12,99 zł
Powieść zaliczana do klasyki literatury dla młodzieży. Irlandczyk Kim, w towarzystwie sędziwego lamy, wędruje po barwnych, choć pełnych niepokoju, Indiach. W trakcie swojej niezwykłej podróży wędrowcy poznają przedstawicieli różnych profesji, Kim podejmuje edukację, a wreszcie bierze udział w tajemniczej misji. Wiąże się ona z aferą szpiegowską, w którą uwikłane są Rosja i Wielka Brytania.
Na podstawie książki nakręcono film "Kim" w reżyserii Victora Saville'a z 1950 roku. W główne role wcieliły się gwiazdy kina - Errol Flynn i Dean Stockwell.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 528
Rudyard Kipling
TŁUM. JÓZEF BIRKENMAJER
Saga
Kim
Tłumaczenie Józef Birkenmajer
Tytuł oryginału Kim
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
Copyright © 1901, 2021 SAGA Egmont
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728102350
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Zdawać by się mogło, że to kalambur — jakby jowialny Bengalczyk Hurree Babu, wyznawca filozofii Herberta Spencera, niesyt triumfów w „urzędowej” angielszczyźnie, nauczył się mówić po polsku i próbował u nas krzewić filozoficzne spekulacje. Tymczasem nie! Pytanie powyższe zadaje sobie raz po raz sam tytułowy bohater niniejszej powieści, młodociany Kimball O’Hara. Odpowiedzią zaś na to pytanie jest — cała książka.
Kimże jest więc Kim? Jest przede wszystkim — tak go najczęściej zwą — przyjacielem całego świata; zupełnie jak w znanej bajce Krasickiego:
bardzo go tam zwierzęta lubiły,
i on też używając wszystkiego z weselem
wszystkich był przyjacielem...
Kochają go wszyscy: i fakirzy spod Taksalskiej Bramy, i przekupki, i wieśniacy, kocha go stary wiarus, w którym chłopak ożywił wspomnienia wojenne, kocha Kamboh, któremu on syna cudownie uzdrowił zwykłą chininą, kocha dobrotliwy ojciec Wiktor, kocha z głupia frant pułkownik Creighton, kocha (aż o to wybucha scena zazdrości) lekarz pereł Lurgan sahib i wspomniany hakim Hurree Babu, nie mówiąc już o innych, „cyfrowanych” tylko kolegach z tajemniczego „departamentu”. Kocha go kobieta z Kulu, choć mu wymyśla, kocha i kobieta z Shamlegh, choć poprzysięgła nienawiść sahibom (przyczyny tej nienawiści opowiedział Kipling w noweli Lispeth w Gawędach spod Himalajów). Kochały go i kochają nieprzeliczone rzesze czytającej publiczności, i to nie tylko angielskiej, wśród której rozeszły się już setki tysięcy egzemplarzy arcydzieła Kiplingowego — ale i polskiej, która niegdyś była zmuszona czytać tę powieść w najokropniejszym i najlichszym ze wszystkich tłumaczeń (niechże Kim wspaniałomyślnie przebaczy owym „tłumaczom”, jak lama Teshoo przebaczył bezbożnym cudzoziemcom, co go spoliczkowali!)... tłumaczeniu okrojonym i wypranym ze wszystkiego, co żywe, barwne i piękne. Ale najgorętszych, najwierniejszych przyjaciół miał Kim trzech: koniarza Mahbuba Alego, lamę Teshoo, a wreszcie — niżej podpisanego tłumacza.
Wyrażając się stylem nieco algebraicznym, można by powiedzieć, że trzy główne osoby powieści: Mahbub, Kim i lama, tworzą razem proporcję ciągłą; jak bowiem Mahbub umie na swoją korzyść obrócić nieświadomość Kima, tak też i Kim ze swej strony nieraz zręcznie wyzyskuje naiwność lamy. Ten sui generis „taniec czynowników” jest jednocześnie stopniowaniem psychiki, dążeń i upodobań trzech wspomnianych osób: z jednej strony materialista-mahometanin, z drugiej idealista-buddyjczyk , pomiędzy zaś nimi, jak na rozdrożu, stoi mały Irlandczyk, któremu „i to pachnie i to nęci”. Nie dziwota, że niekiedy, nie rozumiejąc dobrze swej drogi zapyta sam siebie: „Kimże jest Kim?”. W tym założeniu należy, moim zdaniem, upatrywać główną oś architektoniczną tej iście klasycznej powieści, głębszej i bardziej spoistej, niż się niejednemu zdaje. Piszę o tym dlatego, że w jednym dość pedantycznym (oczywiście niemieckim) studium o Kiplingu spotkałem twierdzenie, jakoby „Kim” był „niepowiązany w budowie”.
Świat „departamentu”, który stanowi jedną z głównych akcyj niniejszej powieści, zajmował nieraz autora „Departmental Ditties”, co więcej, był jednym z wielu jego discoveries (odkryć) literackich, tak jak było nim kiedy indziej odkrycie poezji życia koszarowego. Dał on autorowi możność wskrzeszenia i istotnego ożywienia obumarłych pono (tak mówili krytycy) przeżytych i rzekomo nieprawdopodobnych „sposobów” cechujących dawną komedię, jak: qui pro quo, podsłuchiwanie cudzych tajemnic, przebieranie się za inną osobę itd.; arcyrealista Kipling dowiódł, że te właśnie, tak od czasów realizmu potępiane, szczegóły mogą być najzupełniej realne, ba, doniosłe w skutkach, oddziaływające na los całych państw i narodów. Ponadto właśnie dzięki nim można realniej i dokładniej niż jakąkolwiek inną drogą poznać krajobraz, życie i obyczaje niemal całych Indii.
To zwiedzanie Indii — owa „droga zbawienia” najczęściej mimo woli współmierna z drogą ponęt doczesnych — stanowi drugą główną akcję Kima. Drogą tą kroczą dwaj ludzie — jeden do tańca, drugi do różańca — którzy kontrastem swoich charakterów i upodobań przypominają nieco kontrast Don Kiszota i Sanczo Pansy; tylko gdy w romansie Cervantesa giermek-wyjadacz jest opasły i niezgrabny, a męstwem nie grzesząc, panu swojemu rzemiosło rycerskie zostawuje , to „chela” tybetańskiego lamy-marzyciela jest smukły, piękny i zwinny, a znakiem jego jest konstelacja wojny.
Nie opowiedział Kipling dalszego ciągu żywota Kima; ale i to, co jest, powinno nam wystarczyć. Nawet bez stawiania horoskopów, za przykładem kapłana z Umballi możemy odgadnąć, jaki będzie dalszy bieg życia tego złotego chłopaka, przedzierzgniętego w mężczyznę. Pozostanie on nadal chłopakiem, bo Kipling obdarzył go wiekuistą młodością; jeżeli skończy — to wysoko. Co ma wisieć, nie utonie... a nad Kima nie było większego wisusa i urwisa; w tym zresztą nadzieja, że urwałby się i z szubienicy. Oto druga odpowiedź na pytanie: „Kim jest Kim?”.
Inne odpowiedzi są już zgoła zbyteczne. Tak więc na przykład bez rozstrzygnięcia pozostawimy kwestię, czy był on istotnie siostrzeńcem owej nałogowej palaczki opium, czy był sahibem, czy synem Wschodu; niech się nad tym głowią czytelnicy — może ich to zmusi do uważniejszego przeczytania powieści.
Zanim ją oddam do przeczytania, winienem wpierw wyjaśnić rzecz jedną. Powiedziałem powyżej, że prócz Mahbuba i lamy miał Kim jeszcze trzeciego przyjaciela — we mnie. Poznałem się z Kimem na ławie szkolnej, w szkole wielce podobnej do konwiktu w Lucknow; było to wówczas, gdy pospołu z nim poznawałem „język sahibów” — angielszczyznę; później tułaliśmy się razem po Azji... toteż tłumacząc powieść o tym moim kamracie, przeżywałem na jawie jego przygody, przejmowałem się z całej duszy jego zamiarami, współczułem do głębi wszystkim jego radościom i smutkom. Rzec o sobie mogę, żem się zżył i zrósł z tą arcypowieścią Kiplingową, której artyzm i bogactwo chcąc ocenić, trzeba by ją czytać w oryginale. Jej tłumaczenie jest w stosunku do oryginału czymś w rodzaju owej Game of Pearls, jaką zabawiał się Kim z małym Hindusem u Lurgana sahiba; mały Hindus zawsze większym był mistrzem… Starałem się jednak nie przeoczyć żadnego z klejnotów poezji Kiplingowej — w tym celu przełożyłem i wszystkie wiersze, które dawniejsi tłumacze Kiplinga zwykli byli wyrzucać kędyś na śmietnik shamleghski, odejmując wielkiemu poecie to, co w nim najistotniejsze. Czy mój przekład „zdobędzie sobie zasługę” (mówiąc stylem lamy Teshoo) — osądzą czytelnicy.
Józef Birkenmajer
Wy, coście Wąską Drogą nieprzerwanie
Szli do Dnia Sądu przez piekieł otchłanie,
Wybaczcież, kiedy modłą się poganie
Do swego Buddy w Kamakurze!
Lekceważąc sobie rozporządzenia zwierzchności miejskiej, siedział okrakiem na armacie Zam-Zammah, co stała na ceglanym cokole na wprost starego Ajaib-Gher — Domu Cudów, jak lahorskie muzeum nazywają krajowcy. Kto dzierży Zam-Zammah, owego „smoka zionącego ogniem”, jest tym samym władcą Pendżabu, gdyż to wielkie działo z pośniedziałego spiżu zawsze pierwsze bywa łupem zdobywcy.
Poniekąd Kima można było usprawiedliwić (zepchnął z lawety armatniej syna Lali Dinanatha): wszak w Pendżabie panowali Anglicy, a Kim był Anglikiem. Wprawdzie miał cerę ogorzałą, jak każdy z tuziemców; wprawdzie w rozmowie oddawał pierwszeństwo gwarze miejscowej, a znajomość języka ojczystego zdradzał jeno urywkowym, niepewnym paplaniem; wprawdzie na prawach zupełnej równości bratał się z małymi andrusami ; mimo to Kim był człowiekiem białym, choć białość jego była wielce ubożuchna i skromna. Kobieta mieszanej rasy, opiekująca się nim (była namiętną palaczką opium i ponoć miała skład używanych gratów na placu, gdzie postój dorożek), opowiadała misjonarzom, że jest ciotką Kima; w istocie matka jego była niańką w domu pewnego pułkownika i poślubiła Kimballa O’Harę, młodego chorążego irlandzkiego pułku Mavericków. Ów objął następnie posadę na kolei Sind-Pendżab-Delhi, a pułk bez niego powrócił do kraju. Gdy żona zmarła w Ferozepore na cholerę, O’Hara rozpił się i jął zbijać bąki, wałęsając się wzdłuż linii kolejowej z trzyletnim bystrookim berbeciem. Księża oraz członkowie różnych stowarzyszeń religijnych starali się go pochwycić w obawie o los dziecka, lecz O’Hara wymykał się im, aż poznał się z kobietą, która paliła opium; przejąwszy się od niej tym nałogiem, zmarł tak, jak umierają w Indiach nędzarze z rasy białej.
W chwili śmierci całe jego mienie stanowiły trzy dokumenty: pierwszy nazwał on ne varietur, gdyż te słowa były tam umieszczone pod jego podpisem, drugim było świadectwo zwolnienia ze służby wojskowej, trzecim zaś — metryka Kima. Te szpargały (mawiał w chwilach, gdy przebrał miarę w opium) powinny były wykierować kiedyś małego Kimballa na wielkiego człowieka. Kimowi pod żadnym warunkiem nie wolno było rozstawać się z nimi, gdyż wchodziły one w skład wielkich czarów... takich czarów, jakie odbywają się tam z przeciwka, za muzeum, w wielkim biało-niebieskim Jadoo-Gher — Domu Czarnoksięskim, jak u nas zwą lożę masońską. Pewnego dnia (powiadał) wszystko na dobre się obróci i sława Kima rozbrzmiewać będzie wśród kolumn... straszliwych kolumn — piękna i siły. Sam pułkownik, jadąc konno na czele pułku, najlepszego w świecie, pójdzie za Kimem, małym Kimem, któremu w udziale przypadnie lepszy los niż jego ojcu. Dziewięciuset chłopów na schwał, istnych diabłów, których bożyszczem był Ryży Byk w zielonym polu, pójdzie za Kimem... o ile tylko nie zapomnieli O’Hary — biednego O’Hary, który był nadzorcą robotników na kolei w Ferozepore. Potem popłakiwał gorzko, siedząc w połamanym krześle trzcinowym na werandzie... Stąd to poszło, że po jego śmierci kobieta zaszyła pergamin, zaświadczenie i metrykę w skórzaną sakiewkę z amuletami i zawiesiła ją Kimowi na szyi.
— A któregoś dnia — mówiła, wspominając jak przez mgłę przepowiednie O’Hary — przyjdzie po ciebie wielki Ryży Byk w zielonym polu i pułkownik jadący na okazałym wierzchowcu... tak... i — tu wpadła w angielszczyznę — dziewięciuset diabłów.
— O! — odpowiadał Kim — będę pamiętał. Przyjdzie i Ryży Byk, i pułkownik na koniu, ale wprzódy, jak mówił oj ciec, maj ą przyjść jeszcze dwaj ludzie, którzy przysposobią grunt do tej całej sprawy. Ojciec gadał, że oni zawsze robią w ten sposób i że zawsze tak bywa, gdy mają się odbywać czary.
Gdyby kobieta wyprawiła Kima z owymi dokumentami do miejscowego Jadoo-Gher, loża prowincji przyjęłaby go niewątpliwie i odesłała do masońskiej ochronki w Pogórzu; atoli baba nie miała zaufania do tego, co słyszała o czarnoksięstwie, a i Kim miał też samodzielne poglądy. Skoro dorósł do lat zielonej młodości, nauczył się unikać misjonarzy i białych ludzi o surowych obliczach, którzy go pytali, kto zacz i czym się trudni. Albowiem Kim trudnił się tylko nieróbstwem — w czym powodziło mu się doskonale. Prawda, że znał jak własną kieszeń przepysznie obwarowany gród Lahory, od bramy delhijskiej do fosy fortecznej, żył za pan brat z ludźmi, którzy wiedli życie osobliwsze, niżby się śnić mogło samemu Harun al Raszydowi, a sam też pędził żywot niesforny, niby z Tysiąca i jednej nocy — lecz misjonarze i sekretarze towarzystw dobroczynnych nie poznawali się na piękności jego żywota.
Załoga nadała mu żartobliwy przydomek „Małego Przyjaciela całego świata”, a ponieważ był zręczny i niepozorny, więc często nocą przekradał się po ludnych dachach domów, spełniając polecenia wymuskanych i urodziwych młokosów eleganckiego świata. Były to oczywiście intrygi miłosne — on wiedział o tym, gdyż odkąd nauczył się mówić, znane mu były wszelkie grzeszki, ale kochał tylko grę dla gry samej, przemykanie się chyłkiem po mrocznych uliczkach i zakamarkach, wydrapywanie się po rynnie, spostrzeżenia i odgłosy z kobiecych pogwarek na płaskich dachach domów i ucieczkę na łeb na szyję z gzymsu na gzyms pod osłoną parnej pomroki. Koło ceglanych kapliczek pod drzewami nadrzecznymi przebywali mężowie świątobliwi, pomazani popiołem fakirowie, z którymi był na stopie nader poufałej; pozdrawiał ich, gdy wracali z włóczęgi po prośbie, a gdy nikogo nie było w pobliżu, jadał wespół z nimi z jednej misy. Jego opiekunka ze łzami w oczach nalegała, by nosił odzież europejską: spodnie, koszulę i wymięty kapelusz. Kimowi jednak, gdy zajęty był pewnymi sprawkami, bardziej dogadało przebieranie się w strój hinduski lub mahometański. Jeden z młodych wykwintnisiów (ten, którego zwłoki znaleziono na dnie studni w ową noc, gdy było trzęsienie ziemi) podarował mu całkowite ubranie chłopięce, jakie noszą łobuziaki z niższych kast; Kim ukrył je w tajnym schowku pod belkami na dziedzińcu tracza Nila Rama, naprzeciwko Wysokiego Trybunału pendżabskiego, gdzie wonne pnie deodarów spławiane rzeką Ravee leżą, czekając obróbki. Ilekroć nawinął się interes lub swawolna łazęga, Kim nie omieszkał skorzystać ze swej własności, o świcie zaś powracał na werandę, wyczerpany darciem się wniebogłosy za orszakiem ślubnym lub wyciem na uroczystościach hinduskich. W domu niekiedy trafiło się jadło, ale częściej się zdarzało, że nie było co do ust włożyć; wówczas Kim szedł na wyżerkę do przyjaznych mu krajowców.
Bębniąc piętami po bokach Zam-Zammah, raz po raz odrywał się od gry w „króla zamczyska” z małym Chota Lalem i Abdullahem, synem cukiernika, i rzucał niewybredne docinki w stronę krajowca-policjanta, który stał na straży rzędów obuwia koło bramy muzeum. Sążnisty Pendżabczyk pobłażliwie szczerzył zęby — znał on już Kima od dawna. W tenże sposób odnosił się do niego i polewacz zraszający zapyloną ulicę wodą z bukłaka z koziej skóry. Tak samo ustosunkował się doń pochylony nad świeżo sporządzonymi skrzyniami Jawihir Singh, co w muzeum był stolarzem; słowem, tak postępował wobec Kima każdy, kto się tu pojawił, z wyjątkiem chłopów okolicznych, spieszących do Domu Cudów celem obejrzenia przedmiotów wyrabianych w ich macierzystej prowincji lub gdzie indziej. Muzeum zawierało okazy sztuki i przemysłu indyjskiego, a kto chciał być tu mądry, mógł poprosić kustosza o objaśnienia.
— Wynocha! Wynocha! Puść mnie na górę! — krzyczał Abdullah, wdrapując się na koło armaty.
— Twój ojciec był cukiernikiem, twoja matka ukradła ghi! — zaśpiewał Kim. — Wszyscy muzułmanie już dawno pospadali z Zam-Zammah!
— Więc puść mnie na górę! — pisnął mały Chota Lal, ubrany w czapeczkę obrębioną szychem . Jego ojca ceniono na jakie pół miliona szterlingów, ale Indie są jedynym w świecie krajem demokratycznym.
— Hindusi też stracili Zam-Zammah. Wyparli ich muzułmanie. Twój ojciec był cukiernikiem!...
Naraz przerwał śpiewkę. Zza węgła, od strony gwarnego Bazaru Motee, wysunął się człowiek, jakiego Kim dotąd jeszcze nie widział, choć mu się zdawało, że zna wszelkie kasty. Człowiek ów był wysoki prawie na sześć stóp , ubrany w fałdzistą szatę z materiału burego niby derka końska, a żadnego z jej zmarszczeń Kim nie potrafił przypodobnić do jakiegokolwiek znanego mu zatrudnienia lub zawodu... U pasa przybysza zwisał podłużny, inkrustowany piórnik żelazny i drewniany różaniec, jaki noszą ludzie świątobliwi. Głowę osłaniał olbrzymich rozmiarów płócienny kapelusz, zapadający na oczy. Twarz była żółta i pomarszczona, podobnie jak u Chińczyka Fook-Shinga, szewca na rynku. Oczy w kącikach zakrzywiały się ku górze i wyglądały jak małe żyłki oniksu.
— Kto to? — ozwał się Kim do rówieśników.
— Chyba jakiś człowiek! — rzekł Abdullah, trzymając palec w gębie i wytrzeszczywszy oczy.
— Jużci ! — odparł Kim — ale takiego człowieka to jeszcze w Indiach nie zdarzyło mi się widzieć.
— Może kapłan — rzekł Chota Lal, przypatrując się różańcowi. — Patrzcie, on idzie do Domu Cudów!
— Nie, nie! — mówił policjant, potrząsając głową — nie rozumiem waszej mowy! — (sam stróż bezpieczeństwa mówił po pendżabsku). — Hej, Przyjacielu całego świata, co on tam szwargocze?
— Przyślij go tu! — zawołał Kim i dał susa z Zam-Zammah, wymachując bosymi piętami. — To cudzoziemiec, a z ciebie jest istny bawół!
Przybysz, nie mogąc się dogadać, ruszył ku chłopcom. Był to człek już leciwy, a jego wełniana opończa trąciła jeszcze przykrym zapachem bylicy rosnącej w przesmykach górskich.
— Hej, dzieci, co to za wielki dom? — ozwał się płynnie narzeczem Urdu.
— Ajaib-Gher, Dom Cudów! — Kim nie obdarzył nieznajomego tytułem w rodzaju Lala lub Mian; nie mógł odgadnąć, jakiego wyznania był ten człowiek.
— Aha! Dom Cudów! Czy można wejść?
— Nad drzwiami napisano... każdemu wolno.
— Bezpłatnie?
— Ja tam bywam raz po raz, a nie jestem przecie bankierem — zaśmiał się Kim.
— Niestety, jestem stary; nie wiedziałem — przesunął palcami po paciorkach różańca i zawrócił ku muzeum.
— Z jakiej jesteście kasty? Gdzie wasz dom? Czy dalekoście chadzali? — zapytał Kim.
— Idę z Kulu... z tamtej strony Kailasu... lecz cóż ty możesz wiedzieć?... od tych gór, gdzie — (tu westchnął) — powietrze i woda są świeże i chłodne.
— Aha! Khtai! (Chińczyk) — rzekł Abdullah wyniośle. Fook Shing wygnał go raz ze sklepu za to, że opluł bożka stojącego nad rzędami obuwia.
— Pahari (góral) — rzekł mały Chota Lal.
— Tak jest, dziecko... góral z gór, jakich nigdy nie obaczysz w życiu. Czy słyszałeś o Bhotiyalu (Tybecie)? Nie jestem Khitai, lecz Bhotiya (Tybetańczykiem) musiałeś słyszeć... jestem lamą, czyli guru (duchowny), jak się mówi po waszemu.
— Guru z Tybetu! — rzekł Kim. — Nie widziałem jeszcze takiego człowieka! Więc w Tybecie są Hindusi?
— Jesteśmy z tych, co kroczą Drogą Pośrednią, i żyjemy spokojnie po klasztorach, ja zaś chciałbym przed śmiercią zwiedzić cztery miejsca święte. Teraz wy, którzy jesteście dziećmi, wiecie tyle samo, co ja stary.
Uśmiechnął się życzliwie do chłopców.
— Czy jadłeś co?
Pogmerał w zanadrzu i dobył stamtąd wyszczerbioną, drewnianą miseczkę dziadowską. Chłopcy skinęli głową. Wszyscy znajomi im kapłani chodzili na żebry.
— Jeszcze mi się jeść nie chce — rzekł, odwracając głowę niby stary żółw grzejący się na słońcu. — Czy to prawda, że w Domu Cudów w Lahorze znajduje się wiele obrazów?
— ostatnie słowa powtórzył, jakby chcąc sprawdzić adres.
— To prawda — rzekł Abdullah — Pełno tam pogańskich wizerunków. Ty również jesteś bałwochwalcą.
— Nie zważaj na to, co on bajdurzy! — rzekł Kim. — To dom rządowy i nie ma tam żadnego bałwochwalstwa, tylko sahib (Europejczyk) z siwą brodą. Chodź ze mną, to ci pokażę.
— Cudzoziemscy kapłani zjadają dzieci — szepnął Chota Lal.
— A on jest cudzoziemcem i but-parast (bałwochwalcą)! — rzekł mahometanin Abdullah.
Kim roześmiał się.
— To ci frajer! Uciekajcie schować się za mamusin fartuszek, pędraki! Chodź za mną!
To mówiąc, przepchnął się przez drzwi kołowrotowe; starzec poszedł za nim i zatrzymał się w osłupieniu. W przedsionku stały większych rozmiarów posągi grecko-buddyjskie, wykonane (uczonym tylko wiadomo, kiedy) przez zapomnianych mistrzów, których dłonie nie bez zręczności starały się oddać wdzięki sztuki greckiej, co zawitała tu sposobem jakimś niedocieczonym. Znajdowały się tam setki obrazów: fryzy pełne płaskorzeźb, ułamki posągów i tafle marmurowe okryte deseniem, które niegdyś przyozdabiały ceglane mury buddyjskich stupa i vihara na północy, a obecnie wykopane z ziemi i opatrzone napisami stanowiły chlubę muzeum. Lama, rozdziawiwszy usta z podziwu, rozglądał się na wszystkie strony, aż na koniec z pełną zachwytu uwagą zatrzymał się przed sporą wypukłorzeźbą, przedstawiającą koronację czy apoteozę Buddy Pana. Mistrz wyobrażony był w postawie siedzącej, na lotosie, którego płatki były tak głęboko wcięte, że wydawały się nieomal oderwane. Dokoła niego w kornym uwielbieniu stała cała hierarchia królów, dostojników i staroświeckich Buddów; poniżej widać było wodę lotosami porosłą, pełną ryb i ptactwa wodnego. Dwa bóstwa o motylich skrzydłach trzymały wieniec nad jego głową; ponad nimi druga para dźwigała baldachim, na którego szczycie wznosiła się wysadzana klejnotami mitra Bodhisata.
— Pan! Pan! To sam Sakya Muni! — zawołał lama, na wpół szlochając, i zaczął półgłosem mruczeć przedziwne zaklęcia buddyjskie:
Ku niemu droga — do prawd — w ustronie —
Którego Maya nosiła w swym łonie,
On pan Anandy — Bodhisat!
— I on jest tutaj! Najwznioślejsze Prawo jest również tutaj! Pielgrzymka moja dobrze się zaczęła... I co za dzieło! Co za dzieło!
— Sahib jest po tamtej stronie — rzekł Kim i dał nura w bok pomiędzy szafami pawilonu sztuki i rękodzieł. Siwobrody Anglik już od dłuższej chwili przyglądał się lamie, który odwrócił się uroczyście i oddał mu pokłon, po czym pogmerawszy przez chwilę w zanadrzu wydobył notatnik i świstek papieru.
— Tak, to moje nazwisko — przemówił kustosz, uśmiechając się na widok pokracznego, dziecinnego gryzmołu.
— Dał mi to jeden z naszych braci, co szedł w pąci do miejsc świętych (jest obecnie przełożonym klasztoru Lung-Cho) — jąkał się lama — on opowiadał mi o tym…
Drżała mu sucherlawa ręka, gdy zataczał nią wokoło.
— Witajże więc, lamo z Tybetu. Tu są obrazy, a ja tu przebywam w tym celu — (tu rzucił okiem na twarz lamy) — by gromadzić wiedzę. Chodź na chwilę do mego gabinetu.
Starzec ruszył za nim, drżąc ze wzruszenia.
Ów gabinet był jedynie małą drewnianą sypialnią, wyodrębnioną z galerii obrzeżonej rzeźbami. Kim położył się na ziemi, przytknąwszy ucho do szpary w spękanych od gorąca drzwiach cedrowych, a idąc za wrodzonym instynktem, natężył słuch i uwagę.
Przeważna część rozmowy była dlań całkiem niezrozumiała.
Lama, zrazu wahając się nieco, opowiadał kustoszowi o klasztorze Such-zen, leżącym naprzeciw Malowanych Skał, o cztery miesiące drogi od Lahory. Kustosz wyciągnął ogromny album z fotografiami i pokazał mu owo właśnie siedlisko, sterczące na urwistej grani, spozierające z wysoka na rozległą dolinę o różnobarwnym uwarstwieniu.
— Tak, tak! — wołał lama, osadziwszy na nosie okulary chińskiej roboty w rogowej oprawie. — Oto furtka, którędy znosimy drzewo na zimę. A ty... więc Anglicy wiedzą o tym, wszystkim? Ten, który jest obecnie przełożonym klasztoru Lung-Cho, mówił mi o tym, ale nie chciało mi się wierzyć. Czy Pan nasz wszechpotężny odbiera cześć i tutaj? A życie jego jest i u was znane?
— Wszystko jest tu wyryte na kamieniach. Chodź obejrzeć, jeżeli nie jesteś utrudzony.
Lama wykatulał się do głównej sali i idąc obok kustosza, zwiedzał zbiory z uszanowaniem człowieka nabożnego i oceniającym spojrzeniem biegłego rzemieślnika. Sprawdzał szczegół za szczegółem z pięknej opowieści wyrytej na wyszarzałym kamieniu; niekiedy zbijały go z tropu nieswojskie mu greckie uogólnienia, lecz cieszył się jak dziecko za każdym nowym odkryciem. Gdzie brakło ciągłości, jak na przykład w Zwiastowaniu, kustosz uzupełniał treść, zasięgając pomocy w stosie książek francuskich i niemieckich z fotografiami i rysunkami.
Był tam pobożny Asita (coś jakby Symeon z dziejów biblijnych), trzymający na kolanach Świętą Dziecinę, obok niego zaś zasłuchani ojciec i matka; były też zdarzenia z legend o ciotecznym bracie Devadatta. Była tam także i występna kobieta, która mistrza oskarżyła o nieczystość i została zawstydzona; było i kazanie w zwierzyńcu, a również i cud, który o brak zmysłów przyprawił czcicieli ognia; był Bodhisat jako władca, w królewskiej dostojności; było cudowne narodzenie, była śmierć w Kusinagarze, gdzie słaby jego uczeń postradał przytomność. Wprost niezliczone razy powtarzało się rozmyślanie pod drzewem Bodhi, a już na każdym miejscu było wyrażone uwielbienie jego miseczki żebraczej. W czas niedługi kustosz przekonał się, że jego gość nie był ot sobie dziadygą klepiącym pacierze, lecz uczonym o wielkich zdolnościach. Chodzili tam i z powrotem, przyglądając się wszystkiemu, a lama zażywał tabaki, przecierał okulary i z szybkością pędzącego pociągu paplał bez przerwy jakąś wariacką mieszaniną Urdu i tybetańskiego. Słyszał o podróżach chińskich pątników, Fo-Hiana i Hwen-Thianga, i rad był się dowiedzieć, czy istnieje jaki przekład ich pamiętników. Wzdychał głęboko, przerzucając bezradnie stronice książki Béala i Stanisława Juliena.
Wszystko jest tutaj. Cały skarbiec zamknięty!
Po czym przybrał postawę pełną szacunku, by posłuchać urywków naprędce przetłumaczonych na gwarę urduską. Po raz pierwszy posłyszał o pracach uczonych europejskich, którzy za pomocą tych oraz setki innych dokumentów stwierdzili tożsamość świętych miejsc czczonych przez buddystów. Następnie pokazano mu potężną mapę, poplamioną i wyżółkłą. Brunatny palec lamy posuwał się od znaku do znaku za ołówkiem kustosza. Tu była Kapilavastu, tam Królestwo Środka, indziej zaś Maha Bodhi, Mekka buddystów, a oto Kusinagara, smutne miejsce zgonu świętego. Starzec na chwilę pochylił w milczeniu głowę nad arkuszami, a kustosz zapalił nową fajkę. Kim dawno zasnął. Gdy się obudził, rozmowa, wciąż jeszcze w toku będąca, była już dlań bardziej zrozumiała.
— I tak się stało, o źródło mądrości, że postanowiłem udać się do miejsc świętych, po których stąpała jego noga: do miejsca narodzin, do samej Kapili... potem do Maha Bodhi, czyli Buddh Gaya... do klasztoru... do zwierzyńca... do miejsca jego zgonu.
Lama zniżył glos.
— Sam tu przychodzę... Od pięciu… siedmiu... ośmiu... czterdziestu lat dręczyła mnie myśl, że stary zakon religii naszej nie dochowuje się w stanie nieskalanym, gdyż wkradły się doń sprawy czartowskie, gusła i bałwochwalstwo. Nawet dziecko na ulicy powiedziało o tym przed chwilą. Tak właśnie, powiedziało dziecko: — but parast!
— Tak się dzieje z każdą religią.
— Tak sądzisz? Rozczytywałem się w księgach mego klasztoru i zdawało mi się, jak gdyby szpik w nich wysechł; a późniejszy obrządek, którym obarczyliśmy się sami, my zwolennicy prawa reformowanego, również nie miał wartości w moich starych oczach. Nawet wyznawcy Najdoskonalszego drą koty pomiędzy sobą. Wszystko to złudzenie, tak, maya, złudzenie. Ale ja pragnę czego innego…
Poryta, żółta twarz przysunęła się na trzy cale do twarzy kustosza, a długi paznokieć palca wskazującego pukał po stole.
— Wasi uczeni za pomocą tych książek wytropili błogosławione jego stopy we wszystkich jego wędrówkach, lecz są jeszcze rzeczy, których oni nic dociekli. Ja nie wiem nic... nic nie wiem... ale chcę się wyzwolić z błędnego koła wszechrzeczy, krocząc drogą szeroką i otwartą.
Uśmiechnął się triumfująco z wielką prostotą.
— Jako pątnik do miejsc świętych zdobywam sobie zasługę. Ale na tym nie koniec; posłuchaj rzeczy prawdziwej. Gdy nasz Pan łaskawy w leciech młodych szukał sobie towarzyszki żywota, na dworze jego ojca mówiono, że jest on nazbyt wątły, by mógł wstępować w związek małżeński. Czy wiesz o tym?
Kustosz skinął głową, zaciekawiony, co teraz nastąpi.
— Przeto ustanowiono trojakie zawody na siłę dla wszystkich, którzy przystąpią do turnieju. Gdy przyszło do próbowania łuku, Pan nasz najpierw złamał łuk, który mu podano, a potem zażądał takiego, którego nikt nie mógł napiąć. Wiesz o tym?
— Pisano o tym. Czytałem.
— Strzała, prześcignąwszy wszystkie cele, osiągnięte przez innych, pomknęła hen w dal, aż znikła z oczu. Na koniec spadła; tam gdzie dotknęła ziemi, wytrysnął strumyk, który obecnie stał się rzeką, ta zaś (dzięki łaskawości Pana naszego i tych zasług, jakie zdobył sobie, zanim się wyzwolił) ma tę własność, iż zmywa wszelką zmazę i zakałę grzechu z każdego, kto się w niej wykąpie.
— Tak napisano — rzekł kustosz markotnie.
Lama odetchnął głęboko.
— Gdzie ta rzeka? O źródło mądrości, powiedz, gdzie utkwił ów bełt?
— Niestety, nie wiem tego, mój bracie — rzekł kustosz.
— Nie, jeżeli raczyłeś zapomnieć... to jedyna rzecz, o której mi nie powiedziałeś. Chyba i to jest ci wiadome? Patrz, jestem człowiekiem starym! Błagam cię, kładąc głowę u stóp twoich, o źródło mądrości! My wiemy, że On napiął łuk. Wiemy, że strzała upadła! Wiemy, że wytrysnął strumień! Więc kędyż jest owa rzeka? We śnie słyszałem głos, że ją odnajdę. Dlatego przybyłem... jestem tu... ale gdzież jest rzeka?
— Sądzisz, że gdybym wiedział, nie wołałbym na cały głos o tym?
— Przez nią zyskuje się wybawienie z Kołowrotu Wszechrzeczy — ciągnął dalej lama, nie zważając na jego słowa. — Rzeka Strzały! Pomyśl jeszcze nad tym!... Może jakiś mały strumyczek, wyschnięty od upałów? Lecz Najświętszy nigdy by tak nie oszukiwał starca.
— Nie wiem... nie wiem…
Lama znowu przybliżył na odległość dłoni swą twarz, tysiącem zmarszczek okrytą, do twarzy Anglika.
— Widzę, że nie wiesz. Ponieważ nie jesteś wyznawcą zakonu, sprawa ta zakryta jest przed tobą.
— Tak... zakryta... zakryta…
— Jesteśmy obaj związani, ja i ty, mój bracie. Lecz ja — (tu podniósł się, powłócząc miękkimi zwojami grubego sukna) — chcę wyzwolić się przebojem! Chodź razem ze mną!
— Mam obowiązki — rzekł kustosz — ale gdzie ty iść zamierzasz?
— Najpierw do Kashi (Benares)... gdzieżby indziej? Tam, w tym mieście spotkam jednego z wyznawców czystej wiary w świątyni Jainów. On również jest poszukiwaczem tajemnicy i może od niego nabędę jakichś wiadomości. Może pójdzie on wraz ze mną do Buddh Gaya, stamtąd na północ i zachód do Kapilavastu, tam zaś będę dowiadywał się o rzekę. Nie, będę szukał wszędzie, gdziekolwiek droga mi wypadnie, albowiem nieznane jest miejsce, gdzie upadła strzała.
— A jak będziesz szedł? Do Delhi jest spory kawał drogi, a do Benares jeszcze dalej.
— Drogami i kolejami. Od Pathânkot, gdy opuściłem góry, aż tutaj jechałem pociągiem. O, jak on jedzie prędko! Zrazu zdumiewałem się, widząc te wysokie drągi, sterczące wzdłuż toru, z których nieustannie wysnuwały się druty — (tu gestami naśladował wznoszenie się i opadanie słupów telegraficznych, migających koło pociągu. — Lecz później chwyciły mnie kurcze i zapragnąłem iść piechotą, jak miałem w zwyczaju.
— A czy jesteś pewny drogi? — zapytał kustosz.
— O, na to wystarczy się tylko rozpytywać i płacić, a osoby do tego wyznaczone odsyłają każdego na właściwe miejsce. Tego dowiedziałem się z pewnego źródła w klasztorze — rzekł lama chełpliwie.
— A kiedy pójdziesz?
Kustosza rozśmieszyło to skojarzenie staroświeckiej pobożności i nowoczesnego postępu, które jest cechą dzisiejszych Indii.
— Zaraz, skoro będę mógł. Zwiedzę miejsca, gdzie On żył, aż dojdę do Rzeki Strzały. Zresztą... oto papier, na którym wypisano godziny odjazdu pociągów idących na południe.
— A jak z jedzeniem?
Lamowie zazwyczaj mają przy sobie sporo pieniędzy, lecz kustosz chciał się upewnić co do tego.
— W podróży noszę z sobą, za wzorem Mistrza, miskę żebraczą. Tak. Idę tak jak On, zapominając o wygodach mego klasztoru. Gdy opuściłem góry, był ze mną chela (żak), który żebrał dla mnie, jak tego wymagają przepisy, lecz gdyśmy niedługo popasali w Kulu, zmarł na febrę. Teraz nie mam cheli, lecz będę nosił miskę żebraczą i tak ludziom miłosiernym dam sposobność do pozyskania zasług.
Wstrząsnął odważnie głową. Uczeni mnisi-lamaiści nie chodzą po prośbie, lecz ten lama był zapaleńcem w swoich poszukiwaniach.
— No dobrze — rzekł kustosz, uśmiechając się. — Pozwól teraz, bym ja zdobył zasługę. Jesteśmy obaj z jednego cechu. Oto jest nowy zeszyt z białego angielskiego papieru, tu zaś kilka ołówków grubych i cienkich, dobrych dla pisarza. A teraz użycz mi swych okularów.
Kustosz spojrzał przez nie. Były bardzo porysowane, ale siła szkieł była niemal ta sama co w jego okularach, które wręczył lamie, mówiąc:
— Spróbuj ich.
— Ależ, jak piórko! Jakbym piórko miał na twarzy! — starzec pokręcił głową z zachwytu i zmarszczył nos. — Prawie ich nie czuję, jakże wyraźnie przez nie widzę!
— One są bilaur, kryształowe, i nigdy się nie porysują. Niech ci one dopomogą zajść do twej rzeki, gdyż są twoją własnością.
— Wezmę je, jak też te ołówki i biały zeszyt — mówił lama — jako znak przyjaźni dwóch kapłanów... a teraz... — podłubał za pasem, wyciągnął inkrustowany piórnik żelazny i położył go na stole kustosza. — To na pamiątkę ode mnie... ten piórnik. Jest on nieco stary, jak i ja sam.
Był to wyrób chiński z żelaza, jakiego już dzisiaj nie leją, okryty starożytnym deseniem, a kustoszowi, w którym ozwała się żyłka kolektorska, serce rwało się do niego od pierwszego wejrzenia. Lama żadną miarą, mimo namowy kustosza, nie chciał z powrotem przyjąć swego daru.
— Gdy powrócę, odnalazłszy rzekę, przyniosę ci opatrzony napisami obraz Padma Samthory, jeden z tych, jakie malowałem na jedwabiu w klasztorze. Tak... i jeszcze obraz Koła Życia — zachichotał — gdyż jesteśmy obaj mistrzami jednego cechu.
Kustosz miał chętkę jeszcze go zatrzymać; już niewielu w świecie było takich, którzy znali tajemnicę tradycyjnych pędzelkowych malowideł buddyjskich, co to są jakby na wpół malowane, a na wpół pisane. Lecz lama, zadarłszy głowę, ruszył krokiem posuwistym i przystanąwszy na chwilę w zamyśleniu przed wielkim posągiem zadumanego Bodhisata, wymknął się przez drzwi obrotowe.
Kim poszedł za nim jak cień. To, co podsłuchał, podnieciło go niezmiernie. Ten człowiek był czymś zupełnie nowym we wszystkich jego przeżyciach, więc Kim postanowił go śledzić, całkiem jak gdyby chodziło tu o zbadanie nowego gmachu lub przyjrzenie się jakiemuś osobliwemu obchodowi w mieście Lahorze. Lama był jego odkryciem, więc chłopak zamierzał wziąć go w posiadanie. Matka Kima była też Irlandką!
Starzec zatrzymał się koło Zam-Zammah i rozejrzał się wokoło, aż wzrok jego padł na Kima. W tej chwili nie znać było w nim zapału, jaki ożywiał go w pielgrzymce; czuł się starym, porzuconym i doznawał dziwnej pustki.
— Nie wolno siadać pod tą armatą! — huknął policjant wyniośle.
— Hu-hu! Ty sowo! — odciął się Kim w obronie lamy. — Siądź pod armatą, staruszku, jeżeli masz ochotę. Kiedy to ukradłeś pantofle mleczarce, Dunnoo?
Była to potwarz zgoła nieuzasadniona, rzucona pod wrażeniem chwili, ale zdołała uciszyć policjanta Dunnoo, który wiedział, że donośny krzyk Kima potrafi zwołać, w razie potrzeby, zastępy złośliwych uliczników.
— Komu oddawałeś tam cześć? — ozwał się Kim uprzejmie, przycupnąwszy w cieniu obok lamy.
— Nie oddawałem czci nikomu, moje dziecię. Pokłoniłem się Wzniosłemu Prawu.
Kim bez wzruszenia posłyszał o tym nowym bożku; znał się już niecoś na podobnych sprawach.
— A czym ty się zajmujesz?
— Żebrzę. Przypomniałem sobie, że to już czas niemały, jak nie jadłem i nie piłem. Jaki jest w tym mieście zwyczaj zbierania jałmużny? W milczeniu, jak u nas w Tybecie, czy też głośno?
— Ci, którzy żebrzą po cichu, umierają też po cichu z głodu! — rzekł Kim, przytaczając ludowe przysłowie. Lama próbował powstać, lecz zwalił się z nóg i siadł powtórnie, wzdychając za swoim uczniem, który zmarł w odległym Kulu. Kim, odchyliwszy w bok głowę, przypatrywał mu się z zaciekawieniem i w zadumie.
— Daj mi miseczkę. Znam ludzi w tym mieście... wszystkich, którzy są miłosierni. Daj, a odniosę ci ją pełną strawy.
Starzec potulnie jak dziecko wręczył mu miseczkę.
— Odpocznij sobie. Ja znam ludzi tutejszych.
Podreptał do straganu kundżri (przekupki z niskiej kasty), co znajdował się naprzeciwko toru tramwajowego, poniżej Bazaru Motee. Znała ona Kima od dawna.
— Oho! Czy stałeś się yogi, że chodzisz z tą miską żebraczą? — zawołała.
— Nie! — odparł Kim wyniośle. — W mieście zjawił się nowy kapłan... człowiek, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.
— Stary kapłan, młody tygrys! — odezwała się z gniewem kobieta. — Oj, daliż mi się we znaki ci nowi kapłani! Złażą się jak muchy do moich towarów! Czyż ojciec mego syna jest studnią miłosierdzia, by dawać wszystkim, którzy proszą?
— Nie! — rzekł Kim. — Twój mąż jest nie tyle yogi (świątobliwy), co yagi (złego charakteru). Lecz ten kapłan jest zupełnie nowym przybyszem. Sahib z Domu Cudów gwarzył z nim za pan brat. No, matko, napełnijcie mi tę miskę! On czeka.
— Miskę... ciewy ! Toć to cebrzyk wielkości krowiego brzucha! Jesteś tu w łaskach, jak święty byk Shivy. On mi tu już rano wygarnął co najlepsze cebule z koszyka, a teraz, dalibóg, muszę tobie napełniać michę! On tu znów nadchodzi!...
Ogromny, myszaty byk bramiński torował sobie drogę wśród różnokolorowej gawiedzi, a z pyska zwisał mu skradziony banan. Zmierzał wprost do straganu, znając dobrze przywileje poświęcanego bydlęcia; pochylił łeb i sapał ciężko nad rzędem koszyków, jak gdyby w nich przebierając. Naraz wystrzelił w górę mały twardy obcas Kima i trzasnął buhaja w oślizgłe, sine nozdrza. Ów parsknął gniewnie i przeszedł na drugą stronę szyn tramwajowych, z wściekłością wstrząsając garbem.
— Widzisz! Uratowałem ci trzy razy więcej, niżby cię kosztowało napełnienie tej miski. No a teraz, matko, daj krzynkę ryżu, a na to trochę suszonej ryby... tak, i jeszcze nieco zupy jarzynowej.
Z głębi kramika , gdzie leżał jakiś człowiek, doszedł pomruk.
— On odpędził byka — ozwała się baba półgłosem. — Dobrze przecie dać coś ubogiemu.
Wzięła miskę i odniosła ją pełną gorącego ryżu.
— Ależ mój yogi nie jest krową! — rzekł Kim poważnie, wygrzebując palcami dziurę w wierzchołku kopiastej strawy. — Przydałoby się trochę polewki i pieczonego ciasta, a kęs smażonych owoców też by go ucieszył, jak sądzę.
— Ten dołek jest tak duży, jak twoja głowa! — sarknęła baba; mimo to napełniła wgłębienie smaczną, dymiącą zupą jarzynową, przywaliła to z wierzchu sucharem, na sucharku położyła wiórko świeżo wybitego masła, a z boku pacnęła grudkę kwaśnej marmelady tamaryndowej. Kim z lubością wpatrywał się w ten stos.
— No, wystarczy! Ilekroć będę na targowicy , byk nie zajrzy do tego domu. Bezczelny z niego żebrak!
— A ty? — zaśmiała się przekupka. — Ale wyrażaj no się dobrze o bykach. Czyżeś mi sam nie opowiadał, że kiedyś tam ma przyjść do ciebie z pola Ryży Byk, by ci pomagać. A teraz zabieraj to żarcie i poproś tego świątka o błogosławieństwo dla mnie. Może on też zna jakieś leki na bolące oczyska mojej córki. Zapytaj go o to, Mały Przyjacielu całego świata!
Lecz Kim wyfrunął jeszcze przed domówieniem tego zdania, wymykając się kundlom pariasów i zgłodniałym znajomkom.
— Tak zbieramy jałmużnę my, którzy wiemy, jak się brać do rzeczy! — rzekł chełpliwie do lamy, który wybałuszył oczy, ujrzawszy zawartość miski. — A teraz frygaj... i ja też z tobą się pożywię. Ohe bhistie! — zawołał na nosiwodę polewającego kleszczowiny koło muzeum. — Daj no tu wody! Nam, ludziom, chce się pić!
— Nam, ludziom! — rzekł bhistie, śmiejąc się. — Czy jedna łagiew skórzana wystarczy na dwu takich ludzi? Pijcież sobie w imię miłosierdzia.
Wypuścił cienki strumień wody na ręce Kima, który pił na sposób gminu; lecz lama uznał za konieczne wydobyć kubek z niewyczerpanego zanadrza i pił z przejęciem.
— To pardesi (cudzoziemiec) — wyjaśnił Kim, gdy starzec niezrozumiałą gwarą wypowiedział coś, co ponoć było błogosławieństwem.
Zajadali pospołu z wielkim zadowoleniem, aż wyjedli do czysta całą miskę. Następnie lama zażył tęgi niuch z drewnianej tabakiery o baniastym, potwornym kształcie, przez chwilę przesuwał paciorki różańca i tak nieznacznie, w miarę jak wydłużał się cień Zam-Zammah, staruszek zapadł w snadny sen, właściwy jego wiekowi.
Kim powlókł się do najbliższej sklepikarki, co sprzedawała tytoń; była to mahometanka, osóbka jeszcze młoda i dość żwawa. Poprosił ją o mocno woniejące cygaro z gatunku, jaki sprzedają słuchaczom uniwersytetu pendżabskiego, małpującym zwyczaje angielskie. Zapalił je, usiadł pod lufą działa i podparłszy brodę kolanami, zamyślił się. Wynikiem rozmyślań była nagła wyprawa chyłkiem w stronę tartaku Nila Rama.
Lama nie obudził się, aż dopiero, gdy z nastaniem wieczoru zatętnił żywszy ruch w całym mieście, gdy rozbłysły latarnie i gdy biało ubrani urzędnicy oraz ich podwładni zaczęli wychodzić z biur rządowych. W oszołomieniu wytrzeszczał oczy na wszystkie strony, ale nikt nie zwracał nań uwagi, oprócz jakiegoś łobuziaka-Hindusa w brudnym zawoju i słomianego koloru szatkach. Nagle pochylił głowę na kolana i jęknął.
— Co ci to? — ozwał się chłopak, stając przed nim. — Czy cię okradziono?
— Mój nowy chela poszedł sobie precz ode mnie i nie wiem, gdzie się obraca.
— A jak wyglądał ten twój żak?
— Był to chłopiec zesłany mi z łaski niebios na miejsce tego, który umarł. Byłem przezeń wynagrodzon za zasługę, jaką pozyskałem, oddając tam oto pokłon Zakonowi — tu wskazał ręką w stronę muzeum. — Zjawił się, by pokazać mi drogę, którą straciłem był z oczu. Wprowadził mnie do Domu Cudów i swą gawędą ośmielił mnie do rozmowy ze Strażnikiem Wizerunków, tak iż stałem się rześki i silny na duchu. A gdy osłabłem z głodu, on żebrał o jadło dla mnie, jakby to czynił chela dla swego nauczyciela. Był mi nagle zesłany i nagle też odszedł ode mnie... a ja miałem zamiar uczyć go Zakonu, idąc z nim razem do Benares!...
Kim stał, olśniony tymi słowy. Wszak podsłuchał był rozmowę w muzeum i wiedział, że starzec mówił prawdę; a jest to rzecz, którą krajowiec rzadko przypisze cudzoziemcowi.
— Lecz teraz widzę, że on był mi zesłany tylko dla jakiegoś celu. Z tego wnoszę, że odnajdę pewną rzekę, której poszukuję.
— Rzekę Strzały? — rzekł Kim z uśmiechem wyższości.
— Czyżby to był jeszcze jeden zesłaniec niebios? — krzyknął lama. — Nikomu prócz Strażnikowi Wizerunków nie mówiłem o mych poszukiwaniach. Ktoś ty?
— Twój chela — rzekł Kim prostodusznie, przysiadając na piętach. — W życiu nie widziałem nikogo, kto by był tobie podobny. Pójdę z tobą do Benares. Poza tym sądzę, że człek tak stary jak ty, mówiący szczerą prawdę ludziom przypadkowo napotkanym o zmroku, bardzo potrzebuje ucznia.
— Ale ta rzeka... Rzeka Strzały?
— Ee! Słyszałem o niej wtedy, gdy rozmawiałeś z Anglikiem. Leżałem pod drzwiami.
Lama westchnął.
— Myślałem, że zostałeś mi z niebios zesłany na przewodnika. Takie rzeczy czasem się zdarzają... ale jam tego niegodzien. Więc ty nie wiesz nic o tej rzece?
— Nic mi do niej! — roześmiał się Kim jakoś przykro. — Ja chcę szukać... szukać byka... Ryżego Byka w zielonym polu, który ma mi pomagać.
Ilekroć ktoś ze znajomych wystąpił z jakim zamiarem, Kim — iście po chłopięcemu — na poczekaniu snuł własne pomysły; i również, jak to chłopak, naprawdę ze dwadzieścia minut wszystkiego myślał o przepowiedni swego ojca.
— W czym pomagać, dziecino? — zapytał lama.
— Bogu to tylko wiadomo, ale tak mi mówił mój ojciec. Słyszałem w Domu Cudów twoje opowiadanie o tych najprzeróżniejszych dziwnych miejscowościach wśród gór; jeżeli więc ktoś tak stareńki i tak nawykły do mówienia prawdy może puszczać się w podróż dla rzeczy tak błahej, jak jakaś tam rzeka, to zdawało mi się, że i ja też powinienem ruszyć w drogę. Jeżeli naszym przeznaczeniem jest znaleźć te rzeczy, to je odnajdziemy — ty swoją rzekę, a ja swego Byka i te mocne Filary, i jeszcze kilka rzeczy, które już mi wyszły z pamięci.
— Ja chciałbym się uwolnić nie od Filarów, lecz od Błędnego Koła — rzekł lama.
— Wszystko jedno. Może mnie tam zrobią królem — rzekł Kim pogodnie, przygotowany na wszystko.
— W drodze nauczę cię innych i lepszych pragnień — odparł lama tonem zwierzchniczym. — Chodźmy do Benares.
— Nie teraz po nocy. Na drodze pełno zbójców. Zaczekajmy do dnia.
— Ależ tu nie ma gdzie zanocować.
Starzec przyzwyczajony był do klasztornego porządku i choć zgodnie z regułą sypiał na ziemi, jednak wolał i w tym przestrzegać przyzwoitości.
— Dostaniemy klawy nocleg w Seraju Kaszmirskim! — rzekł Kim, śmiejąc się z jego zafrasowania. — Mam tam przyjaciela. Chybaj za mną!
Skwarne i rojne targowiska świeciły blaskiem oślepiającym, gdy oni przebijali się przez ciżbę, złożoną ze wszystkich ras Górnych Indii; lama szedł po omacku, jak lunatyk. Była to pierwsza jego bytność w wielkim mieście fabrycznym, toteż przepełniony wagon tramwajowy przerażał go ustawicznym zgrzytem hamulców. Raz popychany, to znów ciągnięty za rękę, doszedł wreszcie do wysokich wrót Seraju Kaszmirskiego. Był to duży i odsłonięty plac naprzeciw dworca kolejowego, opasany sklepionymi podcieniami; obozowały tam karawany wielbłądów i koni powracających z Azji środkowej. Przebywali tu ludzie z wszelkich szczepów północnych, pilnując spętanych kucyków i klęczących wielbłądów; ładowali i wyładowywali juki i tłumoki; skrzypiącym żurawiem ciągnęli ze studni wodę na ugotowanie wieczerzy; rzucali sterty siana rżącym i łyskającym ślepiami ogierom; okładali razami warczące psy karawanowe, wypłacali należność poganiaczom wielbłądów, najmowali nową służbę, przeklinali, wrzeszczeli, kłócili się i targowali na zatłoczonym dziedzińcu. Podcienia, do których wiodły po trzy lub cztery murowane schodki, tworzyły przystań bezpieczną dokoła tego burzliwego morza. Większość ich wynajęto przekupniom, tak jak się wynajmuje arkady wiaduktów; przestrzeń między słupami była zamurowana lub podzielona przepierzeniami na izby, których broniły ciężkie, drewniane dźwierze i niezgrabne kłódki wyrobu krajowego. Tu i ówdzie zamknięte na głucho dźwierze świadczyły, że właściciel wyjechał, a nieco koszlawe — czasem nawet bardzo koszlawe — gryzmoły, wypisane kredą lub farbą, głosiły, dokąd się udał. Na przykład:
„Lutuf Ulah pojechał do Kurdystanu”.
A poniżej rubaszny dopisek:
„O Allachu, który pozwalasz wszom łazić po chałacie Kabula, czemuś pozwolił tej gnidzie, Lutufowi, żyć tak długo?”
Kim, osłaniając lamę w ścisku rozgorączkowanych ludzi i zwierząt, szedł boczkiem wzdłuż krużganków aż do najdalszego zakątka, tuż przy dworcu kolejowym, gdzie przemieszkiwał handlarz koni, Mahbub Ali, ilekroć powrócił z owego tajemniczego kraju za przełęczami północnymi.
Kim miał już wiele styczności z Mahbubem Ali w ciągu swego krótkiego żywota — zwłaszcza w wieku od dziesięciu do trzynastu lat, a rosły i otyły Afgańczyk o brodzie ubarwionej farbką na szkarłatno (był bowiem już podstarzały i nie chciał, by widziano, że ma siwe włosy), cenił w chłopcu wybornego donosiciela plotek. Czasem polecał Kimowi śledzić człowieka, który nie miał nic wspólnego z końmi, chodzić za nim przez cały dzień boży i donosić o każdym, z kim ów rozmawiał. Wieczorem Kim zdawał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, a Mahbub przysłuchiwał się bez słowa, a choćby najmniejszego poruszenia. Kim wiedział, że to pachnie jakąś intrygą, ale jej wartość zasadzała się na tym, by nie pisnąć o tym nikomu prócz Mahbuba, który częstował go pysznymi, podanymi na gorąco, potrawami z jadłodajni u wnijścia do seraju, a raz nawet dał mu aż osiem ann w brzęczącej monecie.
— Stary jest w domu — rzekł Kim, palnąwszy w nos nadąsanego wielbłąda. — Hej, Mahbubie Ali!
Zatrzymał się pod mroczną arkadą i szusnął poza plecy oszołomionego lamy.
Koniarz, rozpuściwszy na sobie ciemny, wzorzysty pas bucharski, wylegiwał się na parze jedwabnych czapraków, pykając gnuśnie z ogromnej srebrnej hookah. Posłyszawszy wołanie, nieznacznie tylko odwrócił głowę, a widząc jeno wysoką, milczącą postać, zachichotał w głębi piersi:
— Allach! Lama! Czerwony lama! Z Lahory daleko do przełęczy górskich. Cóż ty tu porabiasz?
Lama odruchowo podniósł miskę żebracką.
— Klątwa boża na wszystkich niewiernych! — ozwał się Mahbub. — Nie dam nic wszawemu Tybetańczykowi, ale poproś moich Baltisów, tam poza wielbłądami. Oni ocenią twoje błogosławieństwa. Hej, koniuchy! Jest tu wasz krajan! Dowiedzcie się, czy nie głodny!
Wygolony, przygarbiony Baltis, który przybył z końmi, a był niejako niższego stopnia buddystą, jął nadskakiwać duchownemu i grubymi krtaniowymi dźwiękami zaprosił świątobliwego do ogniska koniuchów.
— Idź! — rzekł Kim, trącając go z lekka; lama oddalił się, pozostawiając Kima u węgła podcieni.
— Wynocha! — ozwał się Ali Mahbub, zabierając się znów do hookah. — Idźże na cztery wiatry, mały Hindusie! Przekleństwo boże na wszystkich niewiernych! O jałmużnę proś tych z mojej drużyny, którzy wyznają twoją wiarę!
— Maharadżo! — zaskomlał Kim, używając hinduskiego sposobu tytułowania i wielce ubawiony tą sytuacją — ojciec mi umarł... matka mi umarła... w żołądku mam pustkę…
— Proś moich ludzi, którzy pilnują tabunu, powiedziałem ci już! Wśród mojej czeladzi musi być kilku Hindusów.
— Ach, Mahbubie Ali, czyż ja jestem Hindusem? — rzekł Kim po angielsku.
Koniarz nie okazał po sobie zdziwienia, lecz spojrzał spod krzaczastych brwi.
— Mały Przyjacielu całego świata — przemówił — co to ma znaczyć?
— Nic. Jestem obecnie żakiem tego świętego człowieka i razem udajemy się w pielgrzymkę... do Benares, jak powiada. On ma ćwieka w głowie, a mnie już się znudziło w mieście Lahorze. Pragnę innej wody i innego powietrza.
— Lecz dla kogo pracujesz? Po coś przybył do mnie? — w głosie jego opryskliwym można było wyczuć podejrzenie.
— A do kogóż miałem przyjść? Nie mam pieniędzy. Niedobrze to podróżować bez grosza przy duszy. Ty sprzedasz oficerom wiele koni. Cacane konisie udało ci się nabyć!... jużem się im przyjrzał. Daj mi rupię, Mahbubie Ali, a gdy dochrapię się majątku, wystawię ci rewers i zapłacę.
— Hm! — rzekł Mahbub Ali, wpadłszy na nową myśl. — Nigdy mnie dotąd nie okłamałeś. Zawołaj tego lamę... i ukryj się w ciemności.
— O, nasze opowiadania będą zupełnie zgodne! — rzekł Kim, śmiejąc się.
— Idziemy do Benares — mówił lama, skoro zrozumiał treść pytań Mahbuba Alego. — Chłopiec i ja. Ja chcę szukać jednej rzeki…
— Niechta... ale chłopiec?
— Jest moim uczniem. Był mi, jak sądzę, zesłany z niebios, by zaprowadzić mnie do tej rzeki. Siedziałem pod armatą, gdy on nagle się zjawił. Oto, co zdarzyło się szczęśliwcowi, któremu dano mieć przewodnika. Ale przypominam sobie... on mówił, że jest z tego świata... jest Hindusem…
— A jak się nazywa?
— Nie pytałem go o to. Czy nie jest moim uczniem?
— A jego kraj... rasa... gmina? Muzułmanin, Hindus, sikh czy jain? Z niższej czy wyższej kasty?
— Na cóż go miałem o to pytać? Na Środkowej Drodze nie ma ani wysokich, ani niskich. Jeżeli on jest mym chela, to czyż ktoś zechce... zdoła... potrafi mi go odebrać?... Zważ, że bez niego nie odnajdę mej rzeki! — pokiwał uroczyście głową.
— Nikt ci go nie zabierze. Idź, siądź sobie pomiędzy moimi Baltisami — rzekł Mahbub Ali, a lama oddalił się uspokojony obietnicą.
— Czyż on nie jest zbzikowany całkowicie? — rzekł Kim, wysuwając się znów ku światłu — Czemuż bym miał cię okłamywać, Hadżi?
Mahbub pykał hookah, milcząc; nagle ozwał się niemal szeptem:
— Umballa jest na drodze do Benares.... o ile rzeczywiście obaj tam idziecie…
— Pff! Pff! Mówię ci, że on nie umie kłamać... jak to my obaj umiemy.
— I jeżeli zajdziesz z mym zleceniem do samej Umballi, to dam ci pieniądze. Chodzi tu o konia... białego ogiera, którego sprzedałem jednemu oficerowi, ostatnim razem, gdy wracałem z przesmyków górskich. Lecz wtedy... stań bliżej i podnieś ręce, jakbyś żebrał... rodowód siwego ogiera nie został jeszcze całkowicie stwierdzony i ów oficer, który jest w Umballi, prosił mnie o wyjaśnienia — (tu Mahbub opisał konia i wygląd oficera). — Więc zlecenie, które ci daję do tego oficera, brzmi jak następuje: „Rodowód siwego ogiera jest całkowicie ustalony”. Tym sposobem on pozna, że przychodzisz ode mnie. On wtedy zapyta: „jaki masz dowód?” a ty odpowiesz: „Mahbub Ali dał mi dowód”.
— I to wszystko dla białego ogiera! — ozwał się Kim, parskając śmiechem, a oczy mu się zaświeciły.
— Ten rodowód dam ci zaraz... moim sposobem... a przy tym kilka przykrych słów.
Jakiś cień przemknął się za Kimem i za żującym wielbłądem... Mahbub Ali podniósł głos:
— Na Allacha! Czy jesteś jedynym żebrakiem w mieście? Matka ci umarła, ojciec umarł... tak to bywa u nich wszystkich! Dobrze, dobrze... — odwrócił się, jakby szukał czegoś na podłodze za sobą, i cisnął chłopcu pulchną i tłustą grzankę mahometańską. — Idź i prześpij się wraz z lamą pomiędzy koniuchami. Jutro dam ci jakieś zajęcie.
Kim wymknął się, a zatopiwszy zęby w grzance znalazł w niej, jak się spodziewał, mały zwitek welinowego papieru zawinięty w ceratę oraz trzy srebrne rupie... niebywała hojność! Uśmiechnął się i włożył pieniądze wraz z papierem do skórzanej sakiewki z amuletami. Lama, wspaniale nakarmiony przez Baltisów Mahbuba Alego, spał już w kącie stajni. Kim położył się obok niego i wybuchnął śmiechem. Wiedział, że wyświadczył jakąś przysługę Mahbubowi Ali, i ani na chwilę nie wierzył bujdzie o rodowodzie ogiera.
Atoli Kim nie podejrzewał wcale, że Mahbub Ali, znany jako jeden z najlepszych koniarzy w Pendżabie, bogaty i przedsiębiorczy kupiec, którego karawany docierały aż hen poza tamtą połać świata, był zarejestrowany w jednej z tajnych ksiąg Indyjskiego Oddziału Topograficznego jako C-25 I. B. Dwa lub trzy razy do roku C-25 przysłał tam krótką opowieść, napisaną niewytwornie, ale bardzo zajmującą i zazwyczaj (potwierdzały to raporty R-17 i M-4) najzupełniej prawdziwą. Była w niej mowa o najrozmaitszych odległych księstewkach górskich, o podróżnikach narodowości innej niżeli angielska, o handlu bronią... słowem była to drobna cząstka owej nieprzebranej ilości „otrzymanych wiadomości”, na jakich opiera się rząd indyjski. Lecz niedawno pięciu sprzymierzonych królów, którzy nie mieli powodu do zawierania przymierza, dostało wiadomość od pewnego życzliwego im mocarstwa północnego, że z ich obszarów przedostają się wieści do Indii angielskich. Przeto pierwsi ministrowie owych królów, poważnie zaniepokojeni, postanowili zaradzić temu iście wschodnim sposobem. Mieli w podejrzeniu, pomiędzy wielu innymi, gburowatego, rudobrodego koniarza, którego karawany brnęły przez ich warownie, zapadając się po brzuchy w śniegu; w każdym razie w tym właśnie czasie urządzono dwukrotnie zasadzkę na karawanę i ostrzeliwano ją, a ludzie Mahbuba donosili o trzech nieznanych opryszkach, którzy, kto wie, czy nie byli najęci do tej sprawki. Dlatego Mahbub nie popasał w parszywym mieście Peshawur i nie zatrzymując się poszedł na przełaj do Lahory, gdzie, znając swoich ziomków, spodziewał się ciekawego obrotu dalszych wypadków.
To właśnie było powodem, że Mahbub Ali ani na godzinę dłużej, niż należało, nie chciał zatrzymywać przy sobie owego drobno złożonego świstka welinowego papieru, owiniętego w ceratę... inaczej mówiąc, owego bezimiennego, niezaadresowanego doniesienia z pięciu ledwo dostrzegalnymi nakłuciami w rożku, które w najhaniebniejszy sposób zdradzało pięciu sprzymierzonych królów, życzliwe im mocarstwo północne, hinduskiego bankiera w Peshawur, firmę rusznikarską w Belgii i wpływowego, na wpół niezależnego władcę mahometańskiego na południu. To ostatnie było sprawozdaniem R-17, które Mahbub zabrał z sobą za przełęczą Dora i przyniósł w zastępstwie R-17, gdyż ów wskutek okoliczności od niego niezależnych nie mógł opuścić swego posterunku. Dynamit był rzeczą niewinną i błahostką wobec tego raportu C-25; a nawet człowiek Wschodu, mający wschodnie poglądy co do wartości czasu, zdawał sobie sprawę, że im prędzej dostanie się to do rąk właściwych, tym lepiej dla niego. Mahbub nie miał zbyt wielkiej ochoty umrzeć śmiercią gwałtowną, ponieważ czekało go kilka niedokończonych krwawych porachunków rodzinnych za granicą, a dopiero po ich załatwieniu zamierzał osiąść gdzieś na stałe jako mniej więcej cnotliwy obywatel. Przez dwa dni po owym przybyciu nie przekroczył ani razu bramy seraju, tylko sterczał na widoku ludzkim, wysyłając telegramy to do Bombaju, gdzie umieścił część swych pieniędzy, to do Delhi, gdzie jego wspólnik, z tego co on plemienia, sprzedawał konie ajentowi państewka radżputańskiego, to znów do Umballi, gdzie jakiś Anglik natarczywie domagał się rodowodu białego ogiera. Uliczny skrybent, umiejący po angielsku, układał świetne telegramy, jak np.: Creighton, Laurel Bank, Umballa, Koń jest arabski, jak już donoszono. Zmartwiony opóźnieniem rodowodu, który tłumaczę. Później pod tymże adresem: Bardzo zmartwiony zwłoką. Rodowód poślę. Do wspólnika w Delhi telegrafował: Lutuf Ullah. Telegrafowałem dwa tysiące rupij twój rachunek bank Luchmana Naraina. Były to sprawy czysto kupieckie, lecz każdy z owych telegramów był wielokrotnie omawiany przez ludzi postronnych, snadź bardzo w tym zainteresowanych, jeszcze zanim dostały się na stację kolejową, zaniesione przez głupkowatego Baltisa, który wszelkim ludziom pozwalał odczytywać je po drodze.
Gdy Mahbub Ali, mówiąc własnym jego obrazowym językiem, zamącił źródła dociekań kijem ostrożności, spadł mu na kark Kim, jakby z nieba zesłany — więc równie sprytny, jak nieliczący się z niczym koniarz, nawykły do korzystania z wszelkich ryzykownych sposobności, zaprzągł go natychmiast do roboty.
Wędrowny lama i chłopiec z gminu, pielgrzymując po Indiach, kraju pielgrzymów, mogli na chwilę wzbudzić czyjeś zaciekawienie, lecz nikomu nie przyszłoby na myśl, by ich podejrzewać o cokolwiek, lub, co gorsza, ograbić.
Kazał sobie podać nową fajerkę do hookah i zamyślił się nad tą sprawą. Gdyby się to stało, co mogło się stać najgorszego, tj. gdyby chłopcu przydarzyło się jakieś nieszczęście, to świstek papieru nie mógł obwiniać nikogo. A sam Mahbub wolnym czasem udałby się do Umballi i — ryzykując nieco, że wzbudzi nowe podejrzenia — powtórzyłby ustnie swą opowieść osobom zainteresowanym.
Jednakowoż jądrem całej sprawy był raport R-17 i byłby to wyraźny pech, gdyby ów nie doszedł do rąk właściwych. Bądź co bądź, Bóg jest wielki, a Mahbub Ali miał przeświadczenie, że uczynił na razie wszystko, co się dało. Kim był jedyną w świecie istotą, która nigdy go nie okłamała. Byłoby to fatalną skazą w charakterze Kima, gdyby Mahbub nie wiedział, że wobec innych ludzi, dla własnych celów lub w interesach Mahbuba, Kim umiał łgać jak prawy syn Wschodu.
Następnie Mahbub Ali przetoczył się przez seraj ku bramie harpij, podmalowujących sobie oczy i zastawiających sidła na cudzoziemców, i zadał sobie niejaki wysiłek, by odwiedzić jedną z tych dziewek; jak miał powody przypuszczać, była ona osobistą przyjaciółką gładkolicego pandita kaszmirskiego, który zaczepiał prostodusznego Baltisa na drodze, dopytując się o telegramy. Był to ze strony Mahbuba postępek bardzo niedorzeczny; albowiem wbrew przykazaniom proroka oboje zaczęli pić wonną wódkę, przy czym Mahbub przedziwnie się strąbił, iż rozwarły się wrzeciądze ust jego, zaś następnie jął na chwiejnych od trunku nogach uganiać się za Kwiatem Rozkoszy, aż upadł jak długi na poduszki, gdzie Kwiatuchna z pomocą kaszmirskiego gładysza-pandita obszukała go jak najstaranniej od stóp do głowy.
Mniej więcej o tej samej godzinie Kim posłyszał ciche stąpania w opuszczonej stajni Mahbuba. Koniarz (rzecz dość dziwna!) nie zaryglował był drzwi, wychodząc, a ludzie jego, otrzymawszy całą owcę z łaski pana, święcili uroczyście dzień powrotu do Indii. Gracki młodzieniec z Delhi, uzbrojony pękiem kluczy, które Kwiat Rozkoszy odwiązała nieprzytomnemu od pasa, przetrząsnął każdą z osobna skrzynkę, tobołek, siennik i kulbakę należącą do Mahbuba, jeszcze dokładniej, aniżeli Kwiat i pandit obmacali samego właściciela.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.