Kiedy Europa spała. Jak radykalny islam niszczy Europę od wewnątrz - Bruce Bawer - ebook

Kiedy Europa spała. Jak radykalny islam niszczy Europę od wewnątrz ebook

Bruce Bawer

5,0

Opis

Bruce Bawer w książce Kiedy Europa spała (While Europe Slept, I wyd. 2006 r.) analizuje sytuację polityczną i kulturową Europy w kontekście radykalizacji islamu. Pokazuje przy tym głębokie różnice w sposobie myślenia o imigracji i imigrantach między Stanami Zjednoczonymi, a Starym Kontynentem. Przedstawia wyważoną, choć stosunkowo ponurą prognozę…  Twierdzi, że prawdziwym zagrożeniem dla wolności osobistej, demokracji i zachodnich wartości nie są fundamentaliści chrześcijańscy, lecz nietolerancyjni muzułmanie, coraz głośniej wyrażający swoje poglądy na całym kontynencie. Najwięcej żalu ma jednak do europejskiego establishmentu, który przez lata, stosując narrację politycznej poprawności, lekceważył rosnące zagrożenie dla demokracji, winą za swoje problemy obarczając USA i Izrael.

 

Większość [zachodnich Europejczyków] pochodzi z kręgu chrześcijaństwa, ale nie chodzi do kościoła w innym celu niż ślub czy pogrzeb. Jeśli ktoś należy do jakiejś gminy wyznaniowej, to tylko dlatego, że się w niej urodził i nigdy nie zawracał sobie głowy usuwaniem swojego nazwiska z listy członków. (…) Europejczykom trudno jest pojąć, że ktoś faktycznie może uważać, że ten czy tamten system teologiczny zawiera w sobie ostateczny klucz do mechanizmu funkcjonowania Kosmosu – i może być zdolny do szokujących działań na bazie tej wiary. Trudno im jest też zrozumieć, że religia może być oddana czemuś innemu, niż ideałom zapisanym w Karcie Narodów Zjednoczonych. Przeciętny niemiecki polityk, francuski dziennikarz czy szwedzki profesor po prostu nie potrafią sobie wyobrazić życia kierowanego przez przekonania religijne. Postawieni wobec faktu, że właśnie takie przekonania – aczkolwiek szczególnie mrocznego i pokrętnego rodzaju – napędzają islamistów, w natychmiastowym odruchu przyjmują postawę pogardliwego lekceważenia: nie, to nie może być to. To musi być coś, do czego oni potrafią się odnieść – bieda, ucisk, kolonializm. Neomarksistowskie analizy przychodzą łatwo. A z tych mylnych interpretacji rzeczywistości wynikają perwersyjnie błędne odpowiedzi, kolosalnie wręcz nieadekwatne.

… dla islamistów nie ma niuansów. W wojnie między ludźmi o przekonaniach twardych jak skała, a ludźmi, którzy nawet czyste zło są zdolni niuansować aż do zaprzeczania mu – kto ma przewagę?

… będąca w toku kapitulacja zachodniej Europy wobec islamu ma swoje korzenie w psychicznej dewastacji pierwszej wojny światowej. (…) Europejczycy uznali ją za druzgocący dowód na to że nasza kultura jest bezwartościowa. Została zasadniczo zniszczona. A to przygotowało grunt pod dwa rodzaje totalitaryzmu (faszyzm i komunizm) i pod bestialstwa o skali trudnej do wyobrażenia. Te bestialstwa z kolei, obciążyły Europejczyków brzemieniem win nie do zniesienia. Hitlerowcy (…) skłonili Europę do myślenia, że jest grzeszna i potępiona (…) oraz zasługuje na to, co nadchodzi. (…) Europa zachowuje się tak, jakby po wszystkich horrorach, które sprowadziła na siebie w dwudziestym wieku w imię tradycyjnych wartości (Bóg, kraj i Volk), była zdeterminowana, by wyrwać swoje wszystkie korzenie, opuścić wszystkie flagi i oprzeć swoje poczucie tożsamości na rzeczach bezpiecznie powierzchownych. Ale, jak tego dowodzą bieżące wydarzenia, cywilizacja z tak prozaicznym rozumieniem siebie samej jest domkiem z kart, łatwym do obalenia przez obcych ludzi owładniętych agresywnym i wszechobejmujących poczuciem tego, kim są i w co wierzą.

 

O Autorze

Theodore Bruce Bawer (ur. 1956 r.) – amerykański pisarz, krytyk literacki i filmowy, powieściopisarz i poeta. Na Uniwersytecie w Nowym Jorku obronił tytuł doktora filologii angielskiej i kompozycji. Od 1999 mieszka z partnerem w Norwegii.

Bawer był jednym z pierwszych działaczy homoseksualnych, który mówił głośno na temat małżeństwa osób tej samej płci , o czym pisał w książce A Place at the Table (1993). Książka Kiedy Europa spała była jedną z pierwszych sceptycznych analiz kwestii nasilającego się islamu w świecie zachodnim .

