Klątwy, mikroby i uczeni. Tom 1. Opowieść wawelska: w ciszy otwieranych grobów - Zbigniew Święch - ebook

Klątwy, mikroby i uczeni. Tom 1. Opowieść wawelska: w ciszy otwieranych grobów ebook

Zbigniew Święch

0,0

Opis

[PK]

 

Ta książka jest zarazem reportażem, literaturą faktu i esejem popularnonaukowym. Punktem wyjścia frapującej opowieści jest moment otwarcia grobu króla Kazimierza Jagiellończyka (1973) Seria nagłych śmierci badaczy grobowca stworzyła wawelską plotkę o klątwie Jagiellończyka. Poczęła się ona oczywiście kojarzyć z jedną z największych zagadek XX wieku: klątwą Tutenchamona. 

 

Cykl: Klątwy, mikroby i uczeni, t. 1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   

Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KLĄTWY, MIKROBY I UCZENI

1. CIEŃ KLĄTW

NAD WAWELSKIM WZGÓRZEM

2. WOKÓŁ OTWARTYCH GROBÓW PARY KRÓLEWSKIEJ

3. RĘCE KRÓLÓW

SIĘGAJĄ DALEKO...

4. ŻYWOT SPEŁNIONY

I GWAŁTOWNA ŚMIERĆ UCZONEGO

5. NAJDAWNIEJSZE EKSPLORACJE GROBOW WAWELSKICH

6. WOBEC MAJESTATU ŚMIERCI I PRZESZŁOŚCI

Grobowiec ten składał się z gładko ociosanych pięc

7. BUDZENIE WAWELSKIEJ PANI — KRÓLOWEJ JADWIGI

Ewentualne wątpliwości, czy grób zawiera szczątki

8. POWTÓRNE REQUIEM I PONOWNE ŻYCIE KRÓLEWSKIEJ PARY

ZBIGNIEW ŚWIĘCH KLĄTWY, MIKROBY I UCZENI

WYDAWNICTWO WAWELSKIE

ZBIGNIEW SWIĘCH

KLĄTWY, MIKROBY I UCZENI

OPOWIEŚĆ WAWELSKA

TOM I

W C ISZY

OTWIERANYCH GROBÓW

WYDAWNICTWO W AW ELSKIE • KRAKÓW • 1990

Projekt okładki Zbigniew Czop

Fotografie:

Adam Bujak (1—3, 8, 16-17, 20—21, 30, 66, 69—78), Stanisław Michta (4—7, 9—15, 18—19, 26, 29, 43-46, 67—68), Rudolf Kozłowski (22—25, 27—28), Andrzej Żuchowski (31—32, 34), Konrad Karol Pollesch (65, 81—82),

Muzeum UJ — Collegium Maius, archiwum autora

Redaktor

Mirosław Grabowski

Redaktor techniczny

Elżbieta Kozak

Korektor

Jolanta Spodar

ISBN 83-207-1102-9

(0 Copyright by Zbigniew Święch, Warszawa — Rzeszów 1988

Printed in Poland

za zgodą P.W. „Iskry”

Wydawnictwo Wawelskie - Kraków 1990 r. Wydanie IV. Nakład 50 OOO + 35Ó egz.

Ark. wyd. 17. Ark. druk. 14 + 3 ark. wkładek. Papier offset, kl. III, 70 g, 61 cm (rola).

Zam. nr 1022/90

Proszę o wybaczenie, że aż do pedanterii jestem skrupulatny.

Przy wybitnych momentach historii

oraz pamięci religijnej i narodowej takim być należy.

Pozornie chłodnym.

Kazimierz Wyka

Opowieść wawelską dedykuję wszystkim tym, których śmierć można łączyć z „klątwą Jagiellończyka” — ludziom wielce zasłużonym dla Wawelu, kultury i nauki polskiej. Za życia napisano o nich niewiele lub nie napisano nic.

Niechaj nie odchodzą w mrok zapomnienia w myśl wschodniej mądrości:

Tylko śmierć nie opisana jest śmiercią naprawdę...

DLACZEGO I PO CO PISZĘ TĘ KSIĄŻKĘ?

Wzgórze wawelskie — to święte miejsce Polaków. Tu bije serce kraju. Gdyby mój naród nie miał historii pisanej, to każdy kamień Wawelu mógłby mówić o polskich dziejach.

Tu wszystko jest Polską... — pisał o katedrze wawelskiej wielki poeta, dramaturg i malarz, Stanisław Wyspiański. To przecież nekropolia polskich władców. Istnieje nawet pogląd, iż dopóki stolicą był Kraków, dopóty w mojej ojczyźnie wszystko działo się dobrze.

Niektórzy wierzą, iż pomiędzy katedrą królów a Zamkiem Królewskim znajduje się jeden z siedmiu kamieni — czakramów, wedle religii Wschodu rozrzuconych po świecie. Miejsce, w którym jest taki „kamień szczęśliwy”, nie tylko nigdy nie ulegnie zagładzie, ale tworzy rodzaj genius loci. Tam rodzą się niezwykłe talenty, szkoły naukowe, bije zdrój wielkich działań. Trudno zaprzeczyć, to Kraków właśnie dał światu Mikołaja Kopernika i papieża Jana Pawła II. To miasto obu ich ukształtowało.

Z osobą papieża wiąże się niezwykła wawelska historia. W 1973 roku, gdy był jeszcze kardynałem metropolitą krakowskim, jako gospodarz królewskiej katedry wyraził zgodę na otwarcie po blisko pięciuset latach grobu bodaj najwybitniejszego króla polskiego i wielkiego księcia Litwy, Kazimierza Jagiellończyka, a wcześniej jego żony, Elżbiety z Habsburgów Rakuszanki, zwanej także Matką Królów Europy. Od tej pary królewskiej wywodzi się najwięcej głów koronowanych, aż do dziś panujących, między innymi Elżbieta II — królowa Wielkiej Brytanii, Baudouin I — król Belgów, Rainier III — książę Monako. Kazimierz Jagiellończyk rządził największym imperium XV-wiecznej Europy; obszar jego ziem wynosił blisko 1300 tysięcy kilometrów kwadratowych.

Wielokrotnie na Wawelu badano i porządkowano groby królów, ale nigdy wcześniej coś takiego się nie wydarzyło... Od wiosny 1974 roku wiele osób z kręgu badaczy nie otwieranego grobu Kazimierza Jagiellończyka zmarło gwałtowną śmiercią — na zawał serca i wylew krwi. W ciągu dziesięciu lat ofiar „klątwy Jagiellończyka” było piętnaście! Co najdziwniejsze, umierali ludzie zdrowi, w średnim wieku, ci, którzy byli najbliżej zawartości grobowca.

Profesor Bolesław Smyk, mikrobiolog z krakowskiej Akademii Rolniczej, badał mikroświaty z wnętrza tego grobu; znalazł tam — i po pięciuset latach ożywił — wiele nie znanych nauce szczepów bakterii i grzybów. Był to pierwszy w świecie przypadek ożywienia mikrobów po tak długim okresie życia w stanie anabiozy.

Ta historia jako żywo kojarzy się z „klątwą Tutenchamona”, a to przecież jedna z największych tajemnic XX wieku, która bulwersuje umysły od czasu otwarcia grobu faraona przez Howarda Cartera w 1922 roku. Chodzi oczywiście również o serię tajemniczych, nagłych śmierci badaczy grobowca egipskiego władcy. Prasowa wrzawa wokół tego tematu, zwłaszcza w latach dwudziestych i trzydziestych, zrobiła więcej dobrego dla popularyzacji archeologii niż wiele uczonych ksiąg!

Od wielu lat zbieram materiały do swej książki. Odwiedziłem między innymi Dolinę Królów w Górnym Egipcie i grób Tutenchamona, muzea i biblioteki Paryża, Londynu, wielokrotnie Rzymu i czterokrotnie Nowego Jorku. Oczywiście wcześniej poszukiwałem różnorakich źródeł i dokumentów w Polsce. Współpracuję z wybitnymi uczonymi nad rozwiązaniem tej zagadki, która zapewne — według klucza mikrobiologicznego — rzuci także nowe światło na „sprawę Tutenchamona”, a może nawet doprowadzi do jej pełnego wyjaśnienia.

Pozostaje jednak kwestia najważniejsza.

Już teraz wiadomo, że mikrob Aspergillus flavus, kropidlak żółty, znaleziony w grobowcu polskiego króla, jest bardzo groźny i występuje niestety powszechnie (grobowiec jest tylko szczególnym przypadkiem ekologicznym), atakując najsłabszy organ człowieka. Najczęściej powoduje właśnie zawały serca, wylewy krwi i kilkanaście odmian raka. Nadal jest nie znany ogółowi lekarzy, a wszechobecny, bo występuje w domach zawilgoconych, gdzie pojawiają się grzyby i pleśnie. Ofiary „klątwy Jagiellończyka” nie zmarły więc na próżno, jeśli poprzez ujawnienie przyczyn ich śmierci i spopularyzowanie wiedzy wybitnych uczonych uda się otworzyć oczy zarówno lekarzom, jak i zagrożonym — wielkim, a ciągle nie docenianym niebezpieczeństwem. Już teraz pracuje się w Polsce nad zwiększeniem odporności bariery immunologicznej... To jedno z najważniejszych przesłań tej książki.

Wszystko, co moja praca zawiera, ma wartość wielokrotnie sprawdzanego dokumentu. Obejmuje liczne wątki, nawiązuje aż do siedmiu dyscyplin nauki, a recenzentami jej byli najwybitniejsi uczeni, profesorowie Aleksander Gieysztor, Marian Plezia i Elżbieta Promińska.

Kiedy opublikowałem trzy pierwsze rozdziały „Klątw, mikrobów i uczonych”, korespondenci zagraniczni, akredytowani w Polsce, napisali niemal w całej prasie europejskiej i na pierwszych stronach gazet w innych częściach świata, iż polski autor jest na tropie wyjaśnienia wielkiego sekretu „klątwy faraona”. Filmowcy z RFN, Arno R. Peik i Eberhard Thiem, we współpracy z UNESCO nakręcili film telewizyjny „Fluch der Pharaonen”, oparty między innymi na wątkach mojej książki. Trudno się dziwić, poza Górnym Egiptem i właśnie krakowskim Wawelem nigdzie w świecie podobna historia się nie wydarzyła.

Zgromadziłem wiele unikatowych zdjęć. Książka zawiera także opisy wcześniejszych eksploracji grobów wawelskich; nie brak w niej informacji dotyczących dziejów kraju, a także innych niezwykłości wawelskich, które z pewnością zainteresują Czytelników w szerokim świecie. Pragnę bowiem przy tak niezwykłej okazji opowiedzieć o tym, co ciekawe w dziejach kultury mego narodu, a co innym, zwłaszcza dalekim Czytelnikom może się wydać zgoła egzotyczne.

Z. Ś.

1. CIEŃ KLĄTW

NAD WAWELSKIM WZGÓRZEM

2. WOKÓŁ OTWARTYCH GROBÓW PARY KRÓLEWSKIEJ

3. RĘCE KRÓLÓW

SIĘGAJĄ DALEKO...

