Taming 7 - Chloe Walsh - ebook
NOWOŚĆ

Taming 7 ebook

Walsh Chloe

4,8

764 osoby interesują się tą książką

Opis

Historia Gerarda „Gibsiego” Gibsona z powieści Binding 13.

Ona jest radosną i pogodną dziewczyną. On jest uroczym klasowym klaunem. Niestety nadciągają burzowe chmury, więc chłopak z Tommen musi spoważnieć. 

Gerard „Gibsie” Gibson, najweselszy chłopak w Tommen, zawsze był komikiem, ale większość ludzi nie widzi tego, co skrywa pod maską. Prześladują go wydarzenia z przeszłości i radzi sobie z tym żartami i dobrym humorem, ukrywając przed światem prawdziwe ja.

Claire Biggs, świetlista jak promyk słońca, zawsze kochała Gibsiego, przyjaciela jej brata i ulubionego sąsiada. Widziała w nim to oblicze, którego nikt nigdy nie dostrzegał. Dlatego ogarnia ją determinacja, by oswoić swojego niepokornego najlepszego przyjaciela z dzieciństwa.

Kiedy granice zostają przekroczone, nie jest pewne, czy przyjaźń Gibsiego i Claire przetrwa. Czy rozkwitnie z niej coś więcej, a może ich drogi już na zawsze się rozejdą?                                                       Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.

Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 724

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (41 ocen)
37
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaszanna

Nie oderwiesz się od lektury

Od tej autorki biorę wszystko w ciemno.
20
kmiklikowska24

Nie oderwiesz się od lektury

Myślałam, że po poprzednich częściach już nic mnie tak nie zaboli, że serce już bardziej nie pęknie… Głupia ja. Jestem totalnie rozbita, wypruta emocjonalnie i wiem że długo nie zapomnę o historii Gerarda Gibsona.
20
MalgoMr
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wszyscy Chłopcy z Tommen to złoto, ale Gibsie tak mocno ściska za serce, że supertrudno mi uwierzyć, że nie byłoby kolejnej części o Gibsiem i Claire...
10
Klaudiax1997

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham.
10
karci612

Nie oderwiesz się od lektury

SUPER!!!!!!!
00



Tytuł oryginału: Taming 7

Copyright © Chloe Walsh 2024

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Magdalena Mieczkowska

Korekta: Katarzyna Twarduś, Agnieszka Zwolan, Wiktoria Garczewska

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8418-063-1 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Od autorki

Taming 7 to piąta część serii „Boys of Tommen” i pierwsza książka poświęcona Gerardowi Gibsonowi oraz Claire Biggs.

Niektóre sceny w niniejszej książce mogą okazać się skrajnie mocne i przygnębiające, dlatego czytelnik powinien zachować ostrożność.

Ze względu na równie skrajną i dosadną treść seksualną, trudne wątki, silne bodźce, przemoc i wulgaryzmy książka jest przeznaczona dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Akcja została osadzona w południowej Irlandii w 2005 roku. Treść zawiera irlandzkie dialogi i slang. Określenia, nawiązania, slang oraz dialogi pomiędzy bohaterami stanowią odniesienia do tamtego okresu historii i absolutnie nie odzwierciedlają prywatnych opinii ani wartości autorki.

Ogromne dzięki, że dołączyliście do mnie w tej podróży.

Mnóstwa miłości

Chlo :***

Wstęp

Zauważyłem to na chwilę przed erupcją bólu w płucach i wszechogarniającą ciemnością. Aureolę światła. Kulę słonecznego blasku.

Ją.

Widziałem ją.

I wtedy już wiedziałem.

Już wiedziałem…

PROLOGZOSTAW DZIEWCZYNĘ

Claire

Maj 1995

Miałam w nosie smród dymu i wcale mi się to nie podobało. Mamusia mówiła, że to kadzidło. To samo coś, co ojciec Murphy pali w niedziele na mszy.

Nie lubiłam chodzić na msze. Kościół był duszny, stary i smutny.

A co najgorsze, przez całą godzinę nie można rozmawiać.

Dla pięciolatki godzina to wieczność.

Dziś w kościele było jeszcze gorzej – a mieliśmy wtorek.

Więc jeszcze smutniej.

Rozglądałam się po tych wszystkich zapłakanych buziach, ciągnęłam za nitki kardiganu i machałam nogami, uśmiechając się pod nosem za każdym razem, gdy kopnęłam w tył ławki z przodu.

– Claire, siedź spokojnie – poinstruował tata i położył mi rękę na kolanie. – Już prawie koniec, bączku.

– Śmierdzi – odparłam, marszcząc nos. – Nieładnie, tatusiu.

– Wiem, bączku – przyznał i pogłaskał mnie po lokach. – Bądź dużą dziewczynką i jeszcze przez pięć minut bądź grzeczna i spokojna, zrób to dla tatusia.

– A potem będę mogła się pobawić z Gerardem?

Nie odpowiedział.

– Tatusiu, będę mogła się dziś pobawić z Gerardem? – powtórzyłam, ciągnąc go za nogawkę. – Proszę, tęsknię za nim.

– Może nie dziś, bączku – odpowiedział, a potem zrobił to samo co wszyscy mężczyźni naokoło. Pochylił się i wcisnął kciuki w oczy, żeby ukryć łzy.

– Ale czemu? – zaprotestowałam. – On jest. O, tam. – Pokazałam na przód kościoła. – Widzę go, tatusiu.

– Nie, Claire.

– Ale…

– Ćśś.

Nic z tego nie rozumiałam.

Okręciłam się i spojrzałam na siedzącego z boku brata. Również płakał. Mamusia przytuliła go do siebie, a on płakał jej w ramię.

– Hej, Hugh? – syknęłam szeptem, zasłaniając usta dłońmi. – Chcesz się pobawić z Gerardem po mszy?

– Cicho, Claire. – Mamusia pociągnęła nosem i wytarła łzy schowaną w rękawie chusteczką. – Nie tutaj.

Nie tutaj?

A co to znowu znaczy?

Nie umiałam rozgryźć, co się dzieje, ale wcale mi się to nie podobało. Za każdym razem, gdy patrzyłam na trumny, w brzuszku narastało mi takie dziwne uczucie. „Trumny” – tak Hugh mówił na te skrzynki przy ołtarzu.

Jedna była duża i brązowa, a druga mała i biała. Hugh powiedział, że w tej dużej brązowej leży tatuś Gerarda – Joe, a w tej małej jego siostrzyczka Bethany.

Bo w zeszłą sobotę się utopili.

„Utopili”. To było nowe słówko, trudne do zrozumienia, ale i tak robiło mi się przez nie bardzo smutno. Bo kiedy się utopisz, to idziesz do takiej skrzynki.

– Utopili. – Ściągnęłam brwi, próbowałam się skupić. – U-t-o…

– Cicho, Claire.

Nie, za trudne to słowo.

Zginałam i prostowałam ręce, rozglądałam się, a gdy zauważyłam w rzędzie obok nauczycielkę Gerarda i Hugh, to jej pomachałam.

– Claire, przestań – ostrzegła mama, złapała w powietrzu moją rękę i położyła mi ją na kolanie. – Nie bądź niedobra.

Myślałam, że jestem dobra.

Robiłam, co mogłam, żeby być dobra dla mamusi, więc usiadłam na obu dłoniach i przestałam machać nogami.

Dopóki nie rozbrzmiała muzyka i wszyscy nie wstali.

– Tatusiu, Oasis! – zapiszczałam, bo nie umiałam pohamować ekscytacji. Znałam tę piosenkę. Grał ją ulubiony zespół tatusia i Joe. Nazywała się Stop Crying Your Heart Out.

Tatuś się nie uśmiechał. Był za bardzo smutny. Joe był jego najlepsiejszym przyjacielem na całym świecie, a teraz leżał w brązowej trumnie, za to Gerard był moim najlepsiejszym przyjacielem na całym świecie, więc się cieszyłam, bo nie utopił się razem z Joe i Bethany.

Mój tatuś wyciągnął Gerarda z wody. Wskoczył i go uratował. W garniturze i butach. I skarpetkach. Tatuś był bohaterem. Tak mówili sąsiedzi.

Gdy ojciec Murphy ruszył między ławkami, rozsiewając ten śmierdzący dym, zatkałam sobie nos i zaczęłam się wiercić, ale szybko zapomniałam o smrodzie, bo spojrzałam na te trumny. Nieśli je między ławkami.

Pierwszą tę dużą brązową.

Potem małą białą.

Płacze stały się głośniejsze, a potem jeszcze głośniejsze i zrobiło mi się supersmutno. Kiedy tę małą białą przenieśli obok naszej ławki, mój brat cały wybuchnął płaczem i wtulił się w mamusię.

– Cicho, Hugh – zrugałam go. – Nie bądź niedobry!

– Cicho, Claire – powiedzieli równocześnie mamusia i tatuś.

Nie rozumiałam.

Ludzie ruszyli za trumną.

Babcia Gerarda i dziadek, jego ciocie i wujkowie, i kuzyni. Jego mamusia, Sadhbh, którą podtrzymywał jej chłopak Keith i jego cuchnący syn Mark.

Nie lubiłam Marka. Nie lubiłam jego wrednych oczu ani wielkich łap, ani tego, jak zawsze się na nas groźnie gapił.

Za nim, powłócząc nogami obok swojej cioci Jacqui, szedł mój najlepsiejszy przyjaciel na całym świecie.

Gerard.

Na jego widok zabulgotała we mnie ekscytacja, miałam ochotę podskakiwać, ale z trudem się opanowałam. Patrzyłam szeroko otwartymi oczami, jak blondynek z takimi samymi lokami co moje wyciera nos rękawem białej koszuli. Potem Gerard na mnie spojrzał.

– Cześć – powiedziałam bezgłośnie i mu pomachałam.

Miał smutne oczy, a policzki całe we łzach, ale podniósł rękę i mi odmachał.

– Cześć.

Moje serce zaczęło bić superszybko, jakbym biegła w wyścigu, a brzuszek fiknął koziołka jak naleśnik na patelni.

– Stój w miejscu… – zaczęła mamusia, ale nie mogłam się powstrzymać. Bo już przeciskałam się, żeby wyjść z ławki i ruszyć między rzędami. – Peter, łap ją!

– Claire! – syknął tatuś, ale za późno.

Udało mi się dotrzeć do swojego najlepszego przyjaciela, bo zatrzymałam się dopiero przy nim. Złapałam go mocno za rękę.

