Kieszonkowa metropolia. W rok dookoła Bydgoszczy - Michał Tabaczyński - ebook

Kieszonkowa metropolia. W rok dookoła Bydgoszczy ebook

Michał Tabaczyński

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co wiemy o Bydgoszczy? Michał Tabaczyński przekonuje, że na tożsamość tego miejsca składają się „gorączka niedookreślenia” i wyparta przeszłość. Nowoczesność przynieśli tu Niemcy, inwestując w Pruską Kolej Wschodnią i kanał łączący Noteć z Brdą. Projektowali swój mały Berlin, miasto idealne, którego ślady widać do dziś. Znani pisarze, owszem, odwiedzali Bydgoszcz, ale stacjonowali w koszarach (Heinrich Böll) albo pracowali w miejskiej rzeźni (J.D. Salinger). Mniej znani, jak Mieczysław Piotrowski, umieszczali tu akcję swoich najlepszych powieści. Nad tym „miastem niczyim” musiała się jednak unosić szczególna aura, skoro w międzywojniu stało się ezoteryczną stolicą Polski, do której zjeżdżali jasnowidze, by zakładać swoje wydawnictwa i gabinety.

Kieszonkowa metropolia to także książka osobista, bo Michał Tabaczyński opowiada o swoim miejscu urodzenia – to wyprawa w głąb siebie, do „miasta, którego nie ma”. Może właśnie w Bydgoszczy najlepiej się myśli o czasie, pamięci i historii?

Najpełniej żyłem w tym mieście, kiedy mnie ono nic nie obchodziło. Jak zwierzę w dziczy: miałem tu swoje wydeptane ścieżki, bezpieczne kryjówki, a węch ostrzegał przed zagrożeniem. Ale to minęło. Teraz, zamiast w nim po prostu żyć, często o nim myślę. I wydaje mi się tak o wiele ciekawsze. Krzyżują się tu historie naszego świata. Bydgoszcz opowiada porywająco o niedolach nowoczesnego mieszczaństwa, narodowej zemście, rasowej nienawiści, triumfie nieracjonalności. Ale także o pięknej epoce europejskiej cywilizacji, zjawiskowości architektury, która ma zdolność kształtowania ludzkiej świadomości, o geniuszu, wolności, bajecznym bogactwie. Bydgoszcz opowiada nam Polskę spoza tradycyjnych mitów, ludowych legend i arcypolskich tożsamościowych fabuł. Gdzieś z boku i z oddali. Nie pretenduje do odgrywania roli centrum świata. Jest jego podwórkiem.

Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 270

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu Michał Tabaczyński

Copyright © by Michał Tabaczyński, 2025

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Filip Fierek

Korekta Ewa Ambroch / d2d.pl, Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapy Bogdan Prus

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-116-3

Prolog

Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, jest zawsze trochę przestarzały. Tam, gdzie dawniej były cukiernie, dziś są bary; sień, przez którą widać było patio zarośnięte winem, jest ponurym korytarzem z windą w głębi.

J.L.B.

Miasto rodzinne. Wstęp

W tym mieście się urodziłem. I tu dorastałem. A teraz nieuchronnie będę się w nim starzeć. Przez wiele lat uważałem to za dopust, dziś już sam nie wiem, co myśleć. Więziło mnie to miasto długo. Czym? Swoją mizerią, nijakością, brzydotą, które ja miałem odpowiednio za: wspaniałość, wyjątkowość, urodę. Więziło mnie tym niemym szantażem, bo wiedziałem, że to niczyje miasto nie ma nikogo, kto by tak dobrze o nim myślał, więc kiedy tylko wyjadę – byłem pewien – zostanie samo. Samo wśród obcych, niechętnych albo chociaż obojętnych. Urodziłem się w mieście, które nazywano „Brzydgoszczą” – może nawet słusznie (ów, skądinąd naprawdę pomysłowy, neologizm doprowadzał mnie do szału, kiedy pojawiał się na ustach tych, którzy tamto dawne miasto widzieli raz w życiu z okien przejeżdżającego pociągu – oni irytowali mnie najbardziej tym, że nie znali, żałośni głupcy, prawdziwej skali ówczesnego upadku). Ale teraz miasto wypiękniało i już jestem wolny. Jego uroda jest ewidentna dla każdego, więc nie potrzebuje wtajemniczonych znawców trudnej i nieoczywistej malowniczości ani badaczy ukrytego piękna. Ja, mówiąc krótko, nie jestem mu już potrzebny. Jestem wolny, więc mogę tu zostać.

Spotykani ludzie dzielą się na dwie grupy. Ci, którzy dowiadując się, skąd jestem, mówią: „Nigdy nie byliśmy w Bydgoszczy”. Zdecydowana większość. Przytłaczająca. I reszta – ci, którzy mówią: „Ale wy tam macie pięknie”. Mniejszość, owszem, radykalna mniejszość, ale za to gorliwa, żarliwa i może nawet euforyczna. Na oba te dicta odpowiadam dokładnie tak samo i ze spokojem, którego nauczyło mnie wieloletnie doświadczenie: „No, wiem”.

Niczyje miasto, miasto bezpańskie. To nie moja metafora, ale bardzo ją lubię. Używali jej chwalcy tego miasta. Tadeusz Nowakowski na przykład: „Wieczorem ulice opustoszały. Nastała złowroga cisza. Bezpańskie miasto wymarło, utonęło w ciemnościach”. To oczywiście opis tego momentu w historii Bydgoszczy, kiedy na początku II wojny światowej miasto opuściły polskie wojska, a niemieckie jeszcze do niego nie weszły. Dziwny antrakt dziejów. Najcichsza z cisz między burzami. Zbigniew Raszewski posłużył się taką samą metaforą: „W poniedziałek 4 IX w mieście niczyim powstała ochotnicza Straż Obywatelska…”. Ale mnie nie interesuje historia, mnie interesuje metafora. A metafora żyła długo – trzeba tylko czasu i cierpliwości, żeby ją znaleźć. Na przykład w Czeskiej biżuterii Grzegorza Musiała, dziś już zapomnianej, ale kultowej książce lat osiemdziesiątych, której akcja dzieje się (najczęściej) „w mieście B.” tuż przed stanem wojennym: „Surowe błyski w oczach milicjantów strzegących nocą pustych ulic, warkot samolotów wypływających co noc nad niczyje miasto i towarzyszące temu przeraźliwie radosne kłamstwo porannych gazet i głośników utwierdzały nas w smutnym przekonaniu”.

Wspomniany Raszewski, jak na rasowego człowieka teatru przystało, znał performatywny potencjał takich obrazów – rozwijał tę wojenną metaforę i widział zawarty w niej istotny rys bydgoskiego charakteru: „Skutki okupacji niemieckiej są chyba do dzisiaj niedoceniane. Niemców najpierw doprowadziła ona do zbrodniczego szaleństwa, a potem pozbawiła ojczyzny. (Wielu Niemców mieszkało w B. od pokoleń i miało prawo nazywać to miejsce swoją ojczyzną). Polacy zostali. Ciągłość w rozwoju kultury polskiej została jednak przerwana, tak że miasto nie jest dziś w rezultacie ani niemieckie, ani polskie”. Czyli niczyje. Więc niech będzie, że jednak moje. Moje i tych widm, o których nikt już nie pamięta. I pamiętać nie chce. To ja w takim razie będę pamiętał.

Wśród tych widm są też moje prywatne, znane już dzisiaj tylko nielicznym. Jest wśród nich przede wszystkim ona: moja praszczurzyca, moja babcia, matka mojej matki, bydgoszczanka i córka bydgoszczanki, a najpewniej też wnuczka rodzonej bydgoszczanki (i w drugą stronę, dla symetrii: matka bydgoszczanki, prababcia bydgoszczanki). Urodziła się w Bydgoszczy w roku 1922 i przeżyła tu – właściwie bez przerwy – dziewięćdziesiąt osiem lat. Epoka? Wiele epok. Cała nowożytna historia polskiej Bydgoszczy, której była niemal rówieśniczką. Mówiła bydgoską gwarą (taką, jaką tu mamy – niezbyt wymyślną, nieszczególnie oryginalną, w istocie: wielkopolską, mocno doprawioną niemczyzną) bez świadomości, rzecz jasna, że mówi jakąś gwarą. Mówiła po niemiecku do końca życia i uważała to za przejaw prawdziwego wyrafinowania; kiedy na jej pytanie, powtarzane rytualnie (historie z czasów wojny opowiadała bowiem, przytaczając dialogi w języku oryginału): „Bo ty po niemiecku to mówisz?”, odpowiadałem, siląc się na swobodę: „Na ja, aber natürlich, obwohl vielleicht nicht sehr gut”, uśmiechała się szelmowsko i patrzyła na mnie z dumą. Żyła w wielu Bydgoszczach naraz, patrzyła wskroś tych geologicznych warstw, a im była starsza, tym częściej i chętniej przebywała w przeszłości, co oczywiste aż do zupełnego banału (ale dzięki temu i ja – chcąc nie chcąc – pomieszkiwałem tam z nią). Mieszkała na ulicy Cieszkowskiego uważanej za najpiękniejszą z ulic tego miasta, gdzie się wychowywałem i bawiłem w zapuszczonych ogrodach na tyłach domów. Spotkało ją wszystko, co dobre, i wszystko, co złe, ot, wszystko, co przez te długie sto lat to miasto mogło zaoferować. Dzieliła z tą cudną prowincją wiele zalet, no i większość jej wad, spośród których filisterstwo i kołtuństwo połączone z drobnomieszczańskim konwenansem (jednym z jej przykazań było powtarzane po wielokroć i ceremonialnie: „No, ale przecież nie można nic powiedzieć”) doprowadzały mnie do szału. Ze starej Bydgoszczy znała, jak się wydawało, wszystkich i wszyscy znali ją – na dodatek: wszyscy ją lubili. Jej żywiołem była mowa, nieustanne gadanie, opowiadanie, anegdociarstwo, a jej codzienną rozrywką pielgrzymowanie po domach znajomych i rodziny (po bydgosku mówi się na to „plachandry”, ona mówiła „plachendry”, co dla mnie brzmi zresztą lepiej – a, umówmy się, to ona tu ustanawia normy). Była po prostu Bydgoszczą.

Ludzie, którzy za symbol Bydgoszczy uważają Łuczniczkę, spichrze nad Brdą czy co tam jeszcze innego, nie znali mojej babci. Nie ich wina, oczywiście. Myślę sobie, że jedyne, co naprawdę usprawiedliwia i uprawomocnia moje pisanie o tym mieście, to fakt, że byłem jej – tej wcielonej Bydgoszczy – wnukiem.

To nie jest historia Bydgoszczy. Tych powstało nawet sporo – najróżniejsze bydgostiana stanowią wcale bogatą gałąź lokalnej aktywności wydawniczej. A ja na dodatek nie jestem bydgostianistą. Tym bardziej – historykiem własnego miasta.

To jest dziennik pokładowy mojej podróży w miejscu. Nie jestem w nim sprawiedliwy, nie jestem obiektywny. Chodzę sobie – a właściwie: kręcę się w kółko – śladami własnych obsesji (albo jeszcze inaczej: podążam śladami tych widm, o których nikt inny nie chce pamiętać), wierząc, że są najciekawsze dla tego miejsca. Że mówią o nim najpełniej. Że prawdą jest, co pisał pewien poeta: „Historia narodu, podobnie jak historia jednostki, składa się bardziej z tego, co zapomniane, niż z tego, co zapamiętane. Historia jako proces jest nie tyle przyrostem, ile stratą – w przeciwnym razie historycy w ogóle nie byliby nam potrzebni. Nie mówiąc już o tym, że zdolność zachowywania w pamięci nie przekłada się na umiejętność przewidywania”. Bo też moja symboliczna mapa Bydgoszczy, jak sobie pochlebiam, różni się znacznie od najbardziej rozpowszechnionych symbolicznych topografii tego miasta. Bo moim celem jest, najoczywiściej, uciec jak najdalej od mojego miasta i siebie samego, dlatego też tkwię w miejscu. Pisanie o własnym mieście ma i tę zaletę, że wzmaga predylekcję do paradoksów.

Miasto wstydliwe. Styczeń

Widoczek na ciemność

Zdawało się, że za sprawą tej skandalicznej zupełnie anomalii pogoda próbuje dorównać szaleństwu historii. Próba może i ambitna, ale jednak nieudana (nie wątpię, że przyroda ma w swoim arsenale odpowiednie środki, ale z jakiegoś powodu – z litości? – nie zdecydowała się nimi akurat teraz posłużyć, za co trudno nie czuć do niej wdzięczności). W istocie: patrząc na szaleństwa historii w ciągu ostatnich stu lat z okładem, nie sposób się dziwić nadchodzącej katastrofie klimatycznej; to frywolne współzawodnictwo inaczej się nie mogło skończyć.

Sylwestrowa noc była tak ciepła, niemal upalna, że pozwalała wychodzić na balkon w samych tylko koszulach albo też sukienkach jakby uszytych specjalnie na tego typu temperatury sięgające osiemnastu stopni Celsjusza na plusie, natomiast zupełnie niedostosowanych do pory roku albo – przynajmniej – do naszych o niej wyobrażeń czy wreszcie wspomnień o niegdysiejszych noworocznych mrozach. Ktoś mógłby sądzić, że temperatura osiąga nienormalne poziomy, ale to tylko złudzenie. Meteorologia najzwyczajniej w świecie ściga się z historią, a klimat z pomyleniem, w jakim tkwią nasze czasy. I z tej perspektywy owe marne osiemnaście stopni powyżej zera w sylwestrową noc pośrodku Polski i na północnych rubieżach Europy Środkowej, w pierwszą sylwestrową noc nowej strasznej wojny, nie stanowi wcale jakiegoś zdumiewającego ekscesu i daleko im do skandalicznej aberracji. Zważywszy na okoliczności, można powiedzieć, że pogoda była najnormalniejsza na świecie. A już na pewno normalniejsza od wielu innych elementów składowych tego wszystkiego, co dla uproszczenia nazywamy „całym naszym światem”.

Nie było szans, żeby nasz mikry balkon pomieścił wszystkich; dwie Żenie, Żaneta (którą od zawsze część rodziny też nazywała Żenią, co daje razem trzy Żenie), Ołena, niebezpiecznie wychylona za barierkę Frosyna i ja staliśmy na progu, a tuż za mną, w pokoju, były jeszcze Sofija i Natałka (Natasza, w tym gronie jedyna oprócz mnie – choć imię w tym kontekście może trochę wprowadzać w błąd – rodowita bydgoszczanka, została w swoim pokoju, z dala od zamieszania). Staliśmy te sześć (czy – według większości obecnych – siedem) pięter nad ziemią i paliliśmy papierosy, obserwując rozkręcającą się właśnie kanonadę wielobarwnych sztucznych ogni, których na szczęście nie dałoby się pomylić z artyleryjskim ostrzałem.

I staraliśmy się, najlepiej jak się tylko da, czyli w istocie: najskuteczniej, bo na zawsze, pożegnać ten straszny rok (grupę kontaktową, na której omawialiśmy szczegóły imprezy – godzinę, menu, alkohole i tak dalej – Żaneta nazwała trafnie, chociaż bez oglądania się na ekonomię języka: „Spierdalaj już roku 2022”). A wtedy Żenia, którą dla wprowadzenia jakiego takiego porządku w imionach nazywaliśmy czasem oficjalnie Jewhenią, próbując bez szczególnego przekonania, jakby właściwie mówiła to głównie do siebie, przekrzyczeć narastający tuż przed północą huk petard, powiedziała do mnie słowa, które mimo wszystko ja bez trudu i dokładnie usłyszałem: „To prawda, że macie stąd najładniejszy widok na miasto”.

I kiedy wszędzie dookoła nas w nagłych rozbłyskach kolejne setki, tysiące i dziesiątki tysięcy złotych szły – jak to się mówi – z dymem, którego chmury zaczęły zasnuwać okolicę, jakby na miasto zstąpiła właśnie brudna, szara mgła, ja spojrzałem w dół, gdzie tuż pod balkonem, można powiedzieć: u naszych stóp, rozłożony na swoich ponad dwóch hektarach spał zimowym snem miejski ogród botaniczny (przez nas nazywany pieszczotliwie i poufale naszym przydomowym ogródkiem). Nieniepokojony przez nikogo – może oprócz ptaków, które spłoszone uciekły tutaj z całego miasta, szukając azylu przed tym szaleństwem ludzkiej radości – bo na zimę przezornie zamknięty.

Nakładające się na siebie rozbłyski tych wielokrotnie złożonych zdań pisanych dziwnym, migotliwym, świetlnym alfabetem, za pomocą których ta noc próbowała się z nami bezskutecznie skomunikować, sprawiały, że nagie konary drzew z ogrodu, dokąd zostały zwiezione ze stu stron świata, rzucały długie cienie, które pełzły przez uliczkę oddzielającą nas od muru okalającego szczelnie teren botanika, po czym wspinały się na ścianę naszego domu – tym wyżej, im bardziej te kaskady świateł opadały ku ziemi. Ale nim jeszcze te cienie nagich gałęzi, które wyglądały jak wyciągane w naszym kierunku kościste łapska, rzeczywiście mogły nas dosięgnąć lub chociaż się do nas zbliżyć, kiście błędnych ogienków przygasały, tym samym roztapiając owe wyciągnięte trupie ramiona w ogólnej ciemności.

I kiedy po dziesiątkach minut to niewiarygodne szaleństwo eksplozji dobiegło nareszcie końca i niebo ostatecznie zgasło, pozostał nam – skażony rozsnutym wciąż jeszcze wszędzie dokoła delikatnym woalem dymu – ten najładniejszy w całym mieście widok. Na zupełną ciemność.

Tak właśnie w Bydgoszczy zaczął się styczeń, a z nim – cały rok 2023. Drugi rok po wybuchu wojny, czwarty rok morowej ery (którą w istocie wojna unieważniła i niemal wymazała z pospólnej pamięci).

Łatwizna apokaliptycznej brzydoty

Jeśli więc, pisał Umberto Eco, „jakieś miasto jest siebie niepewne, przy różnych publicznych okazjach określa siebie jako »najdostojniejsze miasto«. To oczywiste, że nawet jeżeli liczą sobie niewiele wieków, wszystkie miasta są bardzo stare, poza tymi wybudowanymi w ciągu ostatnich dziesięcioleci; ale miasta niepewne czują potrzebę, aby o tym mówić. Zazwyczaj jednak (na całym świecie) oznaką niepewności jest pytanie, które stawia wam od razu ten, kto was przyjmuje: »Co pan myśli o naszym mieście?«”. Bydgoszcz jest tak niepewna siebie, że tubylcowi przyjmującemu przybysza głos więźnie w gardle gdzieś w połowie tego kłopotliwego pytania, niekiedy tylko docierając do owego „o”, a już zupełnie incydentalnie do „naszym” – dalej nie posuwa się niemal nigdy.

Bydgoszcz próbowała przez długie lata kusić swoją brzydotą, epatować rozkładem, uatrakcyjniać własny upadek, wystawiając bezwstydnie na widok publiczny wszystkie te swoje malownicze ruiny: dziurawe ulice, liszajowate kamienice przygnębiające niknącym śladem dawnej urody, zrujnowane podwórka, ziejące zimną pustką oczodoły domów, bezceremonialnie brzydką architekturę, którą ukształtował chaos do spółki z rozpadem, splecione tak ciasno, że nie wiadomo właściwie, co było pierwsze i co zyskało przewagę w procesie nadawania kształtu owemu widzialnemu światu zamkniętemu w administracyjnych granicach miasta.

Nie znaczy to wcale, że owo zmaltretowane oblicze nie miało swoich amatorów, tych archiwistów zniszczenia, koneserów dewastacji, bałwochwalców widowiskowego upadku – zarówno przyjezdnych, jak i miejscowych panegirystów niepowstrzymanej entropii. I jako że przez całe lata nie było w tym mieście niczego, co mogłoby wywołać czyjkolwiek zachwyt (oprócz przewlekłej agonii oraz wspomnienia dawnego, mitycznego piękna, którego ślady nie wiadomo właściwie gdzie się wówczas skrywały), przez długi czas akceptowało ono swój uwiąd. A nawet więcej: pyszniło się nim, a my z nim razem. Bo też długo nękała nas ta znana przypadłość miast niepewnych siebie i ową niepewnością zawstydzonych: lubimy, uwielbiamy, gdy ktoś o nas wspomni, wzmocni nasze wątpliwe istnienie, da dowód, że jesteśmy naprawdę – szukamy takich sygnałów, łakniemy najdrobniejszych nawet wzmianek. W przypadkach ekstremalnych domagamy się ich i oburzamy, kiedy ktoś nasze oczekiwania zawiedzie swoim wyniosłym milczeniem. Wszyscy bywamy od czasu do czasu takimi archiwariuszami i pracę tę traktujemy jako dowód największego lokalnego patriotyzmu. Stąd gotowi jesteśmy się chwalić swoimi pęczniejącymi z czasem antologiami napomknień o naszym mieście.

Niechby nawet mówili o naszym upadku. Byle tylko mówili.

Koneser widowiskowej erozji mówi

Jednemu z takich wyznawców cudu powszechnego rozkładu pękło serce i dla jego zaleczenia przyjechał w roku 1975, niecałe dwa lata przed moim urodzeniem, do pobliskiego Inowrocławia („Leżę w swoim łóżku. Zaczął się sylwester. 3 stycznia rano chyba pojadę do Inowrocławia na miesiąc do sanatorium”), a stamtąd wybrał się do Bydgoszczy. Wszystko to – i pęknięcie serca, i leczenie, i inowrocławską rekonwalescencję, i nawet podróż do Bydgoszczy – opisał w książce Zawał.

Tak Miron Białoszewski pisze: „Opowiedziałem o Bydgoszczy. Że to po przeszło dwóch tygodniach Inowrocławia wielkie miasto. Dziwili się. Co tam jest w Bydgoszczy? Ano tak, woda i te domki. Ale niech lepiej tam nie jeżdżę. Przynajmniej nie sam”.

Białoszewski ma wiele zalet, ale tu widać przede wszystkim jego umiejętność kondensacji, wyczulenie na skrót, zdolność szybkiego i boleśnie celnego sztychu. Na przestrzeni kilku linijek opisał bowiem od niechcenia cały wszechświat bydgoskich kompleksów, powszechnych i krzywdzących stereotypów, a nawet prawdziwych – choć już dzisiaj nieaktualnych, grubo przedawnionych, znacznie przeterminowanych, co nie dziwi, bo od jego wizyty mija prawie pół wieku – bolączek. Powszechne zdziwienie wielkością – czy nawet: wielkomiejskością – Bydgoszczy? Nic dla nas nowego, ono akurat przetrwało i wciąż ma się dobrze – trzy i pół setki tysięcy bydgoszczan nie mieści się w świadomości rodaków, którzy pewnie często w ogóle powątpiewają w realność tego miasta. Woda i domki? Woda to rzecz wyrazista i osobna – Bydgoszcz leży nad dwiema rzekami, z których jedna stanowi dopływ drugiej (więc nie jak Babilon, ale jak Brno czy jak Pittsburgh), przy czym ta mniejsza, Brda, płynąc najpierw z północy na południe, a później w samym centrum miasta skręcając ku wschodowi, rozcina serce naszej kieszonkowej metropolii na pół (i na dodatek: wykrawa jeszcze w samym środku wielką wyspę). A ta druga to Wisła.

Bydgoszcz jest z nich tak bardzo dumna, że te domki nad wodą (trzy ocalałe zbożowe spichlerze nad Brdą, doprecyzowuję, bo zostały jeszcze inne na wyspie) wzięła sobie na nieoficjalny herb, więc to lekceważące zdrobnienie, „och, domki!”, zapewne strąca lokalną dumę w otchłanie wstydu. Wstydu, którego wcale nie zagoi owo przerażenie, jakie wywoływało u przybyszów to niegdyś posępne i złowrogie miasto. Miasto, do którego – wedle powszechnej opinii, potwierdzonej tu przez Białoszewskiego – strach było jeździć. Przynajmniej: samemu.

Wybrał się elektrycznym pociągiem

Pod datą 18 stycznia 1975 roku – bo Zawał ma znany w literaturze kształt sanatoryjnego dziennika – Białoszewski zapisuje, co następuje: „Wybrałem się elektrycznym pociągiem do Bydgoszczy. Pogoda i ciepło”.

Rzecz dzieje się niedługo przed moim narodzeniem, więc zapamiętany przeze mnie widok jest o kilka – pięć? sześć? siedem? – lat młodszy niż ten, który wita Białoszewskiego po wyjściu z dworca. Mogę jednak przyjąć, że w tamtych czasach, epoce powolnych zmian, erze wielkiego bezwładu, oba te widoki nie różniły się od siebie zbytnio. Szkoda, że przyjeżdża w środku dnia; wieczorem powitałby go oficjalny w brzmieniu (niby oficjalny, ale jednak jakoś przecież przyjazny, a na dodatek często wybrakowany, szczerbaty, bo zdarzało się, że jakieś jego części gasły na całe tygodnie) neon „Witamy w Bydgoszczy” umieszczony na szczycie budynku po drugiej stronie ulicy, który w mojej pamięci przetrwał jako biurowiec jakiejś centrali zbożowej, ale trudno tu o pewność. Jako że jest środek dnia, wita go neon zgaszony, odcinający się na tle jasnego styczniowego nieba, i dziesiątki małych okien na ogromnej, płaskiej fasadzie biurowca. Tak, zdecydowanie trzeba było przyjechać wieczorem – nie wiem, czy pamięć nie płata mi figli, ale chyba i te okna były obramowane neonowymi rurkami. A na dodatek po prawej stronie od dworca witała przyjezdnych wielka na całą ścianę kamienicy neonowa mapa regionu podpisana brawurowym w swej atrakcyjności hasłem promocyjnym: „Poznaj piękno Ziemi Bydgoskiej”.

O ile wiem, taki twór oficjalnie nie istnieje ani jako kraina historyczna, ani geograficzna, chociaż czasem jakiś poseł, najczęściej zesłany tu przez partię z odległego zakątka kraju, nazwie siebie „posłem ziemi bydgoskiej” albo jako chwytliwej nazwy użyje tej frazy folklorystyczny zespół pieśni i tańca. Czy winę za to ponosi ów legendarny – tym bardziej legendarny, że od lat już nieistniejący – świetlny mural, nie wiem. Bydgoszcz bowiem nie leży właściwie w żadnym z regionów etnograficznych, których pięć (Krajna, Pałuki, Kujawy, ziemia chełmińska i Bory Tucholskie), a nawet sześć (bo od północy wąskim klinem wcina się jeszcze pomiędzy dwa ostatnie Kociewie), styka się tu w jednym punkcie na mapie – dokładnie w miejscu, gdzie leży Bydgoszcz. Zresztą mapy te wywołują efekt dość nawet komiczny, ponieważ intensywne kolory oznaczające owe regiony zaczynają blednąć w miarę zbliżania się do miasta, tworząc w tym miejscu białą plamę, malutką białą dziurę w sercu tego kraju – i pokazują tym samym smutną etiologię choroby, która rzekomo trawi od lat to miasto i jego zdezorientowanych mieszkańców.

Gorączka niedookreślenia? Zespół mgławicowy? Przewlekła niewyrazistość? Amorficzność nabyta? Malformacja tożsamości? Niezależnie od nazwy, jaką tej jednostce chorobowej nadamy, nie ulega wątpliwości, że to w istocie tylko zaburzenie urojeniowe, choroba, którą Bydgoszcz i bydgoszczanie sobie wmówili. Problem nie w braku cech, tradycji, wyróżników, a nawet – jeżeli ktoś się chce koniecznie upierać przy tym skompromitowanym słowie – tożsamości, ale w braku akceptacji dla istniejących. Owa nerwica hipochondryczna (bo to imię prawdziwej choroby bydgoszczan), która bierze się przecież z niezaspokojonej potrzeby akceptacji i zainteresowania oraz braku pewności siebie, jest, jak powiada medycyna, tylko ucieczką od tego, co tak trudno przyjąć. A warunkiem skutecznego procesu jej leczenia jest uświadomienie sobie całego tego nieszczęsnego zapętlenia niepamięci, wyparcia, amnezji, zapomnienia.

Tymczasem Białoszewski wysiada z pociągu na przystanku Bydgoszcz Główna i wychodzi z hali dworca: „Pamiętałem ulicę Dworcową jako długą, ale nie krzywą. A tu – po odejściu od niej na bok i powrocie bocznymi ulicami, od których odchodzą jeszcze boczniejsze, dziewiętnastowieczne, pustawe, kamieniste – myślę sobie: zbłądziłem, to powinna być ta od dworca, ale ta od dworca czy była aż taka krzywa i wąska? Wszystko jedno – idę nią. Świetna. Nie wiadomo w obie strony, co będzie dalej. Wąsko, wysoko, w dole sklepy i nurty ruchu. Dopiero taką ulicą krzywą, jakby skręcającą, gdzie wygodniej, wymacującą sobie bieg jak rzeka, tłumy i pojazdy płyną. Zatrzymują się po brzegach, zatykają, ruszają dalej. Nie wiadomo, gdzie wpadną”.

Jak wytrawny psychoterapeuta rozpoznaje zaburzenia swojej pacjentki, zanim ta jeszcze otworzy usta, żeby o nich mu opowiedzieć, na pierwszy – można powiedzieć – rzut oka tylko. Na dodatek nie zwleka z pokrzepieniem („świetna”!), bo dobrze wie, że tego jej – ulicy, Bydgoszczy – było właśnie trzeba: bezinteresownego, szczerego zachwytu.

Rola ołówka w historii Bydgoszczy

Zanim jeszcze ulica Dworcowa zaczęła się wić, wyginać i tańczyć przed zaskoczonym przybyszem, zanim pozwoliła mu na te jego odejścia w bok, uskoki z głównej drogi i kontrolowane bądź co bądź zagubienia, musiał Białoszewski minąć jeden z najokazalszych budynków miasta – byłą siedzibę Królewskiej Dyrekcji Kolejowej (dawniej: Dyrekcji Pruskiej Kolei Wschodniej), jeden z nierozpoznanych pomników dawnej chwały Bydgoszczy. Ta kilkusetmetrowa prosta jest trasą krótkiej symbolicznej pielgrzymki w poszukiwaniu źródeł miasta. Spacer od dworca do dawnej dyrekcji kolei – a za czasów mojej młodości przychodni kolejowej, którą zresztą i teraz odwiedzam z regularnością narzuconą przez przepisy kodeksu pracy, jako że to w tym budynku ja i tysiące bydgoszczan przechodzimy okresowe badania pracownicze – zajmuje zaledwie kilka minut. Większość, wysiadując w długich kolejkach na tasiemcowych korytarzach o imponująco wysokich sklepieniach, nie zdaje sobie sprawy, że to miejsce jest znakiem początków tego miasta jako miasta właśnie, że to także dzięki temu fantazyjnemu gmachowi Bydgoszcz jest tym, czym jest.

Pierwsze stulecia Bydgoszczy minęły pod znakiem średniactwa. I położenie geograficzne (nadgraniczne rubieże – istotne, owszem, ale mniej przecież atrakcyjne od leżących nad Wisłą Torunia, hanzeatyckiego Chełmna, a nawet odległego o kilka kilometrów Fordonu, który po paru wiekach Bydgoszcz wchłonie jako swoją peryferyjną wschodnią sypialnię), i wielkość, i sąsiedztwo, a nawet obecność – czy raczej: nieobecność – zasobów naturalnych (niedaleki Inowrocław miał żupy solne) skazywały Bydgoszcz na los średniaka. W ciężkich czasach średniactwo jest trudnym stanem istnienia: kiedy olbrzymowi te czasy ograniczą rozwój, a maleństwo zupełnie upadnie i zniknie, średniak będzie balansował na granicy przetrwania – zbyt mały, żeby się podźwignąć, ale zbyt duży, żeby bezboleśnie rozpłynąć się w historii i z miasta stać się potencjalnym stanowiskiem archeologicznym dla przyszłych badaczy. Umrzeć nie jest jednak aż tak łatwo. Miasto w stanie przewlekłej agonii – tym była Bydgoszcz, zanim dobił ją szwedzki najazd i kolejne spustoszenia idące nieprzerwanymi seriami: pożary, powodzie, epidemie (ach, ten dziesiątkujący wówczas populację katar), które zepchnęły miasto na próg istnienia, kiedy to na początku wieku XVIII liczba ludności sięgnęła kilkudziesięciu dusz; dziejopisy mówią, że czterdziestu.

Czy to się komuś podoba, czy nie, swoje zmartwychwstanie Bydgoszcz zawdzięcza Prusakom, którzy podźwignęli ją z tej nędzy średniactwa w dwóch odważnych ruchach: próba generalna i rezurekcja właściwa. Nie czekając nawet, aż polski sejm zalegalizuje pierwszy zabór, rozpoczęli swoją pierwszą szaloną inwestycję: zaczęli mianowicie kopać długi, liczący sobie dwadzieścia pięć kilometrów kanał łączący Noteć z Brdą (czyli w istocie: Odrę z Wisłą). Dzięki temu Bydgoszcz uzyskała połączenie wodne z Berlinem, a to znaczy: z resztą swojego nowego świata, tego świata, w którym się dość niespodziewanie znalazła. Może to dla kogoś brzmieć banalnie, kiedy wyobrazi sobie po prostu długi rów z wodą (chociaż można przypomnieć, jakim wyzwaniem dla nas w wieku XXI było wykopanie kanału liczącego zaledwie 1536 metrów i zaopatrzonego w jedną śluzę, która ma niwelować półtorametrową różnicę wysokości lustra wody po dwóch stronach Frische Nehrung). A jednak Kanał, który dziś nazywamy Bydgoskim, stał się z miejsca cudem techniki swoich czasów i był pierwotnie zaopatrzony w dziesięć śluz, jako że różnica poziomów, którą trzeba było pokonać na całej trasie, wynosiła dwadzieścia dwa i pół metra. To sześć, a właściwie prawie siedem pięter.

Po tej próbie generalnej, jakby to naszym ówczesnym germańskim władcom nie wystarczyło, nadal unowocześniali nasze – a wówczas już swoje – miasto (zamiast je po prostu zostawić w spokoju, żeby sobie mogło bez przeszkód znieistnieć) i dali mu także kolej żelazną. W pierwszym roku drugiej połowy XIX wieku doprowadzono tu tory Pruskiej Kolei Wschodniej wiodące dalej aż do Königsbergu, po których 26 lipca roku Pańskiego 1851 majestatycznie wtoczył się pociąg i w całej swej monarszej chwale wysiadł z niego – wciąż jeszcze zachowujący jaką taką równowagę umysłową, co się wkrótce dramatycznie zmieni – najjaśniejszy pan, król Prus Fryderyk Wilhelm IV.

I to właśnie wtedy naprawdę ruszają nareszcie bydgoskie kalendarze, czas poganiany parowym silnikiem naprawdę przyspiesza, rok 1851 jest prawdziwym rokiem zerowym w historii Bydgoszczy.

Budowa Kanału Bydgoskiego, ów pierwszy etap procesu przeistaczania miasteczka w miasto, prowincji w metropolię, była w jakimś sensie zasługą Bydgoszczy. Owszem, było miasto biernym uczestnikiem dziejów, bo kto inny decydował o jego rozwoju, ale jednak leżało tam, gdzie od wieków leżało, a to się chyba liczy. Leżało mianowicie na lewym brzegu Wisły, w miejscu, w którym ta w całym swoim biegu ucieka najdalej na zachód (dzięki temu bardzo łatwo znaleźć Bydgoszcz na każdej, nawet najmniej szczegółowej mapie – to dokładnie tam, gdzie to szpiczaste zakole, jak grot strzały wycelowanej w Berlin). A na dodatek przez miasto przepływa wpadająca do Wisły Brda (kolejnych dziesięć kilometrów kopania mniej), co razem czyni odcinek między Notecią a Wisłą w tym miejscu najkrótszym.

Kolej natomiast to już inna sprawa. Owszem, geologia i ukształtowanie terenu miały tu jakiś wpływ, ale nie takie przeszkody pokonywał człowiek w wieku XIX, kiedy jeszcze wierzył, że może wszystko. W każdym razie Bydgoszcz jest tu równie oczywista jak i inne miasta i, rzeczywiście, rozważano różne warianty przeprowadzenia kolei z Berlina do Królewca, ołówek śmigał po mapie w różne strony, ale w końcu trzeba było podjąć decyzję. Widzę to tak, ten moment: kiedy niebo nad Berlinem gaśnie, planiści przedstawiają najjaśniejszemu panu wszystkie zalety i wady (tych drugich może mniej, żeby monarszego umysłu nie zatruwać niepotrzebnymi doprawdy miazmatami negatywności), szacują koszty i prognozują świetlaną przyszłość, a wreszcie on w ostatnim może racjonalnym odruchu swojego mięknącego mózgu podchodzi do rozłożonej na ciężkim stole mapy, zawiesza nad nią swój królewski palec, waha się chwilę pomiędzy Chojnicami a Bydgoszczą, a właściwie zwischen Konitz und Bromberg, na czubku tego królewskiego palca skupiają się losy setek tysięcy, może nawet milionów ludzi, którzy przez kolejne wieki będą żyli zgodnie z tą decyzją, porusza palcem, jakby recytował dziecięcą wyliczankę, a wreszcie z łoskotem, jaki czynią tylko dzieje, opuszcza palec w miejscu, gdzie leży Bydgoszcz. A kopiowy ołówek głównego planisty od razu zaznacza to miejsce – bez najmniejszego drżenia, bo od tego jest, od tego, żeby robić historię. Hier, powiada król, tutaj poprowadzę moją królewską kolej i tu posadowię jej dyrekcję, a wy wybudujecie mi dla niej najpiękniejszy budynek – po czym zadowolony a zmęczony kieruje się do łóżka, żeby wreszcie zasnąć.

Ciekawe: on zaśnie, a Bydgoszcz obudzi się w zupełnie nowej rzeczywistości.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I