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gambolek_

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażająco trafne obserwacje i wnioski.
00

Popularność




Tytuł oryginalny:

While Europe Slept: How Radical Islam is Destroying the West from Within

Przełożył: Tadeusz Skrzyszowski

Redaktor serii: Agnieszka Rachwał-Chybowska

Projekt okładki, loga serii, DTP: MEGADESIGN Maciej Łukasik | www.megadesign.pl

This translation published by arrangement with Doubleday, an imprint of

The Knopf Doubleday Group, a division of Penguin Random House, LLC.

Wydanie I

ISBN: 978-83-7967-154-0 (epub)

ISBN: 978-83-7967-155-7 (mobi)

Copyright © 2015 by Tadeusz Skrzyszowski. All rights reserved

Copyright © for by Wydawnictwo Stapis, Katowice 2021

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo.

Więcej na www.legalnakultura.pl

Polska Izba Książki

Wydawnictwo STAPIS

ul. Floriana 2a

40-288 Katowice

tel. +48 32 206 86 41, +48 32 259 75 74

www.stapis.com.pl

fragment

Dla Tor André

Podziękowania

Jestem głęboko wdzięczny mojemu agentowi Johnowi Talbotowi i mojemu wydawcy Adamowi Bellow za ich nadzwyczajne zaangażowanie w ten projekt oraz za sumienną i gorliwą pracę nad nim. Wielkie dzięki dla Daniela Federa z Doubleday za jego kompetentny wkład i wiele życzliwości; dla Larsa Hedegaarda i Helle Merete Brix za poświęcony czas i wymianę myśli; dla Norweskiego Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Faktu i Tłumaczy za jego hojne wsparcie; dla Pauli Deitz i zmarłego Fredericka Morgana za ich niezachwianą lojalność i otuchę oraz dla Harry’ego T. Clevena, Hege Storhaug, Rity Karlsen, Janniche Brustad i Suman Lahiry za pomoc okazaną na rozmaite sposoby. Internetowe blogi, których autorami są: Leif Knutsen, Marten Barck, Gunnar Nyquist i Hans Rustad, Jan Haugland, Michael Moynihan i Billy McCormack, Mikkel Andersson, Lars Hvidberg, Kim Møller, Arjan Dasselaar, Pieter Dorsman, David Kaspar oraz Marten Schenk, zwróciły mi uwagę na materiały, których inaczej mógłbym nie zauważyć. Dziękuję również mojej ciotce, Ruth Thomas Cook, która nie tylko dostarczała mi moralnego wsparcia, ale nawet wymyśliła tytuł. Zaś mój największy dług wdzięczności oddany jest w dedykacji.

Nie trzeba dodawać, że żadna z wymienionych tu osób nie jest odpowiedzialna za moje poglądy czy błędy.

Przedmowa do wydania polskiego

Książka ta ukazała się początkowo po angielsku i do tej pory została już przetłumaczona na wiele innych języków. Jest mi jednak szczególnie miło widzieć ją wydaną po polsku. Rodzice mojego ojca byli oboje Polakami, choć pochodzili z miejscowości, które w owym czasie należały do Cesarstwa Austrii, a dziś wchodzą w skład Ukrainy, niedaleko polskiej granicy. Mój dziadek pochodził z galicyjskiego miasteczka Brody, moja babka dorastała w Krystynopolu, innej galicyjskiej miejscowości (obecnie Czerwonohrad). On wyemigrował do Ameryki przed pierwszą wojną światową; ona w trakcie wojny opuściła dom swojego dzieciństwa – na wpół zburzony w wybuchu na skutek wymiany ognia między państwami centralnymi a Rosjanami. W ten sposób w wieku piętnastu lat całkiem sama wyruszyła do Rotterdamu, gdzie spędziła wiele miesięcy. Opuściła miasto, dopiero gdy zostało stwierdzone, że droga morska jest wolna od niemieckich min.

Moi dziadkowie spotkali się i pobrali w Nowym Jorku, a potem spędzili tam resztę życia, wychowując córkę i syna – mojego ojca – któremu nadali imiona Tadeusz Kazimierz, na cześć Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego, dwóch wielkich polskich bohaterów amerykańskiej rewolucji. Mój dziadek zmarł w roku 1958, dwa lata po moim urodzeniu, ale moja babka dożyła dziewięćdziesiątki i była istotną częścią mojego dzieciństwa i wczesnej dorosłości. Na ścianie nad jej łóżkiem przez dziesiątki lat wisiało ogromne zdjęcie mojego ojca jako dziecka – zawiniętego w amerykańską flagę. Na toaletce w jej sypialni stało zdjęcie Richarda M. Nixona, którego darzyła szacunkiem za jego nienawiść do komunizmu, a któremu naród polski został podporządkowany od końca drugiej wojny światowej. Choć była dumna ze swego amerykańskiego obywatelstwa i zawsze wdzięczna Stanom Zjednoczonym za przyjęcie jej i obdarowanie wolnością, zachowała przez całe życie silne przywiązanie do Polski i z wielką troską przyglądała się losom swoich polskich rodaków.