4. ŻYWOT SPEŁNIONY

I GWAŁTOWNA ŚMIERĆ UCZONEGO

5. NAJDAWNIEJSZE EKSPLORACJE GROBOW WAWELSKICH

6. WOBEC MAJESTATU ŚMIERCI I PRZESZŁOŚCI

Grobowiec ten składał się z gładko ociosanych pięc

7. BUDZENIE WAWELSKIEJ PANI — KRÓLOWEJ JADWIGI

Ewentualne wątpliwości, czy grób zawiera szczątki

8. POWTÓRNE REQUIEM I PONOWNE ŻYCIE KRÓLEWSKIEJ PARY

1

CIEŃ KLĄTW

NAD WAWELSKIM WZGÓRZEM

KRÓL KAZIMIERZ JAGIELLOŃCZYK MŚCI SIĘ ZA OTWARCIE JEGO GROBU!

Ta wiadomość, ukrywana dotychczas w kręgach pracowników Wawelu, wiosną 1975 roku spłynęła z wawelskiego wzgórza i stugębną plotką obiegła Kraków.

Na przełomie lat 1972/1973 i w ciągu wielu miesięcy roku 1973, podczas prac remontowych i konserwatorskich w kaplicy Świętokrzyskiej, otwarto grób wielkiego władcy Kazimierza Jagiellończyka, a wcześniej jego żony Elżbiety Rakuszanki. Badaniom i robotom zabezpieczającym w grobach i ich otoczeniu przez cały czas towarzyszyły liczne i cenne odkrycia naukowe. Także sekrety, przesądy i przestrogi przed klątwą, grożącą zwolennikom, jak i przeciwnikom decyzji o otwieraniu grobów. Zabobonny strach zajrzał w oczy uczestnikom i świadkom tego wielkiego wydarzenia, gdy niebawem dziać się poczęły dziwne rzeczy: nastąpiła seria nagłych, zgoła tajemniczych śmierci. W pełni sił, w średnim wieku zmarli najpierw czterej świadkowie: Feliks Dańczak (12 kwietnia 1974 roku), doktor inżynier Stefan Walczy (28 czerwca tegoż roku), w sześć tygodni po nim inżynier Kazimierz Hurlak (6 sierpnia), a wiosną 1975 roku inżynier Jan Myrlak (17 maja).

Na Wawelu i wokół niego zawrzało. Ludzie nie ukrywali lęku: czyżby miała się powtórzyć historia identyczna jak w przypadku „klątwy Tutencha-mona”, która zbulwersowała świat w latach dwudziestych i trzydziestych naszego wieku?

Jedni gotowi byli przysiąc, że istnieje średniowieczny dokument, zabraniający otwierania kiedykolwiek grobu akurat tego monarchy, grożący klątwą każdemu, kto ośmieli się zakłócić wieczny sen władcy Rzeczpospolitej Obojga, a ściślej biorąc Trojga Narodów. Powoływali się przy tym na inne, sprawdzone przez doświadczenie przypadki: pamiętacie, jak przestrzegał przed wiekami Andrzej Bobola, żeby go nie sprowadzać do Polski, bo wraz z

11 eksportacją szczątków spadną na ojczyznę nieszczęścia? I co? Nie posłuchano tych przestróg. Po kanonizacji w 1938 roku przywieziono Bobolę do Warszawy. Długo trzeba było czekać na rezultaty...? A wielki wódz azjatycki, Tamerlan, nie zabronił otwierania swego grobu, podobnie przestrzegając? A wiecie, kiedy archeolodzy otworzyli miejsce jego pochówku w Samarkandzie? Dokładnie wieczorem 21 czerwca 1941 roku, gdy rozkaz realizacji planu „Barbarossa” został już przez Hitlera podpisany...

Ci, którzy nawet łaciński dokument „widzieli”, powoływali się na autorytet najwybitniejszego znawcy dziejów wawelskiej świątyni, sędziwego księdza prałata Kazimierza Figlewicza, który jakoby nawet miał — według ich słów — przestrzegać ówczesnego gospodarza katedry, kardynała Karola Wojtyłę, przed podjęciem decyzji otwarcia grobu Kazimierza Jagiellończyka.

Poprosiłem więc o rozmowę księdza Figlewicza. Zaprosił mnie do okazałej zakrystii katedralnej, pełnej zabytków przeszłości. Nie tylko zdementował pogłoskę o istnieniu jakowegoś dokumentu, zabraniającego otwierania tego grobu, ale wręcz podkreślił, że usilnie prosił i namawiał kardynała Wojtyłę, by skorzystać z okazji remontu mauzoleum pary królewskiej i uporządkować jej szczątki, jak to przecież wielokrotnie w katedrze czyniono z innymi monarszymi grobami.

Przekonałem się po raz któryś z rzędu, jak dalece trzeba wszystko sprawdzać, nie dowierzać, nie wietrzyć dodatkowych sensacji w sprawie wystarczająco niezwykłej. Jest w niej i wokół niej, wokół wzgórza wawelskiego, wielkiej historii i wspaniałych dziejów kultury tyle faktów, zdarzeń, zjawisk i opracowań — że wystarczy rzeczowo, a nawet na chłodno je opowiedzieć, by zaciekawić.

Przy końcu rozmowy ksiądz prałat Kazimierz Figlewicz, światły świadek wydarzeń w katedrze w całym naszym XX wieku, dorzuca fakt, który śmiało można włączyć do łańcucha niezwykłości:

— Od niepamiętnych lat w katedrze wawelskiej uroczyście celebrowano wielkanocną rezurekcję. Przed wojną zawsze w tym nabożeństwie brała nawet udział asysta honorowa naszego wojska. Księża mansjonarze pilnowali, żeby wszystko szło wedle założonego planu i porządku. Zawsze w pewnej chwili odzywał się dzwon Zygmunta, potem śpiewano „Te Deum laudamus”, potem Zygmunt bił po raz drugi. Proszę sobie wyobrazić, że w kwietniu 1939 roku stało się tak — a nikt nie umiał wytłumaczyć dlaczego — że dzwon Zygmuntowy odezwał się raz, nie odśpiewano „Te Deum”, a potem dzwon już nie bił... Wzięto to za zły znak, w parę miesięcy później najgorsze potwierdziło

12 się — z gorzkim uśmiechem dodaje ksiądz prałat. A po chwili dorzuca: — Pamiętam to dobrze. Niestety, to nie wymyślona historyjka.

Trudno nie dowierzać człowiekowi, którego papież Jan Paweł II uważa za swego duchowego ojca.

Klątwa nakłada się na klątwę — uświadomiła mi to rozmowa z wdową po Feliksie, Danutą Dańczakową. Przyszedłem do jej domu, by z najbardziej wiarygodnego źródła uzyskać informacje, które pozwoliłyby mi naszkicować bodaj skrótowo sylwetkę jej zmarłego małżonka.

Gdy już zapisałem w notesie najważniejsze fakty z jego — i ich dwojga zarazem — zawodowej biografii, gdy bardzo niezręcznie przychodziło zapytać o pierwszego z czarnej serii „klątwy Jagiellończyka”, w pewnej chwili rzecze pani Dańczakowa:

— Nie wiem, czy pan wie, że na Wawelu w związku ze śmiercią męża i jego kolegów mówiło się o tajemniczej klątwie.

— Coś tam słyszałem, ale trudno dawać wiarę — bąknąłem cicho w oczekiwaniu, że oto usłyszę nową wersję zdarzeń.

— Mąż pracował wtedy już od 1971 roku nad realizacją modelu wzgórza wawelskiego z około 1800 roku, a więc nad rekonstrukcją jego wyglądu przy końcu XVIII wieku. Nie wiadomo dlaczego, ale mówiło się, że ci, którzy nad tym ślęczą, nie skończą swej pracy. Mocno w tę robotę zaangażowani byli zwłaszcza dwaj architekci: doktor inżynier Stefan Walczy i inżynier Kazimierz Hurlak. Jak pan wie, wszyscy trzej zmarli, jeden po drugim, w krótkich odstępach czasu. Do dziś nikt nie podjął ich nie dokończonego dzieła.

Wtedy zapytałem wprost, czy coś wie o innej klątwie. Potwierdziła z zastrzeżeniem:

— Ale Feliksa nie było przecież przy otwieraniu grobu Kazimierza Jagiellończyka.

— Z relacji innych wiem jednak — powiedziałem — że tam później przychodził. Przecież kto żyw był zaciekawiony tym otwartym grobem.

I nawet trudno się dziwić. Otwarcie grobu królewskiego, a zwłaszcza jednego z najpotężniejszych władców Polski, to magnes nielichy. Wielu umiało pokonać w sobie nawet zabobonny strach.

Po raz pierwszy zaglądnięto do wnętrza grobu królewskiego 13 kwietnia 1973 roku i było to na dodatek w piątek — ten fakt ujawniam po raz pierwszy, z udostępnionego tylko mnie, ręcznie pisanego diariusza głównego

13 archeologa wawelskiego, Stanisława Kozieła. Albowiem jako współczesny „dziejopis wawelski” właśnie ze Staszkiem dzielę komnatę w baszcie Złodziejskiej. Gdy dowiedział się, że piszę tę wawelską opowieść, zdecydował się na dorzucenie faktów, których nigdzie nie znajdziecie, w żadnych protokołach ani innych oficjalnych dokumentach.

Pod ową feralną, trzynasto-piątkową datą Kozieł pisze: W myśl poprzednich ustaleń i decyzji profesorów Jerzego Szabłowskiego i Alfreda Majewskiego wykonano poziomy otwór o średnicy 2 centymetrów, usytuowany w południowej ścianie krypty króla Korybuta Wiśniowieckiego. Stwierdzono, że ogólna grubość muru krypty Wiśniowieckiego i grobowca Kazimierza Jagiellończyka wynosi 90 centymetrów. Dowierciliśmy się do wnętrza komory grobowej Kazimierza Jagiellończyka.

— Gdy tylko ów świder po przewierceniu 90 centymetrów trafił w pustkę — opowiada mi Stanisław Kozieł — doszliśmy do wniosku, że jest to właśnie komora grobowa króla. Natychmiast jednak wyłonił się nowy problem: przecież wywiercony otwór miał aż 90 centymetrów długości i raptem 2 centymetry średnicy. Nie udało się nam więc zobaczyć, co jest w środku. Wszyscy byli trochę zawiedzeni. Jednak inżynier Jan Myrlak — ówczesny kierownik Działu Budowy na Wawelu i wielki entuzjasta tych badań, ten sam, który nam przysłał wcześniej dwóch robotników ze świdrem, kamieniarza Władysława Brożka i mistrza Jana Mazura — nie tracił humoru i obiecał skonstruować stosowną lampę. Na drugi dzień pojawił się zdyszany, z długim prętem, cienkim, z przytwierdzoną żaróweczką podłączoną kablem do płaskiej baterii od latarki. Wziernikujemy zatem. Wynalazcy tego „kociego oczka” należało się pierwszeństwo, po nim kolejno zaglądamy do grobowca. I znów rozczarowanie: przez tak długi otwór o małej średnicy widać mniej niż przez dziurkę od klucza. Mała żaróweczka, słaba na dodatek, skąpo oświetlała niewielki wycinek wnętrza grobu i wydobywała z mroku jakieś tajemnicze cienie i coś z drewna. Wziernikowanie powtarzaliśmy kilkakrotnie, doskonaląc technikę posługiwania się lampą, lecz bez większych rezultatów poznawczych. Kierujący pracami profesorowie Jerzy Szabłowski i Alfred Majewski zadecydowali, by odkuć jeden z kamiennych ciosów w ścianie grobu, a następnie usunąć go komisyjnie i przeprowadzić wstępne oględziny wnętrza.

