski, międzynarodowe zawody w narciarstwie, gwałtowny rozwój usług i handlu, co spowodowało coraz większy napływ turystów z Polski i zagranicy. Zakopane stanowiło najlepszą wizytówkę odrodzonej Polski.
Polska w 1939 roku nie była silnym krajem. Wielu zamożnych podróżnych jadących do Zakopanego nadal pamiętało podzieloną i wyniszczoną ojczyznę, która dopiero u schyłku I wojny światowej miała szansę na odzyskanie niepodległości. Tak jak Lenin, słynny marszałek Józef Piłsudski „znalazł władzę na ulicy” i użył jej dla odbudowy kraju, który przez ponad sto lat był we władaniu trzech zaborczych sąsiadów - Austrii, Prus i Rosji. Dzięki próżni, jaka powstała po upadku tych trzech imperiów, Polacy z bronią w ręku wywalczyli przebieg większości swoich granic. W najważniejszym zbrojnym konflikcie Piłsudski pokonał w 1920 roku Rosję Radziecką i ustanowił polskie panowanie nad pasem ziemi pomiędzy obydwoma krajami, gdzie istniała mieszanina kultur, religii, języków i politycznych aspiracji. To zwycięstwo zamknęło bolszewikom drogę do Europy Zachodniej. Niechętni bolszewikom, a znający historię Polacy porównywali je do klęski, jaką zadał Jan III Sobieski Turkom osmańskim pod Wiedniem w 1683 roku, broniąc zachodniej cywilizacji.
Piłsudski był jakby nowym Sobieskim, górującym niczym półbóg nad odrodzoną Polską. Jego sukces wojskowy doprowadził do utworzenia II Rzeczypospolitej w formie demokratycznej republiki, z konstytucją uchwaloną w 1921 roku. Sam wołał pozostać w cieniu i z przerażeniem obserwował, jak kolejne rządy bezskutecznie usiłują rozwiązać problemy gospodarcze, społeczne i polityczne odrodzonego kraju. Biorąc sprawy w swoje ręce, Piłsudski dokonał udanego zamachu stanu w 1926 roku, obsadził stanowiska swoimi ludźmi i ograniczył rolę sejmu. Pozostał szarą eminencją, ale aż do jego śmierci w 1935 roku w Warszawie istniała silna autorytarna władza. W tym samym roku nastąpiła zmiana konstytucji i polski prezydent stał się odpowiedzialny tylko „przed Bogiem i historią”. Stało się wówczas zupełnie jasne, że tylko jedna instytucja w Polsce, a mianowicie wojsko, może zniwelować różnice klasowe, etniczne, religijne i regionalne i stworzyć pozory narodowej jedności.
Potem objęła władzę grupa pułkowników, z wiernym protegowanym Piłsudskiego, pułkownikiem Józefem Beckiem, który kierował polską polityką zagraniczną targaną napięciami, wynikającymi z niemieckich ekspansjonistycznych dążeń i głębokiej nieufności wobec Związku Radzieckiego. 5 stycznia 1939 roku Adolf Hitler powiedział Beckowi w Obersalzbergu, że Wolne Miasto Gdańsk powinno wrócić do Rzeszy i że Niemcy chcą przeprowadzenia eksterytorialnej autostrady i dwukierunkowej linii kolejowej biegnących przez „polski korytarz”, czyli Pomorze, do Prus Wschodnich. Beck grzecznie odmówił, wiedząc, że jego rodacy byliby zaszokowani i urażeni tego rodzaju ustępstwami.
Z nadejściem nowego roku stawało się coraz bardziej oczywiste, że zajęcie Austrii i obszaru Sudetów w 1938 roku zaostrzyło jedynie nienasycone apetyty Hitlera. W połowie marca nastąpiła okupacja Czech i Moraw. Wojska wkroczyły również do Słowacji, dla jej „ochrony”. Nagle niemieckie oddziały otoczyły Polskę z trzech stron - wzdłuż granic z Prusami Wschodnimi i Pomorzem na północy, wzdłuż granic ze Słowacją na południowym zachodzie [sic!] i z Rzeszą na zachodzie. Opracowanie sensownego planu obrony tej całej, liczącej niemal 3 tysiące kilometrów linii było rzeczywiście niemożliwe. Jednak Polacy, w przeciwieństwie do swych południowych sąsiadów, nie pozostawili cienia wątpliwości, że odpowiedzą zbrojnie na niemiecką agresję.
Opór Polski nie powstrzymał Hitlera, przeciwnie - podniecił go. W początkach 1939 roku jeszcze mocniej zażądał Gdańska i dostępu do Prus Wschodnich przez terytorium Pomorza Gdańskiego, podkreślając natarczywość swych żądań ruchami wojsk niemieckich wzdłuż granicy z Polską. Jednak Beck i polski rząd nie ustąpili; gdy Hitler coraz bardziej naciskał, stanowczo odmawiali negocjacji na ten temat. Wobec nieprzejednania Polaków wściekłość Hidera szybko osiągnęła punkt wrzenia.
Z pozoru stanowisko Polski nie wyglądało na szaleństwo. Powoli przywódcy Wielkiej Brytanii i Francji zaczynali zdawać sobie sprawę, że polityka „appeasementu” (łagodzenia) nie sprawdza się. Gdy niemal natychmiast po zagarnięciu Czechosłowacji Hitler zażądał Gdańska i „korytarza”, Brytyjczycy i Francuzi doszli do wniosku, że nie można mu pozwolić na przesunięcie granic kosztem Polski. W końcu marca 1939 roku Brytyjczycy wystąpili z zaskakującą propozycją, mającą przywołać Hitlera do porządku. Premier Neville Chamberlain zaoferował Polsce gwarancję niepodległości. Beck przyjął tę propozycję bez wahania. 31 marca Chamberlain oświadczył w brytyjskim parlamencie, że rząd Jego Królewskiej Mości udzieli Polsce „wszelkiego poparcia, będącego w jego mocy” w obliczu niemieckiej agresji. Krytykując brak stanowczości swego sojusznika zza kanału La Manche, Chamberlain zauważył niemal na marginesie, że rząd francuski „...upoważnił mnie do wyjaśnienia, że jego stanowisko w tej sprawie jest takie samo...”. Jednak brytyjski premier bardzo ostrożnie dobierał słowa. Przystępował do dyplomatycznego „odstraszania”. Nawet biorąc to pod uwagę, Beckowi i Polakom wydawało się, że osiągnięto jeden z najbardziej upragnionych celów polityki Piłsudskiego: brytyjskie zobowiązanie do obrony Polski.
Tydzień później, 6 kwietnia, Beck przekonał Chamberlaina do kolejnego kroku, czyli do podpisania z Polską układu o wzajemnej pomocy.
Jawne zobowiązania w tej dwustronnej umowie były bardziej konkretne niż w mglistych gwarancjach, udzielonych 31 marca. Porozumienie przewidywało obopólną pomoc i dawało Polakom wolną rękę przy określeniu, co stanowi zagrożenie dla ich niepodległości. Beck wrócił do Polski witany jak bohater.