– Tęskniłam za tobą.

Gerard pociągnął nosem i też mnie mocno złapał, a potem wytarł łzy rękawem czarnej marynarki.

– Ja też za tobą tęskniłem – odpowiedział, gdy razem wyszliśmy za trumnami z kościoła.

– Cieszę się, że ty nie leżysz w takiej skrzyni – wyszeptałam, nachylając się, żeby tylko on mógł mnie usłyszeć. – Jesteś moim ulubionym człowiekiem na całym świecie i wolę ciebie niż kogokolwiek innego. Nawet Hugh.

– Nie powinnaś mówić takich rzeczy – odpowiedział, ale nie brzmiał, jakby był zły. Po prostu złapał mnie jeszcze mocniej za rękę i poszliśmy tak razem za ludźmi na cmentarz.

– Modliłam się, żebyś to był ty – rzuciłam szybko, bo musiałam mu powiedzieć te wszystkie rzeczy, które miałam w głowie od czasu tej łódki. Od utonięcia. – Kiedy powiedzieli, że ocalili kogoś z wody. Modliłam się, żebyś to był ty.

Kaszlnął od płaczu i spojrzał na mnie.

– Nap… naprawdę?

Skinęłam głową.

– Obiecałam Bozi, że jeśli sprowadzi cię z powrotem, to będę robiła wszystkie dobre rzeczy na świecie. – Rozpromieniłam się. – I wysłuchała mnie.

– To nie Bozia, Claire – wyszeptał, wycierając nos rękawem. – To twój tata.

– Nieważne kto. Ważne, że tu jesteś.

– Moja rodzina chyba tak nie myśli – odpowiedział, wbijając wzrok w ziemię. – Chyba chcieli, żeby twój tata uratował Bethany.

– Ja nie chciałam – przyznałam szczerze. – Ja najbardziej ze wszystkich chciałam zatrzymać ciebie.

– Claire, wróć do nas, proszę – powiedział tatuś, który nas dogonił i położył mi rękę na ramieniu. – Nie możesz być teraz z Gerardem.

Otworzyłam już usta, żeby się poskarżyć, ale Gerard odpowiedział mu za mnie:

– Proszę mi jej nie zabierać.

– Zostaw ich, Pete – odezwała się do tatusia ciocia Jacqui. – Bóg jeden wie, że biedaczynie przyda się jakaś znajoma twarz.

Tatuś nie wyglądał na przekonanego, ale pozwolił mi iść z Gerardem aż do grobu.

– Nie wiem, co ja teraz zrobię – powiedział Gerard, gdy dotarliśmy do celu. – Nie chcę wracać z nimi do domu.

– Z twoją mamusią i Keithem? I z tym śmierdzącym Markiem? – dodałam, marszcząc nos.

Gerard pokiwał głową.

– Chcę do taty.

– Ale twój tata jest teraz aniołem, prawda?

Wzruszył ramionami.

– Tak mówi ojciec Murphy.

– Nie wierzysz mu?

– Sam już nie wiem, w co wierzę – odpowiedział, ucichł na długo, a potem wypuścił powietrze, jakby się zdenerwował. – Głupio wyglądałem.

– Kiedy?

– Na mszy.

– Czemu?

– Bo nie umiałem przeczytać – powiedział cicho.

– Tej modlitwy? – zapytałam, przypominając sobie, jak Gerard odczytywał modlitwę, stojąc przy ołtarzu. – Moim zdaniem wyszło ci świetnie.

– Claire, nie umiałem przeczytać tych zasranych słów – wydusił, spoglądając na mnie mokrymi od łez szarymi oczami. – Więc zmyśliłem swoje.

– To nic, Gerard. – Uśmiechnęłam się szeroko, żeby poczuł się lepiej. – Moim zdaniem byłeś najlepsiejszy.

– Mark powiedział, że to przez to, że jestem głupi – dodał, ściskając mnie mocniej za rękę. – Szepnął mi tak na ucho, kiedy już zszedłem.

– Sam jest głupi – warknęłam rozeźlona. – Nie znam nikogo mądrzejszego od ciebie. Jesteś supermądry.

– To się dzieje, kiedy słowa są na kartce w książce – rzucił zdenerwowany. – Przysięgam, że w głowie dobrze je pamiętam. I bez problemu powiedziałbym tę modlitwę, gdybym tylko nie spojrzał na tę głupią stronę.

– Gerard.

– To nie ma sensu – dodał pośpiesznie. – Nieważne, czy zapisze mi je mama, czy sam to zrobię. Ani jedno słowo z kartki nie ma dla mnie sensu.

– Mogę ci pomóc – zaoferowałam. – Czytanie Tary i Bena w szkole idzie mi coraz lepiej.

– Wystarczy, że przy mnie zostaniesz. To pomaga.

– Naprawdę?

Skinął głową, podszedł ostrożnie do wykopanego grobu i zerknął w dół.

– Głęboko.

– No, supergłęboko – potwierdziłam, spojrzawszy w wielgachną dziurę w ziemi.

– I ciemno.

– Mhm. – Pokiwałam głową z wigorem. – Za ciemno.

– Ona się boi ciemności.

– Bethany?

– No.

– Ale to nic, bo przecież jest z nią wasz tatuś, więc ją obroni.

– A co ze mną? – wyszeptał, a po jego policzku spłynęła pojedyncza łza. – Kto mnie obroni?

– Przecież ja, głuptasie – odpowiedziałam i puściłam jego rękę, żeby móc go przytulić. – Ja będę cię chroniła, Gerard.

Oddech utknął mu w gardle i pomyślałam, że zaraz znów się rozpłacze. Ale się nie rozpłakał. Zamiast tego wyrwał mi się, odwrócił i pobiegł ścieżką, jakby uciekał od grobu, od tłumu i od wołających go mamy i cioć.

Był ode mnie szybszy.

Miał dłuższe nogi.

Ale nigdy wcześniej ode mnie nie uciekał.

Zasmuciło mnie to.

– Eeej, Gerard! – zawołałam za nim. Sapałam i dyszałam, bo próbowałam go dogonić. – Zaczekaj na mnie!

– Przyprowadzę go – powiedzieli równocześnie Hugh i Patrick, którzy przemknęli obok mnie jak najszybsi biegacze w całej Irlandii.

Mój brat i jego koledzy mieli po siedem lat. Ja tylko pięć. To nie fair, że nie mogłam za nimi nadążyć.

Niespodziewanie ktoś złapał mnie za rękę. Odwróciłam się i zobaczyłam parę jasnoniebieskich oczu.

– Lizzie! – Uśmiechnęłam się na widok swojej drugiej najlepszej przyjaciółki, objęłam ją i mocno uściskałam. – Przyszłaś.

– Wszyscy przyszliśmy.

– Nawet Caoimhe?

– Tak. Wracasz do rodziców?

– Muszę znaleźć Gerarda.

– Chcesz, żebym z tobą poszła?

Przytaknęłam radośnie.

Lizzie wyszczerzyła się szeroko, wzięła mnie pod rękę i razem popędziłyśmy za chłopakami.

– Nie podoba mi się zapach w kościele.

– Mnie też nie – zgodziła się. – Śmierdzi.

– I za gorąco tam – dodałam. – Mamusia kazała mi włożyć rajstopy i ten wielki kardigan. – Naprawdę było mi gorąco, więc pociągnęłam za guziki, ale nie chciały się odpiąć. – Liz, dalej kiepsko mi idzie z guzikami – westchnęłam ciężko.

– To nic – odparła, zabierając się do odpinania guzików. – Bo mnie idzie świetnie.

Szło jej świetnie. Lizzie była taka świetna, że umiała nawet przeliterować słowo „świetnie”. Zawsze dostawała od nauczycielki za wszystko gwiazdki. Nie przeszkadzało mi to. Po Gerardzie i Shannon była moim trzecim ulubionym człowiekiem na świecie.

– Myślisz, że wszystko będzie u niego dobrze? – zapytała nieco później, gdy skręciłyśmy w pustą część cmentarza i zobaczyłyśmy w oddali chłopaków.

Widziałam daleko z przodu Hugh, mojego brata. Obejmował Gerarda. Trzymał go mocno, a tymczasem ich drugi przyjaciel, Patrick, siedział na ścieżce i ściskał ich obu. Nie słyszałam, co mój brat mówi Gerardowi, ale na pewno coś mądrego. Hugh to umiał. Zawsze wiedział, co trzeba powiedzieć.

– U kogo?

– U Gerarda.

– Nie wiem, Claire. – Lizzie wzruszyła ramionami, próbując znowu zawiązać mi ten sweter w pasie, bo przed chwilą się ześlizgnął. – Caoimhe mówi, że Gibsie długo będzie smutny.

– Naprawdę długo – zgodziłam się z tym i na samą myśl też zrobiło mi się smutno.

– Powiedziała, że musimy zostawić go w spokoju i dać mu czas.

– Czas?

– Tak.

– Na co?

– Nie wiem – odparła swobodnie. – Ale Caoimhe mówi, że to ważne.

– Chcę go przytulić.

– Powinnaś. Dajesz najlepsze przytulasy.

– Twoje też są całkiem niezłe. Supermięciutkie.

– Ale twoje są jak słoneczko.

– Jak słoneczko? – zdziwiłam się. – Jak to?

– Bo sama jesteś jak słoneczko, głuptasko – zaśmiała się i pobiegła w stronę chłopców. – A może to przez twój szampon.

– Mój szampon? – Sięgnęłam po kosmyk loków i powąchałam. – Liz, przecież to nie słoneczko, tylko truskawki.

– Gibsie, naprawdę mi przykro z powodu twojego taty – odezwała się Lizzie, gdy już dotarła do grupki chłopaków. Uklękła na cmentarnej ścieżce i bardzo mocno objęła Gerarda. – I siostry też.

– Dzięki, Liz – odparł smutno, odwzajemniając uścisk.

– Och, przyniosłam ci coś – dodała, sięgając do kieszeni spódnicy. – Przepraszam, ale pogięła mi się trochę. – Położyła mu na kolanie złamaną stokrotkę, po czym usiadła obok mojego brata. – To na grób.

– Dzięki, Liz. – Schował kwiatka do kieszeni, a potem spojrzał na Hugh i Patricka. – Dzięki, że zostaliście, chłopaki.

– Nigdy cię nie zostawimy, Gibs – odpowiedział Hugh, cały czas obejmując Gerarda jedną ręką, a drugą mocno przytulił do siebie Liz.

– Właśnie – potwierdził Patrick, otaczając Gerarda od drugiej strony ramieniem. – Bo po co są przyjaciele?

W brzuch dźgnęła mnie złość, taka, od której robi się gorąco.

Zawsze tak się działo, kiedy Hugh i Lizzie byli razem. Miała być moją przyjaciółką, a gdy przychodziła, to bawiła się z nim, a mnie się to nie podobało.

Usiadłam naprzeciwko nich po turecku, podrapałam się po strupie na łokciu i próbowałam mieć milsze myśli. Bardziej życzliwe. Przecież złożyłam obietnicę Bozi. I zatrzymałam Gerarda.

– Liz! – Powietrze przeszył znajomy głos Caoimhe. – Co ty wyprawiasz, gdzie uciekasz?! Mama cię wszędzie szuka!

– O kurde – burknęła Lizzie i pośpiesznie się podniosła. – Lepiej już wrócę.

– Odprowadzę cię do siostry – zaproponował Hugh i też zerwał się z ziemi. – Zaraz wracam, Gibs.

– On bankowo ją ma – obwieścił Patrick, patrząc za idącymi ścieżką Hugh i Liz.

– Pewnie, że tak – potwierdził cicho Gerard. – Każdy to widzi.

Patrick zmarszczył czoło i dodał:

– Myślę, że ona też go ma.

– Ano. To też każdy widzi.

– Co to znaczy, że się mają? – zapytałam.

– No to jest wtedy, kiedy ludzie chcą trzymać się za ręce i bawić razem na wszystkich długich przerwach. Tak tylko we dwoje – wyjaśnił Patrick.

– Ale przecież chodzą do innych szkół, to jak mogą się mieć, skoro nie bawią się razem na przerwach?

– Bo zamiast w szkole robią to w domu – stwierdził Gerard.

– Bawią się?

– Tak.

– Ale ty też się bawisz z Liz, Patrick – dodałam. – To znaczy, że też ją masz?

– Nie wiem. Może czasami – odpowiedział. Przez chwilę wyglądał na rozkojarzonego, a potem wstał. – Zaraz wracam.

– Przepraszam, że tak uciekłem – powiedział Gerard, gdy Patrick sobie poszedł. – Nie uciekałem przed tobą.

– To przez tę wielką dziurę w ziemi, prawda? – zapytałam i przysunęłam się do niego. – Też się jej wystraszyłam.

Spojrzał na mnie szarymi, załzawionymi oczami i skinął głową.

– Nie chciałem patrzeć, jak wkładają do niej moją siostrę.

– Ej, Gerard?

– Tak, Claire?

– Potrzebujesz czasu?

– Na co?

– Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami i poprawiłam węzeł przytrzymujący kardigan w pasie. – Caoimhe mówi, że potrzeba ci dużo czasu i że mamy zostawić cię samego.

– Nie, nie, nie zostawiaj mnie! – zawołał i złapał mnie za rękę. – Okej?

– Nigdzie się nie wybieram, głuptasie – zarechotałam i spojrzałam w dół. Przy jego dłoni moja dłoń wydawała się maleńka. – Gerard, ja bym cię nigdy nie zostawiła.

– Tata też tak mówił. – Zassał powietrze i zacisnął powieki, a potem wyszeptał: – Więc po prostu… nie idź nigdzie, dobrze?

– Nigdy, Gerard – odpowiedziałam i przysunęłam się tak blisko, że dotknęliśmy się ramionami. Tak to już się działo, gdy byłam przy nim. Cały czas chciałam, żeby moja ręka dotykała jego ręki. Albo ramienia. Albo palców stóp. Nigdy nie chciałam, żeby się odsuwał albo gdzieś szedł. Chciałam, żeby był przy mnie. Nawet jeśli był supersmutny. – Nigdy cię nie zostawię.

– Mówię poważnie – dodał z naciskiem i spojrzał na mnie. – Nie mogę stracić następnego człowieka, którego kocham.

– Kochasz mnie?

Przytaknął smutno, a po jego policzku spłynęła kolejna łza.

– Kocham cię najbardziej ze wszystkich.

Rozpromieniłam się.

– Nawet bardziej niż Hugh?

Zmarszczył nos ze wstrętem.

– Nie kocham Hugh.

– Nawet bardziej niż Patricka Feely’ego?

– Jego też nie kocham.

– Nie?

– Tylko ciebie.

– Wiesz co, Gerard, jeśli będziesz kiedyś supersmutny, to mogę być też twoją siostrą. Hugh chętnie się mną podzieli.

– Nie możesz być moją siostrą, Claire.

– Czemu?

– Bo nie można mieć własnej siostry.

– A ty mnie masz? – Mój brzuszek znowu fiknął koziołka jak naleśnik. – A nie Lizzie? Bo kiedyś słyszałam, jak Hugh mówił, że ona jest superładna.

– Lizzie? Uch. Nie ma szans – burknął i aż się skrzywił. – Ja jej nawet nie widzę.

– Nie?

– Nikogo nie widzę. – Kąciki jego ust uniosły się w malutkim uśmiechu. – Nikogo poza tobą – dodał.

– Gerard, kochanie, czas wracać do domu! – zawołał znajomy głos, a ja poczułam, jak Gerard się spiął. Obie rodziny szły w naszą stronę. – Przyjmujemy w domu żałobników.

– Jeszcze pięć minut! – odwarknął i zaczął szybko dyszeć. – Proszę.

– Musimy już wracać, misiu – nie ustępowała jego mama.

– Proszę – powtórzył, wbijając groźny wzrok w ziemię. – Pięć minut.

– Gerard…

– Sadhbh, może wracać z nami – zaproponowałam, obejmując go na wysokości ramion tak, jak umiałam. Trudno mi to szło, bo był o wiele większy, ale się starałam. – Mamy miejsce w aucie.

– Claire, kochana, nie dziś – odpowiedziała i pociągnęła nosem. – Teraz Gerard musi być z rodziną.

– Oni nie są moją rodziną – wydusił i cały czas ciężko dyszał. – Oni są moją rodziną. – Wskazał w przeciwnym kierunku, tam, gdzie leżeli jego tatuś i siostra. – Więc zostaw mnie w spokoju, dobra?

– Gerard! – oburzyła się Sadhbh i znowu wybuchnęła płaczem. – Masz tu natychmiast przyjść.

– Kochanie, puść go do przyjaciół – zaproponował Keith. – Poczuje się lepiej wśród rówieśników.

– Właśnie, puść go – burknął Mark. – Mam dość tego beczenia.

– Mark, nie pomagasz!

– Nie mogę oddychać – wydusił Gerard i spojrzał na mnie; jego szare oczy zaszły dziką paniką, próbował łapać hausty powietrza. – Claire, nie mogę oddychać.

Otworzyłam szerzej oczy z grozy.

– Nie możesz?

Potrząsnął głową przerażony.

– Topię się.

– Topisz się?! – krzyknęłam płaczliwie, skoczyłam na nogi i pociągnęłam go za sobą. – Już dobrze, Gerard. Po prostu musisz otworzyć buzię i wpuścić powietrze.

– Nie um… umiem!

– Nie umiesz?

– N… nie…

I wtedy rozpętało się piekło.

– Co mu jest?

– Ma atak paniki.

– Gibs?

– Gerard, kochanie, to ja, Sinead. Słyszysz mnie?

– Nie mogę oddychać!

– Pomóżcie mu!

– Nie, nie pu… puszczaj m… mojej ręki!

– Nie puszczę, Gerard.

***

Leżałam w ciemnym pokoju, patrzyłam w sufit i z całych sił próbowałam być dzielną dziewczynką. Nie lubiłam spać w ciemności, ale nocowałam dziś u brata, więc nie miałam wyboru. Ale nie było aż tak strasznie. Księżyc był wielki i świecił przez okno jak lampka nocna.

– Nie śpisz jeszcze?

To Hugh.

– Nie śpię – odpowiedziałam szeptem. – A ty?

– To chyba wiadomo. Przecież zadałem pytanie, nie?

– No tak.

– Dalej trzyma cię za rękę?

Spojrzałam na Gerarda i nasze złączone dłonie.

– Tak.

Mój brat podniósł się na łokciu, nachylił nad śpiącym Gerardem i wyszeptał:

– A nie chcesz skorzystać z łazienki przed snem?

– Superniedobrze. – Przygryzłam dolną wargę i się zmartwiłam. – Co jeśli zmoczę łóżko?

– Nie waż się moczyć mi łóżka.

– Ale co, jeśli zasnę i wtedy je zmoczę?

– Idź do łazienki przed snem.

– Nie mogę. Nie chce mnie puścić, dlatego trzymam go cały dzień.

– Przecież twardo śpi – wyszeptał Hugh. – Dali mu lekarstwo na spanie.

– No… – odpowiedziałam, marszcząc brwi na to wspomnienie. – Był taki smutny.

– Wiem – westchnął ciężko Hugh. – Po prostu wyciągnij dłoń i idź.

– Już próbowałam. – Miałam spoconą dłoń i było mi w nią gorąco, ale Gerard dalej trzymał ją obiema rękami. Nie puszczał jej od pogrzebu. – Utknęłam, Hugh.

– Cholera.

– Nie przeklinaj.

– Pozwól mu spędzić noc z dzieciakami, Sadhbh – usłyszałam zza drzwi głos mamy. – Już usnął, biedaczysko. Przyprowadzę go z samego rana.

– O cholera… – syknął cicho Hugh i szybko się położył, udając, że śpi.

– Nie przeklinaj! – odsyknęłam i zrobiłam to samo.

– Sama nie wiem, co robić, Sinead – załkała mama Gerarda. – Jest taki załamany.

– To silny chłopiec i ma silną mamę, która bardzo go kocha. Poradzi sobie ze wszystkim.

– Ale już wcześniej przeżywał koszmar przez tę całą separację, a teraz, gdy Joe odszedł i jeszcze w zeszłym miesiącu wprowadził się Keith… – kolejny szloch – boję się, że uzna, że próbuję kimś zastąpić jego ojca.

Później dało się słyszeć już tylko szmer ich rozmowy, a po nim kroki i ciszę.

– Bo zastąpiła Joe – wymamrotał pod nosem Hugh.

– Hugh!

– No co? Taka prawda.

– Ale i tak nie wolno tego mówić na głos.