Tu opowieścią wybiegniemy przed dokładny opis badań (który Czytelnicy znajdą w drugim rozdziale), aby oddać klimat gorączki tamtych najważniejszych dni.

— Ta długo oczekiwana chwila nadeszła rankiem 7 maja 1973 roku —

14 kontynuuje Stanisław Kozieł. — Poprzedzała ją nerwowość samych oczekiwań i sprzecznych dążeń. Najpierw Stefan Walczy odwodził wszystkich od myśli o otwieraniu grobu; on, zwykle powolny, celebrujący chód i zachowanie, teraz stał się nazbyt ożywiony i wyraźnie niespokojny. Przyniósł książkę Cerama „Bogowie, groby i uczeni”, na głos odczytywał fragmenty o spełnionej '„klątwie Tutenchamona”. Na korytarzach opowiadał kolegom o serii ofiar spowodowanej otwarciem grobu egipskiego faraona., Jednym to przemawiało do wyobraźni i przekonania, inni po kątach wyśmiewali się z nerwowości skądinąd bardzo zrównoważonego człowieka, którego szanowali za jego pracę i wiedzę, nie tylko przecież tyczącą Wawelu. Owa ochota do powiększania wiedzy o taką tajemnicę wzgórza spowodowała przełamanie obaw; ciekawość badacza jest zawsze największą siłą motoryczną odkryć bez względu na skutki. Tak stało się i teraz. W pewnym momencie Walczy zaczął nawet pokpiwać ze swoich niedawnych przeczuć, ale raz powiedział naczelnemu inżynierowi Kierownictwa Odnowienia Wawelu, Czesławowi Doboszowi: „Kto pierwszy tam wejdzie, ten pierwszy zejdzie...”

I wszedł jednak pierwszy.

Po nim zaś — Stanisław Kozieł.

— Kiedy przyszła moja kolej — wspomina Staszek — wcisnąłem się głęboko w wykuty wąski otwór. Światło reflektora tworzyło we wnętrzu komory grobowej różne plamy i cienie o przedziwnych kształtach; fragmenty drewna z trumny, przetykane strzępami tkaniny, robiły wrażenie dynamicznego ruchu, który zamarł na moment, wstrzymany niewidzialną ręką. Konstrukcję tej „dekoracji” poznałem za chwilę. Stanowiły ją trzy grube żelazne pręty, osadzone wzdłuż ścian grobowca na wysokości 80 centymetrów od dna. To właśnie na nich spoczywała niegdyś drewniana trumna — po długim czasie zbutwiała i przełamała się w połowie, opadając na posadzkę. Teraz tylko zagłówek trumny wspierał się nadal na jednym pręcie, a w górze — niczym skrzydło baśniowego smoka — zawisło przekrzywione płaskie wieko trumny, zachowane w całości. Manipulując światłem, rejestrowałem w pamięci nowe szczegóły: pośrodku, ze szczątków trumny rozsypanych na dnie grobowca, wyłaniała się rękojeść miecza, tkwiąca niemal pionowo, a przy niej czaszka patrząca oczodołem spod kawałka deski. Szukałem oczami innych regaliów, złożonych wraz z królem do grobu. Bez rezultatu. Jedno dla mnie nie budziło wątpliwości — przed nami nigdy nie było tu nikogo. Otworzyliśmy grób królewski po bez mała pięciuset latach od pogrzebu monarchy.

Grobowiec ten usytuowany jest w południowo-zachodnim narożu kaplicy Świętokrzyskiej, bezpośrednio pod sławnym nagrobkiem dłuta Wita Stwo-

15 sza — dopisał Stanisław Kozieł dla porządku w swoim pamiętniku eksploracji.

A kaplica Świętokrzyska — dodam mniej zorientowanemu z Czytelników — jest pierwszą po prawej stronie głównego wejścia do królewskiej katedry na Wawelu.

Nie olśnił oczu odkrywców blask bogactw — jak to było w przypadku otwarcia grobu Tutenchamona w Dolinie Królów. Nie ta epoka, nie te zwyczaje. Tu widać było przesadną skromność, a nawet surowość średniowiecza. I — co tu ukrywać — wręcz skąpstwo panów litewskich. Tak wiele mu zawdzięczali, a w ostatnią drogę z Grodna do Krakowa tak ubogo wyposażyli wielkiego księcia litewskiego. Działo się to w roku 1492, a więc tym samym, w którym karawele Kolumba dopływały do brzegów Ameryki. Wraz z zatrzaśnięciem wieka trumny Kazimierza Jagiellończyka zamknął się okres polskiego średniowiecza.

Dlaczego król tak biednie został pochowany? Dlaczego w Krakowie nie zmienili trumny i nie włożyli do niej insygniów grzebalnych? — zastanawiał się, patrząc z rozczarowaniem w otwarty grób królewski, inżynier Czesław Dobosz, który właśnie bezpośrednio pełnił nadzór w zastępstwie profesora Alfreda Majewskiego (był on wówczas generalnym konserwatorem zabytków i rzadziej bywał na Wawelu). Może dlatego, że król poważnie chorował przed śmiercią i gdy kondukt, ciągnący od Litwy ponad miesiąc w upałach, dotSrł do Krakowa, bano się otworzyć królewską trumnę w strachu przed posianiem zarazy?

Zanim nastąpił ów ważny dzień 19 maja 1973 roku — dzień oficjalnej kardynalskiej decyzji o otwarciu grobu — ekipa techniczna zdążyła skonstruować we wnętrzu kaplicy Świętokrzyskiej drewnianą podłogę i takież stoły robocze do rozłożenia królewskich szczątków i innych znalezisk. Żeby zaś nie zakurzyć bizantyńsko-ruskich fresków niezwykłej wprost wartości, znajdujących się w tej kaplicy, zbudowano „namiot”, czyli nowy strop z desek nakrytych folią.

Cala akcja badawczo-konserwatorska w kaplicy realizowana była na zlecenie Zarządu Kapituły Katedralnej, którą na co dzień reprezentował administrator bazyliki, ksiądz prałat Franciszek Walancik. Postać barwna, pełna rubasznego dowcipu. Ksiądz Walancik, jak przystało na proboszcza najgodniejszej polskiej świątyni, nie tylko punktualnie płacił za wykonane prace, ale także zapraszał zarówno badaczy, jak i robotników na śniadania,

16 a często również kolacje. Całe dnie przesiadywał z badaczami, gdy już robota wewnątrz grobowca i potem obok, na zaimprowizowanych warsztatach, zaczęła się na dobre. Żył tą sprawą. Postacią numer dwa z kręgu duchownych wawelskiej katedry był wtedy ksiądz prałat doktor Stanisław Czartoryski, pełniący nadzór ze strony kapituły. Obaj godzinami nie opuszczali swoistego posterunku, komentując każde odkrycie.

Mistrzowi murarskiemu Janowi Mazurowi koledzy niekiedy dyskretnie zwracali uwagę, żeby — skoro musi regulować krążenie krwi za pomocą „pocieszycielki” — czynił to raczej wieczorem w gościnnych progach „wikarówki” księdza Walancika, bo w obecności majestatu królewskiego — nie przystoi.

Często pojawiał się docent Kazimierz Różycki z Politechniki Krakowskiej. Miał on, jako specjalista od statyki budowli, pieczę nad obiektami wawelskiego wzgórza. Tym razem szczegółowo zajmował się statyką sklepienia krypty Wiśniowieckiego i badał wytrzymałość ścian i sklepienia grobu Kazimierza Jagiellończyka, spozierając także z troską na stojący obok duży nagrobek biskupa Sołtyka. Jego nadzór był niezwykle ważny: nie można było dopuścić do nadwerężenia sarkofagu Kazimierza Jagiellończyka dłuta samego Wita Stwosza...

Walczy przesiadywał tu długo, wszak kierował pracami. Myrlak nadzorował sprawy budowlane, jego obowiązkiem było bywać jak najczęściej. Hurlak przychodził do przyjaciół, wciągnęła go ta eksploracja bez reszty.

Wszystkie rekordy gorliwości — oprócz Kozieła — pobił jednak profesor Rudolf Kozłowski. Jak wszystko inne, tak i tę pracę wykonywał z sumiennością i cierpliwością benedyktyna. Mimo że jego mieszkanie na Wawelu znajdowało się raptem o 300 metrów od miejsca penetracji, często zapominał wracać na posiłki. Kanapkami ratowała go zatem pani Tatiana z Ławrynowiczów Kozłowska, która umiała zawsze żyć pasjami męża. Przychodziła również i tu, żeby Rudolf nie osłabł z przepracowania. Przybywał także uczestniczący w pracach oficjalnej komisji wybitny historyk mediewista z Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor Józef Mitkowski. Na co dzień pojawiał się inżynier Leszek Letscher, inspektor nadzoru robor budowlano-konserwatorskich.

^^^£grobu zaglądałem czwarty, no, może piąty — powie mi po latach — Gdy w kwietniu 1975 roku znalazłem się z zawałem serca K£j8^cześniej nie skarżywszy się na zaburzenia krążenia, koledzy i ^jednoznacznie: „Skoro król Kazimierz, podobnie jak

in,1 iSfiilił klątwę na tych, co do jego grobu zaglądali — uważaj,

17 może to być twoja kolej...” Sam uwierzyłem w tę klątwę i, przestraszony, jak dziecko zacząłem stosować się do wszelkich zaleceń lekarzy, żeby nie zostać ukarany.

Lista osób, które mogły przychodzić i pracować w grobie lub w jego pobliżu, była ograniczona. Ale — czy można zabronić tak naprawdę wchodzenia pracownikom wawelskim? Przecież to w praktyce niewykonalne, bo wejścia musiałby pilnować pluton straży zamkowej. Trudno dziś, po ponad dziesięciu latach, gdy snuję tę opowieść, przygotować listę osób, które nie przeraziwszy się przestróg owej klątwy, tam przychodziły. Z czasem zapewne dowiemy się wszystkiego. Z przekazów ustnych i... narastającej z latami legendy. Choćby taki przykład: kierowcy profesorów Szabłowskiego i Majewskiego zapewniali mnie, że jedną z „pierwszych ofiar klątwy króla Jagiellończyka” był stary klucznik zamku wawelskiego, Tomasz Kruk. Miał on jakoby bez niczyjego zezwolenia wejść tam ukradkiem, po czym gwałtownie umrzeć... Sprawdziłem u jego syna. Nieprawda: Tomasz Kruk zmarł w 1971 roku, a więc dwa lata przed otwarciem grobu.