5 maja 1939 roku pewny tego poparcia Beck oświadczył w Sejmie, że Polska pragnie pokoju, ale nie chce go utrzymać za wszelką cenę. Jego wystąpienie kończyło się stwierdzeniem: „Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Odwołanie się do pojęcia honoru poruszało czułą strunę polskiej duszy, tę, która niestety często sprawiała, że Polacy zachowywali się jak naiwni romantycy. Zarówno Beck, jak i cały naród wierzyli, że powstrzymają Hitlera, że dzięki nowo uzyskanym gwarancjom nikt przy zdrowych zmysłach ich nie zaatakuje.
Polakom podróżującym na południe w kierunku Zakopanego, tak jak i większości ich rodaków, wydawało się, że sukcesy dyplomatyczne Becka postawiły Hitlera - w razie ataku - na całkowicie straconej pozycji. Niemcy mieli 98 dywizji rozmaitej jakości. Sama Francja mogła wystawić w polu 110 dywizji. Polacy dysponowali 30 dywizjami i 12 brygadami kawalerii. Brytyjczycy mieli tylko kilka dywizji wojsk lądowych, ale dochodziła do tego przeważająca potęga morska. Siły brytyjskiego i francuskiego lotnictwa bombowego odpowiadały z grubsza potencjałowi niemieckiemu. Gdyby Wehrmacht zaatakował Polskę, samoloty francuskie miały natychmiast uderzyć na Niemców, natomiast francuskie wojska lądowe miały rozpocząć ofensywę po upływie 14 dni. Także brytyjskie lotnictwo miało natychmiast uderzyć na Niemców, a brytyjska armia miała w tym czasie koncentrować się na kontynencie. Potoczna wiedza uczyła, że w tych warunkach, jeśli polska armia zdoła stawić czoło Wehrmachtowi przez kilka tygodni, Niemcy wpadną w pułapkę walki na dwóch frontach, taką samą, jaka doprowadziła ich do klęski podczas I wojny światowej.
Tak jak reszta ich rodaków, podróżni jadący do Zakopanego byli przekonani, że Hitler został znokautowany. Uważali, że będzie postępował zgodnie z logiką i że doceni udzielone Polsce gwarancje. Te przekonania sprawiały, że nie dostrzegali nadciągającej burzy, chociaż już rozlegały się grzmoty. Nie byli tak zdumiewająco przenikliwi jak Hitler i nie mieli jego niesamowitego instynktu. Nawet nie przyszłoby im do głowy, że Hitler lepiej niż Beck rozumie zachodnich sojuszników Polski; że umiejętność przewidywania i instynkt podpowiedziały mu, że Zachód nie przystąpi do ofensywy dla ratowania ich kraju. To oznaczało odwrócenie sytuacji. Jeśli wszystkie założenia były błędne, cała strategia Polski legła w gruzach. Gdyby gwarancje były bezwartościowe, nie powstałby oczywiście front na zachodzie. Wobec tego do samobójczej walki przystąpiliby nie Niemcy, ale Polacy. Jak długo mogliby wytrwać? Czy walczyliby przez dwa, trzy tygodnie czy dłużej, jakie to miałoby znaczenie? Jeśliby nikt nie przyszedł im z pomocą, Wehrmacht w końcu i tak by ich pokonał. Jednak takie rozważania to nie był temat na wakacyjną podróż. Istniało jeszcze jedno błędne przekonanie: niezależnie od sytuacji na Zachodzie wszyscy byli pewni, że polska granica wschodnia jest bezpieczna. Tak jednak nie było. W tym czasie, gdy urlopowicze ściągali do Zakopanego, pojawiły się pewne niejasne sygnały, że Niemcy i Sowieci, odwieczni ideologiczni wrogowie, zmierzali w kierunku szokującego „odwrócenia przymierzy”. W trakcie toczonych oficjalnie negocjacji gospodarczych pojawiły się pierwsze aluzje o możliwości zawarcia paktu o nieagresji pomiędzy tymi dwoma mocarstwami. W momencie podpisania takiej umowy to Polacy, a nie Niemcy, stanęliby wobec grozy wojny na dwóch frontach i perspektywy nieopisanych zniszczeń.
Jednak turyści, jadący pociągiem na południe wśród łanów dojrzewających zbóż przez stare podhalańskie wioski, nie myśleli wcale o wojnie. Pasażerowie śmiali się jak zwykle i roztrząsali rozmaite ciekawostki. Wspominali niepowodzenie Niemców podczas ostatniego Challenge’u, czyli w Międzynarodowych Zawodach Samolotów Turystycznych. Polacy zwyciężali w nich w trzech kolejnych latach [właściwie - dwa razy z rzędu: w 1932 i 1934 r. - Z.K.]. W pociągu żartowano sobie, że Niemcy tak bardzo się wstydzą, że nie pokażą się na zawodach lotniczych zaplanowanych na 1939 rok. W takim radosnym nastroju urlopowicze jechali przez pogórze, nie przypuszczając nawet, jakie nieszczęścia niesie najbliższa przyszłość.
Magda Pogonowska dobrze pamięta atmosferę ostatnich przedwojennych wakacji. Spacerowaliśmy leśną drogą w pobliżu jej domu w Blacksburgu w stanie Virginia w lipcu 1989 roku. Opowiadała: „Przez całe lato ludzie zadawali sobie pytanie, czy będzie wojna, czy nie. Niemal wszyscy uważali, że nie. Nikt nie wierzył, że do niej dojdzie”. Polski rząd zajął wobec Hitlera stanowcze stanowisko, miał poparcie silnych aliantów i - według Magdy: „Myśleliśmy, że w ostateczności, jeśli trzeba będzie walczyć, zwyciężymy”.
Magda przyjechała do Stanów Zjednoczonych w 1957 roku jako żona jednego z polskich wygnańców, Iwo Pogonowskiego. W 1939 roku dostał się on do niemieckiej niewoli i resztę wojny spędził w więzieniach gestapo i obozie koncentracyjnym Oranienburg-Sachsenhausen. Przeżył słynny „marsz śmierci” przez Brandenburgię. Jak wielu Polaków z jego pokolenia, nie miał możliwości powrotu do kraju, który w latach 1944-1947 podporządkowali sobie komuniści. Jego rodzinne miasto, Lwów, zostało zaanektowane przez ZSRR, a mieszkających tam krewnych dotknęły prześladowania. Mniej więcej w 1947 roku Iwo stracił nadzieję na powrót do ojczyzny. W połowie lat pięćdziesiątych ukończył studia na uniwersytecie w Tennesee i został pracownikiem naukowym tej uczelni. Uzyskał amerykańskie obywatelstwo, a następnie pracował jako inżynier, budując platformy wiertnicze w Zatoce Meksykańskiej i wielu innych miejscach na całym świecie. Magda przyjechała do Stanów Zjednoczonych z dyplomem lekarza i w trzy lata później osiadła w Houston jako specjalista i wykładowca radiologii. W 1972 małżonkowie przenieśli się do Blacksburga, gdzie Magda otworzyła własną praktykę jako radiolog-diagnosta. Iwo nadal projektował platformy wiertnicze i zaczął prowadzić odczyty i pisać o sprawach Polski. Zbudował także obszerny dom na zboczu wzgórza, ze wspaniałą panoramą na Blue Ridge Mountains. Jednak niezależnie od dobrobytu, jaki osiągnęli w Ameryce, nigdy nie pogodzili się z unicestwieniem takiej Polski, jaką znali z lat swej młodości.