Dorastając, byłem dobrze zaznajomiony z tymi sprawami. Moja babka najpierw została oderwana od swojego domu i rodziny przez brutalną wojnę między kajzerem a carem; później – długo po jej wyjeździe – naród, który pozostawiła za sobą, został okrutnie zniewolony przez nazistów i Sowietów. W dużej mierze dzięki temu, że znałem pochodzenie mojej babki, byłem – nawet jako małe dziecko – głęboko świadomy zła, jakie niesie ze sobą tyrania pod wszelkimi postaciami. Jako nastolatek przeczytałem wszystko, co mogłem znaleźć, na temat hitlerowskich Niemiec i ZSSR. Kiedy zaś w roku 1998 przeniosłem się na kontynent urodzenia moich dziadków i napotkałem w Amsterdamie liczną subkulturę islamską, natychmiast wyczułem smród despotyzmu.

Kiedy pisałem tę książkę, używałem pojęć takich jak „radykalny islam” i „muzułmańscy ekstremiści”. W rzeczy samej oryginalny podtytuł książki brzmiał: Jak radykalny islam niszczy Zachód od środka. Nie używam już takich terminów w odniesieniu do islamu, ponieważ zdałem sobie sprawę, że główny nurt islamu sam w sobie jest radykalny i ekstremalny; ludzie, którzy określają siebie jako „umiarkowani” lub „liberalni” muzułmanie, to ludzie, którzy wymienili kluczowe elementy swojej wiary na wartości zachodniego Oświecenia. Tym niemniej zdecydowałem się zachować oryginalny podtytuł w polskim wydaniu, by uniknąć objęcia tym mianem peryferyjnych odgałęzień islamu (jak ahmadyci, sufi czy polscy Tatarzy), które odeszły od agresywnej ortodoksji głównego nurtu.

Na tej samej zasadzie nie mówię już o „islamskim fundamentalizmie”. Wyrażenie to w sposób naturalny przyszło mi do głowy, ponieważ zanim napisałem Kiedy Europa spała, opublikowałem książkę pod tytułem Stealing Jesus (Jezus ukradziony), o protestanckim fundamentalizmie w USA. Fundamentalizm jest właściwym słowem na określenie pewnych odmian chrześcijaństwa, które stoją na straży literalnego, niedającego się obronić rozumienia Biblii i nawołują do srogiego legalizmu wywodzącego się w dużej mierze ze starotestamentowej Księgi Kapłańskiej, jednocześnie tracąc z pola widzenia wybaczającą, wszechobejmującą miłość, której Jezus Chrystus nauczał w swoich kazaniach.

Ale islam jest fundamentalistyczny – upiera się, by każde słowo Koranu było traktowane dosłownie, by każdy nakaz z tej księgi był przestrzegany, by muzułmańscy mężczyźni traktowali Mahometa (żądnego krwi wojownika, który ożenił się z małą dziewczynką) jako doskonały wzór do naśladowania we wszelkich możliwych okolicznościach oraz aby kobiety zaakceptowały swoją rolę majątku ruchomego wchodzącego w skład gospodarstwa domowego i to, że ich życie może być któregoś dnia poświęcone w ramach tzw. „zabójstwa honorowego”, aby ocalić reputację rodziny. Z tego powodu od dawna przestałem mówić o „islamskim fundamentalizmie”.

W książce tej – po części przynajmniej – obciążam winą za niepowodzenie asymilacji muzułmanów w europejskim społeczeństwie to, że Europejczycy, choć zapraszają – a także zapewniają dach nad głową, żywią i ubierają – muzułmańskich imigrantów, to jednak wolą, żeby raczej żyli osobno, we własnych enklawach, niż by mieszali się z głównym nurtem społeczeństwa – i chętniej dają im zasiłki niż pracę. Obecnie, kilkanaście lat po ukazaniu się tej książki po raz pierwszy, wydaje mi się jednak, że zanadto obwiniałem Europejczyków za taki rozwój sytuacji: w końcu hinduiści, sikhowie i inne mniejszości tego rodzaju napotkały w Europie podobne przeszkody, a jednak je pokonały. (W Wielkiej Brytanii przeciętny Hindus zarabia więcej niż przeciętny rdzenny Brytyjczyk).