– Claire, czy powiem to na głos, czy tylko w głowie, to dalej prawda. Sadhbh rzuciła Joe dla Keitha i wszyscy o tym wiedzą.

– Nawet Gerard?

– Zwłaszcza on.

– Nigdy mi o tym nie mówił.

– Bo traktuje cię, jakbyś była ze szkła.

– Tak?

– Tak.

– Och. – Zmarszczyłam czoło, obróciłam się na bok i popatrzyłam na brata. – Ej, Hugh? A co to znaczy, że go „rzuciła”?

– No to jest wtedy, kiedy ktoś, kogo kochasz, się ciebie pozbywa, bo bardziej kocha kogoś innego – odpowiedział i też odwrócił się twarzą do mnie.

– Och. – Przygryzłam wargę i chwilę się nad tym zastanowiłam. – Czy mamusia rzuci tatusia tak jak Sadhbh Joe?

– Nie ma szans – odpowiedział pewnie. – Mama kocha tatę porządnie.

– Sadhbh nie kochała Joe porządnie?

– Kiedyś kochała – odparł, wzruszając ramionami – ale chyba przestała.

– To supersmutne.

– Claire, przestań ciągle mówić, że coś jest superjakieś.

– Lubię słowo „super” – zaprotestowałam. – Nawet umiem je przeliterować.

– Dobra, dobra – powiedział, ziewając. – Chyba mam plan.

– Masz?

– Mam. – Kiwnął głową, nachylił się nad Gerardem i wyciągnął rękę. – Ja go potrzymam, a ty idź do toalety.

– Ale co, jeśli się obudzi i znowu dostanie ataku paniki?

– To lepiej sikaj szybko – burknął, odrywając ręce Gerarda od mojej. – No już, Claire. Biegiem.

***

W nocy obudził mnie czyjś płacz.

– Hugh? – Zamrugałam i rozejrzałam się po pokoju brata. Nie wiedziałam, co się dzieje. – To ty?

– N… nie, Hugh ś… śpi.

– Gerard? – Gdy usłyszałam jego głos, mój brzuch podskoczył jak naleśnik. Szybko obróciłam się na bok i na niego popatrzyłam. – Cześć.

On już leżał odwrócony twarzą do mnie i trzymał moją prawą dłoń w rękach.

– Cześć.

– Wszystko w porządku?

Pociągnął nosem, wytarł policzek w poduszkę i powoli skinął głową.

– Miałeś zły sen?

Znowu przytaknął.

– O tej łódce? – zapytałam, kładąc na jego dłoniach drugą rękę. – O tym, że wpadłeś do wody?

Znowu lekko przytaknął.

– Teraz jesteś już bezpieczny – próbowałam go pocieszyć. – Tu jest miło, cieplutko i sucho… No i jesteś znowu ze mną.

Nie uśmiechnął się. Zamiast tego tylko na mnie patrzył, a po jego policzkach spływały wielkie, ciężkie łzy.

– Co ja teraz zrobię, Claire?

– Jak to? – zapytałam, przysuwając się bliżej, tak żeby nasze stopy się dotknęły. Ja miałam zimne palce, a Gerard zawsze ciepłe. Z wyjątkiem zeszłej soboty. Mieli wtedy z Hugh pierwszą komunię świętą i nasi tatusiowie zabrali obie rodziny na tę wielką łódź, żeby to uczcić. Tamtego dnia Gerard był niebieski i cały zimny.

– Bez tatusia – wyszeptał i nakrył moje stopy swoimi. Zacisnął oczy i wyłkał: – I bez… bez sios… siostry. – Gerard zapłakał raz jeszcze i wypuścił powietrze z płuc. – Zostałem całkiem sam.

– Nie, wcale nie – wyszeptałam i wolną ręką wytarłam z jego policzka superwielką łzę. – Masz Sadhbh i Keitha, i Marka…

– Nienawidzę go – wtrącił ostrym szeptem.

– Kogo? Keitha?

Przytaknął i dodał:

– I nie tylko.

– Marka też?

Pociągnął nosem, przełknął ślinę i powiedział:

– Nie podoba mi się, jak na mnie patrzy.

Rozszerzyłam oczy.

– Brzydko na ciebie patrzy?

– Groźnie – wyjaśnił. – Jakby chciał mnie skrzywdzić.

W moim brzuchu wzbierała złość.

– Skrzywdzić?

Ponownie skinął głową.

– Może nawet zabić.

– Jeśli cię skrzywdzi, to kopnę go w siusiaka! – warknęłam. – Umiem. Zapytaj Hugh. W zeszłym tygodniu kopnęłam go w siusiaka, bo zepsuł mi barbie, i się popłakał.

– Ach, tak. – Gerard się uśmiechnął. – Pamiętam.

Jego pierwszy szeroki uśmiech tego dnia.

– Podoba mi się twoja buzia, kiedy tak robisz – powiedziałam, wyciągnęłam rękę i dotknęłam dziurki, która pojawiała się w jego policzku, gdy się uśmiechał.

– Kiedy co robię?

– No kiedy się uśmiechasz – wyjaśniłam. – Przez to mam trzęsiawkę w brzuszku.

– Trzęsiawkę?

– No. – Kiwnęłam mocno głową i się zaśmiałam, bo doznanie się powtórzyło. – Tak jak robi galaretka.

– Hmm… – Gerard zmarszczył czoło i wyglądał, jakby supermocno się skupiał. – Mam tak samo.

– Ej, Gerard?

– No, Claire?

– Cały czas trzymasz mnie za rękę.

– Wiem. – Przeszły go ciarki i złapał mnie jeszcze mocniej. – Przepraszam. Po prostu kiedy cię trzymam, jest mi lepiej…

– Naprawdę?

– Tak. – Spojrzał na mnie czujnie. – Mogę?

– Tak. – Rozpromieniłam się. – Możesz mnie trzymać już na zawsze.

– Obiecujesz?

– Mhm. – Ziewnęłam sennie. – Obiecuję.

ROZDZIAŁ 1NIESPODZIEWANY POWRÓT

Gibsie

Dziesięć lat później

Wrzeszcz, żałosny śmieciu – rozkazał głos w mojej głowie.

Mój głos?

Czy kogoś innego?

Nie miałem już pewności.

W tej chwili wiedziałem tylko, że chcę się ruszyć, uciekać, krzyczeć, ale nie mogłem.

Wołaj o pomoc, do cholery!

Nie umiem!

Nic nie działało.

Nie byłem w stanie ruszyć żadnym mięśniem.

Nawet końcówką palca.

Sparaliżował mnie strach.

Znowu.

Całkowicie bezradny zmoczyłem łzami część materaca, w którą wbijałem twarz.

Napięcie.

Sunęło w górę gardła.

Wciskało mnie coraz mocniej w materac.

Milczące łzy, a po nich milczące krzyki, które nie były w stanie uruchomić strun głosowych.

Kap. Kap. Kap.

Napierający od góry ciężar więził mnie w samotnym dole wiecznego strachu.

Tonięcie.

Wciskałem twarz w materac, dopóki nie straciłem możliwości oddychania. Pozwalałem, żeby woda wypełniała mi płuca, aż prawie wybuchały.

Rozdymałem nozdrza.

To jest nieprawdziwe.

Machałem rękami.

Ciebie tu nie ma.

Przenikała mnie ciemność.

Już nie boli.

Znajomy widok korytarza na górze zastąpił wizje ogłuszających fal.

Mamo, ja się topię.

Widziałem światło wydostające się spod jej drzwi.

Znowu idę na dno.

Rozerwał mnie ten koszmarny znajomy ból, przez który moim ciałem zaczęło miotać na wszystkie strony.

Dlaczego mnie nie widzisz?

Wolałbym śmierć niż to.

Boli.

I tak przez to umierałem.

Przerwij to.

Już i tak miałem zdewastowane wnętrze.

Niech on przestanie.

Serce w piersi przechodziło powolny rozkład.

Nie, nie zabieraj mnie od nich.

Jego bicie stawało się coraz bardziej ślimacze, ale nadal słyszałem łomot tętna.

Nie, proszę. Niech on mnie nie ratuje.

Bo ja nigdy nie wyzdrowieję.

To twoja wina, że ona nie żyje.

Czułem na ciele jego ręce.

Oczy na drzwi.

Ciśnienie.

Proszę, daj mi odejść.

Narasta w piersi.

Chcę do taty.

Szarpie za gardło.

Nie zmuszaj mnie, żebym puszczał jego rękę.

Topi mnie.

Nie widzę siostry.

Dusi.

Znika coraz głębiej i głębiej w ciemności.

Naciska na płuca tak mocno, że nie mogę już oddychać.

On się zbliża.

– Nie!

Idź z nią.

– Przestań!

Obiecuję, że tam na dole będzie lepiej.

– Tato!

Wstrzymaj oddech.

I wtedy on wyciąga mnie z wody.

– Oddychaj, młody, oddychaj!

Zasługujesz na karę.

– Próbuj, dawaj, do cholery!

Zasługujesz na krzywdę.

– Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć!

Zasługujesz na zniszczenie.

– Odsunąć się.

Od środka.

– Mamy puls…

– Nie! – Wypadłem z łóżka, zachłystując się panicznie powietrzem, i zatrzymałem się dopiero, gdy padłem bezwładnie na podłogę. – Chryste.– Spanikowany przeciągnąłem dłonią po mokrych od potu włosach i podrapałem się po twarzy. Szalał we mnie niepokój, przez który moje serce podskakiwało jak jakaś demoniczna piłeczka do ping-ponga.

Nadal czułem w ustach wodę, a gdy płuca napełniały się nią tak bardzo, że lada moment mogły pęknąć, szarpała mną panika.

Dyszałem ciężko, nierówno, gapiłem się w sufit w ciemności i nadal rozpaczliwie nabierałem powietrza.

Łup.

Łup.

Łup.

Serce waliło tak mocno i wznosiło się w piersi tak wysoko, że niemal czułem je w gardle.

Metaliczny.

Grzeszny.

Zły.

– Wszystko dobrze – próbowałem sobie wmówić, ale nie przynosiło mi to pociechy. – Wszystko dobrze.

Łup.

Łup.

Łup.

Nie mogłem oddychać.

A właśnie że możesz.

Oddychasz jak się patrzy, palancie.

To był koszmar.

Coś nieprawdziwego.

A jednak prawdziwego.

To jest prawdziwe.

Źle.

Źle.

Źle!