Gdy przed pięćdziesięcioma laty Magda Czarnek jechała wraz z rodziną na wakacje, świat wydawał jej się bezpieczny.
Doktor Zbigniew Czarnek i jego rodzina wysiedli w Skawie, liczącej około stu domów wiosce położonej u stóp Beskidów w pół drogi z Krakowa do Zakopanego. Woźnica zabrał ich wakacyjny ekwipunek z dworca i zawiózł furmanką do pobliskiego skromnego, wygodnego domu, do którego doprowadzono niedawno elektryczność. Większość zabudowań była jej pozbawiona. Lekarz wynajmował ten dom po raz. drugi od przedsiębiorczego górala, który na ten wakacyjny miesiąc chętnie przenosił się z rodziną na „górkę” swej stajni.
Wojskowa postawa, dobrze utrzymana kozia bródka i przenikliwe spojrzenie sprawiały, że 52-letni doktor Czarnek wyglądał na wyższego niż w rzeczywistości, a miał niespełna 170 cm wzrostu. Przyjeżdżał do Skawy, by oderwać się od nawału obowiązków związanych z praktyką lekarską w Krakowie. Zależało mu także na tym, by jego rodzina poznała życie polskiej wsi. Nie dbał o modne uzdrowiska, wołał ciche, leżące na uboczu wioski, w których jego bliscy mogli się nacieszyć własnym towarzystwem.
Małżeństwo Zbigniewa z młodszą o cztery lata Janiną Czaplińską było przykładem przyciągania się przeciwieństw. Jego rezerwę równoważyła swą otwartością, powagę - ciepłem i czułością, konserwatyzm - spontanicznością i pomysłowością. Poznali się na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, jednej z najstarszych i najlepszych uczelni w Europie. On studiował medycynę, a ona romanistykę. Przekonał się, że Janina ma silne poczucie niezależności, ale ich uczucie się pogłębiało pomimo jego konserwatyzmu. Oboje wychowani w duchu żarliwego katolicyzmu byli gorącymi patriotami i uważali, że mają liczne obowiązki wobec społeczeństwa.
Pobrali się 2 sierpnia 1914 roku, tuż po ukończeniu przez Zbigniewa studiów medycznych. Dwa dni później rozpoczęła się I wojna światowa i młody lekarz z Galicji, części ziem polskich zagarniętych w 1795 roku przez Habsburgów, dostał natychmiast powołanie do armii austriackiej. Odrzucono jego prośbę o przeniesienie do Legionów Piłsudskiego, których zalążkiem był działający przed wojną w Galicji paramilitarny Związek Strzelecki. Następnie doktor Czarnek został lekko ranny w wyniku wybuchu na barce rzecznej. Na czas swej rekonwalescencji Zbigniew wrócił do Janiny - tylko wśród najbliższych przyjaciół używali czułych zdrobnień „Zbysiu” i „Jasia” - i potem do końca wojny pracowali razem jako lekarz i pielęgniarka. Ich pierwsze dziecko, Maria, urodziło się u schyłku wojny w 1918 roku. Syn Stanisław przyszedł na świat w 1919 roku, a potem pojawiły się dwie córki: Agnieszka w 1922 roku i Magdalena w 1926 roku.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości młody doktor odrzucił lukratywną propozycję otwarcia prywatnej praktyki, wołał zostać lekarzem w odrodzonym polskim wojsku. Zajmował szereg ważnych stanowisk, był między innymi w latach 1928-1932 komendantem przeciwgruźliczego Sanatorium Wojskowego w Zakopanem, a potem komendantem Szpitala Wojskowego w Chełmie Lubelskim. Jako nałogowy palacz, doktor Czarnek w wieku 45 lat przeżył zawał serca i z powodu złego stanu zdrowia musiał wystąpić z armii. Decyzję o przeniesieniu na rentę przyjął ze stoickim spokojem, ale zaszokowana rodzina uznała to za niesprawiedliwość. Wkrótce potem zjawiła się delegacja zatroskanych obywateli Chełma Lubelskiego, by zaoferować mu stanowisko burmistrza. Doktor Czarnek grzecznie odmówił iw 1936 roku wrócił wraz z rodziną do swego ukochanego Krakowa, gdzie otworzył prywatną praktykę.
Chociaż po przebytym zawale rzucił palenie, nigdy nie odzyskał pełni sił. Było to stałą troską rodziny. Janina wychowywała dzieci w głębokim szacunku dla ojca, przechodzącym niemal w czołobitność w miarę pogarszania się stanu jego zdrowia. Okres wakacji był przez rodzinę szczególnie ceniony ze względu na możliwość oderwania się ojca od napięć pracy zawodowej. Generalnie doktor Czarnek unikał wszelkiego zbędnego wysiłku, wymawiał się nawet od wspólnych wypraw do pobliskich miejsc godnych zwiedzenia. Przez większość dni czytał i słuchał radia. Wieczorami często wraz z Janiną grał w brydża z parami małżeńskimi, które wynajmowały sąsiednie domy.
Podczas swego pierwszego pobytu w Skawie Stanisław, czyli Staszek, od urodzenia uderzająco podobny do ojca, wędrował i jeździł na rowerze po okolicy. Kiedyś wszedł na Babią Górę, szczyt nazwany tak ze względu na swój kształt - rozłożysty jak wiejska baba. Mana, Agnieszka, zwana Jagą, i ich matka godzinami czytały na brzegu rzeki Skawy lub brodziły po płytkiej wodzie. Magdalena poznawała uroki wiejskiego życia, radośnie towarzysząc miejscowej dzieciarni, pasącej bydło na okolicznych łąkach. Bawiła się z nimi stale i zaczęła im zazdrościć życia na świeżym powietrzu.
To wszystko, zgodnie z intencją rodziców, pogłębiało przywiązanie dzieci do polskiej wsi, z jej barwnymi obyczajami i folklorem, gdzie czas płynął w rytmie pór roku.
Radość rodziny z wakacji w 1939 roku była mniejsza niż zazwyczaj, bo wiadomo było, że Stanisław, dla uwielbiających go sióstr Staszek, będzie w tym czasie w Szkole Podchorążych Artylerii. Po zdaniu w 1938 roku matury Staszek zdecydował się odbyć obowiązkową służbę wojskową przed podjęciem studiów medycznych. Stacjonował w Zambrowie, dużej bazie wojskowej około stu kilometrów na północny zachód [sic!] od Warszawy, gdzie otrzymał właśnie stopień podchorążego.
2 sierpnia, gdy rodzina ledwie zdążyła się rozpakować, przyszedł telegram od Staszka. Syn przesyłał rodzicom najlepsze życzenia z okazji 25 rocznicy ich ślubu. Te życzenia stanowiły punkt kulminacyjny spokojnej i niecelebrowanej rodzinnej uroczystości, w jakiś sposób przypominającej obecnym napięciem w stosunkach międzynarodowych sytuację w przededniu I wojny światowej. Przeczucie, że historia mogłaby się powtórzyć - i że mogłaby dać początek nowej erze - sprawiło, że Janina Czarnek poszła następnego ranka do kościoła, by pomodlić się w samotności.
Jednak wszystkie tego rodzaju obawy traciły na znaczeniu w te leniwe, sierpniowe dni, upływające na czytaniu na brzegu rzeki i spacerach po okolicy. Magda, wówczas gwałtownie dorastająca trzynastolatka, zabrała się za Sienkiewiczowską „Trylogię”, opisującą walki Polaków z Kozakami, Tatarami, Szwedami i Turkami w XVII wieku. Sienkiewicz, niezwykle w Polsce popularny, otrzymał Nagrodę Nobla za swe książki, w tym powieść Quo Vadis o Rzymie w czasach Nerona. Młodzież w całej Polsce zaczytywała się jego utworami.
Magda chodziła często z przyjaciółmi na stację kolejową, by na peronie spotkać rodziny wynajmujące kwatery w Skawie i okolicy lub pożegnać znajomych wracających z wakacji do Krakowa. Była to codzienna atrakcja. Wielu pasażerów na pożegnanie wychylało się przez okna pociągu i rzucało dzieciom tanie owocowe cukierki w jaskrawych papierkach, co wywoływało zamieszanie wśród dzieciarni, rzucającej się na połów i popisującej się przy tym swą zręcznością. Radosny gest rozrzucania cukierków szybko stał się powszechnym, codziennym obyczajem, a Magda w podnieceniu wyobrażała sobie, jak podczas własnego wyjazdu będzie rzucała garście słodyczy swoim znajomym poznanym podczas dwukrotnego pobytu w Skawie.
W trzecim tygodniu sierpnia 1939 roku Magda wyjechała pociągiem z wizytą do rodziny pułkownika Manana Bolesławicza, przyjaciela doktora Czarnka z okresu służby w wojsku. Rodzina Bolesławiczów spędzała wakacje w eleganckim starym domu w malowniczym, słynnym z browaru mieście Żywiec. Na początku lat trzydziestych wojsko skierowało pułkownika, oficera artylerii, który walczył w Legionach Piłsudskiego, do Krakowa, gdzie obie rodziny mieszkały po sąsiedzku. Córka pułkownika Iwa i Magda były rówieśnicami i szybko się zaprzyjaźniły. Obie rodziny systematycznie organizowały im wzajemne wizyty. Magda przyjechała do Żywca, by spędzić z Bolesławiczami czas do końca sierpnia.
Spacerując wśród dobrze utrzymanych kwiatowych rabat, obie dziewczynki godzinami opowiadały sobie przeróżne historyjki i wymyślały całe szeregi fantastycznych postaci. Iwa miała niewątpliwe zdolności artystyczne i Magda ze zdumieniem obserwowała, jak szybko szkicuje rozmaite przedmioty. Tydzień minął błyskawicznie, świat wydawał się odległy, doskwierała jedynie nieubłagana i niemiła konieczność powrotu do szkoły. Myśl o końcu cudownych wakacji sprawiała, że Iwa parę razy jak co roku podnosiła sierpniowy młodzieżowy lament: „Chciałabym, żeby coś się stało, żebyśmy nie musieli iść znowu do szkoły”.
Pozostał jeszcze niecały tydzień wakacji, gdy Maria niespodziewanie przyjechała po Magdę, by zabrać ją z powrotem do Skawy. Radio podawało mnóstwo przerażających doniesień, które wskazywały, że wojna jest blisko. Niemcy i Sowieci nieoczekiwanie stali się sojusznikami, podpisując niezwykły pakt o nieagresji, który dawał nazistom wolną rękę w sprawach Polski. Wiadomość o zawarciu tego paktu krzyczała z nagłówków gazet na całym świecie. Ponadto zewsząd docierały raporty o ruchach wojsk niemieckich wzdłuż granic z Polską, a polski rząd przeprowadzał gorączkową mobilizację rezerwistów.
Zanim Maria i Magda dotarły do Skawy, bagaże były już spakowane i wszyscy gotowi do wyjazdu. Rodzina w pośpiechu udała się na stację, by ruszyć z powrotem do Krakowa. Nie pozostał ślad niedawnej beztroski. Stojący na peronie urlopowicze byli posępni i ponurzy, w zdumieniu dzielili się po cichu swymi wątpliwościami i niepokojem. Nie było tak, jak wyobrażała sobie Magda - nie było rzucania cukierków i wesołych pożegnalnych okrzyków, gdy pociąg odjeżdżał ze stacji. Kilkoro wiejskich dzieci pomachało im nieśmiało, nie rozumiejąc, czemu tak nagle zapanowała atmosfera skupienia i powagi.
Rodzina Czarnków machała z sympatią zgromadzonym na peronie, ale odczuwała irytację, zaniepokojenie i obawę, że kolejna wojna przerwie leniwie upływające lato. Państwo Czarnkowie uważali, że dobrze się stało, że Warszawa twardo przeciwstawiła się niemieckim naciskom. Pułkownik Beck zapewne cały czas przewidywał, że może dojść do czegoś takiego. On i inni członkowie rządu będą wiedzieli, jak zareagować na ostatnie wydarzenia.
Wytrąceni z równowagi, pełni niepokoju i rozterek Czarnkowie zajęli miejsca w pociągu, by wyruszyć w powrotną podróż do domu w Krakowie.
Pół wieku później taka sytuacja wydaje się niewiarygodna. Czy Polacy naprawdę mogli zupełnie nie zdawać sobie sprawy ze swego rzeczywistego położenia? Z pewnością wiedzieli, że Hitler jest kimś więcej niż panującym po sąsiedzku tyranem. Nie zapomnieli też o często powtarzanych przestrogach Piłsudskiego przed niebezpieczeństwem grożącym od wschodu. Cóż zatem tłumaczy ich przewidywania? Czy odwoływanie się Becka do pojęcia honoru było zupełnie pozbawione poczucia realizmu? On z pewnością wiedział, że w razie niemieckiego ataku dowództwo wojsk brytyjskich i francuskich niewiele by mogło wskórać, by natychmiast przyjść Polsce z pomocą. Na tydzień przed hitlerowską agresją Brytyjczycy i Francuzi - pamiętając o sytuacji w przededniu I wojny światowej - przekonali Polaków, by na pewien czas powstrzymali swą pośpieszną mobilizację, by nie prowokować wroga. W jakiejś mierze wskutek tego w chwili ataku Wehrmachtu tysiące polskich rezerwistów tłoczyły się dopiero do wojskowych transportów.
Czy cała polska strategia była oparta tylko na pobożnych życzeniach, czy też zachodni alianci wprowadzili Polaków w błąd? Mówiąc prawdę, i jedno, i drugie. Polska i Francja zawarły oficjalne wieloletnie umowy o wzajemnej obronie, a 19 [21] maja 1939 roku oba kraje podpisały protokół wojskowy zobowiązujący Francję do uderzenia na Niemcy w ciągu 15 dni, o ile dojdzie do niemieckiego ataku na Polskę. Jednak nie zawarto politycznego porozumienia, wprowadzającego ów protokół w życie. 25 sierpnia 1939 roku, w odpowiedzi na zawarcie niemiecko-sowieckiego paktu o nieagresji, brytyjsko-polska umowa o wzajemnej pomocy (zawarta 6 kwietnia) przekształciła się w oficjalny sojusz wojskowy. Beck i Polacy mieli więc prawo spodziewać się po Brytyjczykach i Francuzach jakiejś demonstracji siły. Zmusiłoby to Wehrmacht do zaangażowania na zachodzie większej liczby wojsk niż ta zaskakująco mała liczba żołnierzy, którą tam z rozmysłem rozmieścili.
Francja przeprowadziła mobilizację, lecz rozpoczęła osławioną „dziwną wojnę” - Sitzkrieg. Prawdopodobnie wcale nie planowała przeprowadzenia natychmiastowego kontrataku - a to znaczyło, że Beck i jego grupa od początku opierali swą strategię na błędnych założeniach. W lipcu 1939 roku generał Sir William Edmund Ironside, szef brytyjskiego Sztabu Imperialnego, powiedział: „Francuzi oszukują Polaków, twierdząc, że mają zamiar zaatakować. Nie ma takiego planu”.
Ironside nie mylił się. Chociaż Hitler zaatakował Polskę 1 września, Francuzi i Brytyjczycy zwlekali do 3 września z samym wypowiedzeniem Niemcom wojny. Oba kraje wahały się, mając nadzieję, że Mussolini zdoła przekonać Hitlera do powstrzymania inwazji. Mimo ich opóźnionej reakcji Polakom wydawało się, że dwa mocarstwa, które pokonały Niemcy w I wojnie światowej, przystąpią do ratowania ich przed niezawinioną niemiecką agresją. Nikt nie martwił się rozważaniem, że zachodni alianci mogliby poprzestać na nałożeniu na Niemcy blokady morskiej. Sojusznicy planowali stopniową koncentrację wojsk, ale nie przewidywali niczego, co mogłoby poprawić rozpaczliwą sytuację Polaków.
Ponadto nikt nie przewidział, że Hitler będzie tak śmiało kontynuował ryzykowną rozgrywkę pomimo wypowiedzenia wojny przez zachodnich aliantów. Żadna dywizja Wehrmachtu nie została przerzucona na zachód. Hitler pchnął wszystkie siły przeciwko Polsce, by odnieść szybkie zwycięstwo.
To geografia była prawdziwą przyczyną klęski, która spadła na Polaków we wrześniu 1939 roku. Polska zajmowała centralną równinę w Europie, między Berlinem i Moskwą. Żadna strategia i żaden sojusz nie mogły zmienić tego zasadniczego faktu, określającego losy narodu polskiego. Stulecia walk na obu pograniczach nauczyły Polaków obawy przed obydwoma sąsiadami. Historia sprawiła, że nie umieli wybrać mniejszego zła, nie potrafili dostrzec w żadnym z tych państw potencjalnego sojusznika. W 1937 i 1938 roku Polacy ze względów taktycznych odrzucili propozycję przystąpienia do paktu antykominternowskiego, utworzonego przez Hitlera do walki przeciwko Sowietom. Trzy lata później zachodni alianci skwapliwie podkreślali możliwości zawarcia porozumienia z ZSRR. Czemu nie użyć Armii Czerwonej dla wzmocnienia polskiego wojska? - sugerowali. Sama myśl o tym wywoływała gwałtowny opór Polaków. Z naciskiem powtarzali pytanie, że jeśli Sowieci wkroczą do Polski, co ich zmusi do wyjścia? „Z Niemcami ryzykujemy utratę naszej wolności, z Rosjanami - utratę naszej duszy” - powiedział w związku z tym marszałek Edward Śmigły-Rydz.
Takie nieugięte stanowisko wynikało do pewnego stopnia z przesadnej wiary we własne możliwości militarne i obawy, że gdy Sowieci raz wkroczą do Polski, nigdy z niej nie wyjdą. Polacy nadal delektowali się zwycięstwem nad Rosją Radziecką w 1920 roku i żywili przekonanie, że taki tryumf mógłby się powtórzyć. Nieustępliwość Polski wynikała również z przesłania Piłsudskiego, który odradzał zawieranie porozumień z najbliższymi sąsiadami. Polska nie była członkiem „Małej Ententy”, sojuszu obronnego, utworzonego z pomocą Francji po I wojnie światowej, by chronić Czechosłowację, Rumunię i Jugosławię przed niemiecką agresją.
W ten sposób fałszywe nadzieje, nadmierna pewność siebie i nieustępliwość pogorszyły i tak kiepskie położenie Polaków i wpłynęły na przedziwny nastrój w kraju w przededniu wojny. Nadzieja, że nie dojdzie do zbrojnego konfliktu, nie wyróżniała Polaków spośród większości Europejczyków. Jednak to przede wszystkim dla nich nadchodząca burza miała stać się apokalipsą. Atmosferę tamtych dni uchwycił William L. Shirer w swym Berlin Diary. We wstępie, pod datą 20 sierpnia, Warszawa, zanotował:
„Wszyscy Polacy, co do jednego, są spokojni i pewni siebie, a szyderstwa Berlina i rozpętana przez Goebbelsa okropna prasowa kampania oszczerstw i wymyślonych incydentów nie robi na nich wrażenia. Jednak są zbytnimi romantykami, są zbyt ufni. Spytaj ich o Rosję, jak ja w zeszłym tygodniu spytałem pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych i przedstawicieli wojska, a wzruszą tylko ramionami. Rosja dla nich się nie liczy. A powinna. Sądzę, że Polacy staną do walki. Wiem, że to samo mówiłem rok temu o Czechach i pomyliłem się. Ale mówię to raz jeszcze o Polakach”.
Niezależnie od błędnej oceny najbliższej przyszłości, dalszy rozwój wypadków przyznał rację Polakom: w końcu Hitler wpadł w sidła samobójczej wojny na dwa fronty. Konflikt nie przebiegał zgodnie z oczekiwaniami Polaków. Jednak to ich wola walki i odrzucenie przez nich sposobu postępowania Czechów i Austriaków sprawiły, że Hitler musiał przystąpić do wojny w całej Europie i w rezultacie został pokonany. Po drodze uległa zniszczeniu także II Rzeczpospolita. Jej miejsce zajęła kolejna po Niemcach koszmarna władza - narzucony przez Moskwę reżim komunistyczny. W 1939 roku takiego rozwoju wydarzeń nikt nie przewidywał, ale było to właściwie nieuchronne.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że przystąpienie do walki było najlepszym z kilku niekorzystnych rozwiązań, na jakie mogli się zdecydować Polacy. Dzięki temu mogli przynajmniej znaleźć się ostatecznie w obozie zwycięzców i podkreślać swe moralne prawo do posiadania niepodległego państwa. Co prawda ich sojusz z Zachodem mógł się opierać na trwalszych, ściślej określonych gwarancjach, ale wszelkiego rodzaju zmiany w zapisach w rzeczywistości niewiele by zmieniły. Gdyby ustąpili wobec żądań Hitlera, nic nie wskazuje, że wyszliby na tym lepiej. Wcześniej czy później Hitler zniszczyłby i zajął Polskę, posługując się taką samą zabójczą rasistowską polityką. Natomiast gdyby sprzymierzyli się z Sowietami, ich niepodległość byłaby zagrożona ze strony Hitlera oraz Stalina. To, że Hitler w końcu uderzy na ZSRR, wydawało się przesądzone. Wiązanie przyszłości Polski z krajem, który w 1939 roku był uznawany za kolosa na glinianych nogach, nie dawało widocznych korzyści. Gdyby zaś nie doszło do agresji Niemiec na ZSRR, co powstrzymałoby apetyty Sowietów wobec polskiego terytorium? Historia nieodmiennie przekonywała, że współpraca z Rosjanami jest nie do przyjęcia.