Wracajmy zatem do pierwszych, najmocniejszych wrażeń z penetracji krypty królewskiej, opowiedzianych przez wiarygodnego badacza, Stanisława Kozieła, któremu 22 maja 1973 roku robocza komisja powierzyła szczególnie zaszczytne kierownictwo całości prac archeologicznych.

— Warunki eksplorowania wnętrza grobowca były bardzo trudne. Niewielka przestrzeń nisko sklepionej krypty była zarzucona resztkami trumny tkwiącymi na różnych poziomach — mówi Stanisław Kozieł — co zmuszało do pracy w pozycji kucznej lub półleżącej. Było bardzo duszno z braku wentylacji. Do tego dochodziła konieczność wielokrotnego przechodzenia na czworakach przez otwór od sąsiedniej krypty (pustej) króla Korybuta Wiśniowieckiego, a stąd stromymi schodami na poziom kaplicy, z rękami zajętymi pojemnikami z zawartością wypełniska grobowca. Czasami pomagali mi w tym księża prałaci Stanisław Czartoryski i Franciszek Walancik — zawsze obecni, lub inni członkowie naszego zespołu. Ten trud w pełni mi rekompensowała satysfakcja z prowadzonych badań grobu królewskiego. Te badania były okazją wyjątkową. Na coś takiego archeolog może czekać nieraz całe życie. Eksploracje w grobowcu rozpocząłem zatem od usuwania mało charakterystycznych, niewielkich fragmentów drewna, dzięki czemu udało się wyeksponować bardziej okazale zachowane partie trumny, resztki^tkaniny z altembasu i przemieszczone kości zmarłego. Co pewien cz^ś przenywałehv pracę, a moje miejsce zajmował Stanisław Michta. On właśnie systematycznie, sporządzał dokumentację fotograficzną — cóż to za wsjśąńiąłe zdjęcia! A-rejestrując poszczególne etapy badań.

18

Moją uwagę od początku zaprzątała myśl — kontynuuje relację Kozieł — jak też wyglądają regalia złożone królowi do grobu. Jak pamiętasz, wstępne spojrzenie było rozczarowujące. Wyjąłem miecz, a ściślej — zachowaną rękojeść zwaną jelcem, tkwiącą przy czaszce zmarłego. Natomiast odkrycie dalszych precjozów było niemałym zaskoczeniem, gdyż pozostawało w jaskrawej sprzeczności z sugestiami płynącymi z rzeźby nagrobnej króla Kazimierza Jagiellończyka, przedstawiającej tego władcę w całej okazałości monarszego przepychu, z klejnotami i drogocennymi atrybutami władzy królewskiej. Zbierając drobne ułamki trumny, w pewnym momencie podniosłem cienki patyk kilkakrotnie rozszczepiony na końcu, z płatkami skóry tkwiącymi w tych rozcięciach. Tak właśnie wyglądało berło wydobyte z grobu królowej Jadwigi, pierwszej żony króla Władysława Jagiełły, ojca Kazimierza Jagiellończyka... Byłem tym nieco rozczarowany. A więc to jest pogrobne berło wielkiego władcy Polski i Litwy? Niebawem pośród kilkunastu fragmentów skóry, powleczonej po jednej stronie żółtą substancją, natrafiłem na kilka nieco większych, kształtem przypominających łupiny z obranej pomarańczy. Po uprzednim doświadczeniu nie miałem już wątpliwości, że trzymam resztki jabłka królewskiego, równie skromnego jak berło. Przyszła teraz kolej na wyjęcie czaszki. Najpierw usunąłem zachowany fragment miecza. Ona sama leżała potylicą ku górze, obok kości miednicy i klatki piersiowej. Uniosłem ją ostrożnie, podnosząc równocześnie jakieś strzępy. Okazało się, iż na czole znajdował się powycinany zębato fragment skóry lakierowanej na żółtoi Była to pozostałość grobowego diademu-korony. Pod nim, przysłaniając potylicę, znajdował się pas wzorzystego altembasu opadający na kości policzkowe.

Zaiste, pomyślałem — dodaje Kozieł— panowie litewscy skąpo wyposażyli do grobu tego wielkiego władcę (król zmarł w Grodnie 7 czerwca 1492 roku — uwaga Z. §.), wkładając mu. tak podłe imitacje. Ale chyba ostróg nie podrobili ze skóry? Przypuszczenie to sprawdziło się niebawem, nieoczekiwanie... Rzeczywiście nie podrobili, ale tylko dlatego, że nie założyli królowi butów. Z rozpoznania całościowego wynikało jasno, że zwłoki króla włożono do trumny bez bielizny i ubrania, zaledwie okryto je lub owinięto płaszczem z wzorzystego altembasu przetykanego srebrną nicią.

Gdy badania grobu Kazimierza Jagiellończyka zbliżały się do końca (te bezpośrednie trwały do 1 czerwca 1973 roku), emocje z wolna opadały. W ostatnim dniu do przegrzebania pozostała już tylko niewielka kupka piasku, którym przed wiekami posypywano dno królewskiej trumny. Zbierając go wraz z asystentką rękami, znalazł w nim Kozieł nieco kości palców króla.

19

— Nagle coś zaiskrzyło w świetle lampy — opowiada. — Był to złoty pierścień z zielonym oczkiem turkusu o nerkowatym kształcie. Bez namysłu włożyłem go na palec. Gdy przyglądałem się pierścieniowi, nagle zaszedł mnie od tyłu ksiądz Walancik i zapytał: „Skąd masz tak piękny pierścień, Stanisławie?” „Od Kazimierza Jagiellończyka” — odpowiedziałem. I obaj parsknęliśmy śmiechem.

*

KIM BYŁY PIERWSZE OFIARY „KLĄTWY JAGIELLOŃCZYKA”?

Lista zmarłych, których łączyć można ze sprawą otwartego grobu królewskiego, jest niestety dość długa, daleko dłuższa niż ta z obiegowej wawelskiej plotki —jak przyjdzie się Czytelnikowi dobitnie o tym przekonać.

Czarną serię otworzył, jak już wiemy, Feliks Dańczak. Urodzony 7 maja 1924 roku we Lwowie, od wczesnego dzieciństwa pasjonował się modelarstwem. Już grubo przed drugą wojną światową każdy, kto oglądać mógł modele młodziutkiego Feliksa, wróżył mu udaną przyszłość. Zwłaszcza w jego miniaturowych modelikach (na przykład karet) była zapowiedź wielkiej precyzji. „Terminował” w pracowni inżyniera Janusza Witwickiego w rodzinnym mieście i wspólnie ze swym mecenasem tworzył wspaniałą modelową „Panoramę Lwowa”. W 1945 roku Danuta i Feliks Dańczakowie przybyli do Krakowa, właśnie na Wawel. W budynkach wawelskich znalazły się bezpośrednio po wojnie pomieszczenia politechniczne Akademii Górniczej, na której Wydziale Architektury obydwoje studiowali. Niebawem w dawnej „kuchni Franka” (Wawel podczas okupacji hitlerowskiej był rezydencją generalnego gubernatora Hansa Franka) powstała „Dańczakówka”, czyli pracownia modelarska państwa Dańczaków, z czasem przeniesiona w pobliże baszty Senatorskiej. W owej „Dańczakówce”, jak ją wawelczycy określali, przez kilkanaście lat, od świtu do późnego wieczora, a nawet nocy, powstawały cuda — arcydzieła modelarskie: zarówno miniatury obiektów wawelskich (w tym wiele rekonstrukcji historycznych nie istniejących od wieków budowli), modele pojedynczych zamków, jak i plastyczne panoramy z różnych czasów, po modele gotyckich i renesansowych pieców wawelskich. Wiele dzieł Dańczaka, wykonywanych wspólnie z żoną, każdy turysta zobaczyć może na wspaniałej stałej ekspozycji „Wawel zaginiony”.

Dańczakowie działali bezetatowo na zasadzie umów-zleceń na poszczególne dzieła. Była to więc nie tylko praca, ale przede wszystkim pasja.

20 Arcydzieła, wynikające zarówno z niebywałych talentów manualnych, jak i głębokiej znajomości historii architektury i całych epok — powstawały „z miłości, ze złości, a przede wszystkim — cierpliwości”, jak to trafnie określili znawcy przedmiotu. Precyzja ręki pana Feliksa była wręcz nieprawdopodobna — zdjęcie modelu nie różniło się od fotografii obiektu. Dańczak, jak przystało na artystę z charakterem, pracował z perfekcją jakby dla siebie, nie będąc zbytnio doceniany ani przez mecenasów, ani przez ludzi, którzy zwiedzając ekspozycję jego prac, nie zastanawiają się zbyt nad czasochłonnością wyczynów, nie umieją też należycie ich ocenić.

W „Dańczakówce” powstały więc w one lata między innymi modele katedry i zamku wawelskiego, rotundy św. Feliksa i Adaukta, odkrytych na wzgórzu fundamentów budowli przedromańskiej, pierwszej i drugiej katedry romańskiej, ponownie katedry gotyckiej, zespołu obronnego przy bramie północnej zamku, katedry Chrobrowskiej, odkrytych resztek kościoła św. Michała. Dańczak stworzył całościową rekonstrukcję modelową wzgórza wawelskiego z okresu romańskiego (z połowy XIII wieku!), także wzgórza wawelskiego gotyckiego i — jak wiemy — nie dokończył modelu wzgórza z około 1800 roku. Podziw budzą jego modele pieców wawelskich: gotycko--renesansowych, pieca z herbami Polski, Litwy i Sforzów. To wszystko z myślą o Państwowych Zbiorach Sztuki. Feliks Dańczak wraz z panią Danutą realizował również liczne zlecenia Kierownictwa Odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu, dotyczące innych odnawianych zamków: w Pieskowej Skale, Niedzicy i Wiśniczu; sporządzał wówczas modele według koncepcji profesora Alfreda Majewskiego.

Marzeniem życia — Feliks Dańczak nie zdążył już go spełnić — było stworzenie modelowej „Panoramy Krakowa”. Chciał w ten sposób spiąć swoistą klamrą dwa miasta, które ukochał. Nawet złożył już w Miejskim Biurze Projektów „Miastoprojekt” szczegółowy plan...

Po śmierci pana Feliksa „Dańczakówkę” na Wawelu zlikwidowano. Szkoda, przecież pani Danuta mogła kontynuować pracę. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek po Dańczaku podjął próbę stworzenia plastycznej „Panoramy Krakowa”, miasta królewsko-papieskiego...

Podobnie jak Dańczak, doktor inżynier Stefan Walczy prawie całe dojrzałe życie i emocje zawodowe związał z Wawelem. Zanim jeszcze ukończył studia na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej, już w 1948 roku rozpoczął kontynuowaną aż. do przedwczesnej śmierci pracę w Kierownictwie

21 Odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu, zajmując kolejno stanowiska: kreślarza, projektanta i starszego projektanta, kierownika zespołu, szefa pracowni studialnej, a wreszcie głównego specjalisty do spraw konserwacji Wawelu. W konkursie Stowarzyszenia Architektów Rzeczpospolitej na otoczenie Wawelu (1952) uzyskał w zespole wyróżnienie pierwszego stopnia. W latach 1952—1958 prowadził głębokie studia nad topografią i sylwetką oraz rekonstrukcją zabudowy wzgórza wawelskiego z końca XVIII wieku. W roku 1962/1963 opracował do „Katalogu zabytków sztuki w Polsce” („Miasto Kraków”, część I: „Wawel”) fazy rozwojowe wzgórza wawelskiego z okresu romańskiego oraz z wieków XV i XVIII. W cztery lata później już był gotów z naukową i rysunkową dokumentacją otoczenia pierwszej wawelskiej katedry romańskiej oraz rotundy. Dzięki jego pracom i pasjom właśnie Dańczakowie uzyskali pełną faktografię i zarazem plastyczną wizję do modelu wawelskiego wzgórza z końca XV wieku (a ten okres będzie nas w dalszych partiach opowieści interesował szczególnie). Swoje badania Stefan Walczy poprzedzał zawsze wnikliwą kwerendą archiwaliów i publikacji. Jego dziełem jest także studium historii urządzeń obronnych wzgórza wawelskiego. Żył Wawelem i na Wawelu, tam przecież mieszkał z rodziną przez wiele lat. Praktycznie nie miał czasu wolnego, robotę zabierał do domu i ślęczał nad nią do wieczora.

Teraz patrzę na pożółkłą fotografię z rodzinnego albumu: interesująca twarz badacza humanisty. Pochylony nad czaszką króla Kazimierza, wpatrzony w jakiś szczegół. Pamiętam dobrze, jak przed laty dystyngowanym krokiem, z szarmanckimi ukłonami, przemierzał okolice zamku i katedry wawelskiej... Zabrała go nagła śmierć, gdy miał niespełna pięćdziesiąt trzy lata. Mało publikował, wielką wiedzę o Wawelu zabrał ze sobą do grobu. Zostały po nim — oprócz dobrej pamięci przyjaciół i współpracowników — zapełnione kartony, pakiety rysunków.

Ze starej fotografii patrzy uśmiechnięty inżynier Kazimierz Hurlak. Był zaledwie o rok starszy od Stefana Walczego. Też krakowianin z urodzenia i wyboru. W tym samym co i Walczy 1952 roku uzyskał dyplom inżyniera architekta i magistra nauk technicznych Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. W roku 1948 stali się kolegami, wspólnie zaczynając pracę w Kierownictwie Odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu; ich wspólnym szefem od początku aż do końca był profesor Alfred Majewski. Powiedzieć, że byli tylko kolegami, to stanowczo za mało: byli bliskimi, nie zazdroszczącymi sobie wzajemnie sukcesów przyjaciółmi. Szli równolegle, pierś w pierś.

22 Kazimierz Hurlak jeszcze podczas studiów (podobnie jak i Stefan Walczy) pracował przy odnawianiu Wawelu jako kreślarz, następnie był projektantem, potem starszym projektantem i wreszcie kierownikiem pracowni architektonicznej. Przygotowując dokumentację architektoniczną wykonał zdjęcia pomiarowe oraz opracował detale zachodniego skrzydła Zamku Królewskiego na Wawelu, przygotował dokumentację rysunkową zabudowy wzgórza wawelskiego do modelu z końca XVIII wieku (przypomnę, że ten nie ukończony model szczególnie całą trójkę pasjonował w ostatnich latach życia), podkład architektoniczny do inwentaryzacji plastycznej wnętrza kaplicy Zygmuntow-skiej. Dzięki zabiegom inżyniera Hurlaka usprawniono ruch turystyczny w słynnej z wielkiego dzwonu wieży Zygmuntowskiej.

Był Hurlak entuzjastą najnowocześniejszej z metod inwentaryzacyjnych, mianowicie fotogrametrycznej. Posługiwał się nią zarówno podczas prac wawelskich, jak i przy odnawianiu zamków małopolskich, które były przecież jakby dziećmi Wawelu. Dlatego profesor Alfred Majewski tak pieczołowicie się tymi zamkami zajął, a z jego poruczenia bezpośredni nadzór nad ich renowacją sprawował przez wiele lat właśnie inżynier Kazimierz Hurlak. Pracował osobiście w Pieskowej Skale, Baranowie Sandomierskim i u stóp Pienin, w Niedzicy. Podczas prac niedzickich połknął —jak to się powiada — bakcyla historycznego. Trudno się więc dziwić, że po otwarciu królewskich grobów w kaplicy Świętokrzyskiej przebywał tam wspólnie z Walczym godzinami, prowadząc i śledząc prace badawcze.

Kazimierz Hurlak bardzo przeżył śmierć bliskiego mu człowieka. Żeby oderwać się od smutnych refleksji, sam nie czując się zbyt dobrze, wyjechał z rodziną na Wybrzeże. Tam właśnie, w Kołobrzegu, 6 sierpnia 1974 roku przyszła gwałtowna śmierć. W miesiąc później miał obchodzić pięćdziesiąte czwarte urodziny...

Gdy przyszła tragiczna wiadomość znad morza, na wielu wawelskich pracowników, którzy uczestniczyli w otwieraniu i badaniu królewskich szczątków bądź byli świadkami tych prac — padł zabobonny strach. Kto będzie następny w tej upiornej kolejce? Już głośniej szeptano o „klątwie Jagiellończyka”. Mówiąc językiem tych, którzy w nią uwierzyli, w czarnej serii musiał być ktoś następny. I niestety — był. Wybór padł na pięćdziesięciojed-noletniego Jana Myrlaka.

Inżynier Jan Myrlak urodził się 17 września 1923 roku w Nowym Sączu, ale całe dorosłe życie związał z Krakowem. Najpierw przez trzy lata studiował architekturę — zawsze wspaniale rysował — ale przerwał te studia i dopiero w

23 1954 roku systemem wieczorowym ukończył Wyższą Szkołę Inżynierską, uzyskując tytuł inżyniera budownictwa. Najpierw, już od roku 1947, pracował w różnych przedsiębiorstwach budowlanych na kierowniczych stanowiskach. W latach 1961—1964 był zatrudniony w krakowskich Pracowniach Konserwacji Zabytków i jako kierownik zespołu budów odznaczył się szczególnie przy ratowaniu pięknych zabytków starego Krakowa: Szarej Kamienicy, attyki Bonerowskiej, kaplicy Myszkowskich, Collegium Maius i wieży Ratuszowej. Od 1964 roku był stałym pracownikiem Kierownictwa Odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu. Przez jedenaście lat nadzorował brygady, które wykonywały misterne roboty konserwatorskie zarówno w zamku, jak i katedrze (przy przedromańskiej rotundzie św. Feliksa i Adaukta), zabezpieczał Smoczą Jamę. Obecny swój wygląd mury obronne zamku wawelskiego zawdzięczają ekipom kierowanym przez inżyniera Jana Myrlaka. W ostatnich latach życia pracę miał bardzo utrudnioną — w 1969 roku bowiem podczas robót konserwatorskich na zamku w Baranowie Sandomierskim uległ wypadkowi i stracił oko.

Dyrektor Alfred Majewski zlecił mu nadzór techniczny nad robotami w kaplicy Świętokrzyskiej. Myrlak nie ograniczył się jednak do prac, jakie nakazywał mu jego etat; pasjonował się oczywiście badaniami nad tym wszystkim, co znaleziono we wnętrzach grobów Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Rakuskiej, zwanej też Austriaczką. Przebywał tam wespół z kolegami wiele godzin, wiele dni. Jak podaje wawelska zabobonna plotka o klątwie, tę naturalną ciekawość przypłacił życiem.

Zmarł nagle, gwałtownie — 17 maja 1975 roku.

*

CO MÓWIĄ WDOWY?

Nie były to rozmowy łatwe. Muszę przyznać — a Czytelnik to chyba zrozumie — że gdy miałem zapukać do drzwi, ogarniała mnie trema. Niezwykłość każdej z tych śmierci a priori komplikowała rozmowy. Na dodatek, mimo upływu wielu lat od pogrzebów, wszystkim paniom trudno było wracać myślą do szczegółów tragicznych dla nich dni. Nic dziwnego, że dominują nadal emocje smutku i żalu, którym czas nie dał rady; wszak z bardzo dobrych związków małżeńskich gwałtownie — w aurze pełnej domniemań i niedomówień, znaków zapytania i refleksji prawie ponadzmysło-wych, nie do ogarnięcia rozumem — ubyli tak wartościowi ludzie.

— Nie wiedział, że ma nadciśnienie, prawie trzysta na sto osiemdzie-

24 siąt — powie mi pani Danuta Dańczakowa. — Odkryliśmy to w roku 1970, gdy Feliks znalazł się w szpitalu. Wcześniej był człowiekiem zdrowym. Jako chłopak grał w piłkę nożną, w wieku średnim zastąpił tę przyjemność stateczniejszą grą w siatkówkę, a do końca życia lubił pływanie. Praca jego i nasza wspólna zarazem, aczkolwiek wykonywana z pasją, była robotą żmudną, wymagającą odosobnienia, samotności. Mąż z rzadka bywał w domu, pracował w „Dańczakówce” zwykle do późnego wieczoru. Bywał duszą towarzystwa, jak to się powiada, był „chodzącym dowcipem”, ale ja już wiem najlepiej, iż w gruncie rzeczy był jednym kłębkiem nerwów. Podczas częstych bezsennych nocy wiecznie snuł nowe projekty, które potem przenosił na papier. Pyta pan o jakieś jego dobre zdjęcie, takie nielegitymacyjne, najlepiej wykonane przy modelu? Feliks nie znosił fotografowania. Nie wiem, czy uda się znaleźć choćby dwa, trzy zdjęcia z całego jego życia. Przeminął jak meteor.

Widzę jedno z tych nielicznych na domowej biblioteczce. Sympatyczna twarz dobrego, wyrozumiałego człowieka, który żył po to właśnie, aby przedłużyć życie ważnym zabytkowym budowlom. Bądź je wskrzeszać. Dańczakowi należy się wskrzeszenie jego pamięci, bo Wawel jakby o nim zapomniał. Oto wdzięczność świata — myślę sobie patrząc na twarz Dańczaka, którego nie ma już od dawna.

— Po odkryciu tego nadciśnienia nie ustawał w pracy — kontynuuje zwierzenia pani Danuta Dańczakowa. — Szczególnie niepokoiła mnie plama na jego oku, która była objawem nadciśnieniowym, a jednocześnie bardzo przeszkadzała mu w pracy, wymagającej właśnie precyzji. Z córką Anną byli na wspólnych wakacjach w Toruniu i jeszcze latem 1973 roku Feliks popisywał się skokami do wody. Był wesoły, jak zwykle, robił wrażenie odprężonego. Gwałtowne pogorszenie nastąpiło w listopadzie tegoż roku, gdy po raz drugi znalazł się w szpitalu. Nastąpiło dziwne przyspieszenie choroby nadciśnieniowej, lekarze ostrzegali, że musi się oszczędzać, gdyż stan jest bardzo groźny. Ograniczyli mu godziny pracy. Rzeczywiście, w pierwszym kwartale 1974 roku rzadziej bywał w naszej wawelskiej pracowni i bardzo nad tym ubolewał, bo był to przecież okres przygotowań przyszłych eksponatów do stałej ekspozycji „Wawel zaginiony”. Sama nie mogłam uwierzyć, że z Feliksem jest aż tak źle, dzieci też nie wierzyły. Najgorsze przyszło w Wielki Piątek, 12 kwietnia 1974 roku. Feliks zmarł nagle o szóstej trzydzieści rano, wylew wewnętrzny krwi. Miał zaledwie czterdzieści dziewięć lat.

25

— Mój mąż cały czas asystował pracom w podziemiach kaplicy — powie mi pani Zofia Walczy, starszy kustosz, kierowniczka Oddziału Klasyfikacji i Katalogów Rzeczowych Biblioteki Jagiellońskiej. — Nie tylko asystował, czynnie współdziałał, pomagając głównemu wawelskiemu archeologowi, Stanisławowi Koziełowi. Przypominam sobie dokładnie: któregoś dnia Stefan przyszedł szczególnie podniecony, mówiąc: „Zosiu, jesteśmy tuż-tuż obok komory grobowej, najprawdopodobniej króla Kazimierza Jagiellończyka. Trzeba tylko zrobić wiercenie”?Następnego dnia przez otwór włożyli żarówkę na pręcie i wtedy przybiegł do domu, mówiąc: „Pod samym sarkofagiem jest trumna Jagiellończyka”. Niebawem okazało się, że rysa, którą tak bardzo niepokoił się ksiądz prałat doktor Kazimierz Figlewicz, w marmurowej płycie, na której stoi sarkofag królewski — nie jest aż tak groźna. Nie zagraża w każdym razie posadzce kaplicy. Powstał więc problem: skoro jesteśmy tak blisko — otwierać czy nie otwierać? Skoro nikt nigdy tam nie zaglądał, pokusa była wielka, żeby wykorzystać ten moment dla przeprowadzenia różnorakich badań. Wymagało to zgody i decyzji ówczesnego gospodarza katedry, kardynała Karola Wojtyły. Zdania były podzielone; pamiętam dobrze, iż mój mąż przez dłuższy czas był przeciwny otwieraniu. Uważał bowiem, że skoro król tam był pochowany i nic nie zagraża królewskiemu spokojowi, niech nadal spoczywa w ciszy i nieingerowaniu. Mówił nawet żartem do kolegów: „Lepiej króla nie ruszajmy, bo może się na nas zemścić i potem nas straszyć”. Ksiądz prałat Figlewicz uparcie dążył do uporządkowania szczątków pary królewskiej, zwłaszcza po tym, co przyniósł pierwszy zwiad badaczy, mówiący o wielkim rozgardiaszu w grobowcu, uczynionym przez czas. Zapadła decyzja kardynała Karola Wojtyły, że dla dobra nauki — a okazja była przecież jedyna w swoim rodzaju — trzeba otworzyć! Mąż był niesłychanie przejęty. Razem z murarzami działał własnoręcznie, wszystkiego dotykał. A pamiętajmy, że król Kazimierz Jagiellończyk zmarł w Grodnie na schorzenia gastryczne. Mawiano nawet, że został otruty, ale to nieprawda. Bano się także, iż mógł umrzeć w wyniku jakiejś zarazy, więc przed blisko pięcioma wiekami ze szczególną ostrożnością go chowano, uszczelniając trumnę, i teraz ze zdwojoną czujnością ją otwierano. Przecież zmarły król z Grodna wieziony był końmi, po drodze trumnę wystawiano, podróż trwała długo, a latem były upały...

Z kolejnych oględzin — kontynuuje relację pani Zofia Walczy — Stefan przychodził wyraźnie wzruszony. Uczestniczył w poszczególnych fazach różnorakich badań, z pietyzmem dotykał szczątków i pozostałości żałobnego stroju. Wszystkiego, co w tym grobie znaleziono. Co prawda, może to kogoś

26 dziwić, bo przecież zadaniem męża było przygotowanie architektonicznej dokumentacji kaplicy Świętokrzyskiej, ale te badania, tak przecież interesujące, wciągnęły, ba — pochłonęły go całkowicie. Proszę, ma pan tu wiele zdjęć z oględzin, prac zespołów badawczych różnych dyscyplin nauki — prawie wszędzie i zawsze Stefan był obecny. Wcześniej z podobną pasją interesował się poszukiwaniem i utożsamianiem pozostałości po Matce Królów, Elżbiecie Rakuszance. Podczas tych eksploracji mąż wiele czytał o Jagiellończyku, dotykając pozostałości po królu i królowej żył przeszłością, szczegółami ich biografii. Wiele czytał o tej tak interesującej epoce rządów naszego wielkiego króla i jego światłej małżonki. Pochłonęła go wręcz historia całej dynastii jagiellońskiej. Oboje przeżyliśmy wspólnie podniosłą uroczystość powtórnego pogrzebu pary królewskiej w wawelskiej katedrze. A w pół roku później Stefan nagle odszedł. Na zawsze.

Przez chwilę wzruszenie nie pozwala pani Zofii Walczy kontynuować tematu. Oczy jej zaszły łzami, głos drży. Nie może się opanować.

— Pyta pan — mówi po chwili — czy mąż wcześniej chorował. Raczej nie, zapracowanie nie pozwalało mu na to. Gdy czuł się niekiedy źle, jego lekarz zapewniał: nic groźnego, to tylko nerwica. 27 czerwca, w przededniu śmierci, Stefan spotkał na ulicy Karmelickiej swego przyjaciela — polonistę, profesora Romana Kaletę, wykładającego we Wrocławiu. Zaprosił go na następny dzień do nas. Gdy 28 czerwca po południu wrócił do domu, ożywiony, jak zwykle po pracy, którą tak kochał — wszedł do łazienki. Po chwili syn usłyszał jakieś dziwne stamtąd odgłosy, jakby rzężenie. Ślusarz otworzył drzwi, wybili dodatkowo szybę, żeby do łazienki się dostać. Zastali straszny widok: Stefan leżał wciśnięty między wannę i pralkę. Mnie akurat nie było w domu, byłam na dyżurze w Bibliotece Jagiellońskiej. Pogotowie zabrało go na ostry dyżur do szpitala im. Żeromskiego w Nowej Hucie. Lekarz stwierdził rozległy wylew krwi. Pocieszał mnie: pacjent reaguje na światło, nie jest tak źle. Potem oznajmiono jednak brutalnie, że stan jest poważny. Podawano tlen. Tego samego wieczora nadeszły jeszcze dwa wylewy — krwotoki z ust i nosa. Sekcja wykazała, że był to ogólny wylew, z ciężkimi perforacjami. Był dopiero w średnim wieku. Tekstu o kaplicy Świętokrzyskiej już nie zdążył napisać, zostawił rysunki, które opublikowano. Zdążył wykonać opracowanie naukowe do badań o średniowiecznym Wawelu, rysunki z kolei miał zrobić jego przyjaciel — inżynier Kazimierz Hurlak. Ale pan przecież wie dobrze, jakie fatum nad tym wszystkim zaciążyło...

— Kazimierz po prostu żył Wawelem, do przesady kochał tę pracę, nawet lubił zanudzać zbytnimi szczegółami — mówi pani Albina Hurlakowa, magister historii, zatrudniona również w Kierownictwie Odnowienia Zamku

27 Królewskiego na Wawelu. — Kazio kierował II pracownią, do której obowiązków należało zajmowanie się skrzydłem zachodnim zamku wawelskiego i zamkami południowo-wschodniej Polski. Roboty miał moc, więc po zwyczajowych godzinach pracy zostawał w biurze-pracowni, wreszcie miał ciszę i spokój od telefonów. Zadziwiała mnie zawsze jego szalona cierpliwość do rysunku — był bardzo drobiazgowy, często robił korekty, a nawet przeróbki. Na kilka lat przed śmiercią miał poważny wypadek przy pracy w Niedzicy. Wpadł do dołu archeologicznego, a upadając chwycił się krzaków, desek i... szkła. Rozciął poważnie dłoń szybą. Dwa palce u prawej dłoni miał usztywnione, wręcz groziło wyłączenie całej prawicy. Wie pan dobrze, co to oznacza dla architekta-rysownika. Cierpiał, ale nie narzekał. Wspólnie z doktorem Stefanem Walczym asystował ekipom, które otwierały groby Kazimierza Jagiellończyka i jego żony Elżbiety. Przebywali tam godzinami, pasjonowali się tym. Trudno się dziwić, skoro cały Wawel żył tą sprawą, a oni mogli mieć bezpośredni dostęp. Inni uważali ich za szczęśliwców, którzy patrzą z bliska w oczy średniowieczu... Kazia okres panowania Kazimierza Jagiellończyka bardzo interesował, gdyż poprzedzał, a nawet zapowiadał epokę renesansu polskiego. Kazik bardzo interesował się renesansem, powiem nawet, że był bardzo dobrym znawcą odrodzenia — polskiego i europejskiego. Miał niezwykłe wyczucie formy tamtych czasów. Stąd jego twórcze zainteresowania inwentaryzacją kaplicy Zygmuntowskiej w katedrze wawelskiej. Ale — wracając do naszych spraw rodzinnych (tu pani Albina na chwilę przerywa opowiadanie, widać wyraźnie, że mimo upływu lat wspomnienia są ciągle żywe), przyznam się panu, że jakoś nigdy nam nie wychodziły wspólne urlopy, zawsze na przeszkodzie była jego praca. Wyjeżdżałam z dziećmi, a Kazimierz zamykał się w domu, żył chlebem i mlekiem, jak to robią zwykle leniwi starzy kawalerowie i słomiani wdowcy, i — pracował.

Na dwa tygodnie przed śmiercią — dodaje Albina Hurlakowa — w lipcu owego feralnego roku 1974 Kazio czuł się źle, bardzo źle. Naiwnie myślałam, że szybki wyjazd dobrze mu zrobi. Wyjechaliśmy nad morze, do Kołobrzegu. Kazio ukrywał przede mną wysokość ciśnienia krwi. Zaledwie w trzecim dniu pobytu (a przecież pobyt nad morzem ludziom z wysokim ciśnieniem bardzo dobrze czyni — uwaga Z. Ś.) Kazimierz obudził się nad ranem, poszedł do łazienki, ja zdenerwowana za nim, jakby coś złego przeczuwając... Wrócił, usiadł na łóżku, bez sił. Wyszeptał tylko imię córki: „Halinko...” Leżał, nic nie mówiąc. Zauważyłam, że drży. Jeszcze przytomnie i ciepło spojrzał na mnie. Nie wiedziałam, że to po raz ostatni. Był to poranek po niezwykłej nocy: szalała wichura i burza sztormowa. Gdy przyjechał lekarz, Kazio już nie żył.

28

Stało się to dokładnie w trzydziestą rocznicę nazbyt pamiętnej „czarnej niedzieli” okupacyjnej w Krakowie — 6 sierpnia. Przeżyłam to wszystko okropnie. Ta relacja jest nieskładna i niepełna, ale emocje — przepraszam — nadal biorą górę. Po kilku dniach przysłali trumnę z Krakowa — Kazio na zawsze powrócił pod ukochany Wawel.