– Przestań już, kurwa! – rozkazałem błądzącemu umysłowi, obracając się na czworaki, i zacząłem brnąć po omacku. – Weź choć na chwilę się, kurwa, zamknij!

Łup.

Łup.

Łup.

Śpię czy nie śpię?

Łup.

Łup.

Łup.

Zasnął znowu?

Łup.

Łup.

Łup.

Zdecydowanie byłem w ruchu, toczyłem się niezdarnie w ciemności kierowany wyłącznie pamięcią.

Łup.

Łup.

Łup.

Dotkliwa fala mgły mózgowej zaatakowała zmysły. Poczułem, że znowu tracę ostrość.

Znowu odpływam.

W kolejny koszmar.

Jezu, nie!

– Nie, nie, nie… – skamlałem i mentalnie walczyłem z tym, co nadciągało, choć wiedziałem, że na próżno.

Nawet w snach nie potrafiłem nic zmienić.

– Gerard?

Słyszałem ją gdzieś z daleka.

– O mój Boże, Gerard.

Serce waliło w piersi.

– Wszystko dobrze. Ćśś, ćśś, już dobrze.

Moje stopy się poruszały.

– To ja. Jesteś bezpieczny.

Wyciągałem do niej ręce.

– Trzymam cię.

Ale nic nie widziałem.

– Ćśś, kochanie, trzymam cię.

Puls grzmiał w uszach.

– Jestem przy tobie.

Fale okładały moje ciało.

– Gerard, otwórz oczy.

Jej dotyk miażdżył mi duszę.

– Wróć do mnie…

– Kurwa! – wyrzuciłem z siebie i zacząłem się realnie krztusić, bo fantomowe wrażenie tonięcia nadal maltretowało moją psychikę. – Claire?! – Otworzyłem gorączkowo powieki. – Claire? – Mgła się rozwiała i poczułem, jakbym nagle odzyskał wzrok. – Claire?!

– To ja. – Od tyłu objęły mnie w pasie znajome ręce, aż moje ciało równocześnie stężało i poderwało się od dreszczu. – Jestem przy tobie.

I wtedy dotarł do mnie zapach szamponu do włosów i proszku, w którym mama zawsze pierze jej ubrania; poczułem jej pierś na plecach, poczułem, że mnie tuli.

Ulga.

Zalała moje ciało z taką siłą, że wypłukała szalejącą w żyłach adrenalinę do ostatniej kropli, zamieniając mnie w bezwładny wrak w jej ramionach.

– Claire.

– Trzymam cię.

Nie wzdrygnąłem się, gdy mnie dotknęła. Nie poczułem napływu paniki, który pochłaniał mnie zawsze, gdy ktoś chwytał mnie od tyłu.

Nie musiałem otwierać oczu, żeby wiedzieć, że jakimś cudem przeszedłem we śnie do jej pokoju. Znowu. Nogi prowadziły mnie zawsze tam. Tylko tam byłem w stanie oddychać.

Nie musiałem się też odwracać, żeby wiedzieć, że ma na sobie swoją ulubioną jednoczęściową, różową piżamę w jednorożce. Tak dobrze znałem jej teksturę, że rozpoznawałem ją po samym dotyku na plecach.

Zmysły Claire stały się moimi zmysłami i udało mi się zakotwiczyć w bieżącej chwili. Znalazłem siłę, żeby wyciągnąć obecną wersję siebie z sennych koszmarów. Z przeszłości.

– Jesteś już bezpieczny. – Głos Claire był pełen spokojnej, niezachwianej pewności, której desperacko się chwyciłem. Miała prawo czuć się pewnie. W końcu to ona okazała się tym pechowcem, który od czasu utonięcia mojego taty i mojej siostry codziennie musiał sprowadzać mnie znad krawędzi. – Trzymam cię.

Claire Biggs trzymała wiele rzeczy.

Mnie.

Moją uwagę.

Moją duszę.

Moje serce.

Tak, miała mnie całego, i wcale nie przesadzałem nawet odrobinę.

Wiedziałem, że takie wpadanie do jej pokoju było nie fair względem nas obojga… Przecież nie byłem głupi… Ale nabrałem tego nawyku po śmierci ojca i jeszcze nie byłem gotowy się go pozbyć. Claire była nikotyną, której nie chciałem jeszcze odstawić. Kulą, bez której nie umiałem jeszcze chodzić.

Wyjdź z jej sypialni, dupku.

Weź się w końcu w garść.

Nie masz prawa wspierać się na niej całym ciężarem.

– Są coraz gorsze, Gerard.

To nie było pytanie, ale i tak zdobyłem się na odpowiedź:

– Tak.

– Gwałtowniejsze.

To również, więc i tym razem odpowiedziałem rozedrganym:

– Tak.

Zawsze miałem koszmarne sny. Zazwyczaj udawało mi się je przed nią ukrywać, co uważałem za nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że odkąd skończyłem siedem lat, spędzałem w jej łóżku prawie każdą noc.

Kiedy nocna groza przybierała na sile, tak jak minionego lata, próbowałem się nie narzucać i podejmowałem świadome wysiłki, żeby spać we własnym domu. Ale nigdy nic nie dawały, bo nawet we śnie odnajdywałem drogę do niej.

– Dlaczego? – zapytała zaniepokojona. – Co się ostatnio u ciebie dzieje?

Nic.

Nic szczególnego się nie działo i właśnie dlatego byłem tak cholernie sfrustrowany. Koszmary senne nawiedzały mnie od wypadku. Pewnie, kilka lat temu, gdy borykałem się z niezłym syfem, przybrały na sile, ale teraz było u mnie w porządku.

Podjąłem decyzję, że będę szczęśliwy, i jakimś cudem to podziałało. To szczęście nie było prawdziwe, bo tak naprawdę go nie czułem, ale gorąco wierzyłem, że jeśli będę udawał, w końcu się takie stanie. Gdyby nie to podejście, to przecież już bym nie żył.

Dotyczyło to w zasadzie wszystkiego, co w życiu robiłem. Nawet jeśli coś nie do końca mi wychodziło, zachowywałem się, jakby szło świetnie – i tak aż do skutku. Na przykład chciałem być normalny, więc byłem. Chciałem być utalentowany tak jak Johnny, mądry jak Hugh i kreatywny jak Patrick, więc tak się zachowywałem i taki byłem.

Pewnie, to wszystko nie przychodziło mi naturalnie, ale gdy udawałem, że jestem w czymś dobry, istniała spora szansa, że w końcu się to urzeczywistni.

Może Lizzie miała rację i byłem tępym chujem. Po Tommen na pewno nie wybierałem się na żaden uniwerek, ale przynajmniej zawsze mogłem liczyć na swoje poczucie humoru.

Jak dotąd życie na ciągłym blefie działało cuda. I jeszcze dawało mi punkty dodatkowe, bo nikogo nie krzywdziłem. W przeciwieństwie do Lizzie nauczyłem się sobie radzić, przeżywać żałobę i równocześnie się chronić bez rozrywania innych na strzępy.

Po co być zjebanym Gerardem, skoro mogłem być Gibsiem zjebem? Jako Gibsie nie mogłem nikomu zaszkodzić, bo Gibsie był moją zbroją, a humor mieczem.

Nie myślałem zbyt wiele o słowach wydobywających się z moich ust. Zazwyczaj mówiłem to, co w danej chwili myślałem, i ta cecha ukształtowała w głowach moich przyjaciół osobę, którą się stałem. Naturalnie umniejszałem własną wartość, nigdy nie bywałem rozmyślnie okrutny, umiałem rozbawiać ludzi. Z moich ust wyłaził syf, ale szydziłem z siebie, co było niczym ochronna peleryna samosabotażu.

Nigdy nie plułem jadem ani się nie puszyłem. Wszystko, co mówiłem, miało mnie tylko chronić. Słowa były jak siatka bezpieczeństwa. Bo czułem dotkliwą potrzebę obrony, a w świecie, w którym wydawało się, że wszyscy poza mną są ogarnięci, nie umiałem bronić się inaczej.

W moim życiu tylko jedna osoba znała mnie jako, cóż, mnie.

Jedna jedyna osoba, która nie dawała odejść mojej wersji z przeszłości.

Dziewczyna, która właśnie mnie obejmowała.

Moja dziewczyna.

– W takim razie to pewnie przez to, co się stało na kempingu – oświadczyła z przekonaniem. – Lizzie musiała coś uruchomić, gdy wepchnęła cię do tej rzeki… Jakieś wspomnienie tamtego dnia.

– Może – odparłem; nadal oddychałem nierówno i mozolnie. – Obojętne. – Usiadłem, pochyliłem się, schowałem twarz w dłoniach i próbowałem wziąć się w garść. – Nieważne.

– Ważne, Gerard. Od tego czasu prawie co noc jesteś wrakiem. – Odkleiła moje dłonie od twarzy i splotła je ze swoimi. – Martwię się o ciebie.

Nie musiałem się zmuszać, żeby spojrzeć na dziewczynę trzymającą mnie za ręce. Mój wzrok automatycznie ją odnajdywał, biorąc na cel te blond loki i brązowe oczy, jakby we wczesnym dzieciństwie ktoś mnie na nią zaprogramował.

– Hej, hej, po prostu ze mną porozmawiaj… – zaczęła łagodnie i ujęła moją twarz. – No już, Gerard. Powiedz, co się dzieje w tej twojej głowie.

Nie mogłem z nią rozmawiać.

Ani z nią, ani z nikim innym.

Zamierzałem zabrać ze sobą do grobu paskudne oblicze życia, na które zostałem wystawiony.

Przestań.

Nie myśl o tym.

Zablokuj.

Teraźniejszość stanowiła dla mojego umysłu najbezpieczniejszą przystań, bo przeszłość była przerażająca, a przyszłość była niepewna.

– Jest okej – próbowałem ukoić jej niepokój; nakryłem jej dłonie własnymi i stłumiłem dreszcz. – Nie martw się o mnie.

– Gerard, taka rola przyjaciół. – Nie odrywając ode mnie tych wielkich brązowych oczu, pochyliła się i złączyła nasze czoła. – Martwią się o siebie.

Gdybym mógł, ani troszkę jej nie krzywdząc, wszyć tę dziewczynę we własną skórę, zrobiłbym to bez chwili zawahania. Oto jak kluczowa była w moim życiu. Jak ważna dla mojego istnienia.

Jeżeli prochy były dla Joeya Lyncha tym, czym dla mnie Claire Biggs, to żaden odwyk nie przekonałby mnie do porzucenia nałogu. Bo ona była nałogiem mojego życia.

To dziwne, ale właśnie dlatego wtedy, wiele miesięcy temu, pomogłem Aoife Molloy. I tak bym jej pomógł, ale kompletna bezradność, którą dostrzegłem w jej oczach tamtej nocy, gdy musiała zmierzyć się z miłością i bólem, przekonała mnie, że jest w tej dziewczynie coś, z czym mógłbym się utożsamić. Wiedziałem, jak to jest być tak bezradnym, i nie chciałem, żeby ktokolwiek musiał tego doświadczać. Dostrzegłem u niej to spojrzenie. Znałem je. Marzyłem, żeby nagle ktoś się pojawił i zabrał mnie od tego cierpienia. Ale pieniądze nie mogły uśmierzyć bólu mojej przeszłości. Uchronić mnie od doświadczania tego przygnębienia i słabości. Jeżeli mogłem oszczędzić dziewczynie tej męki kilkoma stówkami, to z przyjemnością pomogłem.

– Możesz ze mną porozmawiać. – Claire nadal próbowała przebić moje mury. – Zawsze możesz na mnie liczyć.

– Claire.

Zamknąłem oczy, zrobiłem głęboki wdech i zmusiłem się, by pamiętać, dlaczego nie mogę zrobić tego, do czego tak uparcie namawia mnie serce.

Chryste, chciałem ją pocałować. Chciałem robić te wszystkie rzeczy, które chłopaki robią z dziewczynami. Chciałem, żeby była moja, ale co, jeśli nie miałem racji? Nie co do nas jako pary, ale co do siebie jako mężczyzny? Co gdyby nic z tego nie wyszło? Co gdyby ze mnie nic nie wyszło? Bo nigdy nie czułem nic do dziewczyn. Nic. Byłem obojętny jak trup, a gdybym nie poczuł nic przy Claire, to potwierdziłoby się, że przeszłość całkiem mnie zepsuła i nie nadaję się już do naprawy.

Nadal pamiętałem, jak to było, gdy pierwszy raz dotknęła mnie wargami. Minęły lata, później zdarzyło się jeszcze kilka warg, ale nigdy nie zapomniałem tamtej iskry. Tamtego ukłucia. Wibrowania, które uruchomiło się w mojej piersi, przez które moja skóra robiła się naraz gorąca, lodowata, ciepła i mrowiąca. Zdarzyło mi się to tylko raz i z jedną dziewczyną. Tamtego dnia coś osiągnęła, przyniosła mi pociechę, którą zrozumieć mógł tylko człowiek w mojej sytuacji. Poczułem coś. Do niej. Dało mi to przyjemność. Jej dotyk był chciany, mile widziany i wspaniały. Próbowałem później o tym zapomnieć, dla dobra przyjaźni z Hugh, ale mi się nie udało. Nie byłem w stanie zapomnieć o Claire i w pełni zdawałem sobie z tego sprawę.

Chciałem jej ofiarować i przeżywać z nią wszystkie formy intymności, jakie byłem w stanie sobie wyobrazić. Tylko z nią.

Bo zależało mi na tej dziewczynie. Do tego stopnia, że zapominałem o własnych sprawach. Przejmowałem się, bo jej kot zachorował. Bo płakała. Bo jej mamie zabrakło ulubionych płatków i Claire musiała zjeść owsiankę. Zależało mi na niej do takiego, kurwa, stopnia, że aż trudno było rozpoznać, gdzie kończę się ja, a zaczyna ona.

Znałem jej ulubioną piosenkę w każdym roku, począwszy od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego. Znałem jej tajemnice, drobne nawyki i cechy, których nie dostrzegał nikt inny. Chciałem poświęcać jej czas. Cały swój czas. Cały czas.

Od zawsze była huraganem loków szalejącym po drugiej stronie ulicy, na którego widok moje serce dostawało drgawek, ale od wypadku dzieliłem się z nią mnóstwem swoich emocji. Cholera, może nawet jej je przekazywałem.

Nasi rodzice razem dorastali, a gdy już się ustatkowali i pożenili ze sobą, to postanowili zapuścić korzenie przy jednej ulicy i wspólnie wychowywać dzieci.

Ciut młodszy od Hugh i nieco starszy od Claire, wylądowałem w samym środku. Pisane mi było dojrzewanie razem z rodzeństwem Biggsów. Kochałem ich oboje jak własną rodzinę, ale już w bardzo młodym wieku stało się dla mnie zupełnie jasne, że moje uczucia wobec najmłodszej mieszkanki domu naprzeciwko bynajmniej nie są braterskie.

Odkąd sięgam pamięcią, mój umysł nie miał wątpliwości w trzech kwestiach.

Po pierwsze: Hugh to mój brat.

Po drugie: Bethany to moja siostra.

Po trzecie: Claire jest moja.

Po wypadku, gdy już nauczyłem się, jak ulotne bywa życie i jak szybko los może ci odebrać ukochaną osobę, moje uczucia względem Claire zaczęły się szybko pogłębiać – z każdym dniem stawały się coraz gorętsze i silniejsze, niczym bluszcz wypuszczając wokół mojego serca koronkowe rozgałęzienia wzorców zachowań.

Ta dziewczyna była dla mnie wszystkim i wcale teraz nie dramatyzuję. Tak wyglądały fakty. Na myśl, że mógłbym ją zawieść, robiło mi się naprawdę niedobrze. Na myśl, że mogłaby spotkać ją jakaś krzywda – nieważne, czy fizyczna, czy psychiczna – miałem mord w oczach.

No więc odstawiałem przyjaciela, spełniałem przypisaną mi od narodzin rolę i robiłem, co w mojej mocy, żeby tego nie zjebać, a równocześnie chłonąłem każdą wolną sekundę z Claire. Nie przychodziłem do Biggsów dla Hugh. Zawsze dla niej. Zamierzałem zawsze się o nią troszczyć, choć chyba pisane mi było robienie tego z dystansu. Ale i to by mi wystarczyło. Musiałoby. Bo nie mógłbym jej wtedy zniszczyć ani skalać – to nie wchodziło w grę. Tym bardziej nie mógłbym jej rozczarować.

Hugh z setek powodów nie chciał, żebym zbliżał się do jego siostry, ale o nie akurat niepotrzebnie się martwił, ponieważ to, że nigdy nie wyrządzę krzywdy Claire Biggs, było pewne jak amen w pacierzu.

Była dla mnie zbyt ważna.

Była dla mnie wszystkim.

Świadomość, że nasze matki nie tylko uważały, że byłaby z nas dobrana para, ale i codziennie żarliwie nas do siebie zachęcały, ogrzewała mnie od środka, nie mogła natomiast ogrzać ani ukoić dręczącego strachu, że wszystko spierdolę i być może odstraszę od siebie jedyną osobę, bez której nie mógłbym żyć.

Bo za żadne skarby nie chciałbym, żeby ode mnie uciekła. Żeby się mnie bała albo żebym sprawił, że czułaby się tak jak ja. Nie zniósłbym, gdyby musiała doświadczyć tej samej formy bezradności.

Chciałemprzyszłości, o której z nią żartowałem. Chciałem z nią wszystkiego. Problem w tym, że nie ufałem człowiekowi, którym byłem. Za bardzo się, kurwa, bałem, że stanę się tym, co mnie zniszczyło. Że nadwyrężę jej miłość i ją zniszczę.

Bo gdybyśmy przekroczyli tę granicę, już nic nie byłoby takie jak dawniej. Zza niej nie byłoby dla nas odwrotu. A ja potrzebowałem gwarancji, że tego nie rozwalę. Że nie okaże się, że obchodzę się z jej sercem lekkomyślnie. Że będę umiał ją kochać, jak należy. Bo kochałem tę dziewczynę. Każdą cząstką siebie. Każdym uderzeniem swojego biednego, wybrakowanego serca. Kochałem ją zaciekle, szczerze, całkowicie. Nosiłem w sobie tak wiele ukierunkowanych na nią fizycznych żądz, ale w życiu nie ma żadnych gwarancji, więc nie mogłem ryzykować.

Zacisnąłem powieki, poświęciłem chwilę, żeby wziąć się w garść, i nasunąłem na twarz wesołkowatą, beztroską maskę. Osłaniała mnie niczym ochronny całun fałszu.

W ten sposób udało mi się wymyślić siebie na nowo, gdy cały mój świat legł w gruzach. I nie tylko wymyślić się na nowo, nie, bo chodziło o coś więcej – to było moje prywatne zmartwychwstanie.

Kiedy ponownie otworzyłem oczy, znów byłem tą wersją siebie, którą mogłem jakoś tolerować. Której nie dało się skrzywdzić.

Nigdy więcej.

– Znasz mnie, Clairko-eklerko – odezwałem się z uspokajającym uśmiechem, bo choć potrafiłem patrzeć na nią bez trudu, to widok troski w jej oczach nie był tak łatwy do zniesienia. – U mnie zawsze jest okej.

Chyba nie zrobiłem na niej dobrego wrażenia ani jej nie nabrałem.

– Czyli teraz znowu będzie tak, hę?

Zalało mnie poczucie winy, ale zdwoiłem wysiłki i uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.

– Ale że jak?

Nie odpowiedziała. Zamiast tego patrzyła na mnie całe wieki, a potem pokręciła głową i westchnęła z rezygnacją.

– No dobra, Gerard. – Puściła mnie i wstała. – Jeśli chcesz, to buduj sobie od nowa te swoje mury – oznajmiła, zbierając porozrzucane wszędzie poduszki i kołdrę; stolik nocny i lampka też leżały na podłodze. – Dzisiaj jestem zbyt zmęczona, żeby od nowa je burzyć.

Dopiero w tym momencie zarejestrowałem, że nie tylko obudziłem Claire, ale przez żałosne próby odszukania jej po ciemku zdemolowałem jej pokój.

– Cholera, mała. – Chciałem jak najszybciej naprawić swoje błędy. – Nie chciałem. – Postawiłem stolik nocny, włączyłem lampkę, na szczęście nadal działała, i odstawiłem ją na miejsce. – Kurwa. – Od razu spojrzałem na śpiącą w rogu pokoju kotkę i stadko kociaków. Odetchnąłem z ulgą wdzięczny, że nie zakłóciłem ich snu. – Tak mi przykro.

– Noo… – Ziewnęła, weszła z powrotem do łóżka, skuliła się pod kołdrą i poklepała wolne miejsce obok. – Zachowywałeś się, jakbyś równocześnie chciał się ze mną bić i mnie staranować.

Przeszedł mnie dreszcz.

– Przepraszam.

– Niepotrzebnie. Cieszę się, że tu jesteś. – Ponownie poklepała materac, przez co w moich żyłach popłynęła mieszanka poczucia winy i ulgi. – A teraz chodź i mnie przytul. Wiesz, że nie znoszę bez ciebie spać.

Tak, wiedziałem, i była to dalece niepokojąca informacja, bo oznaczała, że moje zjebane problemy zdołały się przelać na jej niewinność.

Oznaczała, że zainfekowałem ją swoim syfem. Miało to paskudny posmak toksycznej techniki współuzależniania. Niepokoiło mnie, bo nie chciałem, żeby ta dziewczyna była ode mnie w jakikolwiek sposób zależna. Bo nie byłem jej godny i na pewno się dla niej nie nadawałem.

A jednak – jak niemal co noc, odkąd skończyłem siedem lat – wszedłem do jej łóżka, mając w głowie tylko jeden cel: zbliżyć się najbardziej, jak to tylko możliwe, do jedynej formy fizycznego komfortu, którą udało mi się odnaleźć w ciągu siedemnastu lat życia na tym padole.

Kiedy już się przykryłem, automatycznie przesunąłem się na środek łóżka i przewróciłem na prawy bok. Wyczułem w materacu znajome wgłębienie pozostawione tam przez moje ciało.

Claire, jak w zegarku, też przewróciła się na bok i podniosła rękę, czekając, żebym objął ją swoją.

– Mmm… – zamruczała jak mały kociak. – Zawsze jesteś taki cieplutki.

– No. – Przysunąłem się bliżej, żeby nasze ciała ułożyły się jak trzeba: jej plecy przy mojej piersi, moja dłoń na jej biodrze, a jej ręka zaciśnięta na moim przedramieniu. Ludzie nie mogą leżeć lepiej zsynchronizowani. – Claire?

– Hmm?

– Przepraszam. – Ponownie. – Za dziś. – Ponownie.

– Ncśnjestao – wymamrotała sennie i zaczęła się wiercić, dopóki idealnie nie wprasowała się we mnie plecami. – Branoc, Gerard… Kocham cię.

– Ja ciebie też kocham – wyszeptałem, a gdy to słowo opuściło moje usta, poczułem znajomy wystrzał adrenaliny.

Claire mówiła poważnie. Naprawdę mnie kochała i była to jedna z dwóch rzeczy, których byłem w życiu pewien. Ja też odpowiedziałem jej szczerze, i to drugi pewnik w moim życiu. Jeżeli coś na tym świecie wiedziałem, to właśnie to, że kocham Claire Biggs.

Bardziej, niż podejrzewała.

Bardziej, niż to nędzne kilkuliterowe słowo jest w stanie przekazać.

Pomimo ograniczonego doświadczenia nie miałem złudzeń – przy okazji kochania drugiego człowieka może się zrobić niezły bałagan. Bo miłość boli. Pali żywym ogniem. To już skumałem. Zaakceptowałem ból. Zaakceptowałem to, że gdy kogoś kochasz, to tak jakbyś sam zadawał sobie rany. Ale nie bałem się tego. Nie bałem się, że ucierpię. O siebie w ogóle się nie bałem. Cały mój strach opierał się na obawie, że nie będę potrafił kochać jej jak należy. Że mogę skrzywdzić ją tak mocno, że nie zdoła się po tym podźwignąć i nie będzie dało się jej naprawić.

Tak jak on skrzywdził mnie.

ROZDZIAŁ 2LUNATYKUJĄCY UKOCHANI I SKRETYNIALI BRACIA

Claire

– Mówię ci, Clairko-eklerko, że damy radę – obwieścił Gerard uzbrojony w klatkę Briana. – Mamy to. – Maszerował przez jarmark i zatrzymał się dopiero przy części terenu wydzielonej na wystawę psów. – Zaufaj mi.

– Sama nie wiem, Gerard – odpowiedziałam, przygryzając dolną wargę i próbując za nim nadążyć. – A co, jeśli nie pozwolą nam wejść?

– Bzdura – odparował, a gdy Brian machnął łapą przez kraty klatki, Gerard podskoczył komicznie. – Nie mogą nam zabronić.

– Brian to kot.

– No i?

– To wystawa psów.

– W żadnym kodeksie nie jest zapisane, że musimy koniecznie zgłaszać psa.

– Myślę, że zawarli delikatną aluzję w nazwie: „Wystawa psów”.

– A widzisz gdzieś jakieś wystawy kotów?

– Nie.

– Ja też nie, więc się uda, Claire.

– A co, jeśli nas wyśmieją?

– To co z tego? – żachnął się zupełnie tym nieprzejęty. – Niech wyśmiewają. My potrzebujemy tej nagrody, mała… I z nawiązką zasłużyliśmy na te pieniądze przez sam fakt, że wykąpaliśmy tego zawszonego sierściucha. – Mimowolnie dotknął ręką najbardziej podrapanej pazurami części ramienia. – Mogę to udowodnić bliznami.

– Ale wiesz, że Brian nie jest jakoś bardzo przyjacielski.

– Owszem, nie jest – przyznał Gerard – ale obiecałem, że wytrwam u twojego boku i zapewnię byt naszym dzieciom, więc właśnie tak zamierzam postąpić. – Wzruszył ramionami i dodał: – Poza tym bzyka Cherubinkę, więc może to dla nas zrobić.

– Powinniśmy przynieść ją.

– Cóż, Cherubinka jest teraz zajęta – odpowiedział kategorycznie. – Jest brzemienna i ma brzuszek jak bania. – Przykleił uśmiech do ust i dodał: – Pracujmy na materiale, który zabraliśmy. Może Brian i jest gnojkiem, ale przynajmniej pięknym.

To prawda. Brian wyglądał jak ta lala. Był rasowym, długowłosym persem z pięknym białym futrem. Szkoda, że mieszkał w nim demon.

– A co, jeśli zaatakuje jurorów?

– Bez obaw, zająłem się tym.

– Tak? – Zmrużyłam oczy i spojrzałam na niego czujnie. – Gerard, co zrobiłeś?

– Przed wyjściem z domu zapodałem mu łagodny środek uspokajający.

– Co takiego?!

– A jak inaczej zdołałbym go wsadzić do tej klatki?! – zapytał i wyglądał przy tym na szczerze urażonego. – Wiesz, jak się burzy, gdy tylko chcę go dotknąć.

– O Boże, to wszystko to zły pomysł.

– To świetny pomysł – poprawił mnie i objął na wysokości ramion. – I świetnie sobie poradzimy.

– Och, Gerard, patrz tylko na tego pieska – zagruchałam, przyglądając się wypieszczonemu pomeranianowi.

– No, ładny, ale nie musiał mi obsrać nogi…

– Claire.

– Claire.

– Claire! – Głos mojego brata uderzył w uszy jak grzmot, zakłócając wręcz baśniowo idealny, najlepszy, oparty na wspomnieniach sen, który miałam przez ostatnie tygodnie, i przyzywając mnie do niewyraźnej przytomności. – Chodźże, co? Już po siódmej. Za dziesięć minut wychodzę.

– Po siódmej? – zawołałam sennie. – Rano?

– Tak, ruszajmy! – Jego głęboki głos znów zagrzmiał zza drzwi mojej sypialni. – Pośpiesz się.

– Hugh, ale jeszcze są wakacje! – zawyłam i na moment spanikowałam, że jakimś cudem przespałam ostatnie dni wakacji i nagle zostanę wrzucona z powrotem na korytarze Tommen. – A do tego sobota!

– Tak, geniuszu, wiem, że jest sobota – powiedział z obfitą dawką braterskiego sarkazmu. – Posłuchaj, od twoich urodzin mama mnie zadręcza, żebym załatwił ci robotę w hotelu. Kim powiedziała, żebym przywiózł cię dziś rano, bo potrzebują ratowniczki na basenie na pół etatu, i chce cię sprawdzić na mojej zmianie, więc zbieraj tyłek, bo moja zmiana zaczyna się o ósmej i nie zamierzam się przez ciebie spóźnić.

– Sprawdzić? – Zmarszczyłam nos zniesmaczona, rozprostowałam nogi i ziewnęłam. – Ale po co?

– Czy nadajesz się do pracy.

– Przecież mam pracę.

– Claire, jako wolontariuszka na publicznym basenie – odpowiedział, a z każdą chwilą brzmiał na bardziej zniecierpliwionego. – W hotelu ratownikom płacą.

– Mądrala. – Ziewnęłam przeciągle i wtuliłam się w materac; byłam przezmęczona. – Daj mi jeszcze pięć minut, co? Tylko trochę odpoczną mi oczy.

– A niech sobie odpoczywają, ile chcą – odparł. – Ja wyjeżdżam za dziesięć minut. Tata zamknął się na strychu, bo ma deadline, więc cię potem nie zawiezie, a…

– To poproszę mamę! – zawołałam, zanim zdążył dokończyć.

Ha.

Udław się, frajerze.

– Mama jeszcze nie wróciła z nocnej zmiany – zripostował od razu. – I nie zdąży przyjechać ze szpitala na czas.

– Hugh, proszę cię – wyjęczałam, kopiąc pod kołdrą nogami z frustracji. – Po prostu daj mi jeszcze pięć minut!

– Nie, bo wiem, że twoje pięć minut to tak naprawdę będzie czterdzieści, a ja muszę wyjechać za dziesięć – odpowiedział jeszcze bardziej wkurzony.

– Mów dalej. Ululaj mnie tym nudzeniem.

– Dobra, jak chcesz – rzucił. – Ale kiedy mama znowu zacznie jojczyć, że nie masz roboty, to nawet się nie łudź, że zwalisz winę na mnie, królewno. – Nastąpiła długa pauza, ale jego głos zaraz znowu rozbrzmiał: – Aha, i możesz przekazać temu palantowi, że dwie godziny temu miał się spotkać z kapitanem na siłce.

I to podziałało.

Nagle otworzyłam szeroko oczy i wyskoczyłam z łóżka, ale od razu zawróciło mnie do tyłu jak bumerang, bo dłoń nie chciała współpracować z resztą ciała.

Oczywiście, że nie.

W końcu była przyspawana do innego, znacznie większego ciała.

– Jeszcze pięć minut, mała – powtórzył moje słowa Gerard zakopany pod wielką stertą poduch i pluszowych misiów. – Tylko trochę odpoczną mi oczy.

– No chodź, wstawaj – jęknęłam marudnie, walcząc o panowanie nad własną ręką, ale sromotnie przegrałam, bo ściągnął mnie z powrotem na materac bez odrobiny wysiłku i… bez uchylania powiek. – Hugh stoi pod drzwiami. Podobno miałeś być na siłowni.

– Siłownia może mi possać – wymamrotał, przewrócił się na bok i przycisnął mnie mocno do siebie, układając nas w idealną łyżeczkę. – Pierdolony Kav.

– Gerard!

– Tulenie Clairki-eklerki równa się szczęśliwy Gibsie. Zapieprzanie na bieżni do porzygu równa się nieszczęśliwy Gibsie. – Kiedy przytulił się do mnie swoim wielkim ciałem, miałam wrażenie, że ktoś otworzył mi w brzuchu klatkę pełną motyli. – Kochana, w tym wszystkim chodzi o priorytety.

– I ja jestem twoim? – zapytałam zaczepnie.

– Zawsze – potwierdził sennie i wzmocnił uścisk w pasie.

Jezu.

Oddech ugrzązł mi w gardle, ale zmusiłam się do spokojnych wdechów i wydechów, równocześnie próbując jakoś uspokoić awanturę w brzuchu. Czułam się, jakbym najechała na potężny wybój w drodze i wszystkie moje organy wewnętrzne przemieszały się ze sobą.

Ostatnio wszystko, co działo się między nami, zaczęło się wydawać jakieś inne. Intensywniejsze. Dojrzalsze. To nadal był ten sam chłopak, którego przez całe życie ubóstwiałam, ale z pewnością przestał już wyglądać jak dziecko.

Jasne, jego srebrnoszare oczy nadal błyszczały łobuzersko, ale dawno zniknął szczenięcy tłuszczyk otaczający jego brzuszek, a pulchniutkie policzki zostały zastąpione wysokimi kośćmi policzkowymi i wyrazistą szczęką obsypaną dwudniowym zarostem.

Można było uczciwie stwierdzić, że Gerard Gibson zamienił się w pełnoprawnego mężczyznę, i w związku z tym coś w środku mnie się wzburzało.

Zdałam sobie sprawę, że mi się to podobało. A może nawet coś więcej.

Moje ciało jakby zaczęło reagować na jego widok, skóra zalewała się ciepłem, a serce gnało jak szalone.

– Po prostu się odpręż – wymamrotał sennie. Nie zawracając sobie głowy otwieraniem oczu, nakrył mnie wielkim bicepsem i przyciągnął bliżej. – Hmm… – Gdy nasze ciała znów się ze sobą stopiły, spomiędzy jego warg wyrwał się pomruk zadowolenia. – Tak lepiej.

Nie zdołałam opanować dreszczy przyjemności. Coraz bardziej się przy nim rozluźniałam, choć wiedziałam, że to kiepski pomysł, bo Hugh warował pod drzwiami, a do tego czułam, że… eee… poranna drabina Gerarda wznosi się coraz wyżej, ale nie potrafiłam oprzeć się pokusie.

Przyklejony do moich pleców Gerard zanurzył nos w mojej szyi, zaciągnął się głęboko i wyszeptał mi na ucho:

– Zostań ze mną.

O Boże.

– Narobisz sobie problemów u Johnny’ego – obwieściłam, choć miałam ochotę zadrżeć z rozkoszy, gdy musnął mnie wargami po szyi. Zrobił to ledwie wyczuwalnie i przypadkowo, ale mimowolnie aż podkuliłam palce stóp. – I jesteś cały spocony.

– Z Kavem będzie gitara – mówił, owiewając mój kark oddechem. – I zawsze się tak pocę po… no sama wiesz.

Po nocnych koszmarach. Tak, doskonale wiedziałam.

Minionej nocy trafił się naprawdę straszny. Pamiętałam to wyraźnie.

Jego skóra emanowała ciepłem.

Z karku na barki skapywał mu pot.

Widziałam te strużki potu, gdy się poruszał.

Spływały i kreśliły mokre ślady na jego nagim ciele, którego nigdy nie miałam dość.

Odliczałam chwile.

Zanim rozlegną się krzyki.

A po nich przyjdzie atak paniki, który zawsze zamieniał go w pozbawionego tchu, duszącego się, bezradnego siedmiolatka.

Pamiętałam pierwszy tak dobrze, jakby zdarzył się wczoraj.

W końcu miałam okazję widzieć to wszystko na własne oczy.

Traumę.

Zdruzgotanie.

Ta myśl ledwie zdążyła zagnieździć się w moim umyśle, gdy z jego gardła wyrwał się pierwszy ryk. Był to rwany, skrzekliwy odgłos udręki wyrastający bujnie ze wspomnień, których nie umiałam go pozbawić.

– Nie! – Rzucał się bezradnie, wypadł z łóżka, próbując wyrwać się prześladującym go w snach demonom, i przewrócił się o moją szafkę nocną. – Nie, proszę…

– Gerard!

Nabrałam niemałego doświadczenia w obchodzeniu się z jego koszmarami, więc już wiedziałam, że pozostawienie mu wolnej przestrzeni to najgorszy możliwy pomysł. Zatem też wykaraskałam się z łóżka i od razu za nim ruszyłam.

– Ćśś. – Nawet we śnie rozpoznawał mój dotyk i pozwalał mi się utulić. – To ja. – Był zlany potem, ale mnie to nie powstrzymywało. – Jestem tu. – Nachyliłam się i pocierałam swoim policzkiem o jego policzek. – Ćśś, Gerard, już dobrze.

– Nie, nie, nie… – Jęki bólu zamieniały się w chłopięce kwilenie. Nawet przez sen rozpaczliwie szukał mojego dotyku. – Nie umiem tego przerwać.

– Już koniec – próbowałam go uspokoić, ujmując jego policzki w obie dłonie. – To tylko zły sen.

Jego ostre wdechy stawały się rozpaczliwe, szybko przemieniały się w paniczne łapanie haustów powietrza.

Jakby nie potrafił nabrać go w płuca.

Jakby tonął.

Razem z nimi.

– Trzymam cię – szeptałam nieprzerwanie, stapiając nasze ciała, bo wiedziałam, że właśnie tego potrzebuje, żeby zawrócić znad krawędzi. Z krainy bólu. – Jestem z tobą.

Stopniowo jego ciało się rozluźniało, rozpoznawszy moje. Gerard przyjmował mnie do świadomości, słyszał słowa, czuł mój zapach, wdychał mnie, dopóki znów nie stał się mój, a ja – jego. Dopóki znowu nie byliśmy nami, bezpieczni.

– Claire? – Znów się spiął i po tym rozpoznałam, że już nie śpi. – Claire?Claire?

– To ja. – Odetchnęłam, objęłam go mocniej i zanurzyłam twarz w jego szyi. – Jestem tu, Gerard, już dobrze…

– Tak, wiem… – wyszeptałam, mrugając, by pozbyć się wspomnień zeszłej nocy, kiedy to zaślepiony paniką dotarł do mojego pokoju. – Ale robią się znacznie gorsze.

Poczułam, że kiwa głową.

Ostatnio koszmary Gerarda pojawiały się niemal co noc. Niepokoiło mnie to i łamało mi serce, bo wiedziałam, że walczy ze swoimi demonami… A może powinnam powiedzieć „z duchami”? Duchami z dzieciństwa, o których nie chce rozmawiać.

– Co się działo we wczorajszym śnie? – zapytałam równie bezradna jak każdego ranka, którego budziłam się obok niego.

Budzenie się obok Gerarda w łóżku nie było żadną nowością. W gruncie rzeczy to w ciągu ostatnich dziesięciu lat nie nocował u mnie zaledwie kilka razy.

– To, co zwykle – odpowiedział wrażliwym tonem, jakże niepasującym do żartownisia i komedianta znanego reszcie świata. – Posłuchaj, obiecuję, że gdziekolwiek musisz zdążyć, zawiozę cię na czas. – Przysunął się bliżej i objął mnie mocniej wielką ręką. – Tylko najpierw trochę się ze mną poprzytulaj.

Gdy tylko wypowiedział te słowa, drzwi do mojego pokoju otworzyły się z takim impetem, że odłupały kawałek gipsu ze ściany.

– Czy ja dobrze słyszałem, że ten dupek zmusza cię do przytulania?!

– Co ty robisz, Hugh, do jasnej cholery?! – wrzasnęłam, wyrywając się jednemu wielkiemu nastolatkowi, żeby powstrzymać przed atakiem drugiego wielkiego nastolatka. – W tym domu obowiązują pewne zasady, pamiętasz?

Wydostałam się z łóżka i rzuciłam w stronę Hugh, żeby powstrzymać wybuch przemocy. Gerarda i Hugh łączyła bardziej braterska niż przyjacielska więź i rzadko padały między nimi prawdziwe ciosy, ale na przestrzeni lat zdarzały się wyjątkowe przypadki, na których powtórkę nie miałam ochoty.

– Słyszałeś kiedyś o pukaniu?

– Gibs, mam nadzieję, że nie leżysz tam goły – ostrzegł Hugh, całkowicie mnie ignorując, bo skupił się na kumplu rozłożonym na moim łóżku.

– Dzieńdoberek, ogierze – pozdrowił go Gerard i pomachał paluszkami. Ewidentnie miał ochotę podrażnić niedźwiedzia. – Są jakieś widoki na śniadanko do łóżka dla ulubionego szwagra?

I oto się pojawiła.

Jego maska.

Zasłona oddzielająca uwielbianego przeze mnie wrażliwego chłopca od dowcipnisia, którego z kolei wielbili nasi znajomi.

Założył ją płynnie i bez cienia wysiłku.

Gibsie należał do reszty świata.

Gerard tylko do mnie.

– Ja ci zaraz dam śniadanko, mała kurwo. – Twarz mojego brata przybrała naprawdę niepokojący odcień purpury. – Stary, przysięgam na Boga, że jeśli położyłeś na niej chociaż palec, to tym razem naprawdę cię zabiję.

– Na niej czy w niej?

– Gibs!

– Och, ogarnij się, baranie! – Przewróciłam oczami i podeszłam ze złością do brata. – Jaja sobie z ciebie robi. Wiadomo, że jesteśmy tylko przyjaciółmi.