Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
120 osób interesuje się tą książką
„Piękna, poruszająca, inspirująca i niezapomniana! Jest prawdopodobnie jedną z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam”.
Mother of two reads
Kontynuacja historii Shannon i Johnny’ego z Binding 13!
Shannon tonie. Koszmarna rzeczywistość ją dopadła. Tajemnice stają się trudniejsze do utrzymania i to nawet dla kogoś tak wprawionego w ich strzeżeniu.
Tymczasem Johnny został na pół roku uziemiony. Będzie musiał odłożyć swoją ukochaną koszulkę z numerem 13 na półkę. Na razie nie ma szans na grę. Chłopak jest załamany. Jednak jego problemy nie są tak wielkie jak te, z którymi boryka się dziewczyna tak bardzo wypełniająca jego myśli.
Czy zamiast ją ranić, Johnny dostrzeże, że jedyne, czego potrzebuje teraz Shannon, to jego pomoc? Jednak jak można pomóc komuś, kto udaje, że wszystko jest dobrze i tak pilnie strzeże swoich sekretów?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 619
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Keeping 13
Copyright © 2018 by Chloe Walsh
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Magdalena Mieczkowska
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Edyta Giersz
Estera Łowczynowska
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-321-4
Niektóre sceny przedstawione w niniejszej historii mogą okazać się skrajnie przygnębiające, w związku z czym proszę o zachowanie ostrożności przy lekturze.
Ze względu na przekleństwa oraz dosadne sceny seksu i przemocy książka jest przeznaczona dla czytelników pełnoletnich.
Akcja toczy się na południu Irlandii około 2005 roku, a w treści pojawia się irlandzki slang.
Na końcu książki znajduje się słowniczek.
Ogromnie dziękuję, że wyruszyliście ze mną w tę podróż.
Z wyrazami wielkiej miłości
Chlo xxx
On albo my
Shannon
– Wybieraj, mamo – powiedział Joey. – On albo my?
Zmarznięta do szpiku kości usiadłam na rozklekotanym krześle przy kuchennym stole, przykładając ścierkę do policzka, i wstrzymywałam oddech. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, półtora metra ode mnie stał ojciec, i ta świadomość sprawiała, że moje ciało chciało się wyłączyć i gdzieś przepaść.
Po drugie, oddychanie sprawiało mi ból.
Odłożyłam nasączoną krwią ścierkę na stół, odwróciłam się, żeby oprzeć się bokiem o oparcie krzesła, ale wtedy moje ciało przeszył taki ból, że aż jęknęłam.
Miałam wrażenie, jakby ktoś zamarynował mnie w benzynie i podpalił.
Każdy skrawek mojego ciała płonął i wył w proteście, gdy tylko mocniej zaciągnęłam się powietrzem. Dotarło do mnie, że mam kłopoty. Działo się ze mną coś naprawdę niepokojącego, a jednak tkwiłam w miejscu, dokładnie tam, gdzie posadził mnie Joey. Nie miałam ani odrobiny siły do walki.
Jest źle.
Jest naprawdę źle, Shannon.
Nie mogłam znieść łkania i kwilenia moich młodszych braci, którzy kulili się za Joeyem.
Ale nie mogłam też na nich spojrzeć.
Wiedziałam, że gdybym spojrzała, tobym się załamała.
Skupiłam się więc na Joeyu, który wpatrywał się w rodziców i żądał więcej, a ja czerpałam siłę z jego odwagi i męstwa.
Z jakim próbował uratować nas przed życiem, z którego nie potrafiliśmy się wyrwać.
– Joey, gdybyś mógł na chwilę się uspokoić… – zaczęła mama, ale mój brat nie dał jej skończyć.
Kipiał ze złości, aż w końcu eksplodował niczym wulkan tam, gdzie stał – na środku naszej zapuszczonej kuchni.
– Nawet, kurwa, nie próbuj się wykręcić gadaniną! – Wbił oskarżycielsko w matkę palec i warknął: – Choć raz w jebanym życiu zrób, co trzeba, i się go pozbądź.
Gdy błagał ją, żeby gowysłuchała, wyczułam w głosie Joeya rozpacz, bo właśnie dogasały w nim ostatnie iskry wiary w matkę.
Mama po prostu usiadła na podłodze i przenosiła wzrok po kolei na każde z nas, ale do żadnego nie podeszła.
Nie, została na miejscu.
U jego boku.
Wiedziałam, że się go boi, sama doskonale znałam przerażenie, jakie budził ten mężczyzna, ale przecież ona była dorosła. Powinna być dojrzała, powinna być matką. To ona powinna nas chronić, a nie osiemnastoletni chłopak, na którego barki spadło to całe brzemię.
– Joey – wyszeptała, patrząc na niego błagalnie. – Czy moglibyśmy tylko…
– On albo my – powtarzał Joey bez końca coraz zimniejszym tonem. – On albo my, mamo?
On albo my.
Trzy słowa, które powinny być ważniejsze od wszystkich pytań, które w życiu słyszałam. Problem polegał na tym, że w głębi serca wiedziałam, że niezależnie od odpowiedzi i bez względu na to, jakie kłamstwo zaserwuje sobie i nam, ostateczny rezultat będzie taki sam.
Zawsze był taki sam.
Myślę, że w tym momencie moi bracia też to zrozumieli.
Joey na pewno.
Wyglądał na tak potwornie rozczarowanego, kiedy stał przed matką i czekał na odpowiedź, która przecież nic by nie zmieniła, bo czyny przemawiają donośniej niż słowa, a nasza matka była żywą, oddychającą kukiełką, za której sznurki pociągał ojciec.
Ona nie mogła podjąć żadnej decyzji.
Nie bez jego zgody.
Bracia na pewno modlili się o jakieś wielkie rozstrzygnięcie, ale ja wiedziałam, że nie będzie żadnego przełomu.
Nic się nie zmieni.
Nic się nie poprawi.
Może nawet wyciągnęlibyśmy apteczkę, zmylibyśmy krew, wytarlibyśmy łzy, i wymyślili jakąś historyjkę, żeby wszystko wyjaśnić, ojciec zniknąłby na dzień czy dwa, a potem wszystko wróciłoby do normy.
Złożone obietnice – złamane obietnice. Oto motto rodziny Lynchów.
Byliśmy zrośnięci z tym domem jak dąb z własnymi korzeniami. Nie było stąd ucieczki. Przynajmniej dopóki nie dorośniemy i nie będziemy mogli się wynieść.
Byłam już zbyt zmęczona, żeby o tym myśleć, więc po prostu przygarbiłam się na krześle, przyjmując to wszystko, czyli nic, do wiadomości. Jakby ktoś przypomniał mi o wyroku odsiadki bez możliwości przedwczesnego wyjścia.
Pochyliłam się, złapałam za żebra i czekałam na koniec tego wszystkiego. Adrenalina szybko ze mnie ulatywała, a zastępował ją ból przerastający moją wytrzymałość. Smak krwi w ustach był wyraźny i mocny, a przez brak powietrza w płucach zaczynało kręcić mi się w głowie. Moje palce to drętwiały, to mrowiły.
Bolało mnie wszystko, miałam dość.
Miałam już kompletnie dość tego bólu i tych bzdur.
Nie chciałam żyć w świecie, na który przyszłam.
Nie chciałam tej rodziny.
Nie chciałam tego miasta ani jego mieszkańców.
Nie chciałam tego wszystkiego.
– Chcę, żebyś coś wiedziała… – wycedził Joey, gdy długo nie odpowiadała. Lodowatym tonem wypluwał słowa, które piekły go od środka niczym jad i które musiał wypędzić z głębokich szczelin pękniętego serca. – Wiedz, że nigdy nie nienawidziłem go tak bardzo jak ciebie w tej chwili. – Cały się trząsł, miał zaciśnięte pięści. – Wiedz, że nie jesteś już moją matką, choć może powinienem zacząć od tego, że nigdy nie miałem matki. – Zacisnął usta, bo nie chciał, żeby wylał się z niego cały ból. Duma nie pozwalała mu odsłonić przed tymi ludźmi wszystkich emocji. – Od tej chwili jesteś dla mnie martwa. Zachowaj całe swoje gówno dla siebie. Gdy znów będzie chciał cię uderzyć, już cię nie osłonię. Gdy następnym razem wszystko przechleje i nie będziesz miała za co nakarmić dzieci albo zapłacić za prąd, szukaj forsy u innego frajera. Gdy następnym razem zrzuci cię ze schodów albo złamie ci rękę w alkoholowym szale, odwrócę wzrok, dokładnie tak jak ty dziś w tej kuchni. Od dziś przestaję cię przed nim chronić, bo ty nie chronisz przed nim nas.
Krzywiłam się po każdym słowie, które wylewało się z jego ust, i czułam, jak w najczarniejszej głębi duszy jego ból miesza się z moim.
– Nie odzywaj się tak do matki – warknął ojciec groźnie, podnosząc do pionu swoje stukilowe cielsko. – Ty niewdzięczny, zasmarkany…
– Nie waż się do mnie odzywać, podła kupo gówna – ostrzegł Joey, patrząc na niego spode łba. – Może i łączy nas krew, ale na tym koniec. Koniec z nami, starcze. Jak dla mnie możesz spłonąć w piekle. W zasadzie to mam, kurwa, szczerą nadzieję, że oboje w nim spłoniecie.
W tym momencie poczułam na ramieniu delikatny dotyk wilgotnej dłoni, wystraszyłam się i jęknęłam z bólu.
– Już dobrze – szepnął Tadhg. – Jestem tu.
Przymknęłam oczy, po moich policzkach pociekły łzy.
– Myślisz, że możesz tak do mnie mówić? – Tata wytarł twarz wierzchem ręki, rozsmarowując sobie po niej smugę krwi. – Musisz, kurwa, ochłonąć, chłopcze…
– Mnie nazywasz chłopcem?! – Joey odrzucił głowę w tył i zarechotał bez odrobiny humoru. – Mnie? Który przez większość pierdolonego życia wychowuje twoje dzieci?! Który sprząta po was burdel i który haruje jak wół za swoich gównianych rodziców?! – Joey wyrzucił w górę ręce w oburzeniu. – Może i mam dopiero osiemnaście lat, ale jako mężczyzna już dawno cię przerosłem!
– Nie przeginaj… – warknął ojciec, szybko trzeźwiejąc. – Ostrzegam…
– Bo co, kurwa?! – odparował Joey, nonszalancko wzruszając ramionami. – Sponiewierasz mnie? Pobijesz? Skopiesz? Zlejesz pasem? Połamiesz mi nogi? Rozbijesz mi butelkę na głowie? Zastraszysz? – Joey pokręcił głową i dodał jadowicie: – Zgadnij co? Nie jestem już wystraszonym chłopczykiem, staruchu. Nie jestem już bezbronnym dzieckiem. Nie jestem bezbronną nastolatką, nie jestem twoją zmaltretowaną żoną. – Zmrużył zielone oczy i dodał: – Więc rób, co chcesz, ale ostrzegam, że zrewanżuję ci się dziesięć razy mocniej.
– Wynoś się z mojego domu – syknął tata cicho. – I to już, chłopcze.
– Teddy, przestań! – zaskamlała mama, rzucając się w jego stronę. – Nie możesz…
– Zamknij mordę, kobieto! – ryknął ojciec, skierowując furię na mamę. – Rozwalę ci gębę! Rozumiesz?
Mama się wzdrygnęła i spojrzała na Joeya z wyrazem bezradności na twarzy.
– Nie możesz go wyrzucić… – Słowa mamy odpłynęły gdzieś w bok, wpatrywała się z czystym strachem w mężczyznę, za którego wyszła. – Proszę. – Po jej bladych policzkach spłynęły łzy. – To mój syn…
– Och, czyli nagle jestem twoim synem? – zaśmiał się gorzko Joey. – Nie potrzebuję twojego wstawiennictwa.
– To twoja wina, dziewczyno – warknął ojciec i wbił wściekły wzrok we mnie. – Kurwisz się po całym zajebanym mieście, ściągasz kłopoty na rodzinę! To ty jesteś tu problemem…
– Nawet nie próbuj – ostrzegł podniesionym głosem Joey. – Nawet na nią nie patrz, do cholery!
– Taka prawda – wycedził ojciec, nie odrywając brązowych oczu od mojej twarzy. – Zajmujesz tu tylko przestrzeń, zawsze tak było. Tłumaczyłem matce coś ty za jedna, ale nie chciała słuchać – dodał z okrutnym wyrazem twarzy. – Ale ja wiedziałem. Odkąd byłaś mała. Pierdolona czarna owca. Nie wiem, skąd się wzięłaś – wypluł te słowa, patrząc na mnie wilkiem.
Spojrzałam na człowieka terroryzującego mnie przez całe życie. Stał na samym środku kuchni, jak potężna siła, z którą trzeba się liczyć, a dwie silne ręce zakończone pięściami wyrządziły mi tyle krzywdy, że już straciłam rachubę. Ale najgłębiej ranił jego język, jego słowa.
– To kłamstwo, Teddy! – wydusiła mama. – Shannon, dziecinko, to nie…
– Nigdy cię nie chcieliśmy – kontynuował ojciec. – Wiedziałaś o tym? Matka zostawiła cię w szpitalu na tydzień, bo nie wiedziała, czy cię nie oddać, ale w końcu wyrzuty ją zjadły. Ale ja zdania nie zmieniłem. Nie mogę nawet na ciebie patrzeć, a co dopiero kochać.
– Shannon, nie słuchaj go – rzucił Joey ostro ciężkim od emocji głosem. – To nieprawda. Gnój się odkleił. Po prostu to ignoruj. Słyszysz mnie, Shan? Ignoruj go.
– Ciebie też nie chciałem – syknął do niego ojciec.
– Serce mi krwawi – odparł szyderczo Joey.
– No to jest nas więcej! – ryknął Tadhg, a ręka, którą trzymał na moim ramieniu, drżała. – Żadne z nas cię nie chce!
– Tadhg… – powiedział Joey niskim, ostrzegawczym tonem, ale w jego oczach błysnęła panika. – Cicho. Ja się tym zajmę.
– Nie, nie będę cicho, Joey – wydusił Tadhg z gniewem, jakiego żaden jedenastolatek nie powinien jeszcze znać. – To on jest, kurwa, problemem tej rodziny i musi to w końcu usłyszeć.
– Zabierz mi go sprzed oczu! – zawył ojciec na matkę, która trzymała się nieco dalej, zachowując dystans od nich obu. – Już, Marie! – zawył jeszcze głośniej, mierząc w nią palcem. – Zabieraj tego małego bękarta, bo ja się nim zajmę!
– Tylko, kurwa, spróbuj – powiedział prowokująco Joey, chowając za plecami Olliego i Seana, którzy przywarli do jego boków.
– Nie! – załkała mama, stając między ojcem a Joeyem. – To ty musisz stąd iść.
Tata postąpił krok naprzód i matka odruchowo się skuliła, błyskawicznie zasłaniając twarz rękoma.
Wyglądała jak ucieleśnienie żałości.
Nigdy nie mieliśmy szans, żeby przeciwstawić się tym ludziom.
Jak to możliwe, że w ludzkim sercu strach miesza się z miłością?
Jak mogła go kochać, a równocześnie tak bardzo się go bać?
– Coś ty powiedziała?! – syknął wściekle. – Coś ty, kurwa, do mnie powiedziała?!
– Idź – wykrztusiła mama, trzęsąc się jak osika i cofając o kilka kroków. – To koniec, Teddy. Mam dość, z nami koniec. Nie mogę już… Musisz odejść!
– Masz dość? – zapytał jadowicie, mordując ją wzrokiem. – Myślisz, że mnie zostawisz? – zapytał i zaśmiał się okrutnie. – Należysz do mnie, Marie. Słyszysz? Do mnie, kurwa! – Zbliżył się do matki o kolejny krok. – Wymyśliłaś sobie, że możesz mnie wyrzucić? Albo odejść?
– Po prostu idź – wydukała. – Teddy, chcę, żebyś stąd poszedł! Wynoś się z naszego życia.
– Myślisz, że możesz sobie żyć beze mnie? Beze mnie jesteś nikim, suko! – ryknął ojciec, a jego wzrok wypełniło niepohamowane szaleństwo. – Kobieto, odejść możesz tylko w trumnie. Prędzej cię zabiję, niż pozwolę odejść. Słyszysz? Prędzej spalę tę chałupę razem z tobą i twoimi pizdami.
– Przestań – zapłakał Ollie, który obejmował nogę Joeya. – Niech on przestanie – płakał, trzymając się kurczowo starszego brata, jakby ten mógł wszystkiemu zaradzić. – Proszę.
– A tyś się zamienił nagle w babę? – rzucił ojciec, patrząc na niego z obrzydzeniem. – Zmężniej, Ollie, mała popierdółko.
– Dość, Teddy! – wrzasnęła mama, łapiąc się za pierś. – Wynoś się!
– To mój dom, kurwa! – wyryczał ojciec. – Nigdzie nie idę!
– W porządku – powiedział Joey spokojnie, po czym spojrzał na naszych braci. – Ollie, wyjdź na zewnątrz i zabierz Seana. – Wyjął z kieszeni dżinsów komórkę i dał ją Olliemu. – Masz, zadzwoń do Aoife, dobra? Zadzwoń, to po nas przyjedzie.
– Nie, nie, nie… – Mama zaczęła panikować. – Joey, proszę, nie zabieraj mi ich.
Ale Ollie tylko kiwnął głową, złapał Seana za rękę i wybiegli razem z kuchni, bez wahania omijając wyciągnięte rozpaczliwie ręce mamy.
Jeden miał dziewięć lat, a drugi trzy i jej nie ufali. Chłopcy w tym niewinnym wieku wiedzieli już, że – świadomie czy nie – matka by ich zawiodła.
– Kazałam mu odejść… Kazałam mu, Joey. Proszę, przecież wybrałam ciebie. Oczywiście, oczywiście, że wybieram ciebie! – Podbiegła do niego, złapała go za bluzę kruchymi rękoma i spojrzała na niego z dołu. – Proszę, nie rób tego… Joey, proszę cię. Nie zabieraj moich dzieci.
– A po co jesteś im potrzebna, skoro nie potrafisz zapewnić synom bezpieczeństwa? – zapytał Joey, nawet nie drgnąwszy. Lecz matka się go uwiesiła, błagając o ostatnią szansę, i pewnie dlatego drżał mu głos. – Snujesz się w tym domu jak pierdolony duch – warknął. – Jesteś jak tapeta na ścianie, mamo. Jak mysz. – Przeczesał blond włosy drżącą dłonią i syknął: – Szkodzisz nam!
– Joey, zaczekaj… zaczekaj! Proszę, nie rób tego. – Złapała go za rękę, padła na kolana i błagała dalej. – Nie zabieraj mi dzieci.
– Nie mogę ich tu zostawić – wydusił Joey, ciężko dysząc. – A ty podjęłaś decyzję.
– Ty nie rozumiesz! – krzyknęła rozpaczliwie, kręcąc głową. – Nie widzisz…
– Więc wstań, mamo – wydukał Joey, a w jego głosie też pojawiła się błagalna nuta. – Wstań z kolan i wyjdź z tego domu razem ze mną.
– Nie mogę! – załkała, kręcąc głową. – Zabije mnie.
– Więc umieraj – odparł po prostu Joey, tym razem głosem wypranym z emocji.
– Puść go, Marie – szczeknął ojciec złośliwie. – Wróci z podwiniętym ogonem. Bezużyteczna pizda. Nie przetrwa sam nawet dnia…
– Zamknij się! – krzyknęła matka najgłośniej, jak w życiu słyszałam. Zebrała się z podłogi, pociągając nosem, odwróciła na pięcie i wbiła w ojca wściekłe spojrzenie. – Po prostu się zamknij! To wszystko twoja wina. Rujnujesz mi życie. Niszczysz moje dzieci. Jesteś pierdolonym wariatem…
Grzmot.
Słowa matki przeszły w zbolałe wycie, gdy pięść ojca spadła z pełną mocą na jej twarz. Padła na ziemię jak worek ziemniaków.
– Myślisz, że możesz tak do mnie gadać? – wycedził ojciec, patrząc na nią z góry. – Jesteś śmieciem, kurwo zajebana!
Joey szybko zapomniał o niedawnych groźbach. Jego ręce wystrzeliły w przód i mocno odepchnął ojca.
– Nie dotykaj mojej matki, kurwa! – Popchnął go drugi raz. – Nie dotykaj jej! – Kucnął, próbował podnieść mamę. – Mamo, proszę… – Załamał mu się głos, gdy przy niej klęknął. – Po prostu od niego odejdź. – Ujął jej twarz w zakrwawione ręce. – Coś wymyślimy, dobrze? Coś wykombinujemy, ale tu nie możemy zostać. Zajmę się tobą…
– Za kogo ty się, kurwa, uważasz – ryknął groźnie ojciec i rzucił się w stronę Joeya. – Myślisz, że pozjadałeś wszystkie rozumy, gówniarzu? Żeś lepszy ode mnie?! – Zacisnął wielką dłoń na karku Joeya i zmusił go do klęknięcia. – Że możesz mi ją zabrać? Ona nigdzie nie idzie! – Docisnął, wprasowując czoło Joeya w kafelki na podłodze. – Mówiłem, że nauczę cię manier, niewdzięczny bękarcie. – Wbił kolano w lędźwie Joya, całkowicie go unieruchamiając. – Uważasz się za mężczyznę, gówniarzu? No to pokaż matce, jaki z ciebie mężczyzna: klęczysz przede mną i beczysz jak mała kurwa!
– Przestań! – wrzasnęła mama i pociągnęła ojca za rękę. – Zostaw go, Teddy!
– Lepszy ze mnie mężczyzna niż z ciebie – syknął Joey stłumionym głosem, bo musiał z całych sił opierać się miażdżącej masie ojca.
– Tak myślisz? – Ojciec szarpnął go za włosy do tyłu, po czym rąbnął jego głową o posadzkę. – Jesteś kupą gówna, kmiocie.
Joey wypluł krew, wbił dłonie w podłogę i z trudem podniósł własny ciężar, rozpaczliwie i nieudolnie próbując wyrywać się z uchwytu ojca, który jeszcze raz wyrżnął jego głową o kafelki. Moje uszy wypełnił odgłos miażdżonej kości, skręciło mnie w żołądku, ale Joey nie chciał się poddać.
– Tylko na tyle cię stać? – Obnażył zęby, na ich bieli zalśniła czerwień krwi. – Tracisz formę, staruchu! – warknął, rzucając się wściekle w rękach ojca.
– Puść go! – krzyczała ciągle mama, szarpiąc ojca za ramię. – Teddy, zabijesz go!
– I dobrze! – ryknął ojciec, odrzucając matkę na bok jednym machnięciem ręki. – A ty będziesz następna, zdradliwa szmato!
Trzęsłam się jak opętana, chciałam coś zrobić, ale nie byłam w stanie nawet drgnąć.
Nie potrafiłam zmusić kończyn do ruchu.
Nie zostało mi nawet dość siły, by wstać z krzesła.
Lata podłego traktowania i cięgi, które dopiero co dostałam, doprowadziły do tego, że w wieku szesnastu lat nie potrafiłam o własnych siłach wstać z krzesła.
Pozostałam więc bezwładna i żałosna tam, gdzie posadził mnie Joey, krew spływała strumieniem po mojej twarzy, a serce biło w piersi coraz wolniej.
Dotarło do mnie, że umieram. Albo moje ciało przeżywało ciężki wstrząs. W każdym razie działo się ze mną coś poważnego. I nie potrafiłam pomóc jedynemu człowiekowi, który zawsze pomagał mnie.
Wirowało mi w głowie, szklistym wzrokiem dostrzegłam, że Joeyowi udało się wykręcić w bok, kiedy zaczął walczyć z ojcem na podłodze.
Gdy ojciec znów znalazł się na górze, moje serce osunęło się w czarny odmęt żołądka. Jedną dłoń zacisnął na gardle mojego brata, a drugą zamknął w pięść, którą okładał jego twarz. Joey rzucał się wściekle, rozpaczliwie próbował się wyrwać, ale nie miał szans. Ojciec ważył przynajmniej dwadzieścia kilo więcej.
Joey zaraz umrze, wrzasnęło moje serce. Ratuj go.
Próbowałam.
Próbowałam jakoś pomóc, ale owładnięta paniką nie mogłam się nawet poruszyć.
Czułam się jak sparaliżowana.
– Pomóż jej… – wycharczał Joey, wypluwając jednocześnie krew. – Pomóż jej, kurwa!
Komu?
Komu, Joe?
Co kilka sekund czarniało mi przed oczyma, więc chyba stopniowo traciłam przytomność. Zdołałam pomyśleć, że to zły znak, że skrzywdził mnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
O wiele bardziej.
Zauważyłam kątem oka, że Tadhg podchodzi do kredensu. Szarpał za kolejne szuflady, wyciągnął nóż i bez zawahania rzucił się do ataku.
Zrób to. Wysyłałam do nieba nieme błagania, żeby natchnęły go odwagą. Żeby po prostu to zrobił.
– Zostaw mojego brata! – wrzasnął Tadhg, przystawiając ostrze noża do gardła ojca. Ręka nawet mu nie drżała, a wzrok wbił w ojca.
– Tadhg, odłóż nóż – załkała mama, zmierzając powoli w jego stronę. – Proszę cię, skarbie.
– Spierdalaj – odkrzyknął jej Tadhg, nie odrywając spojrzenia od ojca. – Zostaw. Mojego. Brata.
Zrób to, Tadhg, modliłam się w duchu. Powstrzymaj go raz na zawsze.
– Nie wygłupiaj się, chłopcze – parsknął ojciec, ale w jego głosie było zdecydowanie więcej obawy niż szyderstwa.
Dobrze.
Bój się.
– Nie jestem głupi – odpowiedział Tadhg lodowato. – I nie jestem taki jak Joey. – Dodał, zbliżając się o krok i wbijając końcówkę noża nieco głębiej. – Shannon mnie nie powstrzyma.
Serce mi pękło.
Miał jedenaście lat. Oto w kogo zdążyli go już zamienić.
Modliłam się, żeby zabił ojca. Żeby ostatecznie to wszystko zakończył.
Kim więc sama się stałam, do cholery?
Poczułam ochotę, by poprosić brata, żeby wbił nóż także we mnie, żeby naprawdę to wszystko się skończyło.
Oni byli tacy silni, a ja taka słaba.
Byłam za miękka.
Nie potrafiłam tak jak oni odbijać się od dna.
Poddałam się.
– Tadhg – wydyszał Joey z podłogi, jego pierś próbowała desperacko nabierać powietrza w płuca, bo ojciec ciągle trzymał go za gardło. – Już dobrze. – Miał twarz we krwi, znowu złamany nos. Obie dłonie zaciśnięte na ręce ojca. – Na spokojnie…
– Wcale nie jest dobrze, Joey – odparł Tadhg bez emocji. – Na pewno nie jest dobrze.
– I co zrobisz, chłopcze? – zapytał szyderczo ojciec. Wciąż siedział okrakiem na Joeyu, ale jego nabiegłe krwią oczy były coraz bardziej zaniepokojone i wpatrzone w młodszego syna. – Dźgniesz mnie?
– Tak.
Ojciec postanowił sprawdzić jego blef, wyciągnął rękę po nóż, ale szybko ją cofnął, bo po jego szyi spłynęła strużka krwi.
– Jezu Chryste, Tadhg! – ryknął, jego jabłko Adama podrygiwało nerwowo. – Drasnąłeś mnie!
– To natychmiast się kończy – powtórzył Tadhg, zbliżając się jeszcze o krok. – Złaź z mojego brata i wynoś się z tego domu raz na zawsze. Jak nie, to poderżnę ci gardło i zdechniesz.
Gdy ojciec puścił Joeya i wstał, nie byłam pewna, czy poczułam ogromną ulgę, czy gorzki żal.
Podejrzewałam, że trochę tego, trochę tego, choć pewności mieć nie mogłam, bo nie byłam w stanie sformułować żadnej spójnej myśli.
Byłam już zbyt wyczerpana, żeby podtrzymywać własny ciężar, osunęłam się w przód i położyłam policzek na stole. Oddychałam szybko i płytko, próbowałam znieruchomieć, żeby nie poruszać pokiereszowanymi kośćmi.
Wszystko tak bardzo bolało.
Zakrztusiłam się krwią spływającą mi z ust do gardła.
Trzęsąc się, opanowałam odruch wykrztuśny i po prostu zamarłam.
Poddałam się temu wrażeniu krwi spływającej do gardła i metalicznemu posmakowi na języku.
Byłam zamroczona i coraz słabiej obecna, pozwoliłam powiekom opaść, odcięłam się od ich przekrzykujących się głosów. Skupiłam się na nierównym łomocie serca, który słyszałam w uszach.
– Pomóżcie jej, kurwa, dobra?!
Łup, łup, łup.
– Zabiję cię, Marie.
Ł… łup, łup, łup.
– Wypierdalaj stąd!
Łup… łup… łu… łup…
– Już nie żyjesz, babo.
Łup… łup… łu… łup…
Trzask drzwi.
Łuuuuuuup… łu… łu… łup.
Kocham cię, Shannon jak ta rzeka…
Łup! Łup! Łup! Łup!
Moje ciało było poturbowane, dołączył do tego jeszcze głęboki żal. Twarz Johnny’ego była jak światło straconej nadziei rozlewające się za moimi powiekami, gdy przyjmowałam podaną mi dłoń.
Z moich rzęs skapywały gorące łzy żółci i żalu, rozpryskiwały się na policzkach, mieszały z krwią.
Było mi tak smutno, jakby ktoś mnie okradł.
Może w innym życiu to wszystko mogło potoczyć się inaczej.
Może tam mogłam być szczęśliwa.
Myślę, że będę potrzebował cię już na zawsze…
– Co z nią? – usłyszałam czyjeś ostre pytanie, a głos tego kogoś brzmiał bardzo podobnie do głosu Aoife, dziewczyny Joeya. – Dlaczego krwawi z ust?!
Czego się boisz, Shannon? Nie skrzywdzę cię…
– Shannon! Shannon! Jezu Chryste, zróbcie coś!
Powiedz mi, kto podniósł na ciebie rękę, a ja wszystko naprawię…
– Patrz, co narobiłeś! – Dobiegł mnie krzyk matki.
Zaopiekuję się tobą…
– Dzwońcie po karetkę!
Będziesz ze mną bezpieczna…
– Ona umiera. Zabił moją siostrę. A wy nic nie robicie!
Nie pozwolę ci upaść… Trzymam cię…
– Dzwońcie po karetkę, kurwa!
Zostań ze mną…
Poczułam na twarzy dwie ciepłe ręce, rozkoszowałam się ich dotykiem.
– Słyszysz mnie? – Głos Joeya wypełnił mi uszy. – Zabiorę cię stąd, dobrze?
Po prostu mnie całuj…
– Shannon, słyszysz mnie?
Kocham cię, Shannon jak ta rzeka…
– Shan? – poczułam, że coś dotyka mojego oka. To palce Joeya unosiły moją powiekę. – Shannon, odezwij się do mnie, no już.
Otworzyłam oczy, zmusiłam się do skupienia wzroku na jego przerażonej twarzy.
– Sprowadzę pomoc, okej? – Zaczerpnął powietrza w płuca. – Karetka już jedzie.
Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk.
Nie potrafiły sformułować potrzebnych mi słów.
– Shannon, oddychaj. – Mama przede mną kucnęła, potem uklękła obok Joeya, jedną dłonią dotykała mojej twarzy, a drugą przykładała mi do piersi woreczek mrożonego groszku. – Oddychaj, Shannon – powtarzała. – Oddychaj, skarbie.
Pomagało mi to?
Przeszkadzało?
Nie wiedziałam.
Wiedziałam tylko, że nie mogłam oddychać.
A najstraszniejsze, że miałam to gdzieś.
Nie panikowałam.
Nie bałam się.
Miałam po prostu… dość.
– Shan – powtórzył Joey, jego twarz zamieniała się w maskę trwogi. – Shannon, proszę cię. – Kucnął, załapał mnie za ramiona i delikatnie mną potrząsnął. – Jezu Chryste, Shannon, powiedz coś!
Próbowałam, ale nic nie powiedziałam.
Zakaszlałam, zaczęłam odkrztuszać obcy, metaliczny smak, z moich ust wydostał się gęsty i mokry glut.
Głowa opadła mi na bok, ale Joey złapał mnie za twarz i od razu ją naprostował.
– Aoife, daj kluczyki – wydusił, nie odrywając zielonych oczu od moich. Puścił mnie i gdzieś zniknął. – Sam ją zawiozę.
– Joey, nie ruszaj jej. Może mieć krwotok wewn…
– Kochanie, daj, kurwa, kluczyki!
Gdy przestał mnie podtrzymywać, od razu opadłam w przód i zawiesiłam się bezwładnie na matce.
– Już dobrze – szeptała, obejmując mnie i głaszcząc. – Wszystko będzie dobrze.
Szkoda, że nie potrafiłam utrzymać własnego ciężaru i musiałam na niej wisieć. Nie chciałam jej dotykać, ale nie miałam siły.
Ostatnie, co pamiętam, zanim wszystko zabrała ciemność, to dotyk biorącego mnie na ręce brata, a potem jego szept tuż przy moim uchu: „Nie zostawiaj mnie, nie zostawiaj mnie…”.
Naćpany, że szok
Johnny
Zero rugby przez przynajmniej sześć tygodni.
Ojciec.
Od przynajmniej siedmiu do dziesięciu dni odpoczynku w łóżku.
Ojciec.
Dotkniesz stopami murawy najwcześniej w maju.
Ojciec.
Naderwany przywodziciel, zrosty i pubalgia sportowa.
Ojciec.
Rehabilitacja.
– Kurwa!
Zacisnąłem ręce na pościeli, odrzuciłem głowę w tył i stłumiłem ryk, bo wiedziałem, że jeśli znowu wybuchnę, dadzą mi pieprzone środki uspokajające. Stąpałem po cienkim lodzie, bo pokoik pielęgniarek znajdował się kawałek za moją salką. Trafiłem na czarną listę, gdy wstałem, żeby iść się wyszczać, i padłem jak długi zaraz przy łóżku. Dostałem opiernicz za to, że nie wezwałem pomocy, przypomnieli mi, że mam wbity wenflon, a potem podali kolejny zastrzyk, cholera wie z czym. Mówili, że to na ból, ale byłem podejrzliwy. Byłem naćpany jak bela. Nikt nie potrzebował w organizmie aż takiej dawki prochów. Nawet ja, debil szczycący się złamanym chujem.
– Jezu, kurwa, ja pierdolę.
Mrugnąłem, żeby rozgonić mgłę sprzed oczu, próbowałem się skupić na ścianie naprzeciwko łóżka, tej z zawieszonym telewizorem. Pat Kenny prowadził właśnie The Late Late Show, ale nie mogłem się skoncentrować. Co chwilę odpływałem, myśli prowadziły mnie z powrotem do tego jednego słowa, które brzmiało mi w głowie jak z zaciętej płyty.
Ojciec.
Ojciec.
Ojciec.
– Przestań! – warknąłem wściekle, choć byłem sam. – Po prostu przestań, kurwa, gadać.
Umysł sobie ze mną pogrywał, nakręcał mnie, sprawiał, że czułem niepokój, rozbudzał we mnie najczarniejsze przeczucia.
Niepokój był tak silny, że czułem jego smak.
Dupa, a nie środki przeciwbólowe.
Podali mi coś, co jebało mi w głowie.
Nikt mnie nie słuchał.
Ciągle wszystkim powtarzałem, że coś nie gra, a oni na to, że wszystko jest tip-top, a potem podawali mi jeszcze więcej tego cholerstwa, które właśnie krążyło w moich żyłach.
Wiedziałem, że nie mają racji, ale ledwie widziałem na oczy i nie potrafiłem nadać sensu własnym obawom.
Im mniej poważnie mnie traktowali, tym bardziej byłem niespokojny, aż w końcu topiłem się w obawie o coś zupełnie nieuchwytnego.
Koszmarne, kurwa, uczucie.
Cały mój umysł się telepał i wciąż rozbrzmiewało w nim tylko to jedno słowo.
Ojciec.
To słowo było powtarzane w kółko i w kółko wyłącznie jednym głosem.
Shannon.
Nie miałem pojęcia, dlaczego reagowałem tak, a nie inaczej, ale moje serce wpadało w amok. Wiedziałem o tym, bo za każdym razem, gdy o niej myślałem, maszynka nad moją głową zaczynała pikać i migać.
Kiepsko sobie radziłem z niepokojem. Nie byłem przyzwyczajony. Często nosiłem w sobie adrenalinę, pewnie, ale strach? Nie, za chuja nie radziłem sobie ze strachem. Zwłaszcza gdy tkwił w moim sercu i dotyczył innej osoby.
W końcu udało mi się wbić oczy w telewizor. Co Pat robi w telewizji, do chuja ciężkiego? – przemknęła mi przez głowę myśl. Przecież The Late Late Show leci w piątkowe wieczory, ale, hej, co ja tam, do cholery, wiedziałem? No chyba nie za wiele, skoro nie potrafiłem się nawet rozeznać, jaki jest dzień.
Opadłem zrezygnowany na materac, odganiałem senność mruganiem i próbowałem trzeźwo myśleć.
Wściekle rzucałem głową na boki, musiałem się bardziej wysilić.
Coś tu nie grało.
W mojej głowie.
W moim ciele.
Czułem się jak w potrzasku, jak więzień tego zasranego łóżka, chujowo.
Wściekły na świat i wszystkich ludzi stukałem palcami w materac i jeszcze raz policzyłem wszystkie płytki na suficie.
Sto trzydzieści dziewięć.
Chryste, muszę się stąd wydostać.
Chciałem wrócić do domu.
Do Cork.
Tak, byłem na tyle zdesperowany, że nie chciałem zostać dłużej w Dublinie. Dopadła mnie chwila boskiego olśnienia i marzyłem już tylko o Ballylaggin, o powrocie do całkiem znajomego otoczenia.
Wrócić do domu z Shannon.
Jezu, porządnie to spieprzyłem.
Zareagowałem strasznie.
Zachowałem się jak imbecyl.
Ponownie napęczniała we mnie złość, a zaraz za nią kroczyły przygnębienie i zdruzgotanie, towarzyszące każdej myśli o czekającej mnie przyszłości… A o przyszłości myślałem każdego dnia.
Ból? Bolało jak jasna cholera, ale ciało było w tej chwili moim najmniejszym zmartwieniem. Bo straciłem kontrolę nad pieprzonymi zmysłami. Moja głowa odeszła, poszła na zatracenie, wróciła do Cork z jakąś jebaną dziewczyną.
Znudzony i niespokojny wyglądałem przez szpitalne okno na ciemniejące niebo, a potem znów patrzyłem w telewizor.
Jebać to.
Sięgnąłem po komórkę, niepewnie przewijałem listę kontaktów, próbując dostrzec nazwiska przez mgłę, aż znalazłem numer, który w ciągu kilku ostatnich godzin czy dni wybierałem przynajmniej z tuzin razy. Wcisnąłem „zadzwoń”.
Z najwyższym wysiłkiem trzymałem komórkę przy uchu i czekałem, wstrzymując oddech i wysłuchując wnerwiającego biiip, biiip, dopóki nie powitał mnie monotonny głos poczty głosowej.
– Joey. – Podniosłem się, chciałem unieść ciało do pozycji siedzącej, ale tylko pociągnąłem za jakieś kable sterczące z mojego ciała. – Oddzwoń. – Poczułem jakieś ukłucie w nodze, sapnąłem, wypuszczając jednocześnie powietrze z płuc, ale skupiłem się na tym, żeby wyraźnie wypowiedzieć, a nie wybełkotać następne zdanie. – Muszę z nią porozmawiać. – Biorąc pod uwagę, że nie rozpoznawałem własnego głosu, byłem pewien, że mimo swoich starań i tak bełkotałem. – Joey, ja nie wiem, co się dzieje. Może najebało mi się we łbie, jestem naćpany, że szok, ale martwię się. Mam cholerne przeczucie, że…
Biip.
– A niech to…
Poczułem się totalnie pokonany, zakończyłem połączenie, wypuściłem komórkę z ręki na łóżko i padłem na poduszki.
Czy ja mam halucynacje, czy to wszystko są zwidy?
Nie, na sto procent leżę w szpitalu.
Na pewno była mnie tu odwiedzić.
Ale może skupiałem się na słowie „ojciec”, bo byłem taki zaskoczony, że gdy otworzyłem oczy, to zobaczyłem właśnie jego – własnego ojca.
Zaciskałem wargi prawie na miazgę, ale ignorowałem mrowienie i drętwienie, bo próbowałem trzeźwo myśleć.
Coś mi umykało.
Miałem wrażenie, że gdy chodzi o Shannon Lynch, to zawsze jestem trzy kroki do tyłu.
Ospały próbowałem utrzymać ostrość myśli, ale nie miałem szans w zderzeniu z cieplutkim doznaniem, które zagnieździło się wewnątrz mnie i żądało, bym przymknął powieki i wchłonął wrażenie pustki.
Jeżeli chcesz wiedzieć, co się dzieje w jej głowie, to bądź tego wart…
– Spierdalaj, hurlerze Joey – wybełkotałem, zrzucając z siebie kołdrę. – Jestem wart. – Spuściłem stopy na ziemię, złapałem się kroplówki i podniosłem. Wszystkie mięśnie w moim ciele zaprotestowały przeciwko temu wyczynowi bólem, ale stłumiłem go i powlokłem się do drzwi.
– Johnny! – krzyknęła mama, gdy kilka minut później zobaczyła mnie na korytarzu. Trzymała w dłoniach dwa plastikowe kubeczki i gapiła się na mnie z przerażeniem. – Kochanie, czemu nie jesteś w łóżku?!
– Muszę wracać do domu – wysapałem, ciągnąc za sobą kroplówkę i świecąc przed całym szpitalem gołym dupskiem wystającym spod szpitalnego fartucha, który resztkami sił trzymał się na moich szerokich barkach. – Natychmiast, mamo – dodałem, odpychając się od ściany, na której chwilowo odpoczywałem, i ignorując ból rozrywający mnie na pół, po czym człapałem niepewnie przez korytarz. – Muszę jechać.
– Jechać? – obruszyła się mama. – Przecież dopiero co miałeś operację. – Podbiegła mnie podtrzymać, położyła dłonie na moim torsie i spojrzała groźnie. – Nigdzie nie jedziesz.
– Jadę – orzekłem, kręcąc głową, i próbowałem ją wyminąć. – Wracam do Cork.
– Po co? – zapytała stanowczo, ponownie mnie łapiąc i zastępując mi drogę. – Co się stało?
– Coś jest nie tak – wydukałem pomiędzy zawrotami głowy. – Shannon.
– Co? – Przez jej twarz przemknął cień niepokoju. – Co z Shannon?
– Nie wiem – warknąłem rozdrażniony bezradnością. – Ale wiem, że stało się coś złego. – Zmarszczyłem czoło, próbowałem dogonić własne myśli, nadać sens przeczuciom, ale wymyśliłem tylko: – Muszę jej pomóc.
– Skarbie, to przez leki – odparła mama, obdarzając mnie tym paskudnym, współczującym spojrzeniem. – Po prostu nie jesteś sobą.
Pokręciłem głową jak wariat.
– Mamo – wyskrzeczałem ochryple. – Mówię ci wyraźnie, że dzieje się coś złego.
– Skąd ta pewność?
– Stąd – wypuściłem powietrze z płuc, opadłem bezwładnie na ścianę i wzruszyłem ramionami – że to czuję.
– Johnny, kochanie, musisz się położyć i odpocząć.
– Nie słuchasz mnie – warknąłem ostro. – Mamo, ja wiem. Jestem, kurwa, pewien, okej?
– Czego?
Westchnąłem zrezygnowany.
– Nie wiem, czego, ale wiem, że powinienem wiedzieć! – wypaliłem sfrustrowany i zdezorientowany. – Ale ona wie i ja wiem, ale ona mi nie powie, ale przysięgam, że wszyscy wiedzą. Mamo, no, kurwa!
– Już dobrze, kochanie – powiedziała układnie i objęła mnie ramieniem. – Wierzę ci.
– Tak? – wychrypiałem, cały czas odpływałem, ale byłem już nieco spokojniejszy. – No to chwała Bogu, bo nikt mnie tu nie słucha.
– Oczywiście, że ci wierzę – zapewniła, klepiąc mnie w pierś i prowadząc z powrotem w stronę salki. – I zawsze cię wysłucham, misiaczku.
– Na pewno?
– Mhm.
– Mamo, nie znoszę, gdy ktoś mnie okłamuje – dodałem, opierając się o jej szczupłe ciało swoim zdecydowanie zbyt dużym ciężarem. – A ona zawsze mnie okłamuje. – Gdy do moich nozdrzy zawędrował znajomy zapach, zmarszczyłem nos i zacisnąłem wargi, żeby opanować odrętwienie twarzy. – Mamo, ładnie pachniesz. – Powąchałem ponownie, zaciągnąłem się głęboko. – Pachniesz domem.
– To Jean Paul Gaultier – wyjaśniła mama, otwierając drzwi do mojej salki. – Używam tych perfum od zawsze.
– Ładnie pachną – przyznałem, przytakując sam sobie, gdy mama z mozołem wprowadzała mnie do środka.
– Cieszę się, że ci się podobają – zaśmiała się.
– I co mam niby teraz robić? – Spojrzałem krytycznie na łóżko, obserwowałem przez mgłę, jak mama odgarnia kołdrę i poklepuje materac. – Spać?
– Tak, powinieneś teraz spać, kochanie – stwierdziła zachęcająco i przekonująco. – Rano wszystko będzie wyglądało znacznie wyraźniej.
Zmarszczyłem nos.
– Jestem głodny.
– Johnathon, do spania.
– Już mi się nie podoba w Dublinie – burknąłem, padając na łóżko. – Chcą mnie tu zagłodzić. – Przymknąłem oczy, moje ciało zagłębiło się w materac. – I jeszcze te pieprzone prochy.
Poczułem nakrycie kołdrą i pocałunek w czoło.
– Śpij, kochanie.
– Ojciec… – wymamrotałem, odpływając. – Nienawidzę tego słowa.
Oddychaj
Shannon
– Shan, słyszysz mnie?
Joey?
– Jestem przy tobie.
Nie widzę cię.
Poczułam, że ktoś łapie mnie za rękę.
– Tylko ze mną zostań, okej?
Boję się.
– Nie zostawiaj mnie, proszę.
Nie chcę cię zostawiać.
– Już prawie jesteśmy, Shan.
Ale gdzie?
– Po prostu oddychaj, okej?
Nie pozwól mi umrzeć, Joey.
– Oddycha? Aoife, kochanie… oddycha?
Proszę…
– Nie wiem, Joe… Pełno tu krwi…
Pomóżcie!
– Pomóż jej jakoś! – usłyszałam szloch. – Zrób coś, żeby, kurwa, oddychała!
Nie chcę umierać…
Odkrycia, objawienia i kij w mrowisku
Johnny
W poniedziałek rano obudziłem się z czystą głową i w tsunami bólu.
Ale wiedziałem, że niezależnie od jego siły nie będę narzekał, bo pewnie znowu by mi coś wstrzyknęli.
Ulga w bólu poprzez zalewanie żył jakimś płynnym syfem to kiepski pomysł.
Poważnie. Od operacji przeważnie fruwałem w obłokach jak zasrany latawiec, bo za każdym razem, gdy cholerny lekarz albo pielęgniarka mnie sprawdzali, uznawali za konieczne nacisnąć pierdolony guzik przyczepiony do kabla wyłażącego z mojej ręki i wstrzyknąć mi do organizmu więcej tego cholerstwa.
Ekipa lekarzy, z którą widziałem się rano, orzekła, że bezpieczniej trzymać mnie pod wpływem środków uspokajających, które pozwolą mi odpocząć i wracać do zdrowia, ponieważ – pomijając pooperacyjne dziury w moim ciele – w sobotę byłem taki „zestresowany” i „nieskory do współpracy”, że wyszarpywałem te wszystkie kable i chciałem opuścić szpital.
Rodzice i Gibsie krążyli tu przez cały weekend, bez przerwy mnie odwiedzali, a ja byłem na kompletnym odlocie. Podobno wydzierałem się jak wariat… Krzyczałem coś o ojcach i rugby.
Tak, cholernie żenujące.
Dobrze, że tego nie pamiętałem.
Pierwszy raz od czterdziestu ośmiu godzin poczułem, że odzyskałem świadomość, usiadłem więc, ignorując ból w udach, i sięgnąłem po leżącą na szafce komórkę. Na szczęście ktoś miał dość oleju w głowie, żeby mi ją podpiąć do ładowarki.
Olałem talerz z jedzeniem pozostawiony przez pielęgniarkę na tacy łóżka, otrzeźwiłem się kilkoma mrugnięciami i przescrollowałem miliony nieodebranych połączeń i tysiące SMS-ów, które przyszły, odkąd w piątek wieczorem moje życie się zawaliło.
Cztery niedobrane i nagranie na skrzynkę od trenera Dennehy.
Jezus Maria…
Przeszły mnie ciarki na samą myśl o tym, co miał mi do powiedzenia.
Uznałem, że nie czas na masochizm, i czym prędzej przeszedłem dalej.
Trzy wiadomości od Feely’ego. Pięć połączeń od Hughiego. Kilkadziesiąt wiadomości na grupowym czacie z chłopakami z Akademii. Kolejny milion od kumpli ze szkoły. Od fizjoterapeuty. Jedna od Scotta Hogana, ziomka z Royce. Kolejna od trenera personalnego. I jeszcze kilka od chłopaków, z którymi grałem w Ballylaggin. Wiele SMS-ów z nieznanych numerów lub numerów, których sobie nie zapisałem. Dwie od pana Twomeya, dyrektora Tommen. Jedna od trenera Mulcahy. Siedem SMS-ów i dwanaście nieodebranych od Belli.
– Pierdolona Bella.
Sfrustrowany całkowicie olałem pocztę głosową i przebiłem się przez niezliczone życzenia powrotu do zdrowia, kasując wszystko od razu, aż ujrzałem pusty ekran.
Nic od Shannon.
Nawet króciutkiego SMS-a.
No dobra, nie miała w tej chwili komórki, ale Joey miał i znał mój numer.
Wkurzony wszedłem do listy kontaktów, znalazłem „Joeya hurlera” i wcisnąłem „zadzwoń”. Mój gniew narastał wraz z każdym sygnałem. Gdy połączyło mnie z jego pocztą głosową, miałem wrażenie, że zaraz wybuchnę.
Naćpany czy nie, wiedziałem, że przez weekend dzwoniłem do niego z tuzin razy, tyle pamiętałem. A nie lubiłem być ignorowany.
– Joey. – Ściskałem telefon zdecydowanie zbyt mocno, niż trzeba, i próbowałem utrzymać neutralny ton, choć kipiałem złością. – Muszę z nią porozmawiać. – Miałem w dupie, jak on to zinterpretuje. Miałem już wyjebane, co pomyślą inni. W żołądku dręczyło mnie niepokojące przeczucie, którego nie potrafiła stłumić żadna dawka snu ani szpitalnych prochów. – Posłuchaj… – Zacisnąłem powieki, chciałem się zachować dyplomatycznie, ale sromotnie poległem. – Wiem, że coś się tam odpierdoliło. – Ładnie, Johnny, ładnie. – To brzmi jak wariactwo. Wiem. Wiem, okej? Ale mam straszne przeczucia. – Jezu, nadawałem się do czubków. – Shannon coś mi powiedziała albo mi się to przyśniło, ale utkwiło mi to w głowie i nie potrafię… Posłuchaj, sam już nie wiem, ale muszę z nią pogadać. Muszę wyjaśnić pewien syf, dobra? Więc mógłbyś, kurwa, odbierać…
Piknięcie poinformowało mnie, że czas na nagranie wiadomości się skończył.
– Dupek – burknąłem pod nosem, rzuciłem komórkę na kolana i skrzywiłem się z bólu. Ostrożnie odłożyłem ją na szafkę, a potem odkryłem kołdrę, założyłem szpitalny fartuch i dokonałem pierwszych trzeźwych oględzin szkód.
Hmm. Przekrzywiłem głowę w bok, analizując samego siebie. Nieźle.
Moje biodra, oba uda i pachwiny były napuchnięte, paskudne i posiniaczone, a miejsca, które mi porozcinali, zasłaniały bandaże, natomiast trzy ulubione elementy mojego ciała były, że tak się wyrażę, w jednym kawałku. Kutas wisiał na swoim miejscu, a jaja dotrzymywały mu towarzystwa.
Przyglądałem się sobie ze zmarszczonym czołem. Czułem się osobliwie zbrukany tym, że ktoś ogolił mi jaja bez mojej zgody, ale postanowiłem się o to nie wkurzać. Prezentowałem właśnie samemu sobie imponujący półwzód, pewnie podekscytowałem się faktem, że nadal jestem w jednym kawałku, więc uznałem to za sukces.
Dziękuję ci, Panie Jezu.
Zakryłem się, odetchnąłem z ulgą i przysunąłem sobie tackę wyładowaną jedzeniem, bo mój apetyt właśnie powracał i pałał żądzą zemsty.
Nic ci nie jest, kontynuowałem wewnętrzne kazanie, przeżuwając bekon. Wyzdrowiejesz, wrócisz na boisko i wszystko będzie dobrze.
Ale z nią nie będzie dobrze, syknął cichy głos gdzieś z tyłu czaszki. I dobrze wiesz dlaczego.
Rozrywając po barbarzyńsku kolejne paski bekonu, analizowałem i przerabiałem wszystkie chwile spędzone z Shannon Lynch od czasu, gdy trafiłem ją piłką, do momentu, w którym wyrzuciłem ją z tego pomieszczenia.
Uznałem, że to swego rodzaju mechanizm obronny. W ten sposób unikałem myślenia o nieuchronnej terapii i ryzyka stracenia możliwości powołania do kadry U20. Nie mogłem myśleć teraz o rugby, bo mógłbym nie wytrzymać nerwowo, skupiłem się więc na Shannon Lynch, obracając obsesyjnie w głowie każdy najdrobniejszy, nic nieznaczący szczególik, aż nabrałem pewności, że zaraz mnie rozsadzi.
Dzieje się coś złego.
Dzieje się coś złego, i dobrze o tym wiesz.
Otwórz ten zakuty łeb i myśl!
Rzuciłem na tacę nóż i widelec, odepchnąłem ją i ponownie sięgnąłem po komórkę. Jeszcze raz zadzwoniłem do Joeya, miażdżąc telefon w ręce i modląc się, żeby odebrał. Niepokój rozjątrzył się we mnie do tego stopnia, że po kilku minutach potrafiłem myśleć już tylko o niej. Gdy ponownie usłyszałem pocztę głosową, puściły mi nerwy.
– Posłuchaj mnie, chuju, wiem, że dostajesz moje wiadomości, więc odbierz ten zasrany telefon albo odpisz. Nie odpuszczę, dopóki z nią nie pogadam. Słyszysz? Nie zamierzam, kurwa jego mać…
– Dzieńdoberek – zaświergotała mama, wchodząc do salki, przerywając mój zaadresowany do poczty głosowej Joeya Lyncha monolog. – Jak się dziś miewa twój penis?
Panie, dodaj mi sił…
– Oddzwoń – burknąłem, po czym się rozłączyłem i spojrzałem na matkę jak oniemiały.
– Przyniosłam trochę kwiatów – ciągnęła, nie czekając na moją odpowiedź, po czym położyła bukiet jakiegoś nieznanego mi kwiecia na tacy. – Byłeś bardzo zdenerwowany – mówiła z uśmiechem, poprawiając pościel na moim łóżku. – Pomyślałam, że kwiaty cię rozweselą.
– „Jak się ma mój penis”?! – szarpnąłem kołdrę i osłoniłem się po samą brodę, bo nie miałem pewności, czy zaraz nie zechce samodzielnie poszukać odpowiedzi na swoje pytanie. – Uważasz, że to normalne pytanie matki do syna?
– Wolałbyś, żebym nazywała go siusiaczkiem, kochanie? – odparła, wzruszając ramionami.
Jezusie Nazareński.
– Nie, mamo, mam więcej niż sześć lat, więc bym nie wolał – odburknąłem, obserwując ją bacznie, bo nadal krążyła w niebezpiecznych rejonach łóżka. – Nic mu nie dolega.
Przygryzła wargę z troską.
– Jesteś pewien…
– Jestem! – warknąłem, odganiając jej rękę, gdy jak podejrzewałem, zabrała się za odkrywanie kołdry. – Mamo, Jezu, rozmawialiśmy o tym. Musisz zacząć szanować moje granice!
Fuknęła zniecierpliwiona, przycupnęła na krawędzi łóżka i poklepała mnie po policzku.
– To może chociaż pokażesz go ojcu? – Spojrzała na mnie z wyrzutem. – Bardzo się martwię.
– Nie ma o co – burknąłem. – Wszystko z nim dobrze. Ze mną też. Obaj jesteśmy w zajebistej formie, mamo. Jestem w szpitalu, wiesz?
– Tak, ale…
– Więc zaufaj mi, jest dobrze. – Uniosłem oba kciuki. – Mamo, jest wybornie.
Westchnęła ciężko.
– Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy będę jeszcze w stanie uwierzyć w choć jedno słowo, które wyjdzie z twoich ust. – Przygryzła wargę i posłała mi to okropne spojrzenie wielce zranionej matki. To, które zawsze tnie jak żyletka, stworzone po to, żeby synowie czuli się jak gówno. – Naprawdę mnie zawiodłeś, Johnny.
Oczywiście, Panie Jezu, obróć nóż tkwiący w mojej ranie, bo czemu by nie…
– Mamo, wiem, Boże… Naprawdę mi przykro. – To była prawda. Natomiast wiedziałem, że nie odpuści, poszedłem więc na kompromis i z najwyższym trudem wycedziłem: – Gdy tata wpadnie, to mu pokażę. Żebyś poczuła się lepiej.
Uśmiechnęła się udobruchana, a ja opadłem na poduszki wdzięczny, że unik się udał.
– Byli rano lekarze?
– Tak, z samego rana – potwierdziłem.
Spojrzała na mnie wyczekująco.
– No i?
– Rano zwalniają mnie do domu.
– Tak prędko?
Przewróciłem oczami.
– Leżę tu już trzy dni, przecież nie miałem operacji serca.
– Wiem, ale… – Na jej twarzy znowu pojawiła się troska. – Kochanie, myślę, że powinieneś zostać w szpitalu jeszcze kilka dni. Odpoczynek zdecydowanie ci pomoże. – Nachyliła się i pogłaskała mnie po policzku. – Już wyglądasz na bardziej wypoczętego. Pomyśl, jak pomoże kilka dodatkowych dni.
– Będzie dobrze – odparłem. Czułem się naprawdę gównianie przez to, że obarczyłem ją dodatkowym stresem. – Znam zasady.
– A będziesz ich przestrzegał? – wymamrotała pod nosem.
– Nie spartolę tego – powiedziałem, patrząc jej prosto w oczy. – Na serio, mamo. Będę odpoczywał w łóżku. Będę chodził na rehabilitację. Ale później wracam.
Mina jej zrzedła.
Zacisnąłem zęby, nie mogłem ulec jej szczenięcemu spojrzeniu.
– Johnny, uważam, że nie powinieneś więcej grać.
– Mamo, będę grał – odparłem cicho.
– Nie.
– Mamo, tak.
– Johnny, proszę cię.
– Tak.
– Nie mogę znieść myśli, że znowu coś ci stanie.
– Mamo, zamierzam się zająć rugby – tłumaczyłem, pilnując, żeby brzmieć jak najłagodniej. – Wiem, że wybrałabyś dla mnie inną przyszłość, ale ja wybieram taką, okej? Nic mi nie jest, mamo. Czuję się świetnie. Do tego się urodziłem. Nie mogę zrezygnować z gry dlatego, że się o mnie boisz. – Wzruszyłem ramionami. – To równie dobrze mogło się wydarzyć na pasach.
– Ale nie wydarzyło się na pasach – odparowała. – Lądowałeś na kolejnych szpitalnych łóżkach, a do ich zliczenia brakuje mi już palców u rąk, wyłącznie przez rugby. – Pokręciła głową. – Nie rozumiem, dlaczego tak się uparłeś, żeby robić sobie krzywdę.
– Nie musisz rozumieć – powiedziałem, wiedząc, że nie ma sensu jej tego tłumaczyć, gdy uparła się odwieść mnie od grania. – Musisz mnie po prostu wspierać.
– Dlaczego nie mogłeś wybrać golfa? – zaszlochała, chowając twarz w dłoniach. – Jesteś dobry w golfa, kochanie. Albo pływania, albo tenisa?
Wyciągnąłem rękę i poklepałem ją po plecach.
– Bo jestem rugbystą.
– Och, Johnny…
– Po prostu mnie wspieraj, mamo – powtórzyłem szorstko. Usiadłem prosto i przytuliłem ją niezręcznie. – A ja obiecuję, że będziesz ze mnie dumna.
– Już jestem, jełopie – pociągnęła nosem, wytarła łzy. – I to nie ma nic wspólnego z cholernym rugby.
– Dobrze wiedzieć. Chyba – wymamrotałem.
– Okej, dość doprowadzania biednej matki do płaczu – powiedziała z wymuszonym uśmiechem, wstając. – Powiedz, jak się czujesz.
– Dobrze – odparłem, znowu wzmagając czujność. – Przecież już mówiłem.
– Emocjonalnie – dodała z naciskiem, przysuwając mi tacę z jedzeniem. – Chcę wiedzieć, co czujesz w sercu. – Rozłożyła serwetkę, położyła mi ją na kolanach i nalała herbaty z czajniczka. – Johnny, kochanie, zajadaj. Bo jak będziesz miał pusty brzuszek, to nie urośniesz.
– Pobliźniony – wydukałem, łapiąc za widelec. – Jestem kurewsko pobliźniony emocjonalnie, mamo.
– Uważaj na słowa – fuknęła i pacnęła mnie w potylicę lewą ręką, której przez większość życia unikałem tak, jak Neo unikał pocisków w Matriksie. – Zostałeś przez nas wychowany w domu, a nie wyhodowany w chlewie.
Ugryzłem się w język, wrzuciłem do ust już całkiem zimny płat boczku i zacząłem przeżuwać jak opętany.
– Grzeczny chłopiec – pochwaliła mnie i zmierzwiła mi włosy.
Panie, błagam, kurwa, ocal mnie przed tą kobietą…
– Jak się ma nasz bohater? – moje uszy wypełnił znajomy głos Gibsiego, dając mi chwilę wytchnienia od kobiety, która wisiała nade mną jak pieprzony helikopter.
– W porządku, stary – odparłem, wbijając wzrok w blond debila, który od dzieciństwa był moim najlepszym przyjacielem i wspólnikiem wszystkich zbrodni, a teraz stał w drzwiach szpitalnej salki, w której leżałem.
– Dzień dobry, Gerardzie – zaćwierkała pogodnie mama. – Wyspałeś się, skarbie? Rano zostawiłam ci pod drzwiami świeże ubranie… – Zawiesiła głos, przyjrzała mu się dokładniej i uśmiechnęła się z aprobatą. – No, widzę, że je znalazłeś. Beż świetnie pasuje do twojej cery, myszko.
– Znalazłem, mamusiu K. – odpowiedział z uśmiechem, którym mógłby rozpuszczać masło. – Rozpieszczasz mnie.
Przewróciłem oczami.
– No dobrze, zostawię was samych, chłopcy… żebyście mogli nadrobić zaległości. – Cmoknęła mnie mocno w czoło, po czym ruszyła ku drzwiom, gdzie otrzymała całusa w policzek od Gibsiego. – Gdybyście mnie potrzebowali, będę w stołówce.
– Kocham tę kobietę – oświadczył Gibsie, gdy wyszła. Zmrużyłem oczy.
– Wiesz, że widelec to niezła broń…
– Jest taka kurewsko…
– Dokończ to zdanie, a stracisz oczy – ostrzegłem, unosząc sztućce jak oręż.
Gibsie zachichotał.
– Jak się czujesz?
– Jakbym wpadł w piątek pod ciężarówkę – burknąłem, odkładając widelec i nóż.
– Aż tak dobrze, co?
– Nie zaczynaj, Gibs. – Rozluźniłem ramiona, złapałem kiełbaskę i wziąłem gryza. – Boli mnie wszystko jak sam skurwysyn i mam wrażenie, że nie spałem od miesiąca. Nie jestem w nastroju na żarty.
– Przynajmniej twój apetyt nie ucierpiał – stwierdził, zerkając na wielki talerz z bekonem, kiełbaskami i tostami, które właśnie pochłaniałem.
– Nie osądzaj mnie… – wyburczałem z pełną buzią. – Należy mi się za to, że gmerali mi nożami przy jajach. – Przełknąłem ogromny kęs wieprzowiny i sięgnąłem po kolejną porcję. – Zasłużyłem na tłuszcz.
– Słusznie – odparł, lekko się krzywiąc.
– A żebyś wiedział, że słusznie.
– Więc? – zapytał, gapiąc się na mnie z ledwie maskowaną ekscytacją. – Można powiedzieć, że odzyskałeś już zdrowe zmysły?
– Niestety – odpowiedziałem, wzruszając ramionami. Gibsie kiwnął głową.
– A jak tam serce?
– Co z nim? – zapytałem, marszcząc oczy.
– Nie będzie dziś robiło bum, bum, kurwa, bum?
– Nie… – odpowiedziałem ostrożnie, czując, że wchodzę w jakąś pułapkę, ale jeszcze nie wiedziałem jaką. – Wszystko z nim w porządku.
– Wyśmienicie – powiedział. – Bo mam tyle materiału, że aż nie mogę usiedzieć. Stary, wypala mi dziurę od środka. Na serio, nie sypiam nocami z podniecenia. Czekałem na twój powrót z zaświatów jak na gwiazdkę… A wiesz, jak kocham gwiazdkę, szefie.
Ja pierdolę, nie wytrzymam.
– Daj już spokój. – Machnąłem ręką, żeby wchodził. – Przejdź do rzeczy.
Gibsie, ewidentnie zachwycony życiem, wparadował do salki i usiadł w nogach łóżka. Chrząknął, po czym oświadczył:
– Zanim zacznę, muszę cię zapytać o preferencje dotyczące lokalizacji wieczoru kawalerskiego.
Rozdziawiłem gębę.
– Że co?!
– Przyszło mi do głowy Kilkenny – opowiadał lekkim, pełnym humoru tonem. – Ale jeśli wolisz się trzymać bliżej domu, możemy postawić na Killarney.
– Co ty pierdolisz?
– Cóż, zabawne, że pytasz. – Wyszczerzył zęby, umościł się wygodnie na moim wyrku i wciskał mi dalej ten szajs. – Masz za sobą zaręczyny albo zrękowiny… Nie mam pewności odnośnie do terminologii… Choć, zgodnie z tym, co sam mówiłeś, jesteś już wręcz żonaty.
Gapiłem się na niego bezrozumnie.
– Że jak?
– Och, kolego. – Odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. – Ty naprawdę nic nie pamiętasz?
– Spójrz na mnie. – Rzuciłem widelec na talerz i wymierzyłem palec we własną twarz. – Czy to gęba człowieka, który kuma, co się dzieje?
Moja odpowiedź tylko spotęgowała jego radość.
– Cudownie – radował się z mojego zdezorientowania. – Warto było czekać. Najlepszy dzień w moim życiu.
– Gibs, wyjaśnij – warknąłem wkurzony. – Już… Bo wbiję ci jedną z tych pieprzonych igieł, które sterczą z mojej ręki.
– Shannon – parsknął. – Przyszła tu ze mną w piątek.
– No przecież wiem – odburknąłem, masując się po czole. – Tyle pamiętam.
– A pamiętasz rozmowę, którą z nią odbyłeś? – dopytywał z łobuzerskimi iskrami w oczach. – A potem z każdym, kto tylko ci się napatoczył?
– Nie – warknąłem. – Cały tamten wieczór pamiętam jak przez mgłę. – Przypominałem sobie też tylko fragmenty sobotniego poranka. Fragmenty, w których traktowałem Shannon jak kompletny palant. Uległem własnej dumie i kazałem jej odejść. A później spanikowałem, odjebało mi i domagałem się powrotu do domu. Ból był tak silny, że dali mi końską dawkę prochów znieczulających. – Co zrobiłem?
– Nie chodzi o to, co zrobiłeś – odparł szyderczo. – Ale co powiedziałeś.
– Gibs, przysięgam na Boga, że jeśli zaraz mi nie powiesz, to…
– Stary, powiedziałeś jej, że ją kochasz – parsknął śmiechem, waląc się dłonią w udo. – A chwilę później poprosiłeś, żeby urodziła ci dzieci.
Wytrzeszczyłem oczy.
– Nie!
Uśmiechnął się najszerzej, jak potrafił.
– Tak!
– Jezu Chryste, Gibs – syknąłem, a w moim głosie słychać było lekko piskliwe tony. – Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?
– Bo to było świetne! – Śmiał się i dodał: – I byłeś przy tym taki nieustępliwy, że aż się bałem, że każesz jej od razu podpisać jakieś papiery.
Ukryłem twarz w dłoniach.
– Ja pierdolę, co jest ze mną nie tak?
– Nie mam pojęcia – zarechotał. – Ale gdybym miał się założyć, to obstawiałbym, że przemówiły przez ciebie prawdziwe uczucia.
– Co ty gadasz?! – spojrzałem na niego oburzony. – Nie chcę żadnych obsranych dzieci.
Gibsie puścił mi oko.
– Wyglądałeś na całkiem chętnego.
– Przestań – burknąłem, opanowując dreszcze. – Dobrze wiesz, że nie chcę.
– Błagałeś ją.
Opadła mi szczęka.
– Wcale nie…
– Shannon, proszę, rodź mi dzieci – przedrzeźniał mnie. – Błagam cię, Shannon. Wychowuj me potomstwo i pieść mego kutasa…
– Przestań już – błagałem. – Proszę cię, nic więcej nie mów.
– Poinformowałeś pielęgniarkę, że Shannon to twoja żona – dolewał oliwy do ognia. – Opowiedziałeś mamie, jakie Shannon ma ładne cycuszki i że nie możesz się doczekać, kiedy ją wydup…
– Jezu! – wykrztusiłem, przerywając mu, zanim raz na zawsze zniszczy mi życie. – To dlatego mnie unika, prawda? – zapytałem przerażony. – Pewnie się boi, że przy pierwszej okazji będę ją chciał na siłę zapłodnić.
– Cóż, twój fiut już działa – stwierdził rozkoszujący się moją udręką Gibsie. – Wiem, bo zechciałeś podzielić się z nią tym istotnym szczególikiem, ogierze.
Nie dziwne, że Joey nie odbiera.
Jeżeli Shannon zrelacjonowała bratu choć połowę mojego występu, to na bank będzie na mnie czekał w Ballylaggin z zemstą i obrzynem w ręku.
– Jestem, kurwa, skończony – wychrypiałem, spuszczając głowę.
– Gdzie tam – odparł i klepnął mnie w plecy. – Przecież ona też cię kocha. Tak powiedziała w piątek.
Jęknąłem głośno, wstyd, który czułem, sięgał do najgłębszej części mojej duszy.
– Bo ją zaszczułem.
– Nie, bo cię kocha – poprawił mnie.
– Wątpię – burknąłem. – Szczerze, kurwa, wątpię, stary.
– Johnny, posłuchaj, wyłożę ci to bez ogródek – powiedział nieco poważniejszym tonem. – Całymi miesiącami okłamywałeś siebie i wszystkich naokoło odnośnie do własnych uczuć. Co za dużo, to niezdrowo. Ta cała tłumiona frustracja musiała prędzej czy później z ciebie wyleźć. – Wzruszył ramionami i dodał: – Głupi jaś i morfina po prostu przyśpieszyły ten proces… Wycisnęły z ciebie prawdę.
– Wcale nie – zaprzeczyłem. Wiedziałem, że to na nic, ale czułem, że muszę się złapać jakiejś deski ratunku. – Wcale tak nie myślałem.
Gibsie uniósł brew.
– Nie wmawiaj mi, że pada, gdy szczysz mi na łeb.
Przygarbiłem się pokonany.
– No dobra, mówiłem prawdę. Zadowolony?
– A ty? – zapytał, nie mrugając.
– Co ja?
– Jesteś zadowolony?
– Nie, Gibs, nie jestem zadowolony. – Spojrzałem na niego groźnie. – Popatrz na mnie – rzuciłem, waląc się ręką w pierś dla wzmocnienia efektu. – Jestem przerażony, do ciężkiej cholery.
– Boisz się o kutasa?
– O kutasa, o jaja, o tę dziewczynę, o rugby… – zawiesiłem głos i nabrałem powietrza w płuca. – Odpierdala mi w tym szpitalu. – Odepchnąłem tacę i padłem ciężko na poduszki. – I martwię się.
– To zrozumiałe – przyznał. – Ale wszystko będzie dobrze…
– O niąsię martwię… – powtórzyłem. – O nią, Gibs.
– Czemu?
– Powiedziała mi coś wtedy – przyznałem bezradnie. – Ale nie pamiętam co. – Przeczesałem włosy dłonią i zwierzyłem się z wątpliwości najlepszemu przyjacielowi. – Coś o swoim tacie, stary. – Skrzywiłem się, próbowałem wyłowić to z odmętów pamięci, ale wciąż pływało poza moim zasięgiem. Westchnąłem z frustracją. – Chyba… – Od razu urwałem, złapałem się za nasadę nosa, bo wiedziałem, że kiedy już to powiem, to nie będę mógł cofnąć.
– Chyba co? – popędził mnie Gibsie.
– Ale to zostaje między nami – zastrzegłem.
– Zawsze, stary – przytaknął.
Westchnąłem raz jeszcze, usiadłem i odgarnąłem włosy do tyłu obiema dłońmi. Byłem niespokojny, podminowany.
– Widziałem różne rzeczy… – zacząłem powoli, bacznie mu się przyglądając, by sprawdzić jego lojalność, choć wiedziałem, że nie muszę się o nią martwić.
– Zmarłych?
– A weź spierdalaj!
– No dobra, już dobra, przepraszam – rzucił pośpieszenie, szybko poważniejąc. – Mów.
Spojrzałem na niego ostro, czekałem, aż z jego twarzy znikną ostatnie resztki wesołości.
– Na niej.
– Na niej? – zdziwił się.
Opuściłem ręce na kolana, wierciłem się.
– Na jej ciele. – Spojrzałem na niego z poczuciem winy i wypaliłem: – Widziałem zbyt dużo i zbyt często, żeby to mógł być zbieg okoliczności, który da się wyjaśnić wypadkiem.
Gibsie zmrużył oczy, szybko zrozumiał, do czego zmierzam.
– Na przykład siniaki?
Powoli skinąłem głową.
– Gdzie?
– Wszędzie. – Westchnąłem cierpiętniczo. – Na całym ciele, Gibs.
– Cholera.
– Początkowo myślałem, że znowu ktoś daje jej w kość w szkole… – urwałem i zmarszczyłem nos. Czułem się podle, zdradzając jej zaufanie, ale zżerało mnie to od środka. – Miewała gówniane przejścia w BCS. W chuj ciężkie. Więc to naprawiłem, a przynajmniej tak mi się wydawało, ale…
– Ale?
– Ale wiem, że jest coś jeszcze, Gibs. Brzmię jak wariat, ale mówię poważnie. Wiem, że coś się dzieje. Pamiętam, że coś mi wtedy powiedziała – warknąłem, wściekły na siebie, że zapomniałem o kluczowym elemencie układanki. Czułem w kościach, że umyka mi coś bardzo istotnego. – I teraz wydaje mi się, że to rozgryzłem.
– Tak? – zapytał, jak na niego niezwykle poważnie. – Wiesz, o kogo chodzi?
Ponownie skinąłem głową, spojrzałem mu w oczy, modliłem się, żeby nie oceniał mnie za to, co zaraz powiem. Istniało ryzyko, że strzelam kulą w płot… Ryzyko ogromne, głębokie jak Wielki Kanion, ale czułem, że raczej się nie mylę, a jej bezpieczeństwo było tego warte.
– Myślę, że to jej tata, Gibs. – Przełknąłem niepewność, spojrzałem najlepszemu przyjacielowi prosto w oczy i dodałem: – Myślę, że Shannon jest dręczona przez ojca.
Z natury miałem ścisły umysł, a ten wydedukował, że wspólnym mianownikiem, do którego sprowadzały się wszystkie problemy Shannon Lynch, był jej ojciec.
Powiedziała, że chodzi o niego.
Powiedziała mi o tym.
Na pewno.
Powiedziała mi coś o swoim pierdolonym ojcu.
Tyle że nie mogłem być pewny.
Mój umysł całymi dniami powracał do wszystkich rozmów, które z nią odbyłem, szukał jakichś przeoczonych poszlak.
Nieważne, co robiłem i co myślałem, on ciągle powracał do pierwszego dnia. Do naszej rozmowy, gdy nie była w pełni świadoma tego, co mówi.
– Tutaj. – Dotknąłem palcem starej blizny. – Po czym ją masz?
– Od mojego ojca – odpowiedziała, wzdychając głęboko.
– Tata mnie zabije – mówiła dalej, krztusząc się i wciąż trzymając kurczowo podartą spódniczkę. – Mój mundurek jest zniszczony.
– Johnny – jęknęła i mrugnęła powoli. – Johnny, to bardzo źle…
– Co? – zapytałem natarczywie. – Co jest złe?
– Mój tata – wyszeptała.
Jeżeli się myliłem, a istniało spore ryzyko, że się myliłem, to nigdy mi nie wybaczy. I tak byłem w czarnej dupie przez to, jak się zachowałem, ale jeśli niesłusznie oskarżę jej ojca o maltretowanie córki, to wbiję gwóźdź do trumny naszego potencjalnego związku.
Pewnie i tak się już tam dupczyliście, Johnny, ale…
Kurwa.
Traciłem pieprzone zmysły, bo mój mózg układał najbardziej zdeprawowane, obrzydliwe, nieludzkie, napędzane prochami myśli.
Czy ojciec krzywdził Shannon?
Czy może to ja wymyślam głupoty?
Wstydziłem się własnych myśli, ale rozbrzmiewały w mojej głowie głośno i wyraźnie. I napawały mnie szaleńczym niepokojem.
Bił ją?
O to właśnie chodzi?
Nie poznałem faceta, ale gdyby tak było, to przecież jej brat albo matka by coś zrobili.
Miałem okazję spotkać matkę Shannon. I to nie było najbardziej przyjacielskie spotkanie, ale wyglądało na to, że kobieta szczerze kocha córkę.
Dobrze wyglądała.
Zdrowo, była w ciąży.
Brat Shannon był silny i sprawny.
Jej pozostali bracia byli jeszcze dziećmi.
Pozostaje ojciec.
– Ja pierdolę… – Gibsie pokręcił głową. – To ciężki zarzut, stary.
– Wiem – jęknąłem zniesmaczony. – I wiem, że jeśli się mylę, to zrobię potężny burdel, ale po prostu – pokręciłem głową i zacisnąłem pięści – nie potrafię przestać o tym myśleć. I chyba to był właśnie powód – dodałem. – Dlatego tak mi odbijało przez cały weekend. Próbowałem wrócić do domu, do niej, Gibs. Bo się o nią boję. – Wzruszyłem ramionami, byłem bezradny. – Wiem, że to tylko przeczucie, ale nie mogę bezczynnie siedzieć. Nie mogę tego ignorować, udawać, że nic nie wiem. Z Shannon dzieje się coś złego i nie zamierzam przyglądać się temu z założonymi rękami. – Wypuściłem powietrze z płuc. – Zbyt wiele dla mnie znaczy, żeby zamieść to pod dywan. Nawet jeśli się mylę, to warto sprawdzić, nie? Tak należy postąpić, prawda?
– Daj mi chwilę, żebym to sobie przetworzył. – Gibsie się pochylił i przycisnął palce do skroni. – Bo to wieści dużego kalibru, stary.
Co ty nie powiesz…
Ale ja nie potrafiłem spokojnie siedzieć. Pożerał mnie ból, ale myśli były jeszcze gorsze, gnębiły mnie, zamieniły w kłębek nerwów i strachu.
Działo się coś złego.
Czułem to.
– Muszę iść – stwierdziłem, mając gdzieś jego przetwarzanie. – Na serio, Gibs. Musisz mnie stąd wyciągnąć. Muszę wrócić do domu i się przekonać.
– Nie możesz ot tak wyjść sobie ze szpitala – odparował, patrząc na mnie poważnie. – Johnny, Jezus Maria, przecież nawet nie chodzisz o własnych siłach. Jak niby mam cię przeszmuglować do Cork, kretynie? Pod kurtką, kurwa?
– Gibs, z Shannon coś się dzieje – wydusiłem, czując, jak serce wali mi w piersi. – Czuję to w kościach.
– Czekaj chwilę, mam pomysł… – zawiesił głos, wyciągnął komórkę z kieszeni, coś ponaciskał, po czym włączył głośnik i położył ją między nami.
– Halo? – Głos Claire wypełnił ciszę już po trzech sygnałach.
– Clairka-eklerka – odpowiedział, pokazując mi, żebym siedział cicho, bo już otwierałem usta, żeby zapytać, co wyprawia.
– Gerard – powiedziała z ogromną ulgą. – Wszystko dobrze? Jak Johnny?
Gibs, patrząc cały czas na mnie, zignorował jej pytania i sam zapytał:
– Może ty mi powiesz?
– C… co mam ci powiedzieć? – zapytała z nutą niepokoju w głosie.
– O ojcu Shannon.
– Co jest, kurwa?! – rzuciłem bezgłośnie, miałem ochotę go zabić.
– Czekaj. – Wyczytałem z ruchu jego warg, a dodatkowo uciszył mnie uniesioną ręką. – Zaufaj mi.
– O czym ty… ty m… mówisz? – wydukała z wahaniem.
– Ty już dobrze wiesz o czym – zablefował, zatykając mi usta dłonią.
– Powiedziała Johnny’emu, prawda? – powiedziała płaczliwie. – A on tobie, Boże.
Serce zamarło mi w piersi.
Świat zawalił mi się na głowę.
Miałem rację.
Miałem, kurwa, rację!
– Tak, powiedziała mu! – odparł Gibsie, udając wściekłość. – Ale ja chcę wiedzieć, dlaczego ty nikomu nie powiedziałaś, Claire?
– Bo nie miałam pewności – odparła pośpiesznie, brzmiała na zdruzgotaną. – Niczego otwarcie nie przyznała, ale te siniaki… Wiedziałam, że coś jej robi. Bałam się, Gerard. Bałam się, rozumiesz?
I wtedy mnie to uderzyło jak rozpędzony pociąg.
– Kto cię krzywdzi, kochanie? Ja to naprawię.
– To tajemnica.
– Nikomu nie powiem.
– Mój ojciec.
Kierowany czystym instynktem porwałem komórkę z szafki i zerwałem z siebie prześcieradło. Zsunąłem się z łóżka i pokuśtykałem do łazienki, telefon już dzwonił pod dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć.
– Johnny, co ty wyczyniasz, kolego? – zawołał za mną Gibs.
– To, co trzeba zrobić – syknąłem wściekle.
– A nie powinniśmy najpierw pogadać z twoim tatą? – zapytał, zsuwając się z łóżka, po czym ruszył w ślad za mną. – Jest prawnikiem, stary, będzie wiedział, co robić…
Uciszyłem go podniesioną ręką, przycisnąłem komórkę do ucha i skupiłem się na głosie dyspozytorki pogotowia.
– Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, w czym mogę pomóc?
– Moja dziewczyna jest w niebezpieczeństwie – wysyczałem, przegrywając walkę o opanowanie emocji. – Ma tylko szesnaście lat. Jest nieletnia, musicie jej pomóc. Mieszka przy dziewięćdziesiąt pięć Elk Terrace w Ballylaggin, w hrabstwie Cork, dobrze? Zapisała pani? Dziewięćdziesiąt pięć Elk Terrace. Jest naprawdę mała. Drobniuteńka, kurwa. Nie umie się bronić, a ja nie mogę jej pomóc… – Trzęsąc się od stóp do głów, wbiłem czoło w zimne płytki łazienki, zacisnąłem zęby i warknąłem: – Musicie natychmiast kogoś tam wysłać, bo jej drański ojciec ją katuje.
***
– No cóż – powiedział ponuro stojący w progu łazienki Gibsie, gdy się rozłączyłem. Skrzyżował ramiona na piersi i kiwnął głową z aprobatą. – Jesteś definicją kija w mrowisku.
– Chryste, Gibs. – Wypuściłem powietrze z płuc, oparłem ciężką głowę o nasadę dłoni i wysyczałem: – Jakim cudem sam nie zauważyłem?
– Spójrzmy na sprawę uczciwie: jak niby miałeś zauważyć, stary? – odparł, głośno wzdychając. – Weźmy twoich rodziców, Johnny. Założyłbym się o poważne pieniądze, że John nigdy nie podniósł na ciebie ręki, do cholery.
Prawda.
– Właśnie… – dodał, celnie odczytując moje myśli. – Dla normalnego człowieka to coś tak dalece wykraczającego poza skalę, tak niepojęte, że trudno sobie to w ogóle wyobrazić.
– Nie kliknęło – bąknąłem, mierząc się z potężnym tsunami wyrzutów sumienia, które właśnie we mnie narastały. – Ja po prostu… Nie przyszło mi do głowy.
– Posłuchaj, napisałem do twojego taty – odparł. – Już jedzie, stary. Pomoże nam.