Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o wojennym dzieciństwie Wiesława Adamczyka spędzonym na Syberii i naznaczonym sowieckim barbarzyństwem.
Autor był małym chłopcem, gdy w maju 1940 roku wraz z matką i rodzeństwem deportowano go na sowiecką Syberię. Jego ojciec, oficer Wojska Polskiego, wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną, zginął jako jedna z tysięcy ofiar zbrodni katyńskiej. Rozdzielenie rodziny i wysiedlenie zapoczątkowało dziesięcioletnią tułaczkę. Skrajnie trudne warunki życia w Kazachstanie, głód, karkołomna ucieczka z ZSRR, śmierć matki, obozy dla uchodźców, rodziny zastępcze – tę drogę, tak jak Autor, przeszło tysiące Polaków.
W pasjonujących wspomnieniach Wiesław Adamczyk oddaje głos ofiarom sowieckiego barbarzyństwa. Bezkompromisowa, przejmująca opowieść jest zapisem utraty dziecięcej niewinności i zmagań z rozpaczą, przez które przechodził mały chłopiec.
W opracowaniach dotyczących II wojny światowej często przemilcza się tę mroczną kartę europejskiej historii, pozostającą w cieniu Holokaustu. Wydarzenia na niej zapisane wciąż jeszcze czekają, by w pełni oddać im historyczną sprawiedliwość.
Znam wiele opisów syberyjskiej odysei oraz innych zapomnianych wojennych dziejów. Żaden jednak nie jest bardziej pouczający, wzruszający i piękniej napisany niż Kiedy Bóg odwrócił wzrok. - z Przedmowy Normana Daviesa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Matce i Ojcu,
którzy umarli, by ich dzieci mogły żyć.
Oraz wszystkim dumnym Polakom,
którzy przetrwali na Nieludzkiej Ziemi
z nadzieją, że ich dzieci
będą kiedyś wolne
Ogólnie rzecz biorąc, można zaryzykować stwierdzenie, że większość Brytyjczyków i Amerykanów w niewielkim stopniu uświadamia sobie, iż to druga wojna światowa ukształtowała świat, w którym żyjemy. Stany Zjednoczone są nadal najsilniejszym państwem, kwitnie pokój i demokracja, a totalitarnym potworom, które straszyły pięćdziesiąt i sześćdziesiąt lat temu, urwano łeb. Zimna wojna, którą można uznać za pochodną nierozstrzygniętych spraw z 1945 roku, skutecznie zdominowała drugą połowę dwudziestego wieku. Dopiero niedawno, po 11 września 2001, zostaliśmy zmuszeni uznać, że na arenie międzynarodowej pojawił się nowy terror oraz związane z nim wyzwania.
Pomimo upływu czasu powszechne wspomnienie drugiej wojny światowej pozostaje jednak nadal zaskakująco zniekształcone i niepełne. Pamiętamy bitwy, w których uczestniczyły wojska naszych państw; oglądamy filmy, poczynając od The Dam Busters i Mostu na rzece Kwai, a kończąc na Bitwie o Ardeny i Szeregowcu Ryanie; nie mamy cienia wątpliwości co do niekłamanego zła tkwiącego we wrogach, z którymi walczyliśmy. A nade wszystko ustawicznie – słusznie – przypomina się nam o żydowskim holokauście – najskrajniejszym przykładzie zbrodni hitleryzmu.
Niestety, ten konwencjonalny schemat nie przedstawia kompletnego obrazu wojny. Zawiera niejedno puste miejsce i nie uwzględnia zasadniczego moralnego dylematu, który powstał z chwilą, gdy w celu pokonania nazistowskich Niemiec zachodnie mocarstwa połączyły swe siły ze Związkiem Radzieckim. Wielu ludzi było podówczas skłonnych uwierzyć, iż Józef Stalin jest, jak zwały go nasze media, Uncle Joe. Zmyleni pomocą oraz bohaterstwem Armii Czerwonej ludzie ci zakładali odruchowo, że Sowietom przyświecają te same co nam cele, że sowiecki komunizm propaguje „inny model demokracji” oraz że Armia Czerwona wyswobadza narody, które najeżdża. Wiemy, że owe zrodzone w wojennym czasie poglądy były z gruntu fałszywe. W rzeczywistości reżim stalinowski ponosił odpowiedzialność za masowe egzekucje na niedającą się z niczym porównać skalę. Komunizm w sowieckim stylu okazał się tragicznym doświadczeniem dla tych, którzy go przyjęli. I w roku 1945 tyle samo europejskich narodów popadło w zniewolenie, ile zostało wyswobodzonych. Innymi słowy, Sojusznicze Zwycięstwo Wolności i Sprawiedliwości okazało się pyrrusowe.
Wiesław (Wesley) Adamczyk nader przekonująco obnaża tę nierównowagę między prawdziwym a fałszywym obrazem. Z nadzwyczajną dokładnością oraz wielką wrażliwością opowiada historię własnego wojennego dzieciństwa, przedstawiając tragiczne doświadczenie rodziny jasno i wnikliwie niczym wytrawny pisarz. Początek owego doświadczenia przypada na ten sam czas we wschodniej Polsce, w którym w zachodniej części kraju naziści budują Auschwitz i zakładają warszawskie getto. Rozpoczyna się ono bolesnym pożegnaniem autora z ojcem, którego już niedługo zamorduje stalinowska policja, oraz budzącym grozę wyrzuceniem rodziny z domu. Następnie rozwija się w trzytygodniową podróż zatłoczonymi bydlęcymi wagonami, poprzez głód i śnieżne pustki dalekiej Syberii, poprzez nieustanne przesłuchania i upokorzenia, aż do najczarniejszej ze wszystkich godziny, w której jego umęczona matka umiera u progu wolności. Autor wita koniec wojny jako jedna z pięćdziesięciu tysięcy polskich sierot, które przeżyły syberyjskie zesłanie, choć czekały je jeszcze lata zagubienia i niepowodzeń, poprzedzających osiągnięcie bezpiecznej przystani i obiecującej przyszłości w Ameryce.
To nadzwyczajne, że barwne wspomnienia Adamczyka przechowały się głęboko ukryte ponad pół wieku. Tamy tłumionej pamięci puściły dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy oświadczenie prezydenta Michaiła Gorbaczowa, potwierdzające sowiecką odpowiedzialność za masakrę katyńską, wyjaśniło autorowi tajemnicę losu jego zaginionego ojca i kiedy ci, którzy tak jak on pozostali przy życiu, mogli osobiście pojechać do Nieludzkiej Ziemi, by oddać ostatni hołd dawno utraconym bliskim oraz rodakom. W tym czasie autor prowadził rzecz jasna wiele historycznych badań, by zagwarantować rzetelność opowieści, oraz posiadł sztukę porządkowania myśli i nader wprawnego władania piórem. Czym wyświadczył cenną przysługę tym, którzy zechcą przeczytać o tryumfie ludzkiego ducha lub zyskać głębsze zrozumienie drugiej wojny światowej.
Znam wiele opisów syberyjskiej odysei oraz innych zapomnianych wojennych dziejów. Ale żaden nie jest bardziej pouczający, bardziej wzruszający i piękniej napisany aniżeli Kiedy Bóg odwrócił wzrok.
Norman Davies
Jestem wdzięczny wielu ludziom różnych narodowości (zbyt wielu, by ich tu wymienić) – tym, którzy pomogli mi przetrwać odyseję mego dzieciństwa, tym, którzy zachęcili mnie do napisania tej książki, tym, którzy pomogli przywołać przeszłość, i wszystkim, którzy choćby w niewielkim stopniu sprawili, że moja książka jest tym, czym jest: przedsięwzięciem ludzkiego ducha. W szczególności dziękuję Czesławie Adamczyk (mojej bratowej), Sohailowi Bahu, Massoudowi Bananowi, Barbarze Basińskiej, Mary Jean Coulson, Kennethowi i Ellie Dubrau, Maryli Dudziak, Alicji Edwards, Lee i Kay Esworthym, Richardowi Grebowi, Iwonie Gronkowskiej-Rzeczkowskiej, Diane Inglot, Teresie Kaczorowskiej, Yvonne Kaminski (mojej siostrzenicy), Janowi Kaweckiemu, Borysowi Liechtenowi, Stevenowi Luckew, Stanisławowi Machnikowi, Zofii Machnik-Hamarneh, Robercie Marsh, Kazimierzowi Monecie, Anecie Naszyńskiej, Venecie Popovej, Barbarze Procop (mojej siostrzenicy), Janice Ryder, Josephowi Sturgisowi, Adamowi Szymelowi, ojcu Zygmuntowi Wazowi, Leopoldowi Witkowskiemu, Jagnie Wright, Adolfowi Wróblowi, Krystynie Ziemło oraz Milesowi Zimmermanowi.
Dziękuję również następującym instytucjom i osobom za udostępnienie ich archiwów oraz dostarczenie informacji: Irenie Czernichowskiej z Archiwum Hoover Institution w Stanford (Kalifornia); Zdzisławowi Kowalskiemu z Centralnego Archiwum Wojskowego w Warszawie; pracownikom Liverpool University; Władysławowi Dusiewiczowi z Fundacji Rodzin Katyńskich w Warszawie; Janowi Lorysowi z Polish Museum of America w Chicago; Franciszkowi Kostrzewie i Romanowi Sikorze z Polskiego Muzeum Kolejnictwa w Krakowie; George’owi Kaminskiemu z Turn Key Communications Services w Chicago; Stefanowi Wiśniewskiemu, założycielowi i prowadzącemu Grupę Kresy-Syberia w Sydney, oraz profesorom Wojciechowi Materskiemu i Andrzejowi Korzonowi z Polskiej Akademii Nauk w Warszawie.
Chciałbym również wyrazić głęboką wdzięczność wielu osobom za to, że podjęły wysiłek czytania rękopisu niniejszej książki na różnych etapach, i za ich cenne uwagi oraz rady: Olence Frenkiel za nauczenie mnie, czego nie należy robić, pisząc książkę; Anne Brashler za recenzję pierwszego szkicu rękopisu; Leslie Keros, memu doradcy nadzwyczajnemu i recenzentce, za profesjonalizm, wyjątkową przenikliwość i wyczucie kontekstu; Davidowi Bemelmansowi, redaktorowi wczesnego szkicu rękopisu, za słowa zachęty, cierpliwość i wrażliwość; Jane Zanichkowsky, za wielką sumienność oraz oddanie przy korekcie ostatecznej wersji; profesorom M.K. Dziewanowskiemu i Christopherowi Flizakowi, a także Edwardowi Kaminskiemu oraz dwóm anonimowym recenzentom z University of Chicago Press za kompetentne i inspirujące sugestie. Jestem też głęboko wdzięczny dr Ewie Gruner-Żarnoch i Wacławowi Godziembie-Maliszewskiemu za osobiste relacje z niektórych wydarzeń historycznych opisanych w mojej książce.
Chciałbym też wyrazić szczególnie serdeczne podziękowania: Johnowi Tryneskiemu, redaktorowi naczelnemu działu nauk społecznych w University of Chicago Press za przyjęcie rękopisu do publikacji i tym samym nadanie mojej opowieści jej własnego życia; Erin Hogan, dyrektor działu promocji w University of Chicago Press, za zapał w promowaniu mojej książki; oraz Mike’owi Brehmowi i Vinowi Dangowi, odpowiedzialnym z ramienia Wydawnictwa za jej graficzny układ i za ich kreatywność. Dziękuję też Robertowi Gutierrezowi za narysowanie mapy Polski i Jennifer Kohnke za narysowanie mapy mojej odysei.
Na koniec składam ogromne podziękowania członkom mojej rodziny. Memu bratu Jurkowi i siostrze Zosi winien jestem dozgonną wdzięczność za zachowanie dumy i honoru naszej rodziny na Syberii i we wszystkich pozostałych obcych krajach, po których wędrowaliśmy jak nomadowie, oraz za przechowanie w żywej pamięci wszystkich bezcennych wspomnień o naszym domu. Zosi, która stała się moją przybraną matką, kiedy sama była zaledwie nastolatką, nadal zawdzięczam wiele z tego, kim dziś jestem. Dziękuję memu synowi George’owi, który podarował mi najwspanialszy prezent z okazji Dnia Ojca, towarzysząc mi do grobu mego ojca. Wdzięczny jestem ciotce Marii Adamczyk-Siepak, głowie naszego rodu, której życie przypadło na trzy wieki i która sprowadziła mnie do Ameryki, zapewniając mi życiowy start, oraz Geraldine Siepak-Luckew, jej córce, która łaskawie wskrzesiła dla mnie niektóre z najcenniejszych wspomnień mego dzieciństwa w Polsce. Dziękuję Marii i Geraldine za utrzymywanie niemal cały wiek rodzinnego archiwum na amerykańskiej ziemi.
Miłości mego życia, żonie Barbarze, która przez lata pisania niniejszej książki łagodnie tuliła mą duszę, ocierała moje łzy i koiła ból w moim sercu – ofiarowuję wszystko.
Dzień 13 kwietnia 1990 roku, w którym prezydent Związku Radzieckiego Michaił Gorbaczow spotkał się na Kremlu z prezydentem Polski Wojciechem Jaruzelskim, był historycznym dniem. Miliony ludzi w Polsce i na świecie czekały na to wydarzenie od lat. Podczas spotkania Gorbaczow przyznał, że to sowieckie NKWD ponosi odpowiedzialność za zamordowanie piętnastu tysięcy polskich jeńców wojennych, z których ponad połowę stanowili oficerowie wojska polskiego, wzięci do niewoli przez Sowietów niedługo po wybuchu drugiej wojny światowej. Wśród nich był również mój ojciec. Gdyby Stalin uczynił takie wyznanie niecałe pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy Niemcy po raz pierwszy dokonały odkrycia zbiorowych mogił w Lesie Katyńskim, bieg historii Europy oraz świata prawdopodobnie uległby radykalnej zmianie.
Spóźnione wyznanie winy odkryło tajemnicę grobów, lecz nie od razu w całości. Gorbaczow, wciąż zdecydowanie broniący szybko blaknącego obrazu partii komunistycznej i sowieckiego rządu, uchylił się od odpowiedzialności za zbrodnię dokonaną na wielu tysiącach obywateli polskich, pochowanych w innych zbiorowych grobach w Związku Radzieckim. Mimo to jego wyznanie i tak wstrząsnęło społeczeństwem sowieckim. Podało też w wątpliwość reputację wielu powszechnie znanych zachodnich przywódców rządowych i wojskowych, w większości już nieżyjących.
Pięćdziesięcioletni łańcuch kłamstw, oszustw i ich tuszowania został przerwany. Przez wszystkie te lata Sowieci uparcie przybierali maskę niewinności w sprawie katyńskiej, oskarżając Niemców o zbrodnię, której tamci nie popełnili. Równocześnie rządy amerykański i brytyjski oficjalnie milczały w sprawie prawdy o Katyniu i pomimo świadomości, że to Sowieci winni są zbrodni, tuszowały fakty, przystając na ich wersję wydarzeń. Polacy musieli dalej żyć nie tylko przytłoczeni przerażającą tragedią utraty ponad połowy narodowych intelektualnych i wojskowych elit, ale także ogarnięci gniewem oraz frustracją z powodu nieprzerwanego kłamstwa, którym ją pokrywano.
Katyńska zbrodnia jest zaledwie jednym rozdziałem zapomnianego holokaustu, którego ludność polska doznała z rąk sowieckich komunistów. Innym rozdziałem są przymusowe deportacje setek tysięcy Polaków do Związku Radzieckiego w celu stopniowej ich eliminacji, dokonywanej za pomocą morderstw, niewolniczej pracy, chorób i głodu. Ów ciężki los był udziałem także moim i mojej rodziny. (Liczba deportowanych jest przedmiotem kontrowersji, omawianych w przypisie do rozdziału 4.).
Potwierdzenie przez Gorbaczowa sowieckiej winy za zbrodnię katyńską wstrząsnęło światem, a dla mnie było to jak zerwanie tamy. Zalały mnie bolesne wspomnienia wydarzeń, które jako małe dziecko przeżywałem pół wieku temu – wspomnienia, które upływ czasu zamroził i głęboko ukrył, ale nigdy mnie ich nie pozbawił. Przed mymi oczami rozgrywały się koszmarne wizje egzekucji ojca i nie mogłem się uwolnić od ustawicznego przeżywania dręczących szczegółów z deportacji i uwięzienia, które stały się udziałem mojej rodziny. Na powrót pogrążałem się w bólu po przedwczesnej śmierci matki, która poświęciła życie dla ratowania swych dzieci z sowieckiej niewoli, i nie umiałem wyrzucić z pamięci wspomnień dziesięciu samotnych, pełnych poczucia zagubienia lat, kiedy jako sierota tęskniący za domem wędrowałem po świecie.
Czytelnika może dziwić, czemu tak długo powstrzymywałem się od spisania odysei mojego dzieciństwa. Otóż przez większość tego czasu prawda o tragicznej śmierci ojca pochowana była razem z nim. Całe życie szukałem jego grobu i zawsze pragnąłem móc odwiedzić miejsce pochówku ojca i oddać mu cześć, zanim umrę. Gdybym opisał moją odyseję wcześniej, byłaby to opowieść bez zakończenia. Nie chciałem napisać takiej opowieści.
Po oświadczeniu Gorbaczowa poczułem, że powinienem opowiedzieć światu o tragedii, jaka za sprawą Związku Radzieckiego dotknęła moją rodzinę i naród polski. Należało znaleźć sposób – oraz odwagę – by przywołać dawne wydarzenia możliwie najdokładniej. Rozpocząłem od spędzenia setek godzin na rozmowach ze starszym bratem i siostrą, z ciotkami i wujami w Polsce i w Stanach Zjednoczonych, z dziesiątkami polskich wygnańców, którzy podążyli tym samym szlakiem co my, oraz z mieszkańcami krajów, które przemierzyliśmy. Następnie skontaktowałem się z polskimi muzeami w Chicago, Londynie i Warszawie, z Archiwum Wojskowym w Warszawie, z Muzeum Kolejnictwa w Krakowie i z Instytutem Hoovera w Stanfordzie w Kalifornii. Przejrzałem setki fotografii, dokumentów i listów z rodzinnych archiwów w Ameryce i w Polsce, a także wiersze i pamiętniki pisane przez siostrę podczas naszej wędrówki. Kiedy poskładałem już wszystkie te elementy, leżała przede mną mozaika mego wczesnego życia. Niektóre jej fragmenty były w żywych barwach, niektóre w odcieniach szarości i czerni, a długo ukrywane najbardziej osobiste uczucia zaczęły wydobywać się na powierzchnię. Nic nie było bardziej wyraziste od wspomnień dzieciństwa na Nieludzkiej Ziemi. Takie nazwanie Związku Radzieckiego przez Polaków nie odnosi się ani do surowych syberyjskich zim, ani do upałów panujących latem na rosyjskich stepach, lecz do skrajnego okrucieństwa i brutalności sowieckiego reżimu komunistycznego.
W czerwcu 1998 roku wsiadłem do samolotu na międzynarodowym lotnisku O’Hare’a w Chicago i rozpocząłem pielgrzymkę do Charkowa na Ukrainie, gdzie na zaproszenie rządu polskiego miałem uczestniczyć w nabożeństwie żałobnym za pomordowanych oficerów polskich. Zanim jeszcze samolot oderwał się od płyty lotniska, serce mocno biło mi w oczekiwaniu na wydarzenia, w myślach i uczuciach panował zamęt. Ostatni raz widziałem ojca pięćdziesiąt dziewięć lat wcześniej w Polsce, kiedy byłem małym chłopcem. Przytulił mnie mocno i ucałował, zanim poszedł na wojnę. A teraz miałem niedługo stanąć nad zbiorową mogiłą, w której pochowany został wraz z tysiącami innych oficerów.
Po przyjeździe do Krakowa razem z innymi udającymi się na to nabożeństwo żałobne wsiadłem do pociągu do Charkowa, by ruszyć w podróż, której koszty pokrywał polski rząd. Kiedy przekraczaliśmy granicę polsko-ukraińską, która jeszcze do niedawna była granicą polsko-radziecką, uzmysłowiłem sobie, że dokładnie pięćdziesiąt osiem lat wcześniej sowieccy żołnierze siłą wepchnęli nas wraz z tysiącami innych polskich zesłańców do bydlęcych wagonów, mających po tych samych torach wywieźć nas na Syberię, skąd wielu miało już nigdy nie powrócić. Gdy tak czas mijał, a pociąg wiózł nas coraz dalej w głąb byłego ZSRR, drzwi, które szczelnie zamknąłem na pół wieku, otworzyły się nagle i wysypały się zza nich wspomnienia o małym chłopcu, który ku memu zdumieniu nigdy nie zapomniał tego, co przeżył.
Dwa miesiące po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych radio BBC oraz telewizja nadały reportaż o naszej pielgrzymce oraz o nabożeństwie żałobnym w Charkowie. Jednym z głosów, których słuchały miliony ludzi na całym świecie, był głos krzepkiego siwobrodego mężczyzny z Chicago, który przełykając łzy, z uczuciem przemawiał w imieniu swego milczącego ojca. Ale ktoś inny jeszcze dał o sobie znać: mały chłopiec z Polski, dla którego czas się zatrzymał i który ponad pół wieku milczał o tym wszystkim, czego był świadkiem. Ta książka to jego opowieść.
Członkowie mojej rodziny i sąsiedzi na ganku naszego domu, Sarny, 1935 rok. Ja siedzę na kolanach niani (górny rząd, drugi od lewej); mama siedzi po mojej lewej stronie. Brat Jurek siedzi poniżej mamy, a siostra Zosia w dolnym rzędzie (czwarta od lewej).
Jak większość dni o tej porze roku w Warszawie, 14 stycznia 1933 był zimny i ponury. Kiedy przyszedłem na świat owego właśnie dnia, mama i niania orzekły, że oto narodził się wielki polski poeta. O czym ja dowiedziałem się znacznie później, gdy już zacząłem dobrze mówić, a dlaczego to nie mojego starszego brata albo siostrę wytypowano do owej wzniosłej profesji, pozostaje tajemnicą do dziś. Ilekroć pytałem o to mamę, tylko się uśmiechała.
Mieszkaliśmy na peryferiach w Sarnach, we wschodniej Polsce, w otoczonym przez brzozy, sosny i dęby wielkim drewnianym domu. Posiadłość okalał drewniany płot, głównie by chronić przed płową zwierzyną ogród i sad, które znajdowały się na tyłach domu. Stara brama od frontu chętnie otwierała się dla gości. Lubiłem huśtać się na niej i słuchać, jak skrzypi.
Za domem znajdował się duży dziedziniec ze stajnią, ogrodem i niewielkim stawem. Był to nasz plac zabaw, miejsce letnich przyjęć ogrodowych, punkt zbiórki przed polowaniami oraz wyprawami na jagody i grzyby, a także miejsce, gdzie przyjmowano Cyganów dla rozrywki i aby wysłuchać wróżby. Mama zawsze chciała, żeby Cyganie jej wróżyli. A potem żebym nie wiem jak ją męczył, nigdy nie chciała zdradzić, co powiedzieli.
Zofia, moja siostra, bawiła się ze mną w chowanego w stajni, w której trzymano konie oraz wozy, sanie, powóz, a także kury, kaczki i gęsi. W niektóre poranki mama posyłała nas tam, żebyśmy zebrali świeże jajka na śniadanie – jeden z niewielu obowiązków, których spełnienia nigdy nie odmawiałem – i jeśli mieliśmy szczęście, mogliśmy zobaczyć, jak kury znoszą jaja. Kiedy nadchodził dzień wylęgu, godzinami czekaliśmy, aż kurczęta przebiją się przez skorupki.
W ogrodzie obok stajni rosły rozliczne zioła i warzywa, wśród nich moja ulubiona kukurydza i ogórki. Z drugiej strony stajni był staw, w którym pluskały się kaczki i gęsi. Uwielbiałem karmić je chlebem i obserwować, jak młode dorastają, drepcząc za mamami, beztroskie i szczęśliwe. Często zastanawiałem się, dzięki czemu uczą się dorosłego życia o tyle szybciej niż ludzkie dzieci.
Na tyłach domu wzdłuż płotu rosły słoneczniki, wystawiające swe roześmiane twarze do słońca. Całe lato czekaliśmy, aż dojrzeją, by móc łuskać ich pestki. Do płotu często podchodziły sarny i jelenie, wtykały głowy między słoneczniki i błagały pięknymi oczami o kapustę i sałatę. Choć płochliwe, mnie się nigdy nie bały, czmychały jednak szybko na widok dorosłych.
Za płotem ciągnął się las, do którego rodzina chadzała z przyjaciółmi na grzyby. Słońce tylko gdzieniegdzie przedzierało się przez ciężki, gęsto utkany baldachim z liści, ziemię pokrywał dywan z mchu. Nawet w najgorętsze dni powietrze było tam świeże i chłodne, głęboko przepojone wonią dzikich jagód, kwiatów, porostów i spróchniałych drzew. Grzyby skrywały się w poszyciu wśród wilgotnych zeszłorocznych liści i znalezienie ich wymagało nie lada bystrego oka. Ale za to jak cudownie było ostrożnie odgarniać palcami liście i odsłaniać wynurzające się krągłości kapeluszy! Ich złotawe, brązowe, zielonkawe i czerwone odcienie sprytnie maskowały się w poszyciu. Najbardziej kolorowe i najpiękniejsze grzyby często były trujące. Mój brat Jurek, wytrawny grzybiarz, sprawdzał wszystko, co znajdowałem, by się upewnić, czy jest jadalne.
Ciężkie drewniane drzwi wejściowe prowadziły do niewielkiego przedsionka, przy którym znajdowała się szatnia. Wzdłuż całego domu ciągnął się stamtąd długi korytarz łączący wszystkie pokoje. Większość czasu spędzałem we własnej sypialni. To był mój pokój zabaw, pełen książek i zabawek, a także miejsce, w którym mama, niania i siostra opowiadały mi bajki oraz uczyły czytać i pisać. Najbardziej lubiłem historię o krainie krasnoludków i jej mieszkańcach tak małych, że zmieściliby się we wnętrzu dłoni. Ich królestwo ukryte było głęboko w lesie i jak głosiła opowieść, można było czasami, choć niezwykle rzadko, znaleźć krasnala śpiącego pod grzybem. Jakże pragnąłem, żeby mnie się to przytrafiło, choćby jeden raz! Ale one pracowały nocą, a w ciągu dnia spały w ukryciu.
Najciekawszym pokojem był w domu gabinet ojca. Jego ściany pokryte od podłogi do sufitu dębową boazerią stwarzały mroczną i tajemniczą atmosferę. W powietrzu unosił się zapach cygar. Stary parkiet i dywanik były wyraźnie przetarte pod wielkim dębowym biurkiem o blacie wyłożonym zieloną skórą, ozdobioną wytłoczonym złotym szlaczkiem. Z jednej strony biurka piętrzyła się sterta map i wykresów, a z drugiej – stosy papierów, które zdawały się nigdy nie maleć. Brązowa podkładka o skórzanych rogach, poplamiona atramentem, zakrywała tę część blatu, przy której ojciec pracował.
Nad biurkiem znajdował się duży portret pierwszego marszałka Polski, Józefa Piłsudskiego, pod którego dowództwem ojciec służył podczas obrony Polski w wojnie 1920 roku. Z obu jego stron wisiały portrety dwu słynnych polskich generałów, którzy wsławili się w walce o niepodległość Ameryki, Kazimierza Pułaskiego i Tadeusza Kościuszki, a obok obrazy przedstawiające ich bitwy oraz – nieco dalej – portrety największych polskich królów. Naprzeciw biurka znajdował się okazały kamienny kominek ze stosami drewna ułożonego po obu stronach. Nad nim dumnie prezentowały się ojca strzelby, pistolety oraz lśniąca oficerska szabla, a jeszcze wyżej, w szklanej gablotce, jego czapka, dystynkcje i odznaczenia. Pozostałe wolne miejsca wypełniały barwne przedstawienia historycznych bitew.
Gabinet ojca był świętością. Przed wejściem trzeba było zawsze najpierw zapukać i zapytać: „Czy mogę wejść?” Ale jeśli akurat nie pochłaniała ojca jakaś pilna praca, nikomu nie odmawiał wstępu. Znalazłszy się wewnątrz, natychmiast wskakiwałem mu na kolana, a on raczył mnie jakąś historyjką albo odpowiadał na pytania związane z wcześniej opowiadanymi przygodami. Nawet gdy nie miał dużo czasu, tych kilka minut w gabinecie pozwalało mi poczuć przynależność do świata przodków, świata innego, a zarazem tak bardzo mojego własnego.
Na wieszaku przy drzwiach wisiały mundury ojca, polowy i galowy. Oba starannie wyprasowane w ostry kant, zawsze w pogotowiu. Pod wieszakiem stały wysokie skórzane oficerki, tak wyglansowane, że odbijały migotanie ognia na kominku niczym lustro. Z drugiej strony drzwi, w przeszklonej gablocie, stały jedno- i dwururki, strzelby na grubą zwierzynę oraz wszelkiego rodzaju inne myśliwskie przybory.
Ojciec opowiadał mi niekiedy o dzikich hordach Mongołów, które dawno temu nieustraszenie prowadzone przez Dżyngis-chana sunęły od wschodu i podbijając rozległe terytoria, tworzyły imperium większe niż imperia Rzymian, Greków czy nawet Persów. Słuchałem też o tym, jak wiele lat później wywodzący się od Mongołów Tatarzy atakowali Europę od wschodu, zapuszczając się tak daleko na zachód, że kiedyś nawet dotarli do Krakowa. Napadali na wsie, w których mężczyzn mordowali bezlitośnie, a kobiety i dzieci brali w jasyr i ze zrabowanym łupem powracali do Azji. Słuchając tych opowieści, nie mogłem opędzić się od myśli, czy najeźdźcy ze wschodu aby znowu na nas nie najadą. Ale ojciec zawsze zapewniał mnie, że nie ma się czego bać.
Ze wszystkich opowiadanych w gabinecie historii najbardziej lubiłem tę o bitwie pod Grunwaldem. Ojciec powiedział mi, że była to największa i najbardziej krwawa jednodniowa bitwa w średniowiecznych dziejach Europy.
Pamiętam, jak pewnego zimnego wieczoru, kiedy za oknem huczał silny wiatr, ojciec pozwolił mi wejść do gabinetu. Choć historię Grunwaldu słyszałem już wiele razy, udało mi się namówić go, aby opowiedział ją po raz kolejny. Ojciec jak zawsze posadził mnie sobie na kolanach, okrył wełnianym kocem, a ja wlepiłem oczy w obraz bitwy wiszący na przeciwległej ścianie i czekałem, aż zacznie się akcja.
Gdy tylko rozpoczynała się opowieść, pole bitwy natychmiast ożywało. Tysiące za tysiącami ludzi po obu stronach w milczeniu stanęły naprzeciw wrogów. Wszyscy trwali nieruchomo, jak gdyby nic nie miało się wydarzyć – rycerze zakuci w ciężką zbroję, dzierżący kopie i miecze w dłoniach oraz piechota uzbrojona we włócznie, łańcuchy, noże, żelazne siatki i liny. Tylko sztandary niesione przez chorążych łopotały na wietrze. Rycerze pochylili głowy. Piechurzy opadli na kolana, pogrążając się w pokornej modlitwie.
– Tato, czemu żołnierze modlą się przed bitwą? – zapytałem.
– Proszą Boga o wybaczenie grzechów, ponieważ wiedzą, że może to być ich ostatni dzień – odpowiedział z powagą.
Ciszę po polsko-litewskiej stronie przerwały sygnały trąbki. Szeregi ruszyły, na początku powoli, a potem szybciej i szybciej. Słyszałem tętent kopyt końskich w pełnym galopie i tupot tysięcy stóp ludzi biegnących z bitewnym okrzykiem na ustach. Widziałem rycerzy zakutych od stóp do głów w lśniącą zbroję, jak z opuszczonymi przyłbicami mierzą każdy ciężką kopią we wroga. Potem nagle tętent przeszedł w przerażający szczęk i zgrzyt stali o stal. Tumult zamieniał się w rozszalały wir ludzi i zwierząt. Rycerze padali na ziemię, a ponieważ niezdolni byli się poruszyć, żołnierze piechoty natychmiast podrzynali im gardła. Głowy piechurów spadały na ziemię od jednego cięcia miecza silnego wojownika. Ranni byli tratowani. Konie stawały dęba z przerażeniem w oczach, buchając parą z nozdrzy, poskramiane przez jeźdźców jedną ręką dzierżących wodze, a drugą walczących z wrogiem. Kłębowisko ludzi i koni nurzało się oto przede mną w kałużach krwi, tu i ówdzie wystawały odrąbane członki. Potworne!
Przez wiele godzin walka była prawie wyrównana. Aż z bitewnego zgiełku wyłonił się rycerz, który nie miał ani zbroi, ani hełmu, jedynie białą jedwabną tunikę z czarnym krzyżem, symbolem krzyżackim, naszytym z przodu i z tyłu. Był to wielki mistrz Ulrich von Jungingen, dosiadający wspaniałego siwego wierzchowca. Jego miecz, uniesiony wysoko, gotowy był do ciosu. Zanim jednak zdołał utoczyć choćby kroplę krwi wroga, zaatakowało go włócznią i toporem dwóch długowłosych i brodatych polskich piechurów. Koń stanął dęba. W jednej chwili włócznia pierwszego napastnika przebiła serce Krzyżaka, a topór drugiego rozpłatał mu czaszkę. Był to punkt zwrotny bitwy; kilka godzin później zgiełk ucichł. Z pola walki dochodziły jedynie wołania i jęki rannych i umierających. Na ciała zabitych sfruwały kruki i wrony, które od wielu godzin wisiały cierpliwie w powietrzu. Z okolicznych wsi przychodziły kobiety z wiadrami wody, by gasić pragnienie rannych. Inne nadchodziły, by modlić się za dusze zmarłych. I tak godzina po godzinie, dopóki nie zapadł zmrok.
Siedzieliśmy z ojcem w skórzanym fotelu, obserwując gasnący ogień w kominku i długo nic nie mówiąc. Drobne płomyki przeskakiwały z trzaskiem z polana na polano, potem zdawały się niknąć, by nieoczekiwanie się znowu pojawiać, kpiąc sobie ze mnie i napawając mnie strachem, jakby były zjawami z pola bitwy. Czułem, że duchy są w pokoju, chociaż nie mogłem ich zobaczyć. Zacisnąłem powieki i przytuliłem się mocniej do piersi ojca. Delikatne, ledwo słyszalne pukanie przerwało ciszę. Otworzyłem oczy i ujrzałem, jak drzwi bardzo wolno się otwierają. Zadrżałem. Może to duch jednego z poległych?
Zanim ojciec zdążył się odezwać, z korytarza dobiegł łagodny głos.
– Wiesiulku – powiedziała mama – już od dawna powinieneś być w łóżku.
Ojciec, słysząc werdykt mamy, wziął mnie na ręce i zaniósł do kuchni, w której czekało ciepłe mleko i ciasteczka.
W przeciwieństwie do historii o krwawych bitwach, które lubił ojciec, mama opowiadała mi zazwyczaj przypowieści o Bogu i aniołach stróżach. Uczyła mnie o Wszechmogącym, który zasiada wysoko w niebiosach i który wie wszystko, widzi wszystko i wszystko słyszy. Dlatego, mawiała, zawsze powinienem być grzecznym chłopcem i słuchać rodziców. Mama wytłumaczyła mi też, że każdy człowiek ma własnego anioła stróża, by go strzegł, oraz że inne anioły zawsze służą pomocą.
Co wieczór razem z mamą modliłem się do Boga i do mojego anioła stróża. Zamykając oczy i składając dłonie, prosiłem, by czuwali w nocy nad tatą, nad mamą, nad bratem i siostrą, nad nianią i służbą. A potem prosiłem, by czuwali także nade mną. Gdy następnego ranka widziałem wszystkich zdrowych i uśmiechniętych, wiedziałem, że moje modlitwy zostały wysłuchane. I tak zacząłem stopniowo zdobywać wiarę w istnienie Boga oraz w siłę modlitwy. Rzecz jasna nic złego nie mogło spotkać ani mnie, ani mojej rodziny. Znaczenie religii w historii i tradycji zacząłem doceniać później. Religia nie stanowiła oddzielnej sfery życia; była częścią naszego dziedzictwa. Święta kościelne wyznaczały porządek roku. Szczególnie Wielkanoc i Boże Narodzenie, o głęboko zakorzenionych tradycjach, były piękne i zapadały w pamięć, a ja ich przyjścia zawsze wyczekiwałem z największą niecierpliwością.
Życie w naszym domu było starannie zorganizowane, na wszystko przypadał właściwy czas. Była pora posiłku, zabawy, nauki, odpoczynku, pora odmawiania modlitwy oraz pora snu.
Wzrastając w takiej atmosferze, wiedziałem, czego się ode mnie oczekuje oraz jakie mogą być konsekwencje moich uchybień.
Kiedy ojciec przebywał w domu, życie toczyło się spokojnie i bezkonfliktowo, ponieważ nie miało sensu przeciwstawianie się panującym zasadom. W rzadkich chwilach, gdy mama narzekała, że źle się zachowuję, ojciec wzywał mnie do swojego gabinetu.
– Mama mówi, że jej nie słuchasz. Chcę wiedzieć dlaczego – powiedział kiedyś przy takiej okazji.
– Słucham, tato – odpowiedziałem cicho, mając na myśli, że słyszeć słyszę, co mama mówi, co nie oznacza jeszcze, że zawsze wykonuję, co poleca.
– Wiesiu – powiedział – posłuchaj mnie uważnie. W naszym domu nie uznajemy kar cielesnych, chyba że ktoś uporczywie popełnia poważne wykroczenie. A najgorsza rzecz, jaką można zrobić, to nie słuchać własnej matki. Zrozumiałeś?
– Tak, tato.
– Dobrze. I proszę, żeby się to więcej nie powtórzyło, bo mama wymierzy ci karę, a jeśli ja się o tym dowiem, zostaniesz ukarany po raz drugi przeze mnie. – Tata wziął mnie za rękę i poprowadził do swojej sypialni, gdzie wskazując na umocowany w ścianie hak, zapytał: – Widzisz, co tutaj wisi?
Czy widziałem? A czy mogłem nie widzieć? Z pewnością jednak mogłem nie mieć ochoty patrzeć na ów duży, gruby i szeroki pas…
– Teraz – powiedział ojciec – daruję ci, ale następnym razem nie. Zapamiętaj to sobie. A teraz idź przeprosić mamę.
Jak umiałem najszybciej, pobiegłem ją przepraszać. Pasa co prawda nigdy nie poczułem na własnej skórze, ale nietrudno było mi wyobrazić sobie, jakie byłoby to uczucie. Pozostał symbolem przypominającym, że istnieje granica, której nie powinno się przekraczać. Czasami jednak, kiedy tata wyjeżdżał, rozbrykiwałem się ze zwykłej ciekawości, jak daleko mogę się posunąć. Ku memu zaskoczeniu spostrzegałem wówczas, że mama, choć bardzo kochająca, bywała równie nieugięta.
Pewnego dnia, aby wypróbować jej stanowczość podczas nieobecności ojca, nie usiadłem z całą rodziną do stołu w czasie obiadu. Oświadczyłem, że nie jestem głodny. Mama wytłumaczyła mi, że nie muszę nic jeść, ale że będzie bardzo niegrzecznie, jeśli nie usiądę z innymi przy stole. Odmówiłem i oznajmiłem, że odchodzę z domu. Na co ona lekkim tonem odrzekła: „Jeśli tak chcesz, to proszę bardzo”. Wręczyła mi nawet walizkę. Jej słowa i zachowanie wprawiły mnie w osłupienie. Nie mogłem pojąć, dlaczego moja kochająca mama jest nagle dla mnie taka nieczuła i niedobra.
Wtem zaświtało mi w głowie, że gdybym opuścił dom, musiałbym sam zadbać o siebie. Nie miałbym jedzenia, nie miałbym miejsca do spania i nie miałbym rodziny do towarzystwa. Przeraziłem się. Rozpaczliwie zapragnąłem pobiec do niej z powrotem i przeprosić, ale nie byłem w stanie. Miałem swoją dumę. Kiedy ojciec coś powiedział, zawsze dotrzymywał słowa, a ja przecież chciałem być taki jak on. Nie było odwrotu. Miałem nadzieję, że mama przełamie się w ostatniej chwili i zawoła, żebym został. Ale nie zrobiła tego.
Spakowałem do walizki trochę ubrań i powiedziałem: „Do widzenia”.
Odpowiedziała spokojnie: „Do widzenia”. Nawet nie pocałowała mnie ani nie zapytała, dokąd się wybieram i czy będę miał zamiar wrócić. Mocno zabolał mnie ten brak troski, całkowicie do niej niepodobny. Wyszedłem z domu i wolno powędrowałem w kierunku starej drewnianej bramy. Każdemu krokowi towarzyszyła nadzieja, że usłyszę jej wołanie, żebym wrócił. Skręcając na drogę, zerknąłem w okna, ale nikogo w nich nie było. Po raz pierwszy w życiu nagle odczułem lęk. Poczułem, jak strasznie byłoby utracić rodzinę i dom. Rozpłakałem się, zawróciłem i pobiegłem z powrotem, prosto w rozpostarte matczyne ramiona. Bez jednego słowa mama udzieliła mi najcenniejszej lekcji w życiu: zrozumiałem, ile znaczy posiadanie domu i rodziny.
Moja mama urodziła się w Warszawie w 1897 roku jako Anna Schinagel. Rodzice jej, w przeciwieństwie do rodziców mego ojca, byli dobrze wykształceni. Jej matka była nauczycielką, a ojciec wziętym adwokatem. Wedle wszelkich przekazów mama była piękną kobietą. Podziwiano jej spływające na ramiona kruczoczarne włosy, ostro kontrastujące z jasną karnacją, oraz gładką, delikatną cerę. Do wyjścia za mąż mama mieszkała pod Krakowem.
Mój ojciec, Jan Franciszek Adamczyk, był niskiego pochodzenia. Urodzony w 1893 roku w małej miejscowości Ciężkowice, był wykształcenie. W czasie pobierania nauki utrzymywał się głównie z udzielania innym studentom korepetycji. W ten sposób poznał mamę, którą uczył francuskiego oraz niemieckiego. Nie upłynęło wiele czasu, jak zakochali się w sobie. Ich uczucie kwitło pomimo częstych nieobecności ojca podczas sześcioletniej służby wojskowej i w roku 1921 się pobrali. W 1922 roku urodził się mój brat Jerzy, a siostra Zofia cztery lata później.
Gdy w 1914 roku wybuchła pierwsza wojna światowa, ojciec otrzymał powołanie do armii. Polska znajdująca się pod rozbiorami nie istniała w owym czasie na mapie. Ponieważ ojciec mieszkał w zaborze austriackim, musiał wcielić się do armii austriackiej. Szybko w niej awansował i zaproponowano mu uczęszczanie do szkoły oficerskiej. W 1918 roku, gdy wojna miała się ku końcowi, ojciec doszedł do stopnia porucznika. Polska odzyskała w tym czasie niepodległość i ojciec wstąpił do na nowo formującej się armii polskiej. Zorganizował własną kompanię piechoty w okręgu krakowskim i awansował do stopnia kapitana.
W latach 1919–1920 kraj ogarnęła kolejna wojna. Bolszewicy zdecydowani narzucić komunizm całemu światu zaatakowali Polskę. Chcieli ją podbić i uzyskać w ten sposób zaplecze dla ofensywy na resztę Europy. Nowo utworzony polski rząd znajdował się wciąż jeszcze w stanie pewnej dezorganizacji, ale oficerowie, a wśród nich mój ojciec, zdecydowanie go poparli. Podczas rozegranej pod Warszawą ostatniej i decydującej bitwy, zwanej „cudem nad Wisłą”, pokonano i odparto bolszewików. Nie tylko Polska została ocalona, ale i cała Europa.
Dzięki zwycięstwu Polska odzyskała niektóre przedrozbiorowe ziemie na wschodzie, zamieszkane także przez Ukraińców i Białorusinów. Rząd polski zaoferował żołnierzom i rolnikom ziemię oraz wsparcie finansowe, pokrywające koszty przesiedlenia się; tych, którzy skorzystali, zaczęto nazywać osadnikami. Mój ojciec, nadal oficer czynnej służby, powołany został do nadzorowania parcelacji i rozdzielania ziem polskich w regionie miejscowości Sarny. On sam otrzymał niewielki majątek na peryferiach Saren oraz przydzielono mu do pomocy przy pracy dwóch adiutantów, którzy zamieszkali w osobnych kwaterach na terenie majątku. Sarny pozostały naszym domem do 1938 roku.
Do obowiązków ojca należało częste objeżdżanie ziem odzyskanych, uważanych za najżyźniejsze w Europie. Podczas podróży zajmował się nadzorem oraz podziałem gruntów we współpracy z inżynierami i architektami. Pomagał też chłopom, którzy często byli analfabetami, wypełniać dokumenty przekazujące im ziemię. Po wymaganym regulaminem okresie czynnej służby oficerskiej ojciec przeszedł do rezerwy, ale pozostał zatrudniony przy rozdziale gruntów.
Z biegiem czasu zakres podstawowych obowiązków ojca zmienił się z pomiaru i rozdziału gruntów na sferę finansów i bankowości. Jesienią 1938 roku rodzina przeprowadziła się z Saren do Łucka, większego i bardziej rozwiniętego miasteczka, gdzie ojciec wynajął mieszkanie nieopodal państwowego banku rolnego, w którym pracował.
Nasze mieszkanie znajdowało się na parterze piętrowej ceglanej kamienicy, stojącej przy jednej z główniejszych ulic. Składało się z czterech sypialni oraz z dużej jadalni, salonu, kuchni i mieszczącej się w suterenie służbówki kucharki Marysi. Była ona tak przywiązana do naszej rodziny, że wymogła zabranie jej z Saren do Łucka, a nawet zapowiadała, że zabierze się z nami do samej Ameryki – gdzie mieszkało kilkoro braci i sióstr ojca – gdybyśmy kiedykolwiek postanowili tam wyjechać.
Choć wiele rzeczy nadal spoczywało w pudłach na początku owej zimy, okres świąt Bożego Narodzenia rozpoczęliśmy tak jak zawsze. Od pierwszych dni grudnia w powietrzu czuło się radość, podsycaną oczekiwaniem na mające nadejść jedyne w swoim rodzaju rozkosze. Tata wynajął ogromne sanie zaprzężone w dwa konie, do których zapakowaliśmy się wszyscy, by zgodnie z tradycją wyjechać za miasto po bożonarodzeniową choinkę.
Po dwóch godzinach byliśmy z powrotem, podekscytowani i gotowi do przystrajania wysokiego świerku. Jego żywiczny świeży zapach wypełniał cały salon i oficjalnie potwierdzał, że wytęskniony świąteczny czas rzeczywiście nadszedł. Ubieranie choinki było zadaniem dla całej rodziny. Wyczekiwaliśmy go z niecierpliwością – nawet mama, o tej porze roku przecież wyjątkowo zapracowana. Do tego zajęcia nie trzeba było jej namawiać. A kiedy mama skończyła ustawianie wszystkich figur żłóbka w rogu pokoju, tata uroczyście – teraz, tak samo jak zawsze – zadał pytanie, na które skwapliwie czekaliśmy:
– Dzieci, czy wszyscy są gotowi na aniołka?
Pochwyciłem aniołka, nim zdążył zrobić to ktokolwiek inny, i szybko podbiegłem z nim do ojca. A on podniósł mnie wysoko w górę, bym umieścił aniołka na czubku choinki. Rozpromieniony ześlizgnąłem się po ojcowym ramieniu, drapiąc sobie buzię o jego wąsy. Po kolacji był ciąg dalszy – najpierw ojciec pozapalał świeczki, do których nie mogliśmy dosięgnąć, a potem Jurek, Zosia i ja zapaliliśmy resztę.
Tak jak pragnęliśmy, następnego dnia spadł gęsty śnieg. Wstaliśmy wcześnie rano, żeby ulepić bałwana. Lepiliśmy i lepiliśmy, coraz wyżej i wyżej, aż przestałem dosięgać do jego czubka. Kiedy bałwan mierzył już ponad półtora metra, mama przyniosła dwa węgielki na oczy. A potem wetknęła poniżej oczu marchewkę jako nos. Zosia zdjęła swój szalik i założyła mu na grubą szyję.
Moje podniecenie rosło wraz z tym, ile rzeczy robiło się wspólnie. W dzień Wigilii wszyscy uwijali się jak frygi przy szykowaniu wieczerzy. Późnym popołudniem Jurek, Zosia i ja pomagaliśmy nakryć do stołu. Najpierw zgodnie ze zwyczajem, który przypominał o skromnym miejscu narodzin Chrystusa, rozłożyliśmy sianko pod śnieżnobiałym wykrochmalonym lnianym obrusem. Następnie ustawiliśmy zastawę, srebra, postawiliśmy wysokie świece, a obok każdego nakrycia umieściliśmy haftowaną serwetkę oraz dekorację z zielonej gałązki jedliny.
Gdy choinka, stół i wigilijna wieczerza były gotowe, moje rozgorączkowanie sięgnęło zenitu. Co kilka minut wybiegaliśmy z siostrą i bratem przed drzwi, wypatrując pierwszej gwiazdki. Wkrótce zniecierpliwiony czekaniem wycelowałem palec w niebo i krzyknąłem:
– Jest! Widziałem ją!
– Nie widzę ani jednej gwiazdy – odpowiedzieli Jurek i Zosia niemal jednocześnie.
– Bo wy oboje za słabo patrzycie – natychmiast odparowałem pewnym głosem.
– No to mi pokaż – zażądała Zosia.
Wyciągnąłem energicznie rękę jak mogłem najdalej, z palcem wskazującym wycelowanym mniej więcej tam, gdzie spodziewaliśmy się ujrzeć pierwszą gwiazdę. Zosia i Jurek wpatrywali się usilnie, nic jednak nie dostrzegli.
– Znowu się wygłupiasz, braciszku – stwierdził Jurek. – W zeszłym roku było tak samo.
– Świetnie, w takim razie idę po tatę. Wtedy zobaczycie, kto ma rację!
Wbiegłem do środka, obwieszczając, że wypatrzyłem pierwszą gwiazdkę. Ojciec wyszedł przed próg i długo spoglądał w niebo. Wreszcie powiedział z rozczarowaniem:
– Wiesiu, musisz mieć oczy lepsze od moich, bo nie mogę jej znaleźć.
– Tatusiu – odezwała się Zosia – on tylko fantazjuje. Tak jak w zeszłym roku.
– A może jednak nie? – odpowiedział ojciec. – Spójrzmy wszyscy uważniej jeszcze raz.
I kilka minut później wszyscy dostrzegli gwiazdę migoczącą jak maleńki diament na aksamitnie czarnym niebie. Co znaczyło, że można już wejść z powrotem do domu i zapalić kilkadziesiąt świeczek na choince. Zasiedliśmy do stołu. Ojciec podziękował modlitwą za dary, a następnie podzieliliśmy się opłatkiem. Każdy odłamywał kawałeczek, a potem obejmowaliśmy się i całowali, składając sobie nawzajem życzenia zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności. Byłem dobrze przygotowany, kiedy nadeszła moja kolej składania życzeń ojcu. Na nadchodzący rok życzyłem mu więcej czasu na polowania. A kiedy zapytał, czego ja sobie sam chciałbym życzyć, odparłem, że chciałbym, abyśmy wszyscy pojechali do Ameryki odwiedzić rodzinę i przy okazji zobaczyli kowbojów i Indian. Ojciec uśmiechnął się i odparł, że też by tego chciał. A potem dodał, że może moglibyśmy nawet pojechać na Wystawę Światową do Nowego Jorku.
Po kolacji usiedliśmy dookoła choinki, by śpiewać kolędy i opowiadać różne historyjki. Każdy członek rodziny miał opowiedzieć co najmniej jedną. Opowieść mamy była najlepsza. Opowiedziała o Narodzeniu Pańskim i wyjaśniła znaczenie Świąt. Kiedy skończyliśmy opowieści, wszyscy wyszliśmy na zewnątrz śpiewać przed domami sąsiadów. Po powrocie do domu mama utuliła mnie do snu, po czym rodzice, Jurek i Zosia poszli na pasterkę.
Rankiem w Boże Narodzenie, po późnym śniadaniu, ojciec sprawił rodzinie wspaniały prezent. Powiedział, żebyśmy otworzyli frontowe drzwi. A tam czekała piękna gniada klacz i wielkie sanie! Woźnica poproszony został do środka na poczęstunek, który miała podać mu Marysia, gdy będziemy zażywać sanny. Tata chwycił lejce, my poprzykrywaliśmy się kożuchami i już po krótkiej chwili byliśmy poza miastem.
Powietrze było rześkie, słońce świeciło jasno, drzewa uginały się od śniegu. Klacz ruszyła powoli, ale zaraz potem sama przyśpieszyła, jak gdyby też miała ochotę na przejażdżkę. Ziemia szybko umykała spod płóz. Wiatr gwizdał do wtóru naszym radosnym kolędom. Klacz rżała cicho od czasu do czasu, a dzwoneczki zawieszone na jej grzywie śpiewały razem z nami. Im szybciej jechaliśmy, tym głośniej śpiewaliśmy, aż do utraty tchu. Po chwili ojciec zatrzymał sanie na poboczu i ogłosił, że będziemy powozić na zmianę. Mama, jak poprzedniego roku, odmówiła, ale namówiliśmy ją, żeby spróbowała. Kiedy nadeszła moja kolej, tata podał mi lejce. Z ojcem u boku, kolędującą rodziną, lejcami mocno trzymanymi w dłoniach, otwartą drogą przed nami i potężną gniadą klaczą brzęczącą dzwoneczkami i pędzącą równym krokiem, czułem się, jakbym był w niebie. Takie właśnie było Boże Narodzenie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: When God Looked the Other Way
Copyright © 2004 by The University of Chicago
All rights reserved
Licensed by The University of Chicago Press, Chicago, Illinois, U.S.A.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2016, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Małgorzata Chwałek
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Zbigniew Mielnik
Opracowanie graficzne materiałów ilustracyjnych: Studio KALADAN
Wszystkie fotografie zamieszczone w książce i na okładce pochodzą z archiwum autora, chyba że zaznaczono inaczej
Rysunki poochodzą z pamiętników dzieci-tułaczy
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Kiedy Bóg odwrócił wzrok, wyd. II, dodruk, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8338-734-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer