Kiedy ptaki powrócą - Fernando Aramburu - ebook + książka

Kiedy ptaki powrócą ebook

Fernando Aramburu

4,3
66,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Książka, która koi duszę i daje nadzieję na to, że nawet najgorszy czas ma swój kres. Toni, zgryźliwy i wściekły na cały świat nauczyciel, to malkontent, który widzi wokół siebie tylko szarość i czerń. Rozwód, kiepski kontakt z synem i liczne niepowodzenia sprawiają, że czuje się zawiedziony i rozgoryczony. Z pozornym spokojem postanawia, że za rok odbierze sobie życie. Do tego czasu codziennie spisuje powody swej decyzji, prowadząc osobistą kronikę – surową, ironiczną, a zarazem pełną czułości i poczucia humoru. Ujawnia w niej najintymniejsze zdarzenia ze swojego życia, porusza temat przeszłości i teraźniejszości Hiszpanii. Dokonuje cierpkiej wiwisekcji rodziców, znienawidzonego brata, byłej żony Amalii, od której nie potrafi się odciąć, oraz problematycznego syna Nikity. Opowiada też o Kulasie, przyjacielu z dzieciństwa, i o suczce Pepie, której jest niezwykle oddany. Pogrążony w złości, postanawia rozstać się ze swoimi książkami, które jedną po drugiej zostawia w różnych miejscach w mieście. Dopiero spotkanie dawnej znajomej przypomina mu, że wciąż ma powody, by żyć. Fernando Aramburu po mistrzowsku zamienia to, co na pierwszy rzut oka wydaje się zwyczajną egzystencją, w wyjątkową i wzruszającą historię, która staje się piękną lekcją życia. Znów to zrobił. Ten lubiący wstawać o świcie, błyskotliwy i metodyczny geniusz słowa po raz kolejny nas olśnił. - Ester Aguado, „Woman” Niezwykła powieść... Literacka uczta, wielkie dzieło. - Benjamin Prado, „La Ventana – Cadena Ser”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 940

Oceny
4,3 (56 ocen)
33
10
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agniecha123

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna
10
Besiag

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna powieść - od początku do końca doskonała.
10
stefanulek

Nie oderwiesz się od lektury

Warto
00
Wd1234

Nie polecam

Książka napisana "pod prąd". Nie chce dać się czytać.
00
JOLUSIA49

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny język, wnikliwe i ciekawe snalizy postaw i emocji, intrygujaca fabuła dość bliska codziennemu życiu. Chcę się czytać. Początek trochę irytujący
00

Popularność




Los vencejos

© Fernando Aramburu, 2021

Published by agreement with Tusquets Editores, Barcelona, Spain

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Karolina Jaszecka

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Zdjęcie na okładce: Songquan Deng/Shutterstock

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan

Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu

Ministerstwa Kultury i Sportu Królestwa Hiszpanii.

ISBN: 978-83-8230-725-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

Sierpień

1

Nadchodzi taki dzień, kiedy człowiek, nawet najbardziej nierozgarnięty, zaczyna rozumieć pewne sprawy. Mnie to spotkało w wieku nastoletnim, może trochę później, bo mój rozwój postępował powoli, a według Amalii wciąż jest niepełny.

Początkowe zdumienie ustąpiło miejsca rozczarowaniu, a potem pozostało mi już wlec się po podłodze życia. Przez pewien czas utożsamiałem się z nagimi ślimakami. Nie mówię tego, bo są brzydkie czy oślizgłe, ani dlatego, że dziś mam zły dzień, ale ze względu na sposób, w jaki się poruszają, oraz ich flegmatyczną i monotonną egzystencję.

Nie pożyję długo. Jeszcze rok. Dlaczego właśnie tyle? Nie mam pojęcia. To jest jednak mój ostateczny termin. Amalia, będąc w apogeum swojej nienawiści do mnie, wytykała mi, że nigdy nie dojrzałem. Kobiety owładnięte uczuciem rozgoryczenia często plują tego rodzaju obelgami. Moja matka też nienawidziła mojego ojca. I to akurat rozumiem. On również siebie nienawidził, stąd jego skłonność do przemocy. Niezły przykład dali mojemu bratu i mnie! Wychowali nas po dziadowsku, zniszczyli wewnętrznie, a potem oczekiwali, że będziemy rozsądni, wdzięczni, kochający i osiągniemy sukces.

Nie lubię życia. Może sobie być piękne, jak twierdzą niektórzy piosenkarze i poeci, ale ja go nie lubię. Dajcie spokój z tymi zachwytami nad zachodzącym słońcem, muzyką i tygrysimi prążkami. Do diabła z tą całą scenografią. Życie wydaje mi się podłym, źle obmyślonym i jeszcze gorzej wykonanym wynalazkiem. Chciałbym, żeby Bóg istniał, bo mógłbym wtedy zażądać od niego wyjaśnień. Wygarnąć mu prosto w twarz, kim jest – partaczem. Bóg musi być obleśnym starcem, który z kosmicznych wysokości przygląda się, jak różne gatunki łączą się w pary, rywalizują ze sobą i pożerają się nawzajem. Jedyną wymówką Boga jest to, że nie istnieje. Ale i tak odmawiam mu rozgrzeszenia.

Jako dziecko lubiłem życie. Bardzo je lubiłem, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wieczorem, kiedy kładłem się do łóżka, mama przed zgaszeniem światła całowała mnie w powieki. Najbardziej podobał mi się w mojej matce jej zapach. Ojciec pachniał brzydko. Nie śmierdział, ale nawet kiedy się perfumował, wydzielał z siebie aromat, który wywoływał we mnie instynktowną niechęć. Pewnego dnia (miałem wtedy siedem, a może osiem lat), gdy siedziałem z ojcem w kuchni – matka leżała w łóżku z powodu ataku migreny – odmówiłem zjedzenia wątróbki, bo już na sam jej widok czułem mdłości, wówczas ojciec wyjął ze złością ze spodni swojego ogromnego penisa i powiedział: „Żeby mieć kiedyś takiego, musisz zjeść tę i jeszcze wiele innych wątróbek”. Nie wiem, czy kiedykolwiek zachował się w ten sposób wobec mojego brata. Mój brat był w domu faworyzowany. Rodzice uważali, że jest delikatny. On twierdzi co innego i mówi, że to mnie bardziej rozpieszczali.

We wczesnej młodości życie zaczęło mi się coraz mniej podobać, ale nadal je lubiłem. Teraz wcale mi się nie podoba i nie zamierzam pozwolić Naturze podjąć decyzji o tym, kiedy powinienem oddać pożyczone od niej atomy. Za rok zamierzam popełnić samobójstwo. Określiłem już nawet konkretną datę – 31 lipca, w środę wieczorem. Do tej chwili daję sobie czas na uporządkowanie spraw i znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie chcę dalej żyć. Mam nadzieję, że wytrwam w swoim postanowieniu. Na razie jestem zdecydowany.

Były chwile, kiedy chciałem się poświęcić służbie ideałom, ale na próżno. Nie dane mi też było poznać prawdziwej miłości. Umiejętnie ją udawałem, czasem ze współczucia, niekiedy dla nagrody w postaci kilku miłych słów, odrobiny towarzystwa albo orgazmu. Ale wydaje mi się, że inni robili i robią podobnie. Może podczas zajścia z wątróbką ojciec też okazywał mi miłość. Problem w tym, że człowiek nie rozumie pewnych rzeczy, bo ich nie dostrzega, chociaż ma je przed oczami, a poza tym ja nie jestem zwolennikiem miłości z przymusu. Jestem biedaczyskiem, jak mawiała Amalia? A kto nim nie jest? Chodzi jednak o to, że nie akceptuję siebie takim, jaki jestem. Bez żalu odejdę z tego świata. Mimo pięćdziesięciu czterech lat na karku wciąż mam atrakcyjną twarz i kilka zalet, których nie potrafiłem wykorzystać. Cieszę się dobrym zdrowiem, zarabiam przyzwoicie, łatwo osiągam spokój. Może tak jak tacie przydałaby mi się jakaś wojna. Tata nadrabiał niespełnione pragnienie walki, ćwicząc przemoc wobec swoich bliskich, wobec wszystkiego, co zakłócało jego życiowy rytm, i wobec samego siebie. Kolejne biedaczysko.

2

Spędzaliśmy letnie wakacje we czworo w małym nadmorskim miasteczku niedaleko Alicante. Tata – niedoszły pisarz, niedoszły sportowiec, niedoszły naukowiec – zarabiał na życie jako wykładowca na uniwersytecie. Mama, chcąc słusznie uniezależnić się finansowo od męża, pracowała na poczcie. Nasza sytuacja materialna nie odbiegała od standardów hiszpańskiej rodziny z klasy średniej. Mieliśmy niebieskiego seata 124 kupionego w salonie, Raulito i ja chodziliśmy do prywatnej szkoły, w sierpniu mogliśmy sobie pozwolić na wynajęcie apartamentu z tarasem i wspólnym dla mieszkańców budynku basenem w pobliżu plaży. Chcę przez to powiedzieć, że mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy do szczęścia. Wtedy, w wieku czternastu lat, sądziłem, że jesteśmy szczęśliwi.

Z jednego przedmiotu miałem poprawkę we wrześniu. Trzymając moje świadectwo w ręku, mama wydała z siebie kilka oskarżycielskich jęków i od razu dostała migreny, a tata – bardziej prymitywny w swoich reakcjach – strzelił mnie w twarz, nazwał głąbem i wrócił do czytania gazety. Nic z tego nie zakłócało spokoju w moim życiu. Prawdę mówiąc, już w dzieciństwie planowałem zostać w przyszłości ojcem, żeby bić swoje dzieci. Od najmłodszych lat traktowałem to jako preferencyjną metodę wychowawczą. Później nie potrafiłem nawet podnieść głosu na Nikitę i dlatego nasz syn jest taki, jaki jest.

Podczas wspomnianych wakacji, kiedy oblałem jeden przedmiot, byłem świadkiem zajścia, które zapaliło czerwoną lampkę w mojej głowie. Pewnego popołudnia w drodze powrotnej z minigolfa wsadziłem Raulitowi za koszulę małą jaszczurkę. Zwykły dziecięcy żart. Napędziłem mu strachu. Bycie moim bratem nie było łatwe. Już jako dorosły człowiek, pod koniec jednej z rodzinnych uroczystości, zarzucił mi, że spieprzyłem mu dzieciństwo. Popatrzyłem na niego. Co robić? Wybrałem najwygodniejszą opcję. Przeprosiłem go. „Za późno”, odparł przepełniony długo gromadzoną nienawiścią.

Zgodnie z moim planem Raulito, czując jaszczurkę na plecach, śmiesznie się wzdrygnął. Stąpnął jednak tak niefortunnie, że stracił równowagę i spadł z kamienistego nasypu, który graniczył z gajem cytrynowym. Mój brat podniósł się z ziemi bez problemu, ale na widok swoich zakrwawionych kolan wybuchnął głośnym płaczem. Kazałem mu się zamknąć. Nie rozumiał, że przez niego będę miał kłopoty? Mama usłyszała jego krzyki i wyszła zaniepokojona z apartamentu, tata ruszył za nią, spokojny, chyba wkurzony, że jakiś głupi rodzinny epizod przerwał mu czytanie, drzemkę albo cokolwiek innego. Mama zobaczyła krew i nie pytając, co się stało, uderzyła mnie w twarz. Tata wymierzył mi kolejny policzek jakby z niechęcią. Z reguły mama biła mocniej, ale bolało mniej. Zabrali Raulita do punktu Czerwonego Krzyża na promenadzie przy plaży. Po godzinie wrócił do apartamentu z plastrem na każdym kolanie i usmarowaną lodami gębą. I to podobno nie on był pupilkiem rodziców.

Ja za karę nie dostałem kolacji. Ubrany w piżamę obserwowałem ich ukradkiem ze szczytu spiralnych schodów, podczas gdy we troje siedzieli spokojnie przy stole i nabijali na widelce duże plastry pomidora polane oliwą i przyprawione solą. Próbowałem dać znać bratu, żeby przyniósł mi później coś do jedzenia, ale ten głupek nie chciał na mnie spojrzeć. Na kuchence stał garnek z gotującą się zupą. Mama nalała ją Raulitowi. Mój brat pochylił głowę, jakby chciał wdychać unoszącą się nad talerzem parę. A ja w swojej kryjówce mdlałem z zazdrości i głodu. Mama znów podeszła do garnka, tym razem z talerzem taty, i kiedy nalała do niego zupę, ukradkiem do niej splunęła. Splunięcie nie jest w tym przypadku właściwym słowem. Po prostu strzyknęła strużką śliny. Ta zwisała z jej ust przez chwilę, aż w końcu spadła. Mama zamieszała w talerzu chochlą i postawiła go przed tatą. Miałem ochotę go ostrzec, ale doszedłem do wniosku, że najpierw muszę zrozumieć, co się dzieje. Rodzice często się kłócili. Czy znów to zrobili i dlatego jedli kolację w milczeniu, nie patrząc na siebie? Zastanawiałem się, czy matka kiedykolwiek napluła do mojego jedzenia. Może jej ślina była odżywcza, ale jeśli tak, to dlaczego nie splunęła też do talerza Raulita? Dlaczego dyskryminowała biednego cherubinka? Może ukradkowe plucie do zupy męża było starodawnym zwyczajem, który poznała w dzieciństwie, obserwując swoją matkę lub ciotkę.

3

A jeśli w decydującej chwili nie zabraknie mi odwagi, co się stanie z Pepą? Nie mogę obarczyć nią Kulasa, który i tak już bardzo mi pomaga, zajmując się nią od czasu do czasu. Dobrze, że dałem sobie rok na załatwienie tej i innych ważnych kwestii. Pepa skończyła trzynaście lat. Podobno, żeby przeliczyć je na ludzki wiek, trzeba je pomnożyć przez siedem. Chociaż poszczególne rasy psów mają różną średnią długość życia. Pepa jako człowiek byłaby dziewięćdziesięciolatką. Niejeden starzec może tylko pomarzyć, żeby brykać w tym wieku jak ona. W rzeczywistości jej panem jest Nikita. Mógłbym więc zostawić ją pod drzwiami jego squatu kilka godzin przed odebraniem sobie życia. Chwilowo nie przychodzi mi do głowy inne rozwiązanie.

Amalia bezwzględnie się sprzeciwiała trzymaniu zwierząt w domu. Nigdy więc żadnego nie mieliśmy. Kiedy pojawił się pomysł posiadania psa, przedstawiła długą listę jego negatywnych stron. Psy brudzą, wymagają ciągłej uwagi, ich utrzymanie kosztuje, mają pasożyty, chorują, atakują inne psy, hałasują, gryzą, sikają, srają, śmierdzą. Przywiązujesz się do nich, a potem cierpisz po ich śmierci. Amalia, w swoim braku empatii, posunęła się nawet do sprawdzenia, ile kosztuje uśpienie.

Z początku też nie popierałem tego pomysłu. Nasz syn się upierał, argumentując, że jego najlepszy przyjaciel dostał psa od rodziców, a on nie chce być gorszy. Zauważyłem, że Nikita stawał się bardziej natarczywy, kiedy byliśmy sam na sam. Zrozumiałem wtedy, że próbuje mnie przeciągnąć na swoją stronę za plecami nieprzejednanej matki. Stało się jasne, że jestem dla niego tym miękkim lub bardziej dostępnym członkiem rodzinnego kierownictwa. Nie powiedział tego wprost, ale łatwo było odgadnąć, że tak myśli. Wcale nie czułem się dotknięty, ogarnęło mnie wzruszenie. Bo z jego strony to nie oznaczało pogardy dla ojca, ale rodzaj jego identyfikacji. Tylko jako towarzysze w słabości, łącząc siły przeciwko dominującej samicy, mieliśmy szansę osiągnąć cele, które on i ja sobie wyznaczaliśmy. I oczywiście połączyliśmy siły. Od pewnego momentu to ja zacząłem wykazywać chęć zakupu psa. Aby dopiąć swego, użyłem podstępnie rozważnego, dydaktycznego, wręcz profesorskiego tonu. Bezskutecznie. Poprosiłem więc o radę Martę Gutiérrez – jedyną osobę w szkole, której ufałem na tyle, aby omawiać z nią prywatne sprawy. Zapytałem ją, czy mogłaby mi podpowiedzieć, jak przekonać stanowczą kobietę do ustąpienia w rodzinnej waśni. Marta chciała wiedzieć, czy mam na myśli swoją żonę. „Nie, kobiety ogólnie”. „Nie ma kobiet ogólnie”. „No dobrze, chodzi o moją żonę”. Opowiedziałem jej o psie i w kilku zdaniach opisałem temperament Amalii. Poradziła mi, żebym odwołał się do inteligencji emocjonalnej, na co odparłem, że nie rozumiem, że równie dobrze mogłaby mówić do mnie po chińsku. Wytłumaczyła mi więc, że wystarczy wzbudzić w Amalii wyrzuty sumienia. Jak? Powinniśmy z synem udać smutnych i nieszczęśliwych i wmówić jej, że to jej wina. Możliwe, że wtedy uzna, iż jest niesprawiedliwa, a przynajmniej poczuje się niekomfortowo, najdą ją wątpliwości i w końcu się podda, choćby po to, żeby mieć sprawę z głowy. Zdaniem Marty Gutiérrez ta strategia nie zawsze jest skuteczna, ale nie zaszkodzi spróbować.

Poskutkowała, chociaż w zamian musieliśmy się zgodzić na szereg warunków i zasad narzuconych przez Amalię, która na koniec dobitnie oznajmiła, że nie ma zamiaru zajmować się zwierzęciem nawet przez moment. Żadnych spacerów, karmienia i tym podobnych. A na dowód tego, że nie rzuca słów na wiatr, już pierwszego dnia odgoniła Pepę od siebie. Biedna szczeniaczka, nie zrozumiawszy jej gestów odtrącenia, uparcie próbowała wdrapać się Amalii na nogi, merdając przyjaźnie ogonem. „Na co czekasz? Pogłaszcz ją”, zachęciłem. Moja żona, wskazując na coś palcem, odpowiedziała tylko: „Na co czekasz? Posprzątaj to”. Pies nasikał na dywan. Najpierw wodą i ściereczką, potem suszarką do włosów udało mi się pozbyć wszelkich śladów wypadku. I zapachu. Mocz szczeniąt jest niemal bezwonny. Nieufna Amalia postanowiła to sprawdzić na czworakach. Wyśmiała wszystkie imiona wymyślone przeze mnie i Nikitę. „To coś zaproponuj”, rzuciliśmy jej wyzwanie. „Pepa”, powiedziała szybko. „Dlaczego Pepa?” „Bez powodu”. I takie właśnie imię nadaliśmy naszej suczce.

4

Pierwszy anonim, który znalazłem w skrzynce na listy, był napisany odręcznie dużymi literami. „To na pewno jakiś wyczulony sąsiad”, pomyślałem. Nie przyszło mi też do głowy, że ten liścik stanowił początek jednostronnej korespondencji mającej trwać przez prawie dwanaście lat. Zgniotłem kartkę w małą kulkę i wychodząc po zmroku na ulicę, wrzuciłem ją do kałuży. Pamiętam tylko, że wiadomość składała się z dwóch zdań, w których zwrócono mi uwagę, że nie zbieram psich kup. Jedno z nich zawierało słowo „brudas”. Zawsze noszę w kieszeni co najmniej dwa woreczki, ale przyznaję, że na początku (później już nie) mogło się zdarzyć, że ignorowałem odchody Pepy, bo byłem tak pochłonięty myślami, planowałem zajęcia na następny dzień albo po prostu nie chciało mi się schylić, a wydawało mi się, że nikt mnie nie widzi. Możliwe, że anonim – bez daty ani adresata – był skierowany do Nikity, który też czasem wyprowadzał psa na spacer. Amalii nie pisnąłem o tym ani słowa.

5

Nie mam pojęcia, dlaczego na początku lat siedemdziesiątych pojechaliśmy we czworo do Paryża, a nie na przykład do Segowii, Toledo albo gdzieś bliżej domu, gdzie ludzie komunikują się w tym samym języku co my. Tata mówił trochę po francusku, mama nie znała go ni w ząb. Może powodem tej podróży była chęć zaimponowania sąsiadom albo pokazania krewnym, że jesteśmy zgodną rodziną, której się powodzi.

Przez miasto przepływała rzeka. Nie jestem pewien, czy znałem wtedy jej nazwę, ale to nie ma znaczenia. Nie wiem też, przez który most przeszliśmy ani co zwiedziliśmy. Pamiętam natomiast, że byłem jakieś sześć czy siedem kroków za pozostałymi. Mama i tata szli z przodu, a Raulito między nimi. Trzymali go za ręce i wydawali się przez niego połączeni. Sądziłem, że kochają go bardziej niż mnie. A nawet gorzej, że jego kochają, a mnie nie, albo że o niego się troszczą, a mnie porzucili na pastwę losu. W każdej chwili mógł mnie potrącić samochód lub motocykl, a oni, nie zauważywszy wypadku, poszliby dalej jak gdyby nigdy nic. Myśl o ich obojętności była dla mnie torturą. I nagle moim oczom ukazała się łatwa do pokonania balustrada, a pod nią rzeka o mętnym, spokojnym nurcie, w którym odbijało się popołudniowe słońce. Doskonale pamiętam odgłos uderzenia i zaskoczenie spowodowane nagłym uczuciem zimna. Spadając, usłyszałem krzyk kobiety.

Zanim zdążyłem nabrać wody do ust, silne ręce wyciągnęły mnie na powierzchnię. Tata zgubił w rzece buty. Potem przez wiele lat z dumą opowiadał o tym, co uważał za największy wyczyn swojego życia. W głębi duszy cieszył się, że popsuł mu się zegarek, który najwyraźniej miał dla niego dużą wartość, bo wcześniej należał do jego ojca. Często lubił pozować na bohatera. Mając do wyboru zegarek lub syna, nie zawahał się przecież, kogo uratować.

Nie dostałem bury ani od mamy, ani od niego. A mama była tak bardzo przerażona i wdzięczna, że na oczach gapiów, którzy otoczyli nas na nadbrzeżnej promenadzie, objęła mokrego od stóp do głów tatę i zaczęła całować go po twarzy. Tata lubił żartować, że urodziłem się dwa razy. Pierwszy raz życie dała mi mama, a drugi raz on.

Pamiętam czarny portfel taty, paszport, banknoty franków francuskich i inne rzeczy, które schły rozłożone w pokoju hotelowym. Wieczorem uczciliśmy we czwórkę w restauracji to, że się nie utopiłem, a tata wypił sam butelkę czerwonego wina. Poplamił sobie nim przód koszuli, ale tym razem mama postanowiła go za to nie ochrzaniać.

6

Wczoraj odwiedziłem mamę. Jak zwykle upewniłem się, czy na parkingu nie stoi samochód Raúla. Gdyby tam był, odjechałbym. W innych okolicznościach mogę rozmawiać z bratem, ale kiedy idę do mamy, chcę ją mieć tylko dla siebie. Co do zasady bywam w domu opieki raz w tygodniu, chociaż przyznaję, że ostatnio trochę to zaniedbałem. Ważne, żeby się upewnić, iż mama jest traktowana z godnością. Jak na razie nie mamy co do tego żadnych zastrzeżeń. Często proszę o informacje na temat jej stanu zdrowia i staram się, aby personel ośrodka wiedział, że przeglądam pokój, szperam w jej szafie i w rzeczach osobistych. Raúl robi to samo. To on zaproponował, abyśmy sprawiali wrażenie czujnych, nawet gdyby uznano nas za natarczywych, a ja na to przystałem. Niektórych staruszków w domu opieki nikt nie odwiedza. Rodzina umieszcza ich tam, jakby się pozbywała bezużytecznych rupieci. Podejrzewam, że takim osobom poświęca się mniej uwagi niż tym, których krewni mogą się pojawić w każdej chwili i złożyć skargę do dyrekcji albo nagłośnić w prasie czy w mediach społecznościowych, jeśli coś jest nie tak.

Mama nie rozpoznaje nas od dawna. Na początku dla Raúla to był tak ciężki cios, że dostał zwolnienie lekarskie z powodu depresji. Może istniały też inne przyczyny jego zaburzeń, spotęgowane przez otępienie mózgowe mamy. Nie jestem tego pewien ani nie mam zamiaru go o to pytać. Nie wykluczam też, że mój brat wymyślił sobie to wszystko, żeby udowodnić mi coś, czego ostatecznie i tak nie pojąłem, ale co niewątpliwie potwierdzałoby, że w obliczu konkretnego problemu, sprawy, sytuacji on zachowuje się właściwie, a ja nie.

Stan mentalny mamy pogarszał się stopniowo. Rozumiem, że choroba Alzheimera zwalnia ją z tak zwanego tragicznego poczucia życia. Wystarczy popatrzeć, jak znika, pogrążona w apatii. Raúl zostawił jej kiedyś swoje zdjęcie, na wypadek gdyby doznała nagłego przebłysku świadomości. Wciąż stoi oprawione w ramki, bezużyteczne jak wypchane zwierzę, zajmując tylko miejsce na stole.

Jak na to, co jej dolega, mama jest w całkiem dobrym stanie. Trochę przygarbiona i bardzo szczupła. Wczoraj, kiedy szedłem do windy, jedna z opiekunek powiedziała mi, że moja pani matka właśnie zasnęła. Usiadłem na krześle przy jej łóżku i patrzyłem na nią. W jej rysach dostrzegam spokój. To mnie bardzo cieszy. Oszalałbym, gdyby cierpiała. Oddychała spokojnie i wydawało mi się, że widzę na jej ustach cień uśmiechu. Może śnią jej się obrazy z przeszłości, choć wątpię, by potrafiła nadać im sens.

Przeczuwam, że za rok o tej porze będzie jeszcze żyła. Jeśli ktoś poinformuje ją wtedy o mojej śmierci, nie zrozumie. Nawet nie zauważy, że przestałem ją odwiedzać. To kolejna zaleta chorowania na alzheimera.

W pewnej chwili pochyliłem się do niej i szepnąłem jej do ucha: „Zamierzam odebrać sobie życie ostatniego dnia lipca przyszłego lata”.

Matka spała dalej, jak gdyby nigdy nic.

„Widziałem kiedyś, jak naplułaś tacie do zupy”, dodałem.

7

Niezwykle zainteresował mnie wywiad z maszynistą metra. Zajmuje całą stronę w gazecie. Opisano w nim ludzi, którzy rzucają się na tory, i wyjaśniono konsekwencje psychologiczne, jakie te najwyraźniej częste zdarzenia pozostawiają w człowieku, który widzi samobójstwo z bliska i nie jest w stanie mu zapobiec, choćby nie wiem jak szybko zareagował i pociągnął za hamulce. Nie wszyscy samobójcy osiągają swój cel. Według statystyk ponad połowa z nich przeżywa, ulegając nierzadko potwornym okaleczeniom. Kiedy czytałem o tym ostatnim szczególe, przeszły mnie ciarki. Myśl, że skończę sparaliżowany albo bez nóg na wózku inwalidzkim, nie wydaje mi się zbyt atrakcyjna. Kto by się mną opiekował?

Po południu w barze u Alfonsa wyjawiłem swój plan Kulasowi. Nie mogłem się doczekać, żeby poznać zdanie na ten temat innej osoby, a on jest w tej chwili moim jedynym przyjacielem. Reakcja Kulasa zasługuje na określenie euforycznej. A ja sądziłem, że będzie przerażony i spróbuje każdego sposobu, by odwieść mnie od mojego zamiaru!

Przez chwilę myślałem, że robi sobie ze mnie żarty. Zapytałem go o to wprost. Wtedy wyznał, że od kilku lat jego też kusi, by odebrać sobie życie. Rzeczywiście ma ku temu wiele powodów, począwszy od problemów fizycznych, mimo że dobrze je tuszuje dzięki protezie stopy, którą ukrywa pod spodniami.

Kulas nie czytał artykułu o maszyniście. W barze nie było gazety, chociaż zwykle jest, przynajmniej dopóki nie przywłaszczy jej sobie dyżurny sęp, więc mój przyjaciel poszedł po nią do kiosku. Jestem świadom jego zamiłowania do posępnych tematów, w tym oczywiście samobójstwa, które woli nazywać dobrowolną śmiercią. Twierdzi, że dogłębnie przestudiował ten temat i przejrzał wiele specjalistycznych książek.

Wspólnie przeczytaliśmy wywiad. Jego bohater, czterdziestopięcioletni mężczyzna z dwudziestoczteroletnim doświadczeniem zawodowym, skarży się, że w mediach zawsze się mówi o osobie, która rzuciła się pod pociąg, ale nigdy o tym, kto nim kierował. Pierwsze samobójstwo, którego był świadkiem, popełniła siedemnastoletnia dziewczyna. Przez dziewięć miesięcy był na zwolnieniu lekarskim. Podał szczegóły wielu innych samobójstw. Siedzący obok mnie Kulas czytał i z zachwytem komentował wypowiedzi maszynisty. Zaoferował mi pomoc w samobójstwie. Postanowił nawet się zastanowić, czy będzie mi towarzyszył w tej przygodzie. „Bo nie chcę zostać sam”, uzasadnił. Na jego twarzy nie było ani jednej rysy, która nie wyrażałaby entuzjazmu. Nagle spoważniał. Odradził mi skok pod koła metra. „Na litość boską, nie można robić maszynistom aż takiego świństwa”. Wskazał palcem fragment wywiadu, w którym mężczyzna opowiada, że wciąż zdarza mu się widzieć we śnie spojrzenie pewnego staruszka na sekundę przed śmiercią pod kołami pociągu.

Kulas nie wie, że w swoich intymnych zapiskach nazywam go Kulasem.

8

Ktoś zadzwonił do mamy około północy. Jakiś znajomy, krewny, może sąsiad wyciągnął ją z łóżka z zamiarami, które – oceniane z mojej obecnej perspektywy dorosłego człowieka – nie wydają mi się całkiem niewinne.

Znów wracam do swojego dzieciństwa? Zaraz się okaże, że kiedy człowiek dostrzega rychły koniec, instynktownie wspomina całe swoje życie. Czytałem i słyszałem o tym wiele razy. Sądziłem, że to nonsens, ale zaczynam zmieniać zdanie. Kontynuuję.

Raulito i ja spaliśmy w naszym pokoju, każdy w swoim własnym łóżku, a następnego dnia czekał nas zwykły dzień w szkole. Miałem wtedy jakieś dziewięć lat. W każdym razie to się wydarzyło już po powrocie z Paryża. Nagle zapaliło się światło. Mama, bosa, w koszuli nocnej, obudziła nas, szarpiąc i popędzając, żebyśmy się ubrali. Zapytałem zaspanym głosem, co się stało. Nie otrzymałem odpowiedzi.

Po kilku minutach we troje zbiegaliśmy po schodach – mama, trzymając Raulita za rękę, a ja za nimi. Przypuszczam, że mama nie chciała, żeby sąsiedzi usłyszeli hałas windy, albo po prostu nie miała cierpliwości, by na nią czekać. Na każdym półpiętrze odwracała się do mnie i przykładając palec do ust, dawała mi znak, żebym był cicho, chociaż ja przez cały ten czas nawet nie pisnąłem.

Po wyjściu na ulicę uderzył nas podmuch zimowego chłodu. Niebo było całkiem ciemne. W świetle ulicznych latarni prawie nie widzieliśmy ludzi. Z naszych ust leciała para. Po pewnym czasie mamie, stojącej na skraju chodnika, udało się zatrzymać taksówkę. Wsiedliśmy wszyscy z tyłu, mama między nami. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy ani dlaczego, a mama uszczypnęła mnie, żebym przestał zadawać pytania. Energicznym ruchem podbródka wskazała w kierunku taksówkarza. Wtedy zrozumiałem, że ten człowiek nie powinien słyszeć, o czym mówimy. Ogarnęło mnie niepokojące uczucie, że uciekamy z domu, i pomyślałem ze smutkiem, że na zawsze straciłem swoje zabawki. Byłem zły, że nie zabrałem żadnej ze sobą! Biłem się z tą myślą. Raulito zasnął. Mama posadziła go sobie na kolanach i przytuliła.

Wysiedliśmy przed barem, nie wiem na jakiej ulicy. Mama kazała nam zaczekać przed wejściem, nie ruszać się. Powiedziała, że zaraz ktoś po nas przyjdzie i zabierze nas z powrotem do domu. Potem zatrzasnęła drzwi taksówki i odjechała, zostawiając mnie i mojego brata samych, przerażonych na wąskim chodniku we wczesnych godzinach porannych. Raulito zapytał, czy pożyczę mu na chwilę rękawiczki. Powiedziałem mu, że mnie też jest zimno i że mógł zabrać swoje. Zapytałem go, czy się boi. Przytaknął. Nazwałem go tchórzem i mięczakiem.

Nie wiem, jak długo staliśmy przed tym barem – co najmniej dwadzieścia minut, podczas których nikt tam nie wchodził ani stamtąd nie wychodził. Za szybą świeciły czerwone żarówki. Tylko tyle pamiętam. Wreszcie drzwi się otworzyły. Do naszych uszu dotarł potok głosów i śmiechów z muzyką w tle. Wysoki mężczyzna wyszedł chwiejnym krokiem na ulicę, obejmując kobietę, którą bezskutecznie próbował pocałować w piersi, bo ta wyrywała się z jego objęć, chociaż wciąż się śmiała. Raulito natychmiast go rozpoznał. „Tatusiu!”, zawołał. I podbiegł do niego.

9

Kulas zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem, kiedy już spałem. Przeraziłem się, bo wyobraziłem sobie, że Nikita miał wypadek lub wylądował w celi w komisariacie pokryty cudzą krwią. Zapytałem Kulasa, czy wie, która jest godzina. Na dźwięk jego głosu tak się wkurzyłem, że prawie nazwałem go wymyślonym przeze mnie tajnym przezwiskiem. Że tak, że przeprasza, ale jutro wyjeżdża na urlop, więc wolał zadzwonić do mnie teraz, bo jest przekonany, że zainteresuje mnie to, co ma mi do powiedzenia.

Odkąd wyjawiłem mu (co za błąd!) swój plan na przyszły rok, całkowicie się zagłębił w badanie kwestii dobrowolnej śmierci. Uwielbia to sformułowanie. Widać, że się rozsmakował w tym temacie, delektuje się każdym faktem, każdą koncepcją, każdym cytatem. Zaczynam myśleć, że nie traktuje mnie poważnie. A gdybym mu powiedział, że zmieniłem zdanie i plan był tylko moim chwilowym kaprysem? Może w ten sposób uwolniłbym się od jego męczącego, niezachwianego i oczywiście dziecinnego entuzjazmu.

Powiedział mi, że w czasach średniowiecznych w niektórych królestwach zwłoki samobójców za karę okaleczano. Najgorzej obchodzono się z głową. Spoglądam na budzik. Jest kwadrans po dwunastej. Mam ochotę się rozłączyć. Nie robię tego. Kulas jest moim jedynym przyjacielem. Znów się skupiam na jego słowach. Przywiązywano głowę do konia i wleczono ją po ulicach jako ostrzeżenie dla żyjących. Potem wystawiano ją na widok publiczny na głównym placu lub wieszano na drzewie. Co ja o tym myślę?

Po powrocie do łóżka nie mogłem zasnąć, ale nie z powodu diatryby Kulasa – którą prawdę mówiąc, przy całej jej makabryczności i w ogóle, miałem w nosie – ale z powodu kwestii, która dość mocno mnie ostatnio absorbuje. Wciąż nie podjąłem decyzji, czy po wakacjach wrócę do szkoły. Jaki sens mają dalsza praca i znoszenie wszystkich (oprócz dwóch czy trzech) okropnych kolegów, najbardziej znienawidzonej z nich wszystkich dyrektorki i tych stworzeń zwanych potocznie uczniami? Mógłbym zainwestować swoje oszczędności, żeby przez rok dobrze się bawić. Mógłbym wybrać się do miejsc, które zawsze chciałem odwiedzić. Kłopot w tym, że w domu trzyma mnie Pepa. Nie mogę zostawić jej Kulasowi na tak długo. Nie chcę też być z dala od Nikity. Ani od mamy.

10

Myślę o Nikicie za każdym razem, kiedy widzę na ulicy, w metrze czy gdziekolwiek indziej człowieka z tatuażami. Kiedyś nie uważałem ani za odpowiednie, ani za złe, że mój syn poddał się modzie na wyrzynanie sobie rysunków na skórze, poza tym spędzaliśmy razem tak niewiele czasu, że dokładałem wszelkich starań, aby nawiązać z nim bezkonfliktową relację.

Niech matka narzuca mu zasady; po to przecież zażądała – wynajmując prawnika – przyznania jej opieki nad nim, a ja tego nie kwestionowałem. Dla niej syn, dla mnie pies. Nie mam wątpliwości, kto stracił na tym podziale. Naiwność Nikity pobudzała go do szczerości. Zdradzał mi sekrety Amalii. „Mama źle o tobie mówi”, rzucał. A innym razem: „Mama przyprowadza do domu kobiety i razem kładą się do łóżka”.

Chłopak skończył szesnaście lat, kiedy zrobił sobie tatuaż pierwszy raz i bez zgody matki. Nie zawahałem się pochwalić niefortunnego dzieła. Wolę, żeby postrzegał mnie jako kumpla niż represyjnego ojca. Nie można mu zarzucić złego gustu. Kusił mnie nawet, aby przypisać zamierzenie poetyckie temu, że wybrał dębowy listek, chociaż z powodu jego niewielkich rozmiarów rysunek jest rozpoznawalny tylko z bliska. Z odległości trzech metrów staje się nieokreśloną plamą. Problematyczne jest miejsce, w którym widnieje – sam środek czoła. Kiedy to zobaczyłem, musiałem ugryźć się w język, żeby go nie wyśmiać. Z nieukrywaną dumą zdradził mi, że wszyscy z jego paczki zrobili sobie tatuaż. „Na czole?”, zapytałem. Nie, na czole tylko on.

Jakiś czas później zrobił sobie kolejny tatuaż, tym razem na plecach. O zgrozo! Swastykę. Udając niewiedzę, zapytałem go o znaczenie tego rysunku. Biedak nie miał pojęcia. Dla niego ważne było to, że teraz on i jego kumple mają wytatuowane to samo – symbol rozpoznawczy paczki.

Zauważyłem, że nie potrafię myśleć o swoim synu, nie odczuwając żalu. Często mi się zdarza, choć coraz rzadziej, że wznoszę przeciwko niemu mur odrzucenia, ale na koniec sam go obalam podmuchem litości. Nie wiem, do jakiego stopnia można cokolwiek zarzucić Nikicie, biorąc pod uwagę, jaki ojciec i jaka matka przypadli mu w udziale.

Amalia zaproponowała mi spotkanie w kawiarni Círculo de Bellas Artes, żeby porozmawiać o nowym tatuażu naszego syna i wypracować wspólny front. Czy to jest na całe życie, co za wstyd, a może da się usunąć nazistowski symbol jakąś techniką laserową. Zachowałem chłodny spokój do tego stopnia, że coraz bardziej poirytowana, w końcu zapytała, czy nie obchodzi mnie to, co zrobił nasz syn. Odparłem, że bardzo się tym martwię, ale ponieważ mogę widywać chłopaka tylko w wyznaczonych przez sędziego terminach, czuję, że nie mam prawa ingerować w jego sprawy. Amalia spojrzała na mnie, jakby prosiła: „Powiedz mi, że nie potrafię go wychować, powiedz mi to, proszę, obraź mnie, żebym mogła wyrzucić z siebie wszystko i obarczyć cię częścią winy”. Nie zrobiłem tego, a ona – mógłbym przysiąc, że rozczarowana – pożegnała się z charakterystyczną dla siebie szorstkością: „Nienawidzisz mnie, prawda?”.

11

Nie byłem na cmentarzu, odkąd pochowaliśmy tatę. To było dawno temu. Mam obojętny stosunek do tych rzekomych miejsc spokojnego spoczynku. Nudzą mnie. W odróżnieniu od Kulasa, który uwielbia od czasu do czasu powłóczyć się po miejskich nekropoliach, a szczególnie po cmentarzu Almudeny, bo jest duży, pochowano tam wielu znanych ludzi i mieszka niedaleko. Odwiedza głównie groby sławnych osób, a kiedy podróżuje, stara się zaglądać na lokalne miejsca wiecznego spoczynku, oczywiście także za granicą. Robi zdjęcia. Publikuje je w internecie, pokazuje mi je. Zobacz, grób Oscara Wilde’a. Zobacz, grób Beethovena. Cały on. W rzeczywistości poszedłem dziś rano na cmentarz Almudeny, korzystając z tego, że wyjechał na urlop, więc uniknąłem jego towarzystwa i makabrycznej erudycji. Nie wiedziałem, czy można tam wchodzić z psem, na wszelki wypadek zostawiłem więc Pepę w domu. Potem widziałem na cmentarzu kobietę z pięknym owczarkiem niemieckim.

Od kilku dni upał mocno daje się we znaki. Od przystanku autobusu 110 do grobu moich dziadków i taty jest porządny kawałek drogi. Dotarłem tam zasapany i w przepoconej koszuli. Na dodatek nagrobek był w pełnym słońcu. Na niepolerowanym granicie wygrawerowano w porządku chronologicznym imiona, nazwiska i daty śmierci dziadka Faustina, babci Asunción i ojca. Ich trumny leżą jedna na drugiej, a w przyszłym roku dołączy do nich moja. Mamy wykupiony grób na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, z czego minęło już prawie pięćdziesiąt.

Położyłem się na nagrobku. Chciałem poczuć, jak to jest spoczywać na cmentarzu. Wiem, że może się to wydać dziecinne, ale kto mnie zobaczy? Znam daty początku i końca swojego życia. Niewielu ludzi może pochwalić się tym samym. Czułem przez ubranie ciepło kamiennej płyty. Nade mną świat pokrywało idealnie błękitne niebo, o dziwo, nieskażone białymi pasami zostawianymi przez samoloty. Nagle wydało mi się, że słyszę zbliżające się głosy. Natychmiast wstałem i sobie poszedłem. Nie chcę, żeby ktoś pomyślał o mnie coś dziwnego.

12

Trudno mi było przyznać, że tata nie był idealny. Minęło wiele lat, ale pragnienie, żeby niektóre z plotek na temat jego zachowania na wydziale, docierających w odległej przeszłości do moich uszu, były bezpodstawne, wciąż tkwi we mnie niczym wbity w ciało miecz. Podobno w zamian za znaczne poprawienie ocen i inne przysługi związane ze studiami – chociaż nigdy się nie dowiedziałem, o jakie dokładnie chodziło – jego studentki płaciły mu w naturze. Nie znalazłem potwierdzenia tych pogłosek, ale sam fakt, że pochodziły z różnych źródeł i pojawiły się w różnym czasie, każe mi spodziewać się najgorszego.

Kiedy byłem dzieckiem, myślałem, że to matka jest tą złą. Dziś staram się wynagrodzić jej ten błąd czułością i częstą obecnością. Chociaż trudno to nazwać błędem w stu procentach, bo mama też nie zasługuje na miano świętej. Argumentem na jej korzyść może być to, że często musiała działać defensywnie. Wiem jednak, że nieraz to ona – mistrzyni stwarzania pozorów – była agresorem, nawet jeśli to, co robiła, nie przybierało znamion przemocy. Po długich rozmyślaniach doszedłem jednak do wniosku, że była trochę mniej winna niż on.

Zdaliśmy sobie z Amalią sprawę, że poświęcamy zbyt wiele energii i czasu na ranienie się nawzajem. Przezwyciężając wszelkie sentymentalne skrupuły, zakończyliśmy małżeństwo na mocy ustawy o ekspresowym rozwodzie z 2005 roku. Moi rodzice nie mogli skorzystać z podobnej możliwości. Ustawa rozwodowa z 1981 roku stawiała wyjątkowo zniechęcające przeszkody administracyjne. Nie zapominajmy, że w tych czasach Hiszpanie byli jeszcze przywiązani do nierozerwalnych więzi małżeńskich. Prawo nakazywało separację. Warunkiem uzyskania rozwodu było również zaprzestanie wspólnego zamieszkiwania przez małżonków przez co najmniej rok. Tata i mama, może z wygody albo nie chcąc się mierzyć z tym, co ludzie powiedzą, woleli trwać w tej wojnie domowej zwanej małżeństwem, dopóki śmierć ich nie rozłączy – co rzeczywiście się stało. W dniu swojego pogrzebu tata miał cztery lata mniej niż ja teraz.

Po kilkudziesięciu latach nie obchodzą mnie zarzuty w stosunku do mojego ojca. Nie rozgrzeszam go ani nie potępiam. Wiem, że gdyby zmartwychwstał, pobiegłbym rzucić mu się w ramiona. Skoro jednak nie jest możliwe, żeby on przyszedł do mnie, to ja pójdę do niego. To pewnie efekt koniaku, który popijam, pisząc tego wieczoru, ale przyznaję, że myśl, iż spoczniemy w jednym grobie, dodaje mi otuchy.

13

Wybrałem się z moimi ówczesnymi przyjaciółmi na imprezę do miasteczka uniwersyteckiego. Niedługo po dotarciu na miejsce wciągnęliśmy kilka kresek koki. Nie pamiętam, żebym czuł się po tym jakoś inaczej. Pewnie z kokainy ten proszek miał tylko nazwę. Potem wypiłem kilka piw – nie stać mnie było na większe luksusy – ale też się nie upiłem. Zacząłem flirtować w kącie z Francuzką, która wzbudziła we mnie pewne nadzieje. Powiedziała z uroczym akcentem, że musi pójść na chwilę do toalety. Dopiero po dwudziestu minutach dotarło do mnie, że się zmyła. Może nawet nie była Francuzką.

Wróciłem do domu wczesnym rankiem. Nie pamiętam dokładnie, o której godzinie. Wobec panującej ciemności i ciszy założyłem, że wszyscy członkowie mojej rodziny jeszcze śpią. Odkąd dostałem się na studia, nikt nie kontrolował moich wyjść ani powrotów. Oczekiwano, że zdam egzaminy, o nic innego – mój rozkład dnia, towarzystwo, zainteresowania – mnie nie pytano. Prawdopodobnie mama, która miała lekki sen, nasłuchiwała sygnału potwierdzającego, że wróciłem cały i zdrowy. Dlatego starałem się nie robić hałasu – bo skoro ja miałem prawo do prywatności, moja rodzina miała prawo do odpoczynku. Znałem na pamięć ustawienie mebli, więc po ciemku ruszyłem przez salon prosto do łóżka, nie zatrzymując się w łazience ani nie zapalając światła, żeby nie obudzić Raulita, z którym wciąż dzieliłem pokój z powodu ograniczeń przestrzennych naszego mieszkania.

Po chwili poczułem na twarzy jego oddech. Zapytał mnie niespokojnym szeptem, czy go widziałem. Widziałem? Kogo? Tatę, w salonie, przykrytego kocem. Problem polegał na tym, że chyba nie traktowałem brata zbyt poważnie. Był gruby, nosił okulary i miał piskliwy głos. Odparłem, że nikogo nie widziałem i że chce mi się spać. Powiedział jakby do siebie: „W takim razie musiał wrócić do łóżka”. Zanim odszedł, zapytał jeszcze, czy udało mi się kogoś poderwać tego wieczoru. „Jasne”, odpowiedziałem. „Pieprzyłem się w krzakach z Francuzką. I mam nadzieję, że bierze pigułki antykoncepcyjne, bo nieźle się w nią spuściłem”. Raulito, ze względu na swój wygląd, nie miał szans na zaliczanie dziewczyn, więc musiał zadowolić się masturbacją i moimi opowieściami. Kazał mi obiecać, że następnego dnia opowiem swoją przygodę ze szczegółami. Obiecałem mu to i na tym się skończyło, a potem mama przyszła nas obudzić.

Tata leżał martwy w salonie, wyciągnięty na dywanie, z otwartymi oczami, lekko rozchylonymi ustami i – zgodnie z tym, co Raulito powiedział mi nad ranem – okryty kocem. Jak się później dowiedziałem, przykryła go mama o jedenastej wieczorem, żeby nie zmarzł – była przekonana, że tata padł na podłogę i zasnął kompletnie pijany. Chwilę wcześniej wrócił do domu i zdążyli się już pokłócić.

We troje wymieniliśmy ze sobą spojrzenia, nie wiedząc, co zrobić. Naszły mnie wątpliwości, czy tata naprawdę nie żyje. Może zemdlał. Zaproponowałem nawet, żeby chlusnąć mu w twarz szklanką zimnej wody. Mama, która jako jedyna odważyła się podejść do leżącego bezwładnie ciała, poruszyła jego głowę noskiem kapcia, żeby udowodnić mi niezaprzeczalny stan faktyczny. „Teraz jesteście półsierotami, a ja wdową”. Powiedziała to z chłodem pozbawionym nawet najmniejszego cienia smutku. Chociaż wiedzieliśmy, że to nic nie da, uzgodniliśmy, że zadzwonimy na pogotowie.

Pochowaliśmy tatę cztery dni później w trumnie koloru orzecha laskowego. Próbowałem wymigać się od obecności na pogrzebie, powołując się na ważny egzamin następnego dnia rano, ale mama była nieugięta. Nie wiem, dlaczego trudno mi było wytrzymać jej wzrok. Wydawało mi się, że jej spojrzenie należało do kogoś innego. Może tak właśnie patrzyła na tatę, kiedy byli sami, a teraz padło na mnie, aby zostać odbiorcą tego dość twardego wyrazu oczu. Dziś podejrzewam, że czuła się winna i że wzrok, jakim patrzyła na swojego dwudziestokilkuletniego syna, krył ostrzeżenie, że nie jest gotowa przyjąć więcej wyrzutów niż te, które sama sobie robiła. Nie wykluczam, że dzięki niedyskrecji Raulita wiedziała, iż zacząłem mieć wątpliwości. Przed wyjściem do domu pogrzebowego stanęła przede mną i powiedziała, że nie zrobiła dla taty więcej z prostego powodu, ponieważ nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. „Jakieś pytania?” Zaprzeczyłem. „Tym lepiej”, rzuciła tylko i odwróciła się do mnie plecami.

14

Ostatnio wszystko, co robię, jest naznaczone silną świadomością pożegnania. Mówię sobie w duchu, że po raz ostatni jem morele, przechodzę przez Plaza Mayor, idę na przedstawienie w Teatro Español. Jestem niczym konający, ale bez problemów zdrowotnych. Wydaje mi się, że kiedyś byłem rozsądniejszy. Albo bardziej wyrachowany. Nie wiem. Może czuję się trochę osamotniony, zwłaszcza teraz, kiedy mój najlepszy, mój jedyny przyjaciel wyjechał.

Spacerując w oczekiwaniu na odbiór Pepy od psiego fryzjera, zauważyłem kościół jezuitów i naszła mnie ochota, żeby przejść na drugą stronę ulicy i przez chwilę porozmawiać z rzeźbą ukrzyżowanego Chrystusa, która wisi za ołtarzem. Od wielu lat nie odwiedzałem domu Pańskiego.

Kiedy Raulito i ja byliśmy dziećmi, religia była w naszym domu niemal nieobecna. Chrzest i pierwsza komunia stanowiły czystą formalność, żeby zadowolić dziadków ze strony matki, dość upierdliwych w sprawach wiary i nie tylko, oraz aby uchronić nas przed ewentualną dyskryminacją w szkole. Ponieważ rodzice nie chodzili na msze, my też tego nie robiliśmy. Podobno dziadek Faustino chełpił się swoim ateizmem. Nie ochrzciliśmy Nikity. Amalia chciała, żeby chłopak sam zdecydował, czy chce być ochrzczony, kiedy dorośnie, a mnie, szczerze mówiąc, było to obojętne.

Zająłem miejsce w ławce w trzecim rzędzie. Czytałem gdzieś, że tam właśnie siadał zazwyczaj admirał Carrero Blanco, który przychodził tu codziennie na mszę. Może był tu też rankiem, zanim rozerwała go bomba niedaleko stąd. Nie wiem, czy siadał w prawej, czy w lewej nawie.

Ukrzyżowany Chrystus ma spore rozmiary. Wyobrażam sobie admirała szepczącego do niego modlitwy. „Zapewnij mi, Panie, jedność Hiszpanii, pomóż mi powstrzymać komunizm i położyć kres masonerii, a potem zabierz mnie przed swoje oblicze, amen”. I Bóg zabrał go w niebiosa z pomocą ETA, natomiast kwestia jedności ojczyzny wciąż, że tak powiem, wisi w powietrzu, a co do innych spraw, niech zdecydują o nich ludzie i Historia.

Chrystus w kościele Świętego Franciszka Borgii ma twarz zwróconą w bok. Nie było mowy, żeby na mnie spojrzał. Wyszeptałem do niego te lub podobne słowa: „Jeśli dasz mi znak, zrezygnuję ze swojego planu. Zyskałbyś sympatyka. Wystarczy, żebyś odwrócił się do mnie, mrugnął okiem, poruszył stopą albo zrobił coś innego. W zamian porzucę myśl o samobójstwie”.

Do kościoła zaczęli się schodzić wierni. Najwyraźniej wkrótce miało się rozpocząć nabożeństwo. Dałem Chrystusowi trzy minuty. Ani sekundy więcej. Przez ten czas nie otrzymałem żadnego znaku, więc wyszedłem stamtąd.

15

Nie ma dnia, żeby Kulas nie przysłał mi jednego, dwóch zdjęć ze swojego pobytu w nadmorskiej miejscowości w okolicach Kadyksu. Zawsze pozuje do telefonu tak, by na połowie zdjęcia była jego twarz, a na drugiej widok z miejsca, w którym się znajduje. Uśmiechnięty Kulas na plaży, uśmiechnięty Kulas przed rzędem białych grobów, uśmiechnięty Kulas przy czymś, co wygląda jak wejście do klubu dancingowego. Mam ochotę poprosić go, żeby nie przysyłał mi więcej dowodów swojego szczęścia, ale nie chcę ryzykować, że się obrazi.

Pamiętam dzień, kiedy odwiedziliśmy go z Amalią w szpitalu Gregorio Marañón. Leżąc w łóżku, ze swoją butelką z herbatą i zakrytym pościelą uszkodzonym ciałem, powiedział nam, że uważa się za szczęściarza. Upewniwszy się, że nic mu już nie grozi, dał upust swojej rubasznej naturze i zaserwował nam kilka makabrycznych żartów. Udawał nawet rozczarowanie tym, że jego nazwisko nie pojawiło się w gazetach. „Żeby tak się stało”, odpowiedziałem z pewnością siebie wynikającą z łączącej nas zażyłości, której Amalia nie rozumiała, „musiałbyś być jednym ze zmarłych”.

Wiedzieliśmy, że stracił prawą stopę. Pozostałe obrażenia nie były poważne. Amalia na widok pogodnego wyrazu twarzy naszego przyjaciela, którego darzyła nikłą sympatią, a może nawet nie darzyła żadną, uznała, że prawdopodobnie za radą psychologa próbuje czerpać pozytywną energię z tego, co go spotkało. Ja przypuszczam, że podczas naszych odwiedzin był pod wpływem środków przeciwbólowych i jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, jak długa i trudna rekonwalescencja go czeka.

Minęło wiele czasu, zanim znów się zobaczyliśmy. Rozmawialiśmy dość często przez telefon i pewnego dnia zadzwonił, aby mi wreszcie powiedzieć, że wrócił do swojego mieszkania przy ulicy O’Donnell, dokąd wtedy nie miałem tak blisko jak teraz. Ustaliliśmy, o której godzinie go odwiedzę. Muszę przyznać, że kiedy go ujrzałem, odniosłem pozytywne wrażenie. Miał na sobie ubranie i buty, więc nie było widać protezy. Żartem udał nawet, że kopie wyimaginowaną piłkę. Wyznał mi, że trudno mu było przyzwyczaić się do nowej sytuacji, ale z czasem oswoił się z tym sprzętem. Nauczył się chodzić w taki sposób, że nikt się nie domyślał jego kalectwa. Odważył się nawet ponownie prowadzić samochód. „Rzeczywiście facet miał szczęście”, pomyślałem. Wybuchnął śmiechem, kiedy zapytałem go, czy rozważa udział w paraolimpiadzie. Patrząc, jak się śmieje, nie przypuszczałem, że jest pod opieką psychiatry. Przywiódł mi na myśl niewidomych, którzy przez cały dzień są uśmiechnięci i wdzięczni za swoje nieszczęście. Po tylu tygodniach cierpienia wejść po schodach, znów poczuć zapach trawy, zobaczyć chmury i rusztowania, wrócić jak najszybciej do pracy w agencji nieruchomości, której właściciele trzymali dla niego miejsce, jednym słowem: być nadal żywym musiało stanowić dla Kulasa wielkie źródło szczęścia. Zastanawiam się, czy podobnie się czuje kierowca ciężarówki, któremu udało się wczoraj wyhamować na genueńskim wiadukcie Morandi zaledwie kilka metrów od jego zawalonego odcinka. W dole – betonowe gruzy, zmiażdżone pojazdy i ponad czterdziestu zabitych, na górze – on bez jednego draśnięcia, z o mało co utraconym kuponem na długie lata życia. Jest się czym cieszyć, ale najpierw trzeba zaczekać, aż minie strach.

Wkrótce się przekonałem, że rzekome szczęście Kulasa było wynikiem chwilowego zawieszenia broni, na które przystał jego zespół stresu pourazowego. Uśmiechy, może tak samo jak te z wakacyjnych zdjęć, służyły mu do ukrywania tajnego jądra goryczy.

16

Było pięć albo dziesięć po ósmej rano. Ponieważ zadzwonił telefon, Amalia dała mi znak, żebym poszedł obudzić Nicolása (dla mnie Nikitę), a sama podniosła słuchawkę. Rzadko się zdarzało, by ktoś chciał rozmawiać z nami o tak wczesnej porze. Nie można było jednak wykluczyć, że jakiś kolega lub koleżanka z pracy – Amalii albo mojej – miał problem z dojazdem albo potrzebował dość pilnej przysługi. Krótko mówiąc, nie uznałem, aby dzwonek telefonu o tej godzinie w dzień powszedni koniecznie stanowił zapowiedź tragedii. Co prawda od pewnego czasu w oddali i nieco bliżej słychać było dźwięk syren, nie budziły one jednak we mnie lęku. W takim mieście jak nasze karetki pogotowia czy samochody policyjne hałasują bez przerwy.

Amalia się jednak przestraszyła. Jako ekspertce od przeczuć i lęków instynkt podpowiedział jej, że musi stawić czoła niepokojącemu wydarzeniu, więc wybiegła z kuchni w kierunku komody, na której wciąż dzwonił telefon. Z pokoju naszego syna słyszałem, jak kilkakrotnie powtarza słowo „rozumiem”. Zawołała mnie. Zostawiłem budzącego się Nikitę i dołączyłem do niej w kuchni. Dzwoniła jej siostra, aby powiedzieć, że doszło do zamachu. Zamach, tak właśnie powiedziała, i żebyśmy włączyli radio. W radiu nie mówiono o jednym zamachu, ale o kilku eksplozjach w różnych miejscach, i przewidywano ofiary śmiertelne, chociaż spiker zaznaczył, że jest za wcześnie, aby podać konkretną liczbę. Do akcji wkroczyły ekipy medyczne i tak dalej. „Biedni ludzie”, powiedziała Amalia. A ja przytaknąłem, nie podejrzewając, że mój najlepszy przyjaciel znajduje się wśród ofiar. Co, do cholery, robił o wpół do siódmej rano w dzień roboczy w podmiejskim pociągu z Alcalá? Kiedy po pewnym czasie wreszcie pozwolono nam go odwiedzić w szpitalu, opowiedział nam o tym dość pobieżnie.

W zasadzie przedstawił nam zwięzłe uzasadnienie swojej obecności 11 marca w jednym z pociągów. „Całe szczęście, że nie jestem żonaty”, zażartował. W pierwszej chwili myślałem, że poszedł na dziwki i nie miał odwagi wyznać tego przy mojej żonie. Wyobraziłem sobie siebie na jego miejscu. Jak wytłumaczyłbym Amalii swój powrót podmiejską kolejką wczesnym rankiem w zwykły czwartek, po spędzeniu nocy nie wiadomo gdzie, zwłaszcza że mam własny samochód?

Kulas, którego jeszcze wtedy tak nie nazywałem, zdradził mi najbardziej kompromitujące szczegóły swojej przygody innego dnia, kiedy byliśmy sami. Utrzymywał relację uczuciową z mieszkającą w Cosladzie kobietą pochodzenia rumuńskiego, matką dwójki małych dzieci, które spłodził jej rodak, a potem ją porzucił. Wyglądało to na historię, jakich wiele, którą drań trzymał w tajemnicy. Potem powiedział mi, że to była świeża sprawa i nie miał pewności, jak się potoczy. Jednym słowem chodziło o atrakcyjną pod względem fizycznym kobietę, która walczyła niczym lwica, żeby wychować swoje potomstwo, i o tubylca rozważającego możliwość zagwarantowania stabilności finansowej rozbitej i biednej rodzinie w zamian za seks lub – jak wolał mówić – dużo seksu.

Kulas zasiedział się u Rumunki i został u niej na noc, co mu się zdarzało już wcześniej. Łapiąc pociąg o siódmej z minutami, miał czas, żeby wpaść do domu przed pójściem do pracy. Tak jest, po tym, jak korzystał z przyjemności porannego seksu z kobietą, która w łóżku nie stawiała mu żadnych granic.

Pociąg wjeżdżał na stację Atocha. Kulas przysypiał na swoim miejscu. Od pewnego momentu jego pamięć nie jest już w stanie zapewnić mu linearności narracji. Pojawiają się w niej tylko szybko przemykające, niepowiązane ze sobą obrazy. Mówił bez ironii i żartów, ale musiał wyrzucić z siebie wspomnienia, podzielić się nimi ze mną, tak zalecił mu psychiatra, bo jeśli pozbędzie się ich z głowy, nie będą zatruwać mu nocy. Wspomnienia mieszały mu się: gorący podmuch, szary dym, nagła cisza, zapach spalonego ciała. A kiedy zaczął mówić coraz szybciej, wiedziałem, że zaraz przerwie relację i wróci do niej w innym momencie, może innego dnia. Upierał się, że mimo wszystko miał szczęście. Nie wiedział, gdzie dokładnie w wagonie wybuchła bomba. Był tylko pewien, że dziura, jaka powstała w dachu, znajdowała się w odległości około pięciu, sześciu metrów od niego. Pamiętał, że upadł na podłogę między wyrwanymi ze swoich mocowań siedzeniami, a obok niego leżało nieruchome ciało, do którego próbował mówić, że słyszał swój stłumiony głos, jakby nie należał do niego. Nie zdawał sobie jeszcze wtedy sprawy, że pękła mu błona bębenkowa w uszach. Powiedział do leżącego przy nim człowieka: „Najpierw ja się podniosę, a potem ci pomogę”. I wtedy, gdy próbował wstać, zorientował się, że z prawej nogawki spodni wystaje mu zakrwawiony kikut. Dwóch obcych ludzi wyciągnęło go z wagonu. W tamtej chwili jego umysł skupił się na jednej myśli: byle tylko przeżyć. Przez cały czas był przytomny.

17

Wczesnym popołudniem pojechałem odwiedzić matkę. Po drodze włączyłem składankę z piosenkami Arethy Franklin, która zmarła wczoraj w Detroit na raka. Chain of Fools, I Say a Little Prayer, Respect i inne cudowne utwory. Co jakiś czas śpiewałem razem z wokalistką fragmenty, których teksty znam na pamięć.

Opuściłem mieszkanie z uczuciem, jakbym przechodził przez grubą ścianę z galarety. Ścianę lenistwa, znużenia, senności. Nie miało to żadnego bezpośredniego związku z moją matką, ale z tym, że dom opieki jest daleko od mojego, panował upał, a ja musiałem wyprowadzić samochód z garażu. Zabrałem ze sobą Pepę, żeby dać mamie trochę radości. Pepa, która zwykle sapie ze strachu podczas jazdy samochodem, tym razem cichutko słuchała wspaniałego głosu Arethy Franklin.

Kiedy dotarłem na miejsce, przywiązałem Pepę do płotu w ogrodzie. Jedynym warunkiem, jaki postawiła mi kiedyś dyrektorka, było niespuszczanie psa ze smyczy. Powoli zszedłem z mamą schodami, trzymając ją pod rękę. Mówiłem do niej przez cały czas. Pochwaliłem jej wygląd. Zadawałem jej pytania, nie oczekując odpowiedzi. Nazywałem rzeczy: winda, podłoga, doniczka. Mama nic nie mówiła. Pozwoliła się prowadzić w milczeniu. Miała dziś spokojny dzień. Domyślam się, że brała pigułki. Myślę, że faszerują starych ludzi lekami, żeby byli ulegli. Byłoby lepiej, gdyby częściej ich myli. Tego popołudnia zapach mamy ranił moje nozdrza.

Trawnik natomiast był wypielęgnowany. W ogrodzie panował spokój, śpiewały ptaki, a cykada grała swój szalony koncert z pnia sosny. Zaprowadziłem mamę do ławki w głębi ogrodu, skąd mogła widzieć samochody na parkingu. Prawie wszystkie ławki przy budynku były zajęte. Na szczęście ta, którą znalazłem, pozostawała w cieniu.

Pepa, jak zwykle figlarna i przyjacielska, na widok mamy zaczęła szarpać smycz, żeby się uwolnić, jednocześnie merdając z radości ogonem. Myślałem, że mama ją pogłaszcze, ale ona cofnęła rękę jak przed parzącym płomieniem. „Trzeba zabić diabła”, powiedziała. Potem poprosiła, żebym przyniósł jej fartuch, bo w jego kieszeni schowała nożyce do ryb. I powtórzyła jeszcze dwukrotnie, że trzeba zabić diabła.

Wyczuwając, że jej życzliwość nie zostanie odwzajemniona, Pepa położyła się pod drzewem w pewnej odległości od nas i przestała zwracać uwagę na mamę, na mnie, na latające wokół niej muchy i na wszystko inne. Dyskretnie zerknąłem na zegarek. „Dwadzieścia minut”, powiedziałem sobie w duchu. „Maksymalnie dwadzieścia minut i się zmywam”. Wtedy zauważyłem ponad żywopłotem, który odgradza parking, mojego brata. Był całkiem siwy. Miałem nadzieję, że rozpozna mój samochód, który stał w pobliżu. Rozpoznał, wrócił do swojego auta i odjechał.

18

Dzisiaj widziałem w telewizji pięćdziesięciosiedmioletnią kobietę gotową opowiedzieć o wszystkim. Nie sprecyzowała w ten sposób swoich intencji, ale trudno było nie zauważyć, że odczuwała pilną potrzebę wyrzucenia z siebie wszelkich sekretów. Była jedną z tych coraz liczniejszych osób, które traktują studio telewizyjne jak konfesjonał, i przypuszczam, że akurat dla niej dużo atrakcyjniej wyglądało biczowanie się na oczach setek tysięcy widzów niż honorarium, które za to prawdopodobnie dostała. Chociaż jest ode mnie starsza o trzy lata, można powiedzieć, że należymy do tego samego pokolenia. Przeżyliśmy ten sam fragment historii, doświadczyliśmy podobnego systemu edukacji szkolnej, a jako nastolatki byliśmy świadkami ostatnich tchnień dyktatury. Prezenterka z kartką w ręku, z jedną nogą założoną na drugą, w minispódniczce, na wysokich obcasach, zachowywała się bardzo bezpośrednio. Zwracała się do kobiety po imieniu, jakby były siostrami, kuzynkami albo sąsiadkami. Nie owijając w bawełnę, powiedziała swojej rozmówczyni, że zaproszono ją po to, by opowiedziała o samobójstwie swojego syna. Już na początku obarczyła ją odpowiedzialnością: „Przyszłaś do naszego programu, bo chcesz nam opowiedzieć o swoim doświadczeniu, Carmino”. Wyobraziłem sobie Amalię, jak siedzi za rok w tym samym fotelu, udając obłudnie, że za mną tęskni, w zamian za kilka groszy. I dobrze by zrobiła. W całym wystąpieniu tej pani interesowało mnie tylko to, w jaki sposób jej syn odebrał sobie życie. Ze względu jednak na scenariusz albo żeby utrzymać przyklejonych do ekranu durnych widzów, którzy nie są w stanie przezwyciężyć ciekawości, kobieta pomijała ten istotny fakt we wszystkich swoich wypowiedziach. Miałem ochotę rzucić pantoflem w prezenterkę, a drugim w Carminę. A może jednak w Carminę nie, chociaż wydaje mi się, że właśnie tego chciała. Obrzękłe powieki, kurze łapki widoczne mimo makijażu i opuchnięta cała twarz zdradzały wiele chwil spędzonych na płaczu, nieprzespanych nocy, samotność. Mimo tego była atrakcyjna. Zwiędła, ale atrakcyjna. W pewnym momencie wyobraziłem sobie, że dzwonię do niej po zakończeniu programu i umawiamy się, że pójdziemy razem do łóżka, u niej albo u mnie, ale nie dotykając się, najwyżej trzymając za ręce pod kołdrą. Podczas przyjacielskiej rozmowy o codziennych sprawach każde z nas zażyłoby dawkę pentobarbitalu sodu, która powaliłaby stado koni. Na jedno z pytań prowadzącej Carmina, moja ujmująca i menopauzalna Carmina, odpowiedziała, że przeczuła śmierć swojego syna. Podała przykłady pewnych wzorców jego zachowania. Przyznała, że lekarz jej radził nie zostawiać chłopaka samego. Skąd u niej tak duża złość na to wspomnienie? Przypuszczam, że dręczą ją wyrzuty sumienia, bo nie zachowała należytej ostrożności. Dość szczegółowo opowiadała o bólu, poczuciu winy, żalu, że nie zabrała syna do psychiatry. Gdybym miał pewność, że Amalia będzie cierpiała z mojego powodu choć w połowie tak jak ta kobieta po utracie syna, natychmiast rzuciłbym się przez okno. Carmina ani razu nie wspomniała o ojcu chłopaka. Sposób, w jaki poruszała ustami, kiedy opowiadała o swoim nieszczęściu, wywoływał we mnie dreszcz gwałtownej, fizycznej przyjemności. W pewnym momencie wreszcie ujawniła, że syn zmarł z powodu przedawkowania lorazepamu. Poczułem rozczarowanie. Szczerze mówiąc, spodziewałem się czegoś więcej. Wyłączyłem telewizor. Jeszcze przez długi czas nie mogłem pozbyć się wspomnienia ust Carminy. Kierowany niepohamowaną żądzą, poszedłem do łazienki, żeby się masturbować, przywołując w myślach z zamkniętymi oczami wargi matki samobójcy.

19

Jestem z Amalią w pokoju w hotelu Altis Grand w Lizbonie, gdzie pojechaliśmy na kilkudniowy urlop podczas Świąt Wielkanocnych. Przed wyjazdem ustaliliśmy, że każde z nas będzie płacić za siebie. To był jej pomysł. Byliśmy ze sobą od niedawna, ale zdążyła już zapanować między nami niepisana zasada, że ona proponuje, a ja nie odmawiam. Nikt nam jej nie narzucił. Z czasem zasada ta ulegnie wypaczeniu, co da Amalii pełną władzę decydowania o wszystkich wspólnych sprawach bez konsultacji ze mną, częściowo z powodu mojej niefrasobliwości, ale też dlatego, że ona, ze względu na swój charakter, idealnie się przystosowuje do sprawowania władzy, a także z obawy, że moja niezdarność, niezdecydowanie oraz ignorancja spowodują problemy lub pogłębią te istniejące.

Amalia zaproponowała i tym samym wybrała cel naszej podróży. To ona kupiła bilety lotnicze i zarezerwowała pokój w hotelu, bo ja nie wyszedłem z żadną inicjatywą ani nie postawiłem warunków. Amalia wszechwładna, Amalia mądra, Amalia skuteczna zadbała o wszystko, podekscytowana perspektywą wspólnego wyjazdu za granicę, ale także dlatego, że była zakochana jak nastolatka. Dziś myślę, że nie tyle w mężczyźnie, który kroczył przy niej, trzymał ją za rękę i z nią tańczył, ile w jego wyidealizowanym obrazie. Przyzwyczajony do towarzystwa Águedy, która była prostą, dobroduszną i – co tu dużo mówić – mało atrakcyjną fizycznie dziewczyną, obserwowałem z podziwem i chyba lekkim przerażeniem zdolności organizacyjne pięknej i zmysłowej Amalii, energię, z jaką podchodziła do każdego wyzwania, jej obsesyjny perfekcjonizm. Ani przez chwilę nie pomyślałem o możliwych konsekwencjach tego, że wszystkie te cechy obrócą się pewnego dnia przeciwko mnie.

Nad Lizboną zapadł wieczór. Zjedliśmy kolację w jednej z restauracji w dzielnicy Alfama – zapomniałem jej nazwę, ale pamiętam wystrój wnętrza i uprzejmość kelnera – i byliśmy szczęśliwi. Szczęśliwi to mało powiedziane! Czuliśmy euforię z powodu czerwonego wina, czułości i pieszczotliwych szeptów, podczas gdy dochodzący z głębi lokalu łagodny głos pieśniarki fado działał na nasze uszy niczym balsam. Wróciliśmy do hotelu po północy. Nigdy wcześniej nie widziałem kobiety, która ściągałaby z siebie ubranie z takim pośpiechem, jakby parzyło jej ciało. Rozebrała siebie i mnie i pchana tą spragnioną niecierpliwością, bez erotycznej gry wstępnej, chwyciła mojego członka w ręce i usta. Amalia nigdy – ani wtedy, ani później – nie była szczególnie wylewna w swoich seksualnych zwyczajach, przynajmniej nie w stosunku do mnie ani w mojej obecności; była raczej wycofana, chociaż w żadnym wypadku nie oziębła. Miała swego rodzaju wewnętrzną powściągliwość, skłonność do wstydliwości, która jak sądzę, wynikała bardziej z ostrożności, może z wychowania niż z nieśmiałości albo skrępowania. Jednak tamtej nocy w Lizbonie, nie wiem, czy pod wpływem wina i pieśni fado, czy niespodziewanej burzy hormonów, musiała się w niej otworzyć jakaś wewnętrzna śluza, przez co została uwolniona raptowna fala rozwiązłości.

Czułem, jak jej włosy muskały wewnętrzną stronę moich ud. Patrzyłem na Amalię klęczącą między moimi nogami, zajętą dostarczaniem mi przyjemności. Widziałem jej gładkie czoło, wygięte plecy, kołyszący się w jej uchu złoty kolczyk i obserwowałem, jak jej usta przesuwały się rytmicznie w górę i w dół po moim stwardniałym członku. Nagle ogarnęło mnie poczucie, że mam wobec niej dług. Niemal nie mogłem się doczekać, aż skończy, żebym mógł ją wylizać w ramach wdzięczności i żeby nie wytknęła mi potem egoizmu. Aromat perfum, którymi spryskała się wczesnym południem, już dawno wyparował. Do moich nozdrzy dotarł silny zapach podniecenia i kobiecego ciała, który wywołał u mnie dziki niepokój. Amalia lizała, ssała, figlarnie wkładała czubek języka w szczelinę żołędzi. Z powodu mrowienia czułem, że za chwilę krzyknę z rozkoszy. Uprzedziłem ją, że zaraz dojdę. Spojrzała na mnie z powagą, wzrokiem zamglonym seksualnym pożądaniem, z moim członkiem między wargami. Podgryzła mnie lekko kilka razy, nie spuszczając ze mnie wzroku, a potem pierwszy i jedyny raz w długiej historii naszego związku zgodziła się, żebym spuścił się w jej ustach.

Za jej namową dzień po naszym powrocie umówiłem się z Águedą, aby jej powiedzieć, że jest mi przykro, ale w moim życiu pojawiła się inna kobieta. Przyznaję, że poszedłem na to spotkanie z tchórzliwie wyuczonym na pamięć zdaniem. Nasza rozmowa trwała nie dłużej niż minutę lub półtorej. W tym czasie Amalia czekała na mnie nieopodal w samochodzie. Águeda życzyła mi dużo szczęścia. Uparła się, żeby dać mi książkę, którą dla mnie kupiła. Drżała jej dolna warga. Pożegnałem się z nią szybko, żeby nie widzieć jej łez. Książkę porzuciłem na schodach przy wejściu do jakiegoś budynku, nawet jej nie rozpakowując. Domyśliłem się, że Amalia nie byłaby zadowolona, gdybym wrócił z prezentem od innej kobiety.

20

Pewnego wieczoru, po powrocie ze spaceru z Pepą, znalazłem drugi anonim. Ktoś musiał go właśnie podrzucić, bo mógłbym przysiąc, że nie widziałem go niecałe pół godziny wcześniej, kiedy wychodziłem z domu. Ze zdziwieniem otworzyłem skrzynkę na listy. Tym razem tekst, równie krótki i pozbawiony błędów ortograficznych jak ten sprzed miesiąca, został napisany na komputerze. Tego liściku też nie zachowałem. Nie przypuszczałem, że jest kontynuacją serii rozpoczętej poprzednim. Z jego treści wynikało mniej więcej, że traktuję swojego psa lepiej niż żonę, co – logicznie rzecz ujmując – wcale nie oznaczało, że traktowałem ją źle, co najwyżej nie tak dobrze jak Pepę. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie dokładnie słów. Przypuszczam, że nawiązywały do naszych coraz częstszych kłótni małżeńskich. W ostatnim zdaniu zostałem nazwany złym człowiekiem. Gdy tylko to przeczytałem, rozejrzałem się podejrzliwie, czy ktoś, może któryś sąsiad, nie obserwuje mnie potajemnie z kąta przy drzwiach wejściowych.

Wróciłem do mieszkania, zastanawiając się, czy jestem złym człowiekiem. Szczerze mówiąc, nie uważałem się za takiego, chociaż przypuszczam, że każdy zły człowiek tak o sobie myśli. Wyznaję, że nie potrafiłem zadowolić żony. Może jako mąż byłem do niczego, ale w żadnym wypadku nie zasługiwałem na miano człowieka skłonnego do czynienia zła. Ojcem, cóż, pewnie też byłem do niczego. I nauczycielem. I synem dla rodziców. I bratem dla mojego brata.

Może jedyną rzeczą, w której nie poniosłem życiowej porażki, jest bycie z Pepą. Ona przynajmniej nie ma pretensji, chociaż kto wie, co by powiedziała, gdyby umiała mówić.

21

Prawie zasnąłem, leżąc na ławce w parku Retiro. Upał, czyste niebo, uczucie osamotnienia. Z zamkniętymi oczami próbowałem sobie wyobrazić, jak łatwo byłoby wdrapać się na kasztanowiec, który w tym momencie roztaczał nade mną swój cień, i powiesić się na jego gałęzi. Według Kulasa, który uważa, że wie wszystko na ten temat, niektórzy mężczyźni mają wytrysk w chwili powieszenia. Przyznam, że perspektywa równoczesnej śmierci i rozkoszy wydaje mi się bardzo atrakcyjna. Powieszenie się jest tanie, szybkie i łatwe. Brakuje tylko tego, żeby było przyjemne. Wisielec z wyciągniętym językiem, czasem siny na twarzy, zwykle nie wygląda zbyt fotogenicznie. Z estetycznego punktu widzenia większą jatkę spowodowałoby jednak rzucenie się z wiaduktu przy ulicy Segovia.

Kontynuując te rozmyślania, postanowiłem sporządzić w głowie listę osób, które będą po mnie płakać w przyszłym roku.

Zacznijmy od mamy. Mama nie ma pojęcia, co się wokół niej dzieje. Nie rozpoznaje mnie, kiedy odwiedzam ją w domu opieki. Wcześniej myliła mnie z jednym z opiekunów, ale teraz już nawet tego nie robi.

Amalia, nie uroniwszy po mnie ani jednej łzy, obmyśli sposób, żeby się dostać do mojego mieszkania i je przeszukać. Nie ma kluczy, ale znając ją, wątpię, żeby powstrzymała ją taka drobna przeszkoda. Spróbuje się dowiedzieć, jaką miałem sytuację finansową, i przeanalizuje wszelkie opcje wyciągnięcia z niej dla siebie jakichś korzyści.

Wyobrażam sobie