Sugeruję też w tej książce, że Ameryka, historycznie rzecz biorąc „tygiel kultur” dla ludzi z całego świata, odniesie większy sukces w przekształcaniu muzułmanów w zadowolonych, produktywnych i patriotycznie nastawionych obywateli. Jeżeli muzułmanie w Ameryce istotnie jakoś częściej bywają dobrze zintegrowanymi, przestrzegającymi prawa, mającymi pracę obywatelami, to ma to wiele wspólnego z tym, iż liczni muzułmańscy imigranci do Ameryki to wykształceni profesjonaliści z dużych, w znacznej mierze zwesternizowanych miast, podczas gdy wielu muzułmanów emigrujących do Europy bywa niepiśmiennymi wieśniakami. Ale nawet najbardziej uprzywilejowane rodziny muzułmańskie ze Stanów Zjednoczonych były w stanie wyhodować terrorystów. To, z czego nie zdawałem sobie sprawy, pisząc tę książkę, to fakt, że o ile amerykański „tygiel kultur” może istotnie zdziałać cuda wobec ludzi z wielu części globu, to islam, jeśli naprawdę się w niego wierzy, jest siłą, która potężnie wypiera inne lojalności.

W książce tej opisuję dokonany w roku 2005 wybór „proamerykańskiej, nastawionej na reformy Angeli Merkel” na urząd kanclerza Niemiec jako „znak nadziei” i chwalę ją za domaganie się, by pokazy inscenizacji opery Mozarta Idomeneo były kontynuowane w obliczu wściekłości muzułmanów. Jest to również ta sama kobieta, która w 2010 roku wygłosiła słynne – i godne podziwu – stwierdzenie, że niemiecki multikulturalizm był „całkowitą porażką”. Któż by wówczas oczekiwał, że później otworzy ona śluzy swojego kraju na tsunami muzułmańskich imigrantów, których setki wzięły udział w napaściach seksualnych na niemieckie kobiety podczas sylwestra 2015/16 – i która gwałtownie zwróci się przeciw Stanom Zjednoczonym, określając je jako moralnie równoważne putinowskiej Rosji i komunistycznym Chinom? Kobieta ta, o której tak dobrze myślałem w roku 2006, okazała się najbardziej przerażającym niemieckim kanclerzem od czasu – hmm… jak mu tam było?

Amerykańska inwazja na Irak stanowiła dla mnie szczególny problem w trakcie pisania tej książki. Z jednej strony wiedziałem dość na temat islamu, aby mocno powątpiewać, że Irakijczycy, gdy już zostaną wyzwoleni z dyktatury Saddama Husajna, ustanowią w swoim kraju coś na podobieństwo jeffersonowskiej demokracji. Z drugiej strony nigdy nie postawiłem stopy w muzułmańskim świecie, więc niezbyt czułem się powołany, by kwestionować zdanie „ekspertów”, z których wielu spędziło tam całe dekady. Ponadto mój kraj był w stanie wojny i nie chciałem dołączać do napaści na mojego prezydenta, jakkolwiek nieroztropny by on nie był. Tak więc przyznając, że „istniały sensowne argumenty przeciw inwazji na Irak” i jasno dając wyraz mojemu przekonaniu, że islam taki, jakim jest obecnie, nie jest „kompatybilny z demokracją” – ani nie wsparłem tej wojny, ani nie sprzeciwiłem się jej jednoznacznie. Zamiast tego skoncentrowałem się na tym, co – tak czy owak – było dla mnie najistotniejszą sprawą: prawdziwie nikczemną tendencyjnością wielu komentatorów zarówno w USA, jak i w Europie, którzy zrównywali Busha z Saddamem i przypisywali niegodne motywy przyzwoitym Amerykanom, którzy – jakkolwiek nierozważni – prawdziwie wierzyli, że angażują się, jak podczas drugiej wojny światowej, w walkę o wolność innych ludzi.

Książka ta ukazała się po raz pierwszy w roku 2006; wydanie w miękkiej okładce zostało opublikowane rok później wraz z posłowiem, które jest tutaj załączone i które było aktualizacją mojego świadectwa. Nie trzeba dodawać, że w ciągu tych trzynastu lat, które upłynęły od owego czasu, wiele wydarzyło się we wciąż dziejącej się historii muzułmanów w Europie. Muzułmańska populacja kontynentu nadal rosła, tworząc nowe strefy „no go” oraz zwiększając częstość występowania gwałtów i innych brutalnych przestępstw popełnianych przez gangi młodocianych muzułmanów. Dokonano poważnych aktów dżihadystycznego terroru w Paryżu, Brukseli, Berlinie, Barcelonie i w wielu innych miejscach.

W międzyczasie w Stanach Zjednoczonych akty terroru wydarzyły się w Bostonie, Orlando, San Bernardino i gdzie indziej. W roku 2018 Ilhan Omar, przyodziana w hidżab muzułmanka, zjadliwie antysemicka i otwarcie pogardzająca Ameryką, została wybrana do Izby Reprezentantów z przeważająco muzułmańskiego okręgu w Minnesocie. Inna nosząca hidżab, nienawidząca żydów osoba, Linda Sarsour, cieszy się szacunkiem wielu wiodących polityków amerykańskich, którzy poważnie traktują jej twierdzenia o byciu feministką.

W Europie, w Kanadzie i w innych miejscach, chociaż (dzięki Pierwszej Poprawce) wciąż jeszcze nie w Stanach Zjednoczonych, krytycy islamu są prześladowani. Na całym Zachodzie tego rodzaju krytycy bywali cenzurowani lub też dawali się wciągnąć w autocenzurę, co zaowocowało alarmującym upadkiem wolności słowa. (Stało się to tematem mojej następnej książki zatytułowanej Kapitulacja). W chwili, gdy pisałem te słowa, Turcja, członek NATO, którego reputacja jako przykładnie cywilizowanego i tolerancyjnego kraju muzułmańskiego została zniszczona przez jej obecnego przywódcę Recepa Tayyipa Erdogana i zachęcała dziesiątki tysięcy mężczyzn w wieku poborowym z całego świata muzułmańskiego, aby znaleźć sposób na sforsowanie greckiej granicy i napłynąć do Europy.

Pisząc tę książkę, mieszkałem w Oslo; obecnie mieszkam w małym mieście w górach Norwegii, dwie godziny jazdy samochodem od stolicy. Jeśli ktoś by mi powiedział w roku 2006, że muzułmańska ludność Oslo dramatycznie zwiększy swoją liczebność do roku 2020 (a tak się stało), uwierzyłbym. Jeśli powiedziano by mi, że do roku 2020 kobiety w hidżabach, a nawet noszące nikab – który zakrywa wszystko oprócz oczu – będą znajomym widokiem w tym miasteczku, gdzie teraz mieszkam (a tak jest), byłbym zaskoczony.

Temat tej książki jest zatem bardziej aktualny i naglący niż kiedykolwiek. Ale nic nowego pod słońcem; pomimo tego, co wydarzyło się na froncie islamu od czasu, gdy książka została opublikowana, wszystkie te zmiany można objąć wspólnym nagłówkiem „więcej tego samego”. Z tego powodu, jak sądzę, książka ta jest nadal, tak jak była w roku 2006, użytecznym wprowadzeniem i przeglądem tematu – tematu, w którym każdy odpowiedzialny obywatel wolnego kraju i każdy kochający rodzic wolnego dziecka powinien posiadać poważną wiedzę.

Bruce Bawer

22 marca 2020

Przed 11 września: EUROPA ZAPRZECZA

Rankiem drugiego listopada 2004 roku siedziałem przy stole w kuchni mojej matki w Queens, w stanie Nowy Jork, popijając kawę i myśląc o George’u W. Bushu i Johnie Kerrym. Był to dzień wyborów i byłem poirytowany tym, że wracając tego wieczora samolotem do domu w Oslo, przegapię telewizyjną relację z podliczania głosów.

Zadzwonił telefon.

– Halo? O, tak. Chwileczkę. – Moja matka odłożyła słuchawkę. – To Mark.

Podszedłem do telefonu.

– Mark?

– Cześć, Bruce. Słyszałeś o Theo van Goghu?

– Nie, a co?

– Dziś rano został zamordowany.

– Żartujesz.

Mark, tak jak ja, jest Amerykaninem i jego partnerem jest Norweg. Ale chociaż wrócił do Nowego Jorku kilka lat temu, nadal zaczyna dzień od lektury wiadomości na internetowej stronie NRK – norweskiego radia i telewizji. Przechodząc na norweski, przeczytał mi tę historię. Van Gogh, holenderski reżyser filmowy i publicysta, został zastrzelony w Amsterdamie. Niedługo potem policja aresztowała dwudziestosześcioletniego mężczyznę – Holendra marokańskiego pochodzenia.

Później dowiedziałem się więcej. Van Gogh jechał do pracy na rowerze ulicą zwaną Linneausstraat, gdy Mohammed Bouyeri, urodzony w Holandii syn marokańskich rodziców, a zarazem członek radykalnej muzułmańskiej społeczności, zaczął do niego strzelać, na skutek czego van Gogh spadł z roweru. Bouyeri, ubrany w długą dżelabę, wpakował w jego ciało niemal dwadzieścia dodatkowych pocisków, wielokrotnie dźgnął go i poderżnął mu gardło. Następnie przybił nożem do jego piersi pięciostronicowy list adresowany do współpracownicy reżysera, posłanki do holenderskiego parlamentu Ayaan Hirsi Ali, cytując Koran i obiecując jej i wielu innym holenderskim przywódcom – których tam wymienił – podobny koniec:

Wiem na pewno, że ty, Ameryko, zginiesz. Wiem na pewno, że ty, Europo – zginiesz. Wiem na pewno, że ty, Holandio, zginiesz. I wiem z całą pewnością, że zginiesz ty, Hirsi Ali.

Według świadków van Gogh miał powiedzieć do swojego mordercy (który w tym czasie utrzymywał się z dotacji holenderskiego rządu):

– Nie rób tego! Nie rób tego! Litości! Litości!

Oraz:

– Z pewnością możemy o tym porozmawiać.

Bezceremonialny i nieowijający w bawełnę Van Gogh był bezlitosnym krytykiem europejskiej bierności w obliczu radykalnego islamu; inaczej niż większość Europejczyków rozumiał związek pomiędzy wojną z terrorem a europejskim kryzysem integracyjnym i nazwał Amerykę „ostatnim światełkiem nadziei w tym stopniowo zmierzchającym świecie”. Wraz z Hirsi Ali nakręcił krótki film Uległość – on reżyserował, ona napisała scenariusz – o złym traktowaniu kobiet w kulturze islamu. A jednak na koniec nawet on uchwycił się tego najbardziej niewzruszonego dogmatu wiary zachodnioeuropejskiej elity – wiary w pokój i porozumienie poprzez dialog.

Na pierwszy rzut oka Hirsi Ali mogłaby się wydawać niezbyt prawdopodobną sojuszniczką van Gogha: pełna życia, urodzona w Somalii piękność, która wyrzekła się islamu (w którym została wychowana) i poświęciła się walce o zachowanie holenderskiej demokracji oraz ratowaniu muzułmanów z jej kraju – zwłaszcza kobiet – przed tyranią ich własnej subkultury. Sporo czytałem o niej w holenderskiej prasie i sam miałem zamiar o niej napisać; tak się złożyło, że mój pracujący dla think tanku w Oslo znajomy zaaranżował spotkanie z nią w Hadze w najbliższy poniedziałek i zaprosił również mnie. Miałem już zarezerwowany lot.

Morderstwo van Gogha zszokowało mnie, chociaż spodziewałem się, że coś podobnego może się wydarzyć w nadchodzących latach. W 1998 roku mieszkałem w przeważająco muzułmańskiej dzielnicy Amsterdamu, jedynie o przecznicę od radykalnego meczetu, do którego uczęszczał Bouyeri. Tam pierwszy raz dostrzegłem rozdźwięk między rdzennymi Holendrami a błyskawicznie rosnącą w ich kraju muzułmańską mniejszością. Rozdźwięk ten był zupełny: Holandia była jednym z najbardziej tolerancyjnych i otwartych społeczeństw; z pełną równością płci, dopuszczającą małżeństwa jednopłciowe, z wręcz libertariańską polityką w zakresie miękkich narkotyków i prostytucji. Za to wielu holenderskich muzułmanów trzymało się od tego społeczeństwa na dystans, pogardzając jego swobodami i kurczowo trzymając się swojego zestawu niedemokratycznych tradycji i uprzedzeń.

Czy holenderskie władze próbowały coś z tym zrobić? Nie. Podobnie jak ich politycznie poprawni odpowiednicy w innych krajach Europy Zachodniej najczęściej reagowali na to masową produkcją pustych frazesów o wielokulturowej różnorodności i wzajemnym szacunku – po czym zmieniali temat. Zdawałem sobie sprawę, że tolerując w ten sposób nietolerancję, kraj wkraczał na ścieżkę prowadzącą do społecznej konfrontacji o skali kataklizmu; a jednak, ilekroć próbowałem – delikatnie – poruszyć ten temat, holenderscy znajomi jasno dawali mi do zrozumienia, że przekraczam granice. Wydawali się nie rozumieć, że ich społeczeństwo (jak i cała Europa Zachodnia) jest wewnętrznie pęknięte – i w końcu sprawy przybiorą taki obrót, że dojdzie do kryzysu.

Potem nadszedł 11 września. Większość Amerykanów szybko zrozumiała, że znalazła się w stanie wojny i pojęła konieczność sformułowania stanowczej odpowiedzi (choć było wówczas – i nadal jest – wiele niezgody co do tego, czy odpowiedź, na którą się zdecydowano, była właściwa). Jednak, chociaż większość zachodnioeuropejskich krajów uczestniczyła w inwazji na Afganistan i wiele pomogło obalić Saddama, amerykańskie podejście siłowe zraziło opiniotwórcze kręgi na kontynencie i stworzyło filozoficzną przepaść, która czasem wydawała się być wielka jak sam Atlantyk.

Skąd się wzięła tak uderzająca różnica w sposobie patrzenia pomiędzy dwiema połowami demokratycznego Zachodu? Jednym z powodów był fakt, że zachodnioeuropejski establishment – ta polityczna, publicystyczna i akademicka elita, która artykułuje to, co uważamy za „europejską opinię” – miał w zwyczaju uważać, że wszystkie międzynarodowe spory można rozwiązać pokojowo. Na skutek tego podejścia jej wyposażenie było zbyt kiepskie, aby w sensowny sposób odpowiedzieć na uporczywą przemoc stosowaną przez zaciekłego, nieuznającego kompromisów przeciwnika. Innym powodem było to, że wielkie społeczności imigranckie Europy Zachodniej – a wiele z nich znajdowało się pod przywództwem fundamentalistycznych muzułmanów, którzy dążyli do wprowadzenia w Europie kalifatu rządzącego się prawami szariatu, czyli prawa koranicznego – uważało islamistycznych terrorystów za sojuszników w globalnym dżihadzie (czyli świętej wojnie), oddanych temu celowi. Lęk przed rozdrażnieniem mniejszości, które pozostawały pod kierownictwem takich ekstremistów, był jeszcze jednym powodem, aby postępować delikatnie. Niewielu europejskich polityków przeciwstawiało się tej bierności. Zrobił to Holender Pim Fortuyn – i został za to zamordowany. Nawet wybuchy bomb w Madrycie w marcu 2004 – „europejskie 9/11” – nie obudziły w pełni europejskiej elity.

Prawdą jest, że nie wszyscy europejscy muzułmanie podzielali cele terrorystów i poczuwali się do lojalności wobec nich. Wielu – jak się uważało – odczuwało wdzięczność za możliwość życia w demokracji. Ale nawet oni wydawali się być sparaliżowani przekonaniem, że lojalność wobec ummy (ogólnoświatowej wspólnoty muzułmańskiej) ma pierwszeństwo przed jakimikolwiek obywatelskimi powinnościami wobec kaffirów – ich niewiernych sąsiadów. Stąd większość europejskich muzułmanów nie zareagowała na morderstwo van Gogha. Nieliczni zabrali głos przeciw ekstremistom w wewnętrznych dyskusjach. Nacisk – z zewnątrz i od wewnątrz – aby dochować wierności własnej grupie, był najwyraźniej zbyt duży. A potencjalną ceną za zdradę był koniec nie inny niż ten, który stał się udziałem Theo van Gogha.

Tego wieczoru poleciałem z powrotem do Oslo. W pewnym momencie, gdy byliśmy już nad Atlantykiem, pilot zdał przez głośnik relację o aktualnym stanie prezydenckiego wyścigu w USA, mówiąc nam o liczbie głosów zdobytych przez poszczególnych kandydatów. Bush prowadził. Ale aż do chwili, gdy stanąłem przy taśmie bagażowej w Oslo – ledwo przytomny po bezsennej nocy – nie znałem wyniku głosowania. Na umieszczonej nad taśmą bagażową elektronicznej tablicy informacyjnej przeczytałem słowa: Bush gjenvalgt – Bush ponownie wybrany.

Miałem mieszane uczucia na temat tego zwycięstwa: o ile wybrany właśnie prezydent wydawał się mieć o wiele większe niż jego przeciwnik zrozumienie przeciw czemu walczymy, o tyle jego wewnętrzne działania sprawiały, że nie byłem przekonany, który z kandydatów lepiej rozumie, o co toczy się ta walka. Ale zdawałem sobie sprawę, że w Nowym Jorku i w zachodnioeuropejskich stolicach niewiele było wątpliwości. Zwycięstwo Busha było złą wiadomością – i kropka.

Dwa dni później znalazłem się w Amsterdamie, gdzie morderstwo van Gogha było nazywane holenderskim 9/11. Co zrozumiałe, Hirsi Ali odwołała wszystkie spotkania; ale skoro już miałem zarezerwowany lot i pokój w hotelu – i byłem ciekaw poznać reakcje ludzi z pierwszej ręki – poleciałem tak czy owak.

Łatwo było ulec uspokajającej iluzji, że wszystko jest tak, jak zawsze było. W Amstel Taveerne, jednej z firmowych amsterdamskich brown cafés rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka i swobodne śmiechy, a od czasu do czasu nawet chór śpiewający Lang zal je leven („Niech żyje nam”) na cześć obchodzącego urodziny patrona. Słowem, miało się wrażenie przytulności i braterstwa, zwanego gezelligheid, które Holendrzy cenią ponad wszystko. A jednak to wrażenie było mylące. Holandia, z czego zdawałem sobie sprawę, przechodziła głęboką przemianę. Zanim przybyłem do Amsterdamu, nastąpiły liczne aresztowania; posłowie zostali objęci całodobową ochroną; rządowe budynki w Hadze wyglądały jak obóz warowny. Wicepremier Gerrit Zalm, który nazwał Fortuyna niebezpiecznym z powodu jego brutalnie szczerej retoryki skierowanej przeciwko islamowi, teraz wypowiadał radykalnemu islamizmowi wojnę. Politycznie poprawne postawy wobec imigracji i integracji, powszechne w mediach jeszcze tydzień temu, znikły niemal zupełnie. „Dżihad dotarł do Holandii” napisał jeden z komentatorów. Inny zapytał: „Czy Holandia stała się krajem, w którym nie można już mówić, co się chce, czy też tabu obejmuje tylko islam?” (wszakże to był kraj, do którego wieki temu uciekali filozofowie i poeci ze wszystkich zakątków Europy, aby móc mówić i pisać swobodnie).

Odnalazłem miejsce zbrodni. Głupio zakładałem, że będę miał trudności z jego dokładną lokalizacją. W rzeczywistości obszar o rozmiarach dwadzieścia pięć na trzy metry wzdłuż jednej strony Linnaeusstraat został odgrodzony. Przykrywał go stos kwiatów, a około pięćdziesięciu ludzi tłoczyło się dokoła, większość w głębokiej zadumie. Okrążyłem to miejsce powoli, czytając kartki, które tam pozostawiono. „Dotąd i ani trochę dalej” można było przeczytać na jednej z nich. Inna głosiła: „Niech żyje Holandia! Niech żyje wolność słowa!”.

Z tego miejsca odbyłem długą podróż tramwajem do muzułmańskiej dzielnicy zwanej Oud West, gdzie policjantka powiedziała mi wprost, aby nie zapuszczać się w takie obszary.

– Sytuacja w całej Holandii jest teraz bardzo napięta – wyjaśniła mi powoli i z namysłem, na specyficznie holenderski sposób. Wcześniej tego dnia został zdemolowany samochód pewnego dziennikarza. Później dowiedziałem się, że policja w Rotterdamie zniszczyła uliczny mural z napisem „Nie będziesz zabijał” oraz wizerunkiem anioła i datą morderstwa van Gogha – ponieważ zwierzchnik pobliskiego meczetu nazwał go rasistowskim. Wim Nottroth, kamerzysta, który próbował chronić ten mural, został aresztowany, a kamerzystka, która filmowała niszczenie muralu, została zmuszona do wykasowania części nagrania.

Opuściłem Oud West taksówką. Rozmawiając z taksówkarzem, wspomniałem o Theo van Goghu. Jak wielu Holendrów wyglądał na niechętnego do rozmowy o takich rzeczach z cudzoziemcem. Ale nagle powiedział po prostu: – Wyjeżdżam z kraju. I nie ja jeden.

Tej środy policjanci i komandosi przeprowadzili całodniowe oblężenie pewnego mieszkania w imigranckiej dzielnicy Hagi. W ciągu tygodnia nastąpiły ataki na meczety i szkoły muzułmańskie. Od dawna obawiałem się, że jeśli liberałowie nie zrobią czegoś z problemem fundamentalistycznej muzułmańskiej nietolerancji w sposób odpowiedzialny, to odpowiedzią będzie nietolerancja za strony skrajnej prawicy. W latach trzydziestych Europejczycy stanęli w obliczu walki – a wielu sądziło, że wobec konieczności wyboru – pomiędzy dwoma konkurującymi totalitaryzmami. Czy taka była też przyszłość kontynentu? Czy to był kolejny Weimar?

Wiele wody upłynęło, od kiedy mieszkałem w Amsterdamie. Najpierw był 9/11, następnie morderstwo Fortuyna, potem Madryt. Po każdym akcie bestialstwa oczekiwałem, że Europa Zachodnia – albo chociaż jej część – przebudzi się i zrozumie, co się święci. Zapewne w Holandii wydarzenia z 9/11 otworzyły niektórym ludziom oczy na prawdziwość argumentów Fortuyna dotyczących fundamentalizmu, a jego morderstwo wywołało szczerą publiczną debatę na temat imigracji i integracji. Ale w kręgach elit, w klubach prasowych, uczelnianych cafeteriach, w biurach rządowej biurokracji – niepodzielnie królowało wypieranie i ugłaskiwanie, skutkując brakiem jakichkolwiek istotnych reform.

Tego wieczoru, spacerując wzdłuż znanych mi starych kanałów Amsterdamu i przyglądając się ciepłym, żółtym światełkom okien odbijającym się migotliwie na powierzchni wody, zastanawiałem się: czy teraz nastąpi wybuch gniewu? Czy też Holendrzy zaczną działać zdecydowanie, aby chronić swoją demokrację? Może w efekcie zainicjuje to falę reform w zachodniej Europie?

Nie sposób było odpowiedzieć na te pytania. Póki co jednak większość Holendrów wydawała się w pełni zgadzać z Paulem Schefferem, który napisał: „Nie możemy oddać naszego kraju (...). Słowa takie jak różnorodność, szacunek i dialog bledną w złowrogim kontekście tego rytualnego zabójstwa”. Różnorodność, szacunek, dialog: to była oczywiście mantra politycznej poprawności – nawyku myślowego, który w Ameryce bywa utrapieniem, ale w Europie jest istną religią, a jego dogmaty są wpajane przez nauczycieli i profesorów, głoszone przez polityków i dziennikarzy, a wcielane w życie przez armię rządowych biurokratów. To właśnie polityczna poprawność wpakowała Europę w obecne bagno i tylko przez wyrzeczenie się politycznej poprawności Europa stawała przed szansą na odwrócenie tego, co coraz bardziej wydawało się być jej przeznaczeniem.

Wspominałem moją pierwszą wizytę w Amsterdamie. Wydawała mi się tak odległa w czasie, jakby z innej epoki – a przecież było to raptem w 1997 roku.

***

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji