Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prześladowca jest blisko. Każdej nocy słyszy jego oddech.
Siedemnastoletnia Mila przeprowadza się wraz z matką do rodzinnej posiadłości w miasteczku Rowcroft. Niechętnej do zmiany środowiska dziewczynie jest trudno zaaklimatyzować się w nowym miejscu. Sytuacja zmienia się dopiero wtedy, gdy Mila przypadkowo zawiera znajomość z dwoma blisko związanymi ze sobą przyjaciółmi. Caleb i Noah różnią się jak ogień i woda. Ten pierwszy to pełen rezerwy, nieprzystępny chłopak, który nie jest w stanie pogodzić się z przeszłością. Ten drugi – gwiazda sportu i imprezowicz skrywający przed światem rodzinne problemy.
Obaj wnoszą do życia Mili coś zupełnie innego. Więź między nimi z każdym dniem staje się silniejsza i bardziej uzależniająca – do momentu, gdy z miejscowych mokradeł zostaje wyłowione ciało, a świat dziewczyny wali się w gruzy.
Kilka lat później okoliczności zmuszają Milę do powrotu do Rowcroft. Dziewczyna właśnie wyszła z więzienia. Został na nią nałożony sądowy areszt domowy i musi nosić urządzenie monitorujące. Ponowne zamieszkanie w domu matki wiąże się dla niej z nieoczekiwaną konfrontacją – okazuje się bowiem, że dobrze zna policjanta, który ma ją nadzorować… Mila nie może jednak ograniczyć z nim kontaktu, ponieważ zaczynają jej się przydarzać niepokojące incydenty: dostaje listy z pogróżkami, ktoś niszczy jej rzeczy i zakrada się nocą do domu. Próbując poznać tożsamość swojego prześladowcy, Mila będzie musiała zmierzyć się z prawdą o tragedii sprzed lat, która zaważyła na jej życiu.
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czasami bywa tak, że kroczymy przez życie na oślep – i z całych sił będziemy się zapierać, że to nie my własnymi palcami zasupłaliśmy sobie opaskę na oczach.
– Jodi Picoult
Ten dom jest miejscem z koszmaru. Moją zmorą. Niezagojoną raną. Chciałabym wymazać go ze wspomnień, usunąć z pamięci. Przez jakiś czas nawet mi się to udawało. Ucieczka dała rezultaty, pozbyłam się bólu, choć dokonywałam tego na różne sposoby.
Aż do teraz…
Uchwyty od torby podróżnej boleśnie wbijają mi się w dłoń, a ja nadal stoję jak sparaliżowana przed budynkiem porośniętym bluszczem. Roślina o ciemnozielonych liściach pochłania elewację i boję się, że gdy tylko przekroczę próg domu, wciągnie również mnie. Nie wypuści z tego miejsca. Zamknie na wieki.
Przekładam torbę do drugiej dłoni. Mam przy sobie cały swój dobytek. Nie zostało mi nic więcej. Mieszkanie w Londynie należy teraz do kogoś innego, nawet nie powiedzieli mi do kogo. Ktoś jednak tam jest, leży w moim łóżku, gotuje na mojej kuchence, wypluwa pastę do pękniętej umywalki, w którą podczas jednej imprezy mocno uderzyłam głową.
Tam już nie wrócę. Nie mogę. Zaraz zamknę się w posiadłości z moich koszmarów wraz ze wszystkimi rzeczami, jakie mi zostały.
Patrzę i liczę okna, których jeszcze nie zasłonił bluszcz. Robię to odruchowo, jak wtedy, gdy wysiadłam pod rezydencją pierwszy raz. Pamiętam, że w taksówce śmierdziało papierosami, a matka zrugała kierowcę. Przebąkiwała też coś o raku płuc, niewątpliwie psiocząc w myślach na tatę, który tak właśnie postanowił zejść z tego świata. Nie znałam go – zanim nauczyłam się mówić, on odszedł z tego świata. Byłam zawsze ja i mama.
Kobieta o siwych, zaczesanych w wysoki kok włosach musi wyczuć, że przywołuję ją w myślach – zawsze to potrafiła – i otwiera drzwi wejściowe. Patrzy na mnie, mrużąc oczy. Słońce świeci wprost na nią, a mnie grzeje w plecy. Pocę się albo przez dość wysoką temperaturę, albo dlatego, że uświadamiam sobie, iż czeka mnie rozmowa z nią. Jedna z tych poważnych. Chyba nie pamiętam, kiedy ostatnio odbyłyśmy taką twarzą w twarz.
– Możemy? – pyta policjant, który staje po mojej prawej stronie.
Zupełnie o nim zapomniałam. To chyba przez to, że przez te dwa długie lata przyzwyczaiłam się do obecności ludzi w mundurach, z bronią przy pasku i pałką, która kilkakrotnie spotykała się z moim ciałem. Teraz już nie robią na mnie wrażenia.
– Tak – odpowiadam, po czym odchrząkuję, bo mój głos okazuje się słaby. Od dawna nic nie mówiłam, mam wrażenie, jakbym zapomniała, jak to robić. – Przepraszam.
– Ile lat? – Patrzę na niego z niezrozumieniem. – Ile lat pani tu nie było?
– Może dziesięć…
Mężczyzna rusza, a ja podążam za nim, choć niechętnie. Wkłada jedną z dłoni do kieszeni, a palcami drugiej poprawia okulary przeciwsłoneczne. Widzę, że na jego białą koszulę wypłynęły plamy od potu. Pewnie już tylko marzy, aby się znaleźć w środku tej starej, zgrzybiałej rezydencji, choć nie jest na tyle głupi, by spodziewać się w niej klimatyzacji.
– Muszę przypomnieć o procedurach.
– Byłam już z nimi zapoznawana wiele razy – mówię.
Wolałabym, aby mama nie usłyszała za wiele z naszej rozmowy.
– Dlatego powiedziałem, że muszę – dodaje ostrzej. – Gdy założymy pani dzisiaj bransoletkę, ustalimy też określone godziny, w których będzie pani mogła opuszczać dom. Uwzględniamy w nich czas pracy, zatem nie będzie tu pani w pełni zamknięta.
Mówi to tak, jakbym miała być im za to wdzięczna. Teraz, gdy stoję pod tym domem i widzę matkę, która zestarzała się tak bardzo, że trudno mi w niej rozpoznać tamtą kobietę, nie jestem pewna, czy przez tych sześć miesięcy nie wolałabym zostać w swojej celi.
– Jeśli ktokolwiek w tej dziurze da mi pracę… – szepczę.
Policjant patrzy na mnie spod okularów, które ponownie poprawia. Postanawia jednak zignorować moje słowa. Tłumaczy zatem dalej:
– Najczęściej jest to przedział od siódmej rano do szóstej wieczorem. Wyjście poza tymi godzinami będzie alarmowało policjantów.
– Dzisiaj mi to zakładacie?
Słowo „opaska” czy „bransoletka” nie chce mi przejść przez usta. Zastanawiałam się od dawna, czy będzie mi ciążyć na kostce, czy może w ogóle nie będę jej czuć. Czy podczas snu wbije mi się w skórę i mnie obudzi? A co z myciem? Nie zepsuję jej pod bieżącą wodą? Będę musiała wyciągać nogę za brodzik?
– Tak. Za nami jechał funkcjonariusz ze służby więziennej, zaraz będzie. Wyznaczy z panią granice domu. To trochę czasochłonne, ale musi pani być uważna i naprawdę zadbać o uwzględnienie każdego kąta.
– Czyli mam chodzić z tym po domu i wsuwać nogę w każdą szczelinę, żeby przypadkiem was nie zaalarmowało?
– Tak w skrócie – odpowiada. W jego głosie słyszę nutkę irytacji. – Specjalista zapozna panią również ze szczegółowymi zasadami, których bezwzględnie musi się pani trzymać. Jeśli dojdzie do jakichś uchybień, może pani wrócić do…
– Jestem tego świadoma – przerywam mu. – A teraz, jeśli można…
Zatrzymujemy się przy drewnianych schodach. Policjant przedstawia się mojej matce i tłumaczy powód swoich odwiedzin. Następnie zalega cisza. Wiem, że to czas dla mnie. Muszę się przywitać.
– Dzień dobry, mamo.
Nie podnoszę wzroku, obawiając się tego, co wyczytam z jej oczu. Matka wysłuchała słów policjanta uważnie, choć wiedziała o tym wszystkim już wcześniej. Musieli ją poinformować o mojej sytuacji, żeby wyraziła zgodę na moje zamieszkanie tutaj. Znowu. Wracam niczym córka marnotrawna do miasteczka, z którego wygnały mnie, według matki, idiotyczne mrzonki i głupie fantazje. Nie zapomnę, jak bardzo próbowała mnie tu zatrzymać, a ja złamałam jej serce, wyjeżdżając.
– Wejdźcie – mówi. Dopiero teraz na nią patrzę. Unika mnie wzrokiem. Boi się tak jak ja. – Dam wam coś do picia, szklanka zimnej lemoniady jest dzisiaj wskazana. Okropny upał! Na pewno gotowaliście się w tej puszce.
Wskazuje palcem na wóz policyjny, a następnie gestem zachęca nas do wejścia. Policjant idzie przodem, marząc o chłodzie oferowanym przez starą rezydencję. Kroczę za nim. Nie ucieknę. Gdy tylko wyznaczę teren, postawię niewidzialne granice. Stanie się. Zostanę tu jeszcze przez pół roku.
Przenoszę nogę z ostatniego schodka na deski werandy. Przed wejściem do środka zatrzymuje mnie chłodna niewielka dłoń. Sięga do mojego ramienia i lekko się na nim zaciska. Patrzę najpierw na pomarszczone palce, a później przesuwam wzrokiem po materiale cienkiej bluzki. Docieram wreszcie do twarzy, która jest rozciągnięta w lekkim, trochę przygaszonym uśmiechu.
Zasycha mi w gardle, a z głowy wylatują wszystkie słowa, które mogłabym jej teraz powiedzieć. Chcę wyznać coś ważnego, zrobić coś istotnego. Nic jednak nie robię, nawet nie mrugam, aż zaczynają mnie piec oczy.
– Cieszę się, że wróciłaś – wyznaje wreszcie mama, a ja kiwam głową.
Szkoda, że nie podzielam jej optymizmu.
– Nie mogłyśmy go sprzedać? – pytam z wyrzutem. – Za tyle kasy pojechałybyśmy na jakieś fajne wakacje, a tak to…
Nie kończę zdania, bo czuję na sobie mordercze spojrzenie matki. Stoimy na werandzie, a ona szuka we wnętrzu ogromnej, zapakowanej po brzegi torebki kluczy do drzwi wejściowych. Jeszcze mam nadzieję, że je gdzieś zgubiła, że mamy szansę wrócić do Londynu.
– To rodzinna posiadłość, Mila! – oburza się, a ja jedynie wzruszam ramionami. Zupełnie mnie to nie interesuje. – Żyło tu kilka pokoleń naszej rodziny, a ty chcesz to ot tak przekreślić, żeby wyjechać sobie na Malediwy?
Krzywię się, ale nic nie mówię. Choć korci mnie, aby dodać, że akurat Malediwy są zupełnie przereklamowanym miejscem na wakacje. Znalazłabym też kilka niewybrednych uwag na temat szanowności naszej rodziny – dziadek nieudacznik, prababcia wariatka, a stryjeczna ciotka mojej mamy straciła prawie połowę majątku, chodząc od kasyna do kasyna… No, naprawdę wspaniałe grono, którego tradycję należy pielęgnować.
– Nie odpowiadaj – dodaje matka, jakby spodziewając się po mnie chęci do dalszej konfrontacji. No cóż, ma rację. Posłusznie jednak nic nie mówię, co zachęca ją, aby kontynuować swoją tyradę: – Powinnaś to docenić, a nie… walczyć z przeznaczeniem. Los tak chciał, uśmiechnął się do nas.
– Mam się cieszyć z tego, że ciotka Lucy nie żyje?
– Nie przeinaczaj moich słów, Mila! – odpowiada oburzonym tonem. – Wiesz, że nie o to mi chodziło, ale o to, że…
Przed kontynuacją monologu powstrzymuje ją odnalezienie zagubionych kluczy, którymi pobrzękuje w triumfalnym geście. Patrzę na doczepiony do nich metalowy breloczek z wizerunkiem pałacu westminsterskiego i mam ochotę wytrącić pęk z jej ręki. Stoję jednak i tylko się przyglądam, jak rusza w kierunku wielkich czarnych drzwi z okienkami wypełnionymi kolorowymi witrażami.
– Wiedziałam, że musiał gdzieś się zapodziać – mówi z zadowoleniem.
– Cudownie – szepczę pod nosem, aby nie usłyszała.
Nie idę za matką, chcąc opóźnić to, co nieuniknione. Przenoszę wzrok na budynek z cegieł i krzywię usta w grymasie. Do pierwszego piętra pną się łodygi bluszczu, teraz zabarwione na czerwono. Wygląda to tak, jakby dom do połowy kąpał się we krwi.
Biorę to za zły omen. Nawet nie przekroczyłam progu rezydencji, a już wiem, że nic, co się wydarzy w tym miejscu, nie będzie dobre.
Chowam telefon, którym przez chwilę się bawiłam, do tylnej kieszeni dżinsów. Ciotka Abby – najmłodsza siostra mojej mamy – prosiła, żebym wysłała jej zdjęcie tej cudownej posiadłości, która stała się kością niezgody dla wielu pokoleń naszej rodziny. Dziedziczyło ją zawsze najstarsze dziecko, a jeśli ono odeszło z tego świata – jak dość niedawno uczyniła ciotka Lucy – mogło zdecydować, komu ją przepisze. Padło na moją mamę – tę środkową z trzech sióstr.
Nasz nowy… dom – nawet w myślach z trudem będzie mi przychodziło nazwać tak tę ruderę – prezentuje się marnie. Zupełnie zatem nie rozumiem jego fenomenu i batalii, które toczą się po dziś dzień o to, kto powinien mieć prawa do spadku. Połowa rodziny po dowiedzeniu się, że moja mama z miłą chęcią go przygarnie, odwróciła się od nas i unikała kontaktu. Została jedynie ciotka Abby, która choć mówiła o tej rezydencji z rozmarzeniem, nigdy nie zostawiłaby Londynu. Dom może i jest większy od jej mieszkania, które dzieliłyśmy od śmierci taty, ale… no właśnie, Rowcroft to nie stolica.
– No chodź. Później będzie czas na podziwianie – pośpiesza mnie matka, która już weszła do środka. – Odłóż rzeczy na stół i skocz po nasze bagaże.
Słucham jej, ale tylko dlatego, żeby mieć spokój. Wkurzona matka jest nieznośna. Drze się, następnie wyrzuty sumienia sprawiają, że zaczyna płakać. Później zapomina, co mówiła do mnie w szale, a wielokrotnie z jej ust padały słowa, które raniły mnie dogłębnie. Mam dość ciągłego wypominania, że zostałam jej tylko ja. Jakbym to ja wpłynęła na to, że tata zmarł. Jak? Wciskałam mu papierosy do ust? Wyczarowałam raka dziecięcym gaworzeniem?
Postanawiam wyrzucić frustrację, uderzając torbą o blat stołu w przedpokoju… A może hallu? Jak to nazwać? Czuję się tam jak w cholernym arystokratycznym dworku. Unoszę głowę i okręcam się wokół własnej osi. Wielkie pomieszczenie z wielkimi schodami i jeszcze większym żyrandolem. Czy mogę liczyć, że kiedyś spadnie i te kryształki rozsypią się na miliony kawałeczków?
Nie jestem fanką zabytkowych miejsc, a to zdecydowanie jest takie… stare. Starodawne wręcz. Meble wyglądają, jakby były tu od zawsze. Być może przekazywanie sobie posiadłości z pokolenia na pokolenie uwzględnia też wystrój, którego kategorycznie nie można zmieniać. Na ścianach wiszą obrazy chyba pobliskich krajobrazów – są raczej mroczne, przedstawiają zaciemnione fragmenty lasu albo mokradła, z których wyłaniają się gałęzie przewróconych drzew wyglądające niczym macki potwora. Obok pejzaży znajdują się portrety zniesmaczonych swoim życiem ludzi. Obserwują mnie. Ta myśl sprawia, że po karku przechodzą mi ciarki.
Mama nawet nie musi mnie upominać, bez tego wychodzę na zewnątrz. Nie wierzę w paranormalne brednie, ale gdyby tak było, zdecydowanie stwierdziłabym, że to miejsce zasługuje na miano upiornego. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nocami po tych wypolerowanych płytkach wędrowały zabłąkane dusze, a śniącym domownikom szeptały słowa doprowadzające ich do szaleństwa.
Łapię za nasze torby, które taksówkarz zostawił na podjeździe. Są lekkie, aż dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w końcu spakowałyśmy do nich cały swój dobytek. Ale nie ma go dużo. Ogólnie niewiele mamy. „Przeznaczenie…” – tak to nazwała matka? Owszem, trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno, że akurat teraz ciotka kopnęła w kalendarz i to mamie postanowiła przepisać to koszmarne miejsce.
Znowu niechętnie przekraczam próg domu. Znika wrażenie obserwowania, każdy portret zajmuje się swoim biznesem. Namalowanych postaci nie interesują już nowo przybyłe lokatorki, a może wystarczająco się napatrzyły i uznały nas za niewarte uwagi.
– Mila! Podejdź tu, proszę…
Chwilę mi zajmuję, zanim się orientuję, z którego korytarza niesie się głos mamy. Mam wrażenie, że jeszcze długo będę się gubiła w labiryncie korytarzy i pokoi. Może zgubię się tutaj na zawsze? Warto pomarzyć…
– Idę – odpowiadam mimowolnie.
Proszę o dzień bez kłótni, chcę po prostu spokoju. Zostawiam torby przy stole i kieruję się w prawo. Korytarz jest pusty, ściany zdobi do połowy brązowa boazeria, a od połowy tapeta w kwiaty. Jest w pudrowym różowym kolorze, który przyprawia mnie o mdłości, ale mojej matce na pewno się podoba.
Mijam czworo drzwi, zanim trafiam do tych otwartych. W środku widzę mamę, która kręci się z kąta w kąt. Dłonie trzyma jak do modlitwy, przyciskając je mocno do klatki piersiowej, przez co mnie wyjściową koszulę w fioletowym odcieniu. Na jej ustach zauważam uśmiech. Dawno go tam nie było.
Jesteśmy w czymś na kształt gabinetu. W pokoju znajduje się masywne biurko, a za nim wysokie krzesło. Przy oknie wychodzącym na ogród ustawiono kanapę i sztalugę. Poznaję górzyste tereny i las – podobny widok rysuje się na pejzażach wiszących przy wejściu do domu. Możliwe, że ktoś z naszych krewnych namalował te szkarady i stwierdził, że dobrym pomysłem będzie wywieszenie ich wszędzie… Pewnie nikt nie chciał kupić tych dzieł, dlatego zostały tu i straszą kolejne pokolenia naszej przeklętej rodziny.
– Patrz! – Mama wskazuje na wielki regał z książkami, który znajduje się po prawej stronie pokoju. Obok niego stoją dwa ciemnozielone fotele przebite złotymi guzikami. – Będziesz miała co czytać… Ostatni rok szkoły średniej to nie przelewki, kochanie. Możesz tu odrabiać zadania, będziesz miała ciszę i spokój…
Podchodzę, aby lepiej przyjrzeć się obdartym grzbietom powieści. Wyciągam pierwszą z brzegu, która okazuje się jakimś starym kryminałem. Następna jest nie lepsza. Przesuwam palcem po okładce z wyżłobionymi złotymi literami, które formują się w tytuł: Legendy Rowcroft. Cudownie. Być może zaraz się dowiem, że na serio ta rudera jest nawiedziona, a nasza rodzina zdrowo szurnięta. Choć nie… to drugie już wiem.
– O! Książki o ziołach cioci Abby. Prawdziwe kompendium wiedzy! – ekscytuje się matka, wyjmując jakieś pokaźne tomiszcze z półki. – Widzę, że i ty znalazłaś coś dla siebie.
– Tak, jak najbardziej… – szepczę pod nosem z przekąsem.
Chwilę ważę w dłoni niewielki zbiór legend, ale później okładam go na półkę. Zlewa się z innymi podobnymi sobie pozycjami. Wyrzucam z głowy wszystkie te głupie myśli, które sprawiają, że rodzi się we mnie niepokój. Nie ma czegoś takiego jak duchy, żadna głupia legenda o tym miejscu nie jest prawdziwa, to tylko beznadziejne historie opowiadane przy ognisku, a później poniesione w świat. Tylko idioci wierzą, że w tym okropnym świecie jest jakiś fantastyczny element. Gdyby coś takiego istniało, życie nie byłoby takie do bani.
– Wybrałaś już przedmioty, które chciałabyś zdawać na egzaminie, Mila?
– Nie – odpowiadam, choć chciałabym mu powiedzieć, że mam totalnie w nosie tę jego szkołę z tradycjami, egzaminy i plan lekcji.
Spałam tej nocy tak koszmarnie, że mam gdzieś właściwie wszystko. To, że zwlekłam się z łóżka, powinno być wystarczające. A dojście do tego budynku na nogach zasługuje na co najmniej jeden z medali, które wiszą na ścianie za plecami dyrektora najbardziej elitarnej szkoły w okolicy.
Matka uderza mnie stopą w łydkę. Boli, ale próbuję nie dać tego po sobie poznać. Naprawdę się staram. Czemu tego nie widzi?
– Nie jestem jeszcze do końca pewna… – poprawiam się, choć w środku aż się skręcam, gdy słyszę ten swój przymilny ton.
Nie moja wina, że dyrektor na dzień dobry powitał nas nie tylko oślizgłym uściskiem ręki, ale także mundurkiem idealnie skrojonym na mnie. Znajduje się w pokrowcu, który jest zawieszony na lekko uchylonych drzwiczkach gabloty, przez co zasłania umieszczone na półkach nagrody. Nie byłabym wcale zdziwiona, gdyby dyrektor po skończonej pracy polerował te puchary hobbystycznie. Wygląda serio na takiego, który ma świra na punkcie tej placówki, a to nie wróży mi dobrze.
– Moja córka miała na myśli to, że przez nagłą przeprowadzkę wszystko stanęło na głowie. Prawda, kochanie? – Czuję palący wzrok matki na policzku, ale nie odwracam się w jej stronę ani nie kiwam głową. Ona i tak kontynuuje: – Może mógłby nam pan coś zaproponować? Rozumiem, że najlepiej będzie sfinalizować to już dzisiaj. Wiemy, jak ważny jest ostatni rok szkoły. Mili bardzo na nim zależy.
Czy to dobry moment, aby powiedzieć, że nie chcę iść na studia i że wcale nie zależy mi tak na tym ostatnim, ważnym roku?
– Wybór jest dość duży – zaznacza z dumą dyrektor, po czym sięga do szuflady biurka.
Przyglądam się temu szczupłemu mężczyźnie z uwagą. Trudno mi określić, ile może dokładnie mieć lat. Na jego twarzy nie rysuje się ani jedna zmarszczka, choć część jego włosów już zdążyła oprószyć siwizna. Ma bladą karnację, wręcz siną, przez co wygląda niezdrowo. Przy każdym ruchu jego dopasowana czarna marynarka się napina, a ja proszę w myślach, aby szwy w końcu puściły. Byłoby zabawnie.
– Mogę zaproponować matematykę, psychologię, chemię, statystykę, ekonomię, literaturę, garncarstwo…
– Literatura – podłapuję.
To wydaje się najprostsze. Mężczyzna zapisuje mój pierwszy wybór, po czym zaczyna czytać dalej. Wybieram jeszcze teatr, a matka postanawia wysłać mnie na zajęcia z biologii. Żebym nie zamykała sobie dróg i mogła wybierać z różnych kierunków na studiach. Chyba nawet dyrektor się domyśla, że jej marzeniem jest, abym została kiedyś lekarzem. Spojrzenie, które mi serwuje, mówi jasno, że nie dowierza w te plany, podobnie jak ja. Nawet nie czuję się tym jakoś urażona.
– Skoro mamy to za sobą, pozostaje jeszcze kilka drobnych spraw do dogrania. – Dyrektor grzebie w zielonej teczce z białą naklejką na środku; to na niej napisał krzywym pismem moje imię i nazwisko i w ten sposób przypieczętował mój los w tej szkole. – Twoim wychowawcą będzie pani Shalini Bhatt. Myślę, że umysł humanistyczny doskonale zrozumie drugi taki sam.
Przypomnieć mu o biologii czy lepiej siedzieć cicho? Nawet nie daje mi czasu na zastanowienie, bo ciągnie swoim monotonnym głosem. Pewnie mówi te same słowa każdemu uczniowi, który zostaje zamknięty w murach tego przeklętego miejsca.
– Oprócz podstawowych zajęć będę wymagał od ciebie zapisania się na jeszcze kilka dodatkowych. Rozejrzyj się, popytaj, zobacz, czy coś cię zainteresuje. Masz tydzień na dokonanie wyboru.
– Jeśli to zajęcia dodatkowe… dlaczego są obowiązkowe? – pytam i dopiero po fakcie stwierdzam, że dla własnego spokoju mogłam już do końca spotkania siedzieć cicho.
– Mila… – zaczyna mama, jednak przerywa, gdy dyrektor podnosi rękę i uśmiecha się do mnie w taki sposób, jakbym była głupim małym dzieckiem, które pierwszy raz zrobiło coś nie tak.
– W mojej szkole ceni się kilka cech, które rozwijamy w każdym uczniu.
Nie zauważam, kiedy klika w coś na ekranie myszką, ale jego drukarka już po chwili wypluwa kartę. Mężczyzna odchyla się na krześle, łapie papier i mi go wręcza. Patrzę na arkusz niechętnie, lekko odsuwając go na bok, aby matka też mogła się przyjrzeć mojemu nowemu podziałowi godzin. W niektórych kratkach zauważam nazwy przedmiotów, numery sal i nazwiska nauczycieli, ale inne są wypełnione tylko hasłami: sport, kółko zainteresowań, zajęcia z wychowawcą, wolontariat.
– Zdrowie, pasja, pomoc – puentuje dyrektor, po czym wskazuje palcem na wielki herb szkoły, który wisi za nim na ścianie wśród niekończącej się liczby medali.
Taa, wcale go nie zauważyłyśmy wcześniej. Słowa wypowiedziane przed chwilą przez dyrektora znajdują się na wstędze przecinającej ciemnozieloną tarczę herbu. Wokół niej pnie się złoty bluszcz, który oplata także koronę znajdującą się nad tarczą.
Gdy spotkanie dobiega końca, matka żegna się wylewnie z mężczyzną, dziękując mu za przyjęcie mnie do tej „znakomitej placówki, która otwiera tak wiele dróg, tak wiele…”. Mówi o błądzeniu, odnalezieniu drogi i przeznaczeniu. Słucham tego z rosnącą frustracją. Zabieram kurtkę z oparcia krzesła, a torbę zarzucam na ramię tak energicznie, że prawie zrzucam kubek z długopisami z biurka. Oczywiście każdy z nich jest opatrzony logo szkoły.
Wychodzę z gabinetu wkurzona. Nie zwracam uwagi na mamę, która ciągle mówi coś do dyrektora. Marzę już tylko o tym, aby wyjść z tego miejsca. Korytarze świecą pustkami, wszyscy uczniowie są na zajęciach. Idę szybko, wyłapując jedynie kątem oka poszczególne elementy wystroju. Nazwy klas, dekoracje w kształcie kwiatów, plakaty i prace plastyczne uczniów. Zielone szafki z numerami ciągną się wzdłuż głównego, najszerszego korytarza. Nie chcę szukać na razie swojej. Kod do mojej kłódki znajduje się gdzieś w dokumentach razem z instrukcją, jak go zmienić na własny.
Zatrzymuję się jednak, gdy zauważam głupią szarfę przewieszoną od jednej ściany do drugiej. Wielkimi różowymi literami napisano na niej: „Twoja droga do sukcesu zaczyna się właśnie tutaj!”.
– Pieprzenie! – warczę pod nosem.
Następnie kopię w coś bezmyślnie. Torba ześlizguje się z mojego ramienia i upada na podłogę. Droga do sukcesu? Prycham pod nosem. Moja wiodła przez Londyn. Miałam tam przyjaciół, normalne życie, a nie…
Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że nie jestem na korytarzu sama. Na ławce przy wejściu do jednej z sal siedzi chłopak o zaczesanych na bok czarnych włosach. W dłoniach trzyma grubą książkę, a na kolanach położył sobie skórzaną teczkę. Ma na sobie ten cholerny mundurek, co przypomina mi, że nie wzięłam swojego z gabinetu dyrektora. Pewnie mama zrzuciła to na karb zbyt wielu emocji i zabrała go ze sobą. Już na pewno idzie moim śladem z zamieram okrzyczenia mnie za takie nierozważne zachowanie.
– Ja… – zaczynam, ale w sumie nie wiem, co powiedzieć więcej.
Wcale nie muszę się tłumaczyć jakiemuś bogatemu szczylowi z tej cholernie elitarnej placówki, czemu akurat postanowiłam kopnąć w kosz. Tym bardziej że chyba wcale go to nie obchodzi. Nie pyta, czy wszystko dobrze. Patrzy na mnie przez chwilę, później spuszcza wzrok na wywrócony kosz. I tyle. Następnie wraca do lektury i nie zaszczyca mnie już nawet jednym spojrzeniem.
– Jestem zła – wyrzucam z siebie, choć przecież nie miałam się mu z niczego tłumaczyć.
Prycha, po czym odpowiada dość niskim i zimnym tonem:
– Widać… To jednak nie usprawiedliwia dewastacji mienia szkoły.
– Nawet nie ma na nim wgniecenia.
– Jeśli tak mówisz…
Wciągam powietrze ze świstem. Nie. Muszę przerwać to tu i teraz. Czuję, jak z natłoku emocji zaczynają pulsować mi skronie. Podnoszę przewrócony pojemnik i ostentacyjnie odkładam go na miejsce. Patrzę w stronę chłopaka, ale ten wygląda na zatopionego w lekturze. Zarzucam z powrotem torbę na ramię i odchodzę. Poczekam na mamę przed wejściem, może tam nie spowoduję żadnych szkód, a kolejni uczniowie nie wezmą mnie za dziwadło, które ma problemy z agresją.
– Proszę wystawić lewą nogę. Musimy ją zmierzyć, aby dostosować bransoletkę.
Robię wszystko, co mi każą. Słucham jednym uchem, wylatuje mi drugim. Ciągle bowiem patrzę na mamę. Stoi przy ścianie z rękami założonymi na piersiach – nie odzywa się, obserwuje za to każdy ruch mężczyzny, który właśnie przede mną klęka.
Czuję, jak funkcjonariusz służby więziennej przykłada mi metr do kostki, później w końcu zaciska na niej urządzenie. Jest chłodne, trochę mi ciąży. Unoszę stopę, on dopytuje się, czy nie ścisnął za mocno. Zaprzeczam, choć nie mogę powiedzieć, że to coś mi nie przeszkadza. Matka już nie przygląda się mężczyźnie, jej wzrok skupia się na jednym punkcie – na opasce.
– Jeśli pani sama się uwolni…
– Nie uwolnię się – zapewniam go sucho. – Naprawdę chcę mieć to już z głowy. Nie zamierzam utrudniać życia ani panu, ani sobie.
– To dobrze – kwituje, po czym wstaje. – Teraz musimy wyznaczyć granice domu.
Przejście gigantycznej rezydencji zajmuje nam godzinę, jak nie więcej. Obchodzę każdy pokój po obwodzie, a funkcjonariusz patrzy na telefon, który trzyma w dłoni, i mówi mi, kiedy mogę przejść do kolejnego. Wkładam nogę wszędzie, na wszelki wypadek. Czasami nawet butem zbieram pajęczyny, które znajdują się w kątach.
Mama zazwyczaj idzie za nami, no chyba że musi sięgnąć po pęk kluczy i otworzyć drzwi. Wchodzę do pomieszczeń, w których nawet jako nastolatka nigdy nie byłam.
Stresuje mnie obecność rodzica i to, że nie odzywa się ani słowem. Spodziewałam się już od wejścia krytyki oraz wyrzutów. Nawet słyszałam w głowie: „Jak mogłaś mi to zrobić? Wiesz, co się stało z ojcem! Zostawiłaś mnie. Uciekłaś. Zawsze miałyśmy być dwie”. Chyba wolałabym to zamiast tej przeklętej ciszy, przynajmniej wiedziałabym, co myśli.
– Harmonogram wyjść jest pani znany? – pyta mężczyzna, gdy ponownie wracamy do salonu. Siadamy na kanapach, a on sprawdza coś w dokumentach.
– Tak.
– Musimy jeszcze dostosować zegarki, aby zgadzały się co do minuty. Jeśli dojdzie do spóźnienia, będziemy o tym wiedzieli i nie wytłumaczy się pani, że zegarek pokazywał inną godzinę.
Potakuję. Chcę mieć to już z głowy.
– A co, jeśli spóźni się choćby minutę? – pyta mama.
– Może to skutkować uchyleniem dozoru. Złamanie reguł wiążę się z powrotem pani córki do więzienia i dokończeniem wyroku tam, nie w domu. Wszystkie takie sytuacje zostaną odnotowane, córka będzie się tłumaczyła kuratorowi, gdy zrobi coś wbrew ustalonym zasadom.
– Rozumiem… – odpowiada matka. – Nie dopuścimy do tego.
Zaciskam dłonie na kolanach, aby opanować drganie nóg. W rezydencji nie jest zimno, a czuję się tak, jakby temperatura zeszła poniżej zera. Jestem tym wszystkim przytłoczona. Największa obawa jednak pojawia się, kiedy mężczyzna powoli zaczyna się zbierać do wyjścia. Zostanę teraz z matką sam na sam. Jak mnie potraktuje? Dawniej nie przejmowałam się jej zdaniem na mój temat, teraz mam wrażenie, że od tego, co powie, zależy wszystko. Zawiodłam ją po raz kolejny. Uderza to we mnie, gdy po dziesięciu długich latach w końcu ją widzę. Czas jest dla niej i dla tego miejsca bezwzględny.
– Zostawiam informator, gdzie znajdą panie najważniejsze ustalenia. Wszystko dzisiaj przekazałem, ale wiem też, że jest tego dużo, więc coś może umknąć.
Gdy wychodzi, spoglądam odruchowo na opaskę i wiem, że teraz wszystko będzie trudniejsze. Chlubnie wypełniam misję swojej rodziny – zdecydowanie będę wspominana wśród wariatów i hazardzistów. Jestem potwierdzeniem naszej cholernej rodzinnej klątwy.
– Mila… – odzywa się mama, kiedy wraca do salonu po odprowadzeniu funkcjonariusza do drzwi.
Podnoszę na nią wzrok. Nie wchodzi do środka, opiera się o futrynę. Przez jej twarz przechodzi mnóstwo sprzecznych emocji, co jedynie potęguje moje obawy. Wiem, że muszę z nią porozmawiać o tym, co się stało, co zrobiłam w Londynie, ale na razie nie jestem w stanie. Nie chcę tłumaczyć, w jaki sposób wylądowałam w więzieniu. Nie chcę, aby ponownie pękło jej serce.
– Jesteś głodna? – pyta, jakby w ogóle jej to nie interesowało. Potakuję. – To chodź do jadalni, zaraz przyniosę krem z batatów. Znalazłam ostatnio przepis w książkach kucharskich ciotki i wyszedł naprawdę dobrze.
Jej spokojny głos mnie hipnotyzuje. Mimowolnie wstaję i idę za nią. Pragnę jej opieki, choć kiedyś wyrzucałam jej bez przerwy nadopiekuńczość. Teraz po części ją rozumiem… Chcę ją zrozumieć.
Zajmuję miejsce przy stole tam, gdzie odsuwa krzesło. Nie zostaje ze mną, nie pyta o nic więcej. Przechodzi do kuchni, a jej obecność zaznaczają co jakiś czas dźwięki. Śledzę je słuchem, wyłapuję każdy, nawet najmniejszy. Jakbym się bała, że ona zaraz zniknie. Że zostanę sama, że będę tu uwięziona. Skóra pod opaską pulsuje, choć domyślam się, że to bardziej wytwór mojej wyobraźni niż fakt. To przypomnienie o tym, jak bardzo wszystko zepsułam.
Mama wychodzi z pomieszczenia obok, trzymając miskę w dwóch rękach. Po jadalni rozchodzi się piękny zapach, który sprawia, że ślina napływa mi do ust. Nie wiem, kiedy ostatnio jadłam coś dobrego, coś… domowego. W gardle formuje mi się gula, przez moment zaciskam powieki, aby odegnać łzy.
– Przepraszam – mówię, gdy stawia przede mną naczynie. – Za wszystko… zawaliłam po całości. Nawet nie wyobrażam sobie, co teraz czujesz, co inni…
– Nie przepraszaj. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musisz być po prostu lepsza – mówi drżącym głosem, po czym siada tuż obok mnie. – A inni? Co mnie oni interesują?
Patrzę na krem w pomarańczowym kolorze tylko dlatego, że obawiam się spojrzeć jej w oczy. Na środku dania mama zrobiła kleks ze śmietany, który przyozdobiła natką pietruszki.
– Wiesz, jak szybko plotki rozchodzą się po Rowcroft – szepczę wreszcie w odpowiedzi.
– Wiem, dlatego i ty nie powinnaś na nie zwracać uwagi. Ktoś coś usłyszy, przekręci, doda co nieco od siebie i wyjdzie z tego coś zupełnie nowego. Przerabiałyśmy to, kochanie. Teraz też damy sobie radę.
– Jak tylko znajdę jakąś pracę, dołożę się do opłat. Nie chcę cię wykorzystywać. I tak już zwaliłam ci się tu na głowę.
– Nie wykorzystujesz mnie i nigdzie się nie zwaliłaś. Drzwi tego domu zawsze były dla ciebie otwarte, choć wychodząc, chciałaś je zatrzasnąć na zawsze. – Przerywa. Przez chwilę się waha, ale później jej dłoń ląduje na moim ramieniu, zaczyna je delikatnie gładzić. – Jeśli się zgodzisz, mam dla ciebie pracę…
– Serio? Ale… jak?
Podnoszę na nią wzrok. W oczach matki czają się spokój oraz bezpieczeństwo. Lgnę do tego, chcę się zatopić w tym poczuciu i już nigdy tego nie utracić.
– Popytałam przed twoim przyjazdem w kilku miejscach. – Uśmiecha się do mnie miło. – Pamiętasz twoją wychowawczynię z liceum, panią Shalini Bhatt?
– Tak.
– Jej rodzina zajmowała się szkolną stadniną i pobliskim sadem. Potrzebują pomocy przy zbiorach i choć to dorywcza praca, to…
– Zawsze to coś – dopowiadam za nią. – Dziękuję.
– To nic. – Macha ręką. – A teraz jedz, bo wystygnie. Zaraz wracam, pójdę tylko po swoją porcję.
Od: Mila Thompson
Do: Caleb Wood
Pamiętasz, jak mówiłam, że kiedyś wrócę do Londynu, a Rowcroft stanie się dla mnie jedynie odległym wspomnieniem? Niespodzianka! Ponownie znalazłam się w tej dziurze.
Nie wiem, czemu piszę akurat do Ciebie. Przepraszam. Nie powinnam. Zasługuję na najgorsze. To karma, bo jak inaczej to wytłumaczyć? Myśl o Tobie, o mnie i Noahu… boli.
Ile bym dała, aby wrócić do tego ostatniego roku w szkole. Chciałabym przeżyć to raz jeszcze. Czasami podjąć inne decyzje, które w jakiś sposób zmieniłby nasze losy. Z wiedzą, jaką teraz mam, może byłabym w stanie wszystko naprawić. Może.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Agnieszka Nowak Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Małgorzata Denys Projekt okładki: Paulina Ciecholewska / Dixie Leota
Copyright © 2024 by Natalia Brożek
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie I Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-243-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com