Polacy nie mogli zmienić swego położenia geograficznego. Konflikt zaczął się od wojny obronnej Polski, ale szybko przerodził się w wojnę powszechną mającą na celu zniszczenie Rzeszy. Zasadnicze znaczenie dla odniesienia zwycięstwa nad Niemcami miały olbrzymie zasoby Związku Radzieckiego. Kiedy losy wojny zaczęły się odwracać, zachodni alianci byli zbyt słabi, by wpłynąć na stanowisko Stalina. Uważał on, że ziemie zajęte przez Armię Czerwoną mają być podporządkowane ZSRR. Tylko w tym kontekście można zrozumieć tragedię Polaków: walczyli i znaleźli się w obozie zwycięzców, ale w gruncie rzeczy przegrali. Pomimo swego bohaterstwa i istotnej roli w koalicji antyhitlerowskiej utracili niepodległość na 55 lat.
Zmiany terytorium Polski w latach 1634-1945
Z olbrzymiego panoramicznego okna salonu zamku Berghof, swej odludnej rezydencji na Obersalzbergu, Hitler widział masyw Untersberg po drugiej stronie doliny w Alpach Bawarskich. Według legendy, władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Fryderyk Barbarossa, spoczywa w pieczarze tej góry, strzegąc narodowego przeznaczenia - gotów wstać i poprowadzić swój naród od upadku do zwycięstwa, o ile zajdzie taka potrzeba.
Dla Hitlera była to nie tylko baśń. Nie przypadkiem właśnie podczas narad na Obersalzbergu zapadły decyzje, które doprowadziły go do władzy, a Niemcy do odzyskania swej siły. W czasie kryzysu czechosłowackiego 69-letni wówczas Chamberlain przyjeżdżał do Niemiec trzykrotnie, narażając się na całodzienną wyczerpującą podróż samolotem, pociągiem i samochodem, by błagać Führera o opamiętanie. Tuż przed wojną hrabia Galeazzo Ciano, włoski minister spraw zagranicznych, przyjechał tu 12 sierpnia, by przez dwa dni daremnie szukać sposobu ostudzenia wojennego zapału, który opanował Hitlera i jego otoczenie. Wówczas Hitler po raz pierwszy wyjawił mu zamiar ataku na Polskę. W swych dziennikach Ciano zanotował, że Hitler zaszokował go jeszcze większą rewelacją: III Rzesza i ZSRR są o włos od zawarcia porozumienia, które będzie odwróceniem sojuszy i pozwoli im wspólnie rozwiązywać problemy Europy Środkowo-Wschodniej.
Ciano był zdumiony tą wiadomością. Przez sześć lat naziści i Sowieci nie ustawali we wzajemnych atakach, określając panujący u przeciwnika system polityczny jako uosobienie zła. Pierwszy wyłom w tej lawinie wymysłów nastąpił 10 marca 1939 roku, gdy w radiowym przemówieniu Józef Stalin wspomniał o „pokrewieństwie” pomiędzy narodowym socjalizmem a komunizmem. Wkrótce poparł to twierdzenie konkretnym działaniem. Od pewnego czasu rządy: brytyjski, francuski i sowiecki usiłowały opracować plan zbiorowego bezpieczeństwa, by uprzedzić posunięcia Hitlera. Te negocjacje dotychczas nie przyniosły istotnych rezultatów. Stronę sowiecką reprezentował ludowy komisarz spraw zagranicznych Maksim Litwinow, Żyd mający liczne kontakty z Zachodem i rzecznik idei bezpieczeństwa zbiorowego. Nagle 3 maja 1939 roku został odwołany przez Stalina. Było to ustępstwo wobec ideologii niemieckiego antysemityzmu oraz wyraz coraz mniejszego zainteresowania koncepcją zbiorowego bezpieczeństwa. Na tę decyzję nie miał wpływu powolny przebieg negocjacji.
Litwinowa zastąpił najbliższy zaufany Stalina, bezkompromisowy formalista Wiaczesław Mołotow, człowiek, którego Lenin określił niegdyś jako „najlepszego urzędnika w Rosji”. Tą nominacją Stalin podkreślał wyraźną zmianę w sowieckiej polityce - odwrót od Zachodu i zwrot ku Niemcom. Na co miał jeszcze czekać? Zachodni alianci robili wrażenie opieszałych, niezdolnych do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Jak się zachowają, kiedy zaczną się prawdziwe kłopoty? Całkowita uległość, jaką Chamberlain okazał rok wcześniej w Monachium, nie była żadną zachętą. Ulegając żądaniom Hitlera w sprawie Czechosłowacji, brytyjski premier oświadczył: „Wierzę, że jest to pokój dla naszego czasu”. Po upływie zaledwie sześciu miesięcy Hitler wystąpił z żądaniami pod adresem Polski. To prawda, Wielka Brytania i Francja zaoferowały Polsce gwarancje niepodległości. Jednak były one nieokreślone, pozbawione konkretnych zobowiązań wojskowych - był to po prostu gest, co Stalin dobrze odczytał. To wszystko, na czele z opieszałymi negocjacjami z udziałem Litwinowa, było świadectwem pogłębiającej się słabości partnerów, na których nie można było liczyć w razie konfrontacji z Niemcami.
Oficjalnie nadal trwały negocjacje z Wielką Brytanią, lecz potajemnie, pod osłoną rozmów handlowych, Związek Radziecki przystąpił do ostrożnej, pokrętnej gry politycznej ze swym odwiecznym totalitarnym przeciwnikiem - a rozgrywka ta nabrała szczególnego tempa latem.
Obie strony miały asa w rękawie. Stalina kusiła nadzieja zabezpieczenia się przed niemiecką agresją i perspektywa rozciągnięcia sowieckiej hegemonii na ziemie wschodniej Polski, Besarabię i kraje nadbałtyckie. Dla Hitlera pakt z ZSRR oznaczał możliwość rozwiązania sprawy Polski bez obawy przed sowiecką interwencją. Nabrał już przekonania, że przywódcy Wielkiej Brytanii i Francji - „miernoty” jak ich określał Führer - niemal na pewno nie będą walczyć w obronie Polski nawet przy poparciu Sowietów, a tym bardziej nie przystąpią do wojny bez tego poparcia. W ten sposób porozumienie ze Stalinem stało się ostatnim zabezpieczeniem, potrzebnym Hitlerowi do rozpoczęcia wojny, w której chciał osiągnąć maksimum zysków przy minimum kosztów.
Wiosną 1939 roku Hitler rozkazał Oberkommando der Wehrmacht (Naczelnemu Dowództwu Sił Zbrojnych) przygotować „Plan Biały” - Fall Weiss; pod tym kryptonimem kryły się plany ataku na Polskę. Hitler osobiście zastrzegł, że inwazja nie może nastąpić później niż 1 września, bo inaczej pojazdy opancerzone ugrzęzną w jesiennym błocie na przysłowiowo złych polskich drogach. Szybko tykający zegar poganiał go coraz bardziej.
Zaskakujące wyznania, jakie Hitler uczynił wobec Ciano 12 sierpnia, opierały się częściowo na raporcie niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, donoszącym, że Związek Radziecki jest gotów rozszerzyć trwające właśnie rozmowy handlowe o zagadnienia polityczne, takie jak kwestie dotyczące Polski. Z właściwą sobie metodycznością, Sowieci dodawali, że sprawy te należy omawiać „stopniowo” i dopiero po pomyślnym zakończeniu rozmów handlowych.
Jednak określony przez Fall Weiss ostateczny termin 1 września był niepokojąco bliski, więc Hitler nie mógł dłużej czekać. Niemieckie łodzie podwodne i „kieszonkowe” pancerniki były już gotowe do wpłynięcia na brytyjskie wody terytorialne. Wobec tego 14 sierpnia Führer zawiadomił stronę sowiecką, że może natychmiast wysłać do Moskwy swego ministra spraw zagranicznych Joachima von Ribbentropa w celu zawarcia długoterminowej niemiecko-sowieckiej umowy. Mołotow, po otrzymaniu tej wiadomości następnego dnia, jeszcze raz chytrze podkreślił konieczność ostrożnych rozmów przygotowawczych, a następnie zręcznie rzucił pytanie: Czy III Rzesza byłaby gotowa na zawarcie paktu o nieagresji ze Związkiem Radzieckim?
Odpowiedź Führera, przekazana telegraficznie 16 sierpnia, zgodnie z przewidywaniem była bezwarunkowo twierdząca. Wiedząc, że Hitler zamierza zaatakować Polskę, Mołotow i Stalin mogli teraz podrażnić się z nim, zanim podjęli następny krok. Generał Franz Halder, szef niemieckiego sztabu generalnego, napisał później, że napięcie w rezydencji na Obersalzbergu sięgało niemal zenitu. W końcu 19 sierpnia Mołotow przyjął na Kremlu niemieckiego ambasadora, hrabiego Friedricha Wernera von der Schulenburga, tylko po to, by ponownie oświadczyć bez ogródek, że dopóki nie zostanie zawarte porozumienie w sprawach handlowych, nie ma mowy o pakcie o nieagresji. Wkrótce po tej rozmowie Stalin najwyraźniej zmienił zdanie, bo Mołotow zatelefonował do Schulenburga, by wyznaczyć termin kolejnego spotkania. Podczas tej narady Mołotow niespodziewanie przedstawił własny projekt paktu o nieagresji i ustalił, że jeśli układ handlowy zostanie podpisany, Ribbentrop mógłby przyjechać do Moskwy 26 lub 27 sierpnia, by sfinalizować sprawę.
Jednak nawet tygodniowe opóźnienie mogło zdezaktualizować przewidywane przez Fall Weiss terminy. W tej sytuacji Hitler wziął sam sprawy w swoje ręce. Narażając na szwank swój prestiż, zwrócił się w niedzielę 20 sierpnia o osobistą przysługę do swego niedawnego nieprzejednanego wroga. Zadepeszował mianowicie do Stalina, by osobiście poprosić go o przyjęcie Ribbentropa w Moskwie 22, a najpóźniej 23 sierpnia.
Odpowiedź nadeszła w poniedziałek rano. Stalin oznajmiał, że spotka się z Ribbentropem 23 sierpnia. W tym czasie Hitler zapoznał się z naszkicowanymi przez Mołotowa założeniami niemiecko-sowieckiego paktu o nieagresji. Jedyną rzeczą, którą miał ustalić Ribbentrop, był specjalny tajny protokół, na którym zależało skrupulatnej stronie sowieckiej. Miał on jasno określić podział zdobyczy w Europie Wschodniej. Ponaglany przez termin inwazji, ze świadomością, że wcześniej czy później i tak zaatakuje ZSRR, Hitler nie miał zamiaru tracić czasu na słowa. Udzielił Ribbentropowi pełnomocnictw do wynegocjowania ostatecznego tekstu porozumienia.
Kiedy samolot Ribbentropa wyleciał do Moskwy rankiem 22 sierpnia, na Obersalzberg zaczęły nadciągać całe procesje dowódców Oberkommando der Wehrmacht i najwyższych nazistowskich dostojników. Ich olbrzymie limuzyny i samochody terenowe odciskały ślady w pyle drogi na dnie doliny, przejeżdżając przez targowe miasto Berchtesgaden, a potem zwalniały, by wspiąć się na Obersalzberg. Na jego stokach mijały dwa identyczne posterunki przy wysokich ogrodzeniach z drutem kolczastym: zewnętrznym opasującym szczyt dookoła i ciągnącym się przez kilkanaście kilometrów, oraz wewnętrznym mającym długość około 3 kilometrów. Całą drogę do Berghofu, leżącego na wysokości ok. 1000 m, znaczyły ostre zakręty, miejscami wykute w pionowych skałach. W pobliżu znajdowały się letnie rezydencje najbliższych współpracowników Hitlera: dowódcy Luftwaffe i przyszłego marszałka Rzeszy Hermanna Göeringa, Reichsleitera Martina Bormanna i architekta Alberta Speera - wszystkie na terenie skonfiskowanych lasów państwowych i przymusowo wykupionych gospodarstw.
Na odległym szczycie zwanym Kehlstein usadowiło się „Orle Gniazdo”, samotne ustronie, wykorzystywane w tych rzadkich okazjach, gdy należało olśnić ważnych gości. Zostało wybudowane w 1936 roku w prezencie urodzinowym dla Führera, a wiodła do niego kręta asfaltowa droga długości ok. 7 km, kończąca się gwałtownie olbrzymią brązową bramą wykutą w skale. Jasno oświetlony tunel, wydrążony w głąb góry na głębokość ok. 150 metrów, z wapiennymi ścianami, na których skraplała się występująca pod ziemią wilgoć, prowadził do windy z wypolerowanego mosiądzu. Jeździła ona wywierconym w skale szybem długości ponad 110 metrów, kończącym się na szczycie góry. Tam, na wysokości ok. 2000 metrów, znajdowała się tzw. Herbaciarnia - wymarzone gniazdo, zaspokojenie ambicji, całkowicie odpowiadające legendzie o obudzonym z kamiennego snu Fryderyku Barbarossie.
Gdy członkowie OKW i najwyżsi dostojnicy partyjni zebrali się w willi Berghof, Hitler zamierzał ich olśnić nie tyle scenerią, ile swą wizją Wielkich Niemiec - tysiącletniej Rzeszy zbudowanej na wojskowych zdobyczach i tryumfach. Zwołał ich tutaj, by oznajmić swą „nieodwołalną decyzję podjęcia działań” i umocnić ich przeświadczenie o bliskim podboju Polski. Na podstawie dzienników generała Franza Haidera i admirała Hermanna Boehma, przytaczanych przez Williama L. Shirera, wiemy, że swe wystąpienie rozpoczął jak zwykle od megalomańskich pochwał pod własnym adresem:
„Zasadniczo wszystko zależy od mojego istnienia, a to z uwagi na moją działalność polityczną. Prawdopodobnie nikt nigdy nie będzie miał tak pełnego zaufania całego narodu niemieckiego, jakim ja się cieszę i nie będzie w przyszłości człowieka o tak wielkim autorytecie, jaki ja posiadam. Dlatego istnienie mojej osoby jest czynnikiem jak największej wagi. Ale w każdej chwili mogę zginąć z ręki zbrodniarza lub obłąkańca”, [cyt. za: Tadeusz Cyprian, Jerzy Sawicki, Agresja na Polskę w świetle dokumentów), Warszawa 1946, t. II, s. 134 - Z.K.]
Hitler przypomniał im, że podejmował się ryzykownych przedsięwzięć, które wywoływały obawy słuchaczy, ale zawsze kończyły się bezkrwawym tryumfem: okupacją Nadrenii, zagarnięciem Austrii, Sudetów, Moraw i Słowacji. Te sukcesy, powiedział, były możliwe dzięki oszukaniu przywódców Wielkiej Brytanii i Francji, którzy za każdym razem okazywali się słabi i niezdolni do decyzji. Teraz szczycił się, że unicestwił ich ostatnią nadzieję na to:
„że Rosja po podboju Polski stanie się naszym wrogiem. Nieprzyjaciel nie wziął pod uwagę mojej determinacji. Nasi wrogowie są mizernymi robakami. Widziałem ich w Monachium.
Byłem przekonany, że Stalin nigdy nie zgodzi się na brytyjską ofertę. Tylko zaślepiony optymista mógł uwierzyć, że Stalin będzie tak szalony, by nie przejrzeć, jakie są intencje Wielkiej Brytanii. Rosja nie jest zainteresowana dalszym istnieniem Polski... Dymisja Litwinowa była decydująca. Była dla mnie jak wystrzał armatni obwieszczający zmianę stosunku Moskwy do mocarstw zachodnich... Teraz Polska jest w takiej sytuacji, o jaką mi chodziło...
Zrobiliśmy pierwszy krok, mający doprowadzić do zniszczenia brytyjskiej hegemonii.
Teraz, gdy poczyniłem polityczne przygotowania, droga dla żołnierzy stoi otworem”.
Podczas przerwy na lunch Göering wstał, by zapewnić Führera, że niemiecka armia go nie zawiedzie. Pomimo rosnącego zaniepokojenia kilku starszych dowódców wojskowych, że planowany przez Hitlera Blitzkrieg może łatwo przerodzić się w konflikt ogólnoświatowy, nie padło ani jedno słowo sprzeciwu. Po powrocie z lunchu Hitler ciągnął przemówienie:
„Zniszczenie Polski jest na pierwszym planie. Zadaniem naszym jest zniszczenie żywych sił nieprzyjaciela, a nie dotarcie do określonej linii. Nawet gdyby wojna wybuchła na Zachodzie, zniszczenie Polski musi być zasadniczym celem. Decydować się trzeba szybko z powodu pory roku.
Dam już propagandzie powód dla uzasadnienia wybuchu wojny, mniejsza o to, czy wiarygodny czy nie. Nikt nie będzie pytał później zwycięzcy o to, czy mówił prawdę, czy nie. Ważną rzeczą w wojnach jest nie prawo, lecz zwycięstwo. Nie miejcie litości! Bądźcie brutalni! Osiemdziesiąt milionów ludzi musi otrzymać, co im się należy!... Najsilniejszy ma prawo za sobą... Stosujcie jak największą surowość! [op. cit., s. 140]
Bądźcie twardzi wobec wszelkich odruchów współczucia!... Cokolwiek by o tym nie myśleć, porządek świata polega na sukcesie najlepszych osiągniętym przy użyciu siły”.
Swoją przemowę Führer zakończył wnioskiem, że atak mógłby nastąpić 26 sierpnia, a najpóźniej 1 września.
O zmierzchu 23 sierpnia Ribbentrop, Mołotow i Stalin rysowali od nowa mapę Europy Środkowo-Wschodniej, ustalając strefy wpływów sowieckich i niemieckich na olbrzymim łuku ciągnącym się od republik nadbałtyckich po Rumunię. W myśl tej umowy Polska została podzielona linią biegnącą w przybliżeniu wzdłuż Narwi, Wisły i Sanu. I podczas gdy zasadniczy tekst paktu o nieagresji miał zostać ogłoszony wspólnie przez obydwa rządy, to te szczegółowe ustalenia znalazły się w osobnym protokole, zachowywanym w najściślejszej tajemnicy.
Kiedy przygotowywano formalności związane z oficjalnym podpisaniem układu, dotychczasowi przeciwnicy - których jednoczyła obecnie bezwstydna żądza zdobycia nowych terytoriów - prawili sobie nawzajem banalne uprzejmości. Ribbentrop powiedział, że naród niemiecki z zadowoleniem przyjmuje zawarcie porozumienia ze Związkiem Radzieckim. „Wiem, jak bardzo Niemcy kochają Hitlera” - odparł Stalin.
Pakt jest datowany 23 sierpnia, ale został w rzeczywistości podpisany wczesnym rankiem 24 sierpnia 1939 roku. Niebawem po jego zawarciu Polska miała zniknąć z mapy Europy.
W ten sposób zaczął się dokonywać czwarty od 1772 roku rozbiór Polski. Władcy Rosji i Prus podzielili ją niegdyś między siebie trzykrotnie; w dwóch rozbiorach brała również udział Austria. Obecnie rozbiorów dokonywali despoci nowego typu, totalitarni tyrani wykorzystujący brutalną siłę nowoczesnego państwa policyjnego. Wraz z nimi nastały czasy zniszczenia, okrucieństwa i barbarzyństwa na skalę nieznaną dotychczas w historii.
Doktor Zbigniew Czarnek należał do tych pozostających w mniejszości Polaków, którzy w 1939 roku uważali, że może dojść do wojny. Doświadczenie lekarskie i służba wojskowa w armii austriackiej podczas I wojny światowej nauczyły go, że nie ma sensu biernie czekać na jej wybuch. Po konflikcie wokół Gdańska i „polskiego korytarza” w połowie marca spokojnie przestrzegł rodzinę: „Musimy się przygotować na najgorsze”.
Podczas jednej z moich wizyt w Blacksburgu Magda powiedziała mi, że ona sama, jej siostry i matka były zdumione tym ostrzeżeniem. „Żadna z nas nie wierzyła, że zbliża się wojna, ale widziałyśmy, jak bardzo ojciec był zmartwiony. Szczyciłyśmy się tym, że był w wojsku, ale uważałyśmy, że właśnie dlatego martwi się bardziej, niż powinien”.