— Ja będę następny — powiedział inżynier Jan Myrlak do swej żony Krystyny na wieść o śmierci Kazimierza Hurlaka.

Przyznam się, że ciarki mi przeszły po plecach, gdy wiadomość o tych przeczuciach, niestety spełnionych, usłyszałem od wdowy po Janie Myrlaku.

— Mąż stracił oko podczas wypadku na zamku w Baranowie Sandomierskim — mówi mi pani Krystyna Myrlakowa. — Wszystkich nas zdumiewała niezwykła sprawność i łatwość, z jaką Janek wykonywał rysunki dokumentacyjne. Dosłownie robił to na kolanie. Od wczesnych lat wspaniale rysował. Mimo iż parał się głównie konstrukcjami, sprawnie kierując oddanymi sobie w opiekę zespołami budowlanych, pasjonował się portretowaniem pięknych obiektów zabytkowych. Uprawiał swoisty kult detalu architektonicznego. Proszę spojrzeć: wszędzie wokół na ścianach wiele rysunków Janka. Chyba słusznie zrobiłam, oprawiając je?... Proszę pana, są świadkowie, wielu ich było i dreszcz ich przenikał, jak mi się potem zwierzali, kiedy Janek, siląc się na żart, uparcie powtarzał: „Kochani, ja jestem następny w tej kolejce!” Zdumiewające w tym wszystkim, że mąż był najzdrowszy ze zdrowych. Szczupły, uprawiał wszystkie możliwe sporty, lekarze podczas okresowych badań pytali nawet: „Czy pan był lotnikiem, a może spadochroniarzem? Ma pan końskie zdrowie”. Nie uznawał tramwajów, wszędzie chodził pieszo. Podkreślał, że Kraków jest tak piękny, iż nie sposób obok zabytków przejeżdżać. Trzeba je „kontemplować”, a nie tylko mijać. Pamiętam jednak doskonale, że w czasie prac nad otwartym grobem często uskarżał się na dokuczliwe bóle głowy. Pracował w wykonawstwie, czyli bez przerwy miał kontakt z otwartym grobem królewskim. Na dodatek, gdy wszyscy pletli o tej klątwie, i to na długo przed pierwszą ze śmierci w tym kręgu osób, a robotnicy bali się pracować przy samym grobie — Janek dawał swoiste popisy odwagi. Wielogodzinne popisy. Pamiętam dobrze, jak opowiadał nam ze śmiechem w domu, że esteta Stefan Walczy nawet po każdym naciśnięciu klamki w drzwiach mył ręce. Ale całe życie tak czynił... Doktor Walczy oszczędzał serce, chodził powoli, trochę majestatycznie. Janek odwrotnie, był jego w tej mierze zaprzeczeniem. Janek Walczego bardzo cenił.

29 On zapewne Janka także — w końcu wszyscy wiedzieli, że sam kardynał Karol Wojtyła chwalił Janka za prace przy prywatnej kaplicy obecnego papieża, zaprojektowanej przez inżyniera Józefa Dutkiewicza. A na dodatek bezinteresownie wykonał projekt ogrzewania katedry wawelskiej. Ale gdy po Walczym umarł nagle Hurlak, wszyscy zaczęli się już bać. Żeby móc odejść od natrętnych myśli, wspominaliśmy beztroskie ubiegłoroczne wakacje w Hiszpanii. Mąż przez całą Europę — tam i z powrotem — prowadził samochód. Przywiózł mnóstwo rysunków z tamtej podróży. Tym tematem odrywaliśmy się od smutków lata 1974 roku. Ale cały czas — panu pierwszemu się zwierzam teraz, po latach — miałam straszliwy niepokój wewnętrzny. Córka mnie pocieszała, a nawet śmiała się ze mnie. Tym bardziej denerwowało mnie, gdy Janek — choć od zamurowania grobów królewskich minęło już blisko półtora roku — co jakiś czas powtarzał: „Zobaczysz, Krysiu, ja będę następny. Przeczuwam to”. 17 maja 1975 roku o szóstej rano umarł mi na rękach, w przedpokoju. Miał niespełna pięćdziesiąt dwa lata. Przyczyną zgonu było pęknięcie tętniaka.

Proszę pana — zniża głos pani Krystyna Myrlakowa — a może to nie żadna klątwa? Może to po prostu coś z tego grobu? Czy ktoś kiedyś spróbuje to wyjaśnić?

2

WOKÓŁ OTWARTYCH GROBÓW PARY KRÓLEWSKIEJ

PO CO OTWIERANO TE GROBY?

Po serii szokujących informacji, w których, co prawda, motyw decyzji się przewijał, czas na bliższe uściślenie.

Otwieranie grobów królewskich w naszych czasach, jak i w przeszłości, zawsze było doniosłym wydarzeniem. Oficjalne przyczyny konserwacji kaplicy Świętokrzyskiej tak zostały ujęte i skomentowane przez dyrektora Państwowych Zbiorów Sztuki i konserwatora Wawelu, profesora Jerzego Szabłowskiego:

— Kaplica Świętokrzyska, należąca do najcenniejszych pod względem historycznym i artystycznym kaplic, jakie otaczają katedrę krakowską, stanowiąca zarazem jedno z najstarszych tego typu mauzoleów królewskich na Wawelu, doczekała się w ostatnim czterdziestoleciu dwukrotnie poważnej konserwacji, co dało sposobność przeprowadzenia gruntownych badań naukowych. Poprzednia konserwacja w latach 1947—1951 objęła przede wszystkim dekorację malarską wnętrza, wykonaną w roku 1470 staraniem Kazimierza Jagiellończyka i jego żony, królowej Elżbiety, przez malarzy ruskich z kręgu sztuki nowogrodzkiej. Realizatorem głównym tej konserwacji był profesor Rudolf Kozłowski, naczelny konserwator Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu. (Niezwykłe walory artystyczne kaplicy i jej trwałe wartości dla kultury polskiej opiszę w dalszej części tej opowieści — uwaga Z.Ś.).

W latach 1972—1973, które interesują nas najbardziej, z inspiracji między innymi profesora Jerzego Szabłowskiego ponownie zajęto się kaplicą Świętokrzyską.

— W celu usunięcia niektórych nowszych elementów — kontynuuje profesor Szabłowski — nie licujących z wartością artystyczną i zabytkową wnętrza oraz w związku z koniecznością przywrócenia na pierwotne miejsce dwóch gotyckich tryptyków, zabranych stąd na czas konserwacji polichromii, zaczęto od zerwania nieodpowiedniej, wzorzystej posadzki ceramicznej, częściowo pękniętej, z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Miała ją zastąpić nowa, z marmuru o dyskretnej, szlachetnej barwie, nie kolidująca z

31 wyjątkowo pięknymi i cennymi dziełami sztuki późnośredniowiecznej. Odsłonięte w warstwie podposadzkowej świadectwa istnienia nigdy dotąd nie badąnych krypt grobowych i nie znanych reliktów architektonicznych zachęciły do podjęcia badań archeologicznych w jak najszerszym zakresie. Spodziewano się przy tym doprowadzić do otwarcia i poznania zawartości znajdujących się tutaj dwóch grobów królewskich: Kazimierza Jagiellończyka, szczególnie zasłużonego monarchy polskiego, i jego żony Elżbiety. Wynikiem eksploracji archeologicznych i połączonych z nimi różnego rodzaju badań specjalistycznych są ważne rozpoznania i ustalenia naukowe o niemałej wartości dla wszystkich, którzy będą zajmować się dziejami Wawelu, osobami królów polskich i życiem dworskim czy materialną kulturą średniowiecznej Polski. Z drugiej strony — podkreśla Jerzy Szabłowski — wypróbowane tutaj własne, oryginalne metody konserwatorskie okażą się przydatne przy podobnych akcjach, podejmowanych u nas na Wawelu i gdzie indziej.

Prorocze słowa, jakże prorocze — chciałoby się dodać po tej refleksji gospodarza wawelskich zbiorów.

Sprawę samej decyzji kardynała Karola Wojtyły, dotyczącej otwarcia grobów pary królewskiej, profesor Szabłowski ujmuje w ten sposób:

— 19 maja 1973 roku, przed przystąpieniem do oficjalnej eksploracji komory grobowej Kazimierza Jagiellończyka, nastąpiła wizja lokalna pod przewodnictwem arcybiskupa metropolity krakowskiego, kardynała Karola Wojtyły. Na zebraniu tym ksiądz kardynał, jako gospodarz katedry, opierając się na opinii zebranych ludzi nauki, wyraził zgodę na dokonanie eksploracji całej zawartości komory grobowej i przeprowadzenie związanych z tym badań naukowych.

Otwarcie grobu królewskiego poprzedziły studia archeologiczne. Ich głównym autorem był wnikliwy badacz, ówczesny szef Pracowni Archeologicznej Kierownictwa Odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu — Stanisław Kozieł, rodowity krakowianin z rocznika 1933. Nic dziwnego, że Krakowowi oddał się bez reszty. Jako student i po studiach, odbytych oczywiście na Uniwersytecie Jagiellońskim, brał udział w pracach zespołu do badań nad przedlokacyjnym Krakowem, którymi kierował profesor Andrzej Żaki. Był także okresowo zatrudniony przy ówczesnych (1954—1957) badaniach archeologicznych na Wawelu. Prowadzono je już w ramach wielkiej kampanii archeologicznej poprzedzającej rok 1966, oficjalnie uznawany jako tysiąclecie państwa polskiego.

Gdyby mi przyszło odnotować w „karcie personalnej” najważniejsze

32

1. Wzgórze wawelskie

2. Kardynał Karol Wojtyła podejmuje decyzję o otwarciu grobu Kazimierza Jagiellończyka — maj 1973 roku

3. Kardynał Wojtyła zagląda do wnętrza grobu Kazimierza Jagiellończyka

4—5. Archeolog Stanisław Kozieł bada otwarty grobowiec króla Kazimierza

6. Stanisław Kozieł przy królewskich szczątkach

7. Ksiądz Franciszek Walan-cik, administrator bazyliki katedralnej, przy otwartym grobie królewskim

8. Sarkofag Jagiellończyka dłuta Wita Stwosza

9. Znaleziony w grobowcu królowej Elżbiety fragment płyty z romańskim ornamentem plecionkowym — stan sprzed konserwacji

10. Znaleziony w grobowcu Elżbiety fragment marmurowego posągu nagrobkowego z drugiej połowy XVI wieku

11. Znaleziony w grobowcu Elżbiety wczesnobarokowy kartusz z herbem Prawdzie — kaplica Lipskich, około 1634 roku

fakty z biografii zawodowej przyszłego badacza komory grobowej Króla Królów, ująłbym je najkrócej w ten sposób:

W latach 1957—1964 Stanisław Kozieł, jako asystent w Muzeum Archeologicznym Miasta Krakowa, towarzyszył w „czytaniu z ziemi” znakomitemu archeologowi, docentowi Kazimierzowi Radwańskiemu, który w tamtym okresie dosłownie rozkopał Kraków, aby później wydać wielkie dzieło „Kraków przedlokacyjny”. Otóż wtedy właśnie Kozieł uczestniczył już w prestiżowym przesięwzięciu, jakim były wykopaliska w romańskim kościele św. Salwatora, rozkopywał swoje miejsce pracy, czyli były klasztor św. Michała (tam bowiem znajduje się Muzeum Archeologiczne), kopał w podziemiach kościołów św. Benedykta i św. Jakuba. Brał ponadto udział w efektownej akcji wykopaliskowej na terenie Rynku Głównego, pod którym natrafiono na cmentarzysko z X wieku. Wyróżniał się też w pracach Komisji Archeologicznej krakowskiego oddziału Polskiej Akademii Nauk, prowadzonych na terenie Karpat w latach 1956—1970.

Od 1964 roku Stanisław Kozieł pracuje nieprzerwanie na wawelskim wzgórzu w Kierownictwie Odnowienia Zamku Królewskiego. Kiedyś w ekipie profesora Andrzeja Żakiego uczestniczył w porządkowaniu centralnej partii tego wzgórza, urządzając rezerwat archeologiczno-architektoniczny, obejmujący przedromańską rotundę Najświętszej Panny Marii i część budynku dawnych kuchen królewskich wraz z pozostałościami gotyckiej zabudowy zamku. Współdziałał w badaniach i konserwacji Smoczej Jamy, ale największą satysfakcję miał z prac prowadzonych w kaplicy Świętokrzyskiej, a raczej głęboko pod jej posadzką.

Kaplicę pod wezwaniem św. Krzyża ufundowała dla siebie w trzeciej ćwierci wieku XV „nasza” para królewska jako kaplicę grobową. Dobudowano ją do katedry od zachodu, otwierając równocześnie arkadą do południowej nawy bocznej. Stanisław Kozieł odkrył najstarsze elementy architektoniczne — relikty muru zachodniej elewacji nawy południowej, uchwycone właśnie na linii owej arkady.

Bardzo duże zagęszczenie różnorakiej substancji marmurowej, ujawnionej w obrębie kaplicy — relacjonuje odkrywca — w bardzo poważnym stopniu utrudniało eksploracje archeologiczne. Z rozpoznań wynikało, że przyziemie miało na całej długości cokół wysokości 185 centymetrów, co wykluczało istnienie w tej ścianie wejścia do nawy południowej i eliminowało tym samym taki wariant rekonstrukcyjny katedry z wieku XIV. Odkryto

33

3 — Klątwy, mikroby i uczeni ślady dawnej wieży, dobudowanej do zachodniego zamknięcia nawy bocznej, ale znacznie wcześniej, prawdopodobnie podczas budowy kaplicy św. Trójcy w latach 1431—1432.

Podłoże wzgórza wawelskiego zawiera bardzo wiele tajemnic, więc każdą okazję, także i tę, wykorzystano do rekonstruowania naszej wiedzy o średniowieczu wawelskim. Utożsamiano szczegółowo okres budowy ołtarzy z kontekstem posadzkowym. Fundamentowe partie murów kaplicy Świętokrzyskiej są wykonane z łamanego kamienia wapiennego; jako spoiwo służyła zaprawa wapienno-piaskowa. Murowano je w głębokim, oszalowanym wykopie ziemnym o nieco skośnych ścianach. Pozostały ślady po deskach, stosowanych ponad pięćset lat temu!

Z opisu Macieja Miechowity wiemy, że król Kazimierz Jagiellończyk zmarł w Grodnie — na szlaku jednej z podróży odbywanych między Krakowem a Wilnem, stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego, które zachowując suwerenność pod berłem Jagiellonów pozostawało w ścisłym związku z Koroną Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Król zamknął oczy na zawsze 7 czerwca 1492 roku w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Po przetransportowaniu zwłok pogrzeb odbył się 11 lipca w katedrze na Wawelu. Króla pochowano w południowej części kaplicy św. Krzyża. W tymże miejscu znajduje się nagrobek fundacji królowej Elżbiety, wykonany przez Wita Stwosza przy udziale Jórga Hubera. Przypuszczano zatem — na podstawie nie tylko relacji Miechowity — że nagrobek wyznacza dokładnie miejsce królewskiego pochówku.

Drugim obiektem murowanym, który powstał w tej kaplicy, jest grobowiec Elżbiety Rakuskiej. Zmarła ona w Krakowie 30 sierpnia 1505 roku, a pogrzeb odbył się w kaplicy św. Krzyża 21 września tegoż roku W testamencie, spisanym na dwa miesiące przed śmiercią, królowa wyraziła życzenie spoczęcia obok małżonka. Zgodnie z tradycją — wiemy to z historii pisanej — grobowiec Elżbiety lokalizowano przy północnej ścianie kaplicy, przed ołtarzem w narożniku północno-wschodnim. Dodatkową wskazówką dla archeologa był protokół z wizytacji, dokonanej w katedrze przez biskupa Andrzeja Trzebickiego w latach siedemdziesiątych XVII wieku. W dokumencie tym przy opisie kaplicy Świętokrzyskiej wzmiankowane są trzy groby: Kazimierza Jagiellończyka, jego żony Elżbiety i króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego (pochowano go tu w roku 1667, ale na polecenie cesarza Franciszka Józefa w 1858 roku przeniesiono do nowego sarkofagu w krypcie św. Leonarda). Na grobie królowej Elżbiety — wedle relacji biskupa Trzebickiego — była murowana mensa, służąca do składania naczyń litur-

34 gicznych w czasie nabożeństw. Stał na niej także obraz przedstawiający fundatorów: Kazimierza Jagiellończyka, królową Elżbietę i ich syna, św. Kazimierza.

NAJWYŻSZY CZAS UJAWNIĆ, ŻE NAJPIERW ODKRYTO GRÓB KRÓLOWEJ ELŻBIETY, MATKI KRÓLÓW EUROPY

Pamiętajmy jednak, iż celem głównym nie było odnajdywanie i otwieranie grobów pary królewskiej, lecz remont i konserwacja kaplicy. Z logiki prac wynikało, że trzeba je zacząć od części północno-wschodniej, która wymagała najpilniejszej interwencji. A pod posadzką w tym rejonie, jak już podałem, znajdować się miał grobowiec królowej. Wróćmy zatem do prac, realizowanych tam między 12 czerwca a 10 listopada 1972 roku, trzymając się wiernie relacji z pierwszej ręki.

Archeolog Stanisław Kozieł podaje wiele istotnych informacji, przekazując obraz — po raz pierwszy odkryty potomnym — tego wszystkiego, co kryły przed ludzkimi oczami podziemia kaplicy.

Niedługo trzeba było czekać na pierwszy wynik penetracji północnych części podłoża. Niebawem natrafiono na poszukiwany grób. Okazał się zniszczony i przekształcony. Analiza odkrytych substancji murów wykazała badaczom, że istnieją tu trzy odrębne wątki. Oczywiście najstarsze są mury grobu gotyckiego, zachowane — mimo drobnych ubytków — w pełnej wysokości. Jedynie sklepienie zostało wyburzone, ale pozostała po nim resztka kolebki, widoczna dobrze na północnej ścianie.

Pierwotny poziom wnętrza uległ całkowitej likwidacji, można jednak sądzić — mówił Kozieł — że utrzymywał się na niwelecie, zbliżonej do stopy fundamentów tego obiektu. Podczas budowy grobowca przed wiekami wykorzystano odcinki fundamentów kaplicy, które wyłożono cegłami, stwarzającymi podstawę owego sklepienia. Część północną, podobnie jak zachodnią, obmurowano w dolnej części, co nadało ścianie grobu niemal idealnie pionowe ukształtowanie. Jak można sądzić z wyglądu ścian, tylko południowy mur szerokości 20 centymetrów wykonano w całości od nowa. Ale i na jego koronie Kozieł rozpoznał pozostałości murowań z gotyckiej cegły. Narożnik zewnętrzny pozwala poprawnie odczytać rolę młodszego obiektu; to — według wspomnianej relacji biskupa Trzebickiego — właśnie owa mensa nad grobem królowej.

Niemal całe wnętrze zniszczonego grobowca wypełniał układany warstwami miąższ z dzikiego kamienia wapiennego i większych detali architekto-

35 nicznych, spojony twardą zaprawą wapienno-piaskową. W warstwach miąższu ujawniono dużo gotyckich, renesansowych i wczesnobarokowych szczegółów architektonicznych i rzeźbiarskich oraz ich ułamków z różnych gatunków piaskowca i wapienia, a także z czerwonego i czarnego marmuru, pochodzących z obiektów usuniętych z katedry w wieku XVIII.

Te informacje —jak się później okaże — będą niezwykle ważne, a samo wnętrze komory grobowej i wielkość szkieletów ludzkich, leżących w pobliżu, nastręczą badaczom wielu kłopotów i pracy. Ile tajemnic przyjdzie rozszyfrować! Z uwagą śledzimy zatem dalszy opis tego, co znaleziono.

Duże detale zostały zgrupowane w czterech zwartych poziomach. Niewątpliwie do najciekawszych należą cztery okazałe fragmenty płyt piaskowcowych z reliefowym ornamentem plecionkowym, uzupełnionym niekiedy rozetami i wizerunkami zwierząt. Są bardzo podobne do płyty w kaplicy biskupa Samuela Maciejowskiego, którą wiąże się z tak zwaną pierwszą romańską katedrą z pierwszej połowy XI wieku. Kolejnych analogii dostarczają pozostałości dekoracyjnego wystroju tejże katedry, zachowane na reljktach kolumn krypty i na kapitelu kolumny empory. Natrafiono także w dalszych poszukiwaniach na dwa gotyckie zworniki kamienne z resztkami polichromii i na dwa fragmenty zniszczonego renesansowego nagrobka figuralnego z czerwonego marmuru, przedstawiające postać leżącego mężczyzny w zbroi, z głową wspartą na hełmie. Odkryto również cztery wczesnoba-rokowe kartusze z czarnego marmuru, zwieńczone infułą, z herbami biskupa Andrzeja Jana Lipskiego. One to właśnie zdobiły pierwotnie kopułę jego kaplicy grobowej z około 1634 roku. Ze źródeł pisanych wiadomo, że w latach 1734—1746, podczas przebudowy kaplicy w stylu późnego baroku, zostały stamtąd usunięte. Stanisław Kozieł zatem wysunął wniosek, że na tej podstawie za najwcześniejszą datę zniszczenia grobowca królowej Elżbiety można przyjąć okres po roku 1734.

Uwaga badacza archeologa skupiła się teraz na stopniowym docieraniu do wschodniej części — do „aneksów” grobowca. Najpierw znaleziono małą komorę, a w spodzie, trochę poniżej, poziom z wylanej zaprawy, identycznej jak w sąsiednim murowanym wypełnisku. Kolebkowe sklepienie miało długość 80 centymetrów, wysokość komory natomiast wynosiła 165 centymetrów. Wnętrze było szczelnie zasypane gruzowiskiem.

Ta niewielka zniszczona krypta spełniała funkcję grobowca gotyckiego. Przemawiają za tym znalezione liczne kości ludzkie, fragmenty żelaznych okuć trumien i szczątki tkanin. Na podstawie między innymi liczby odnalezionych żuchw należy przypuszczać, że kości pochodzą z co najmniej pięciu

36 szkieletów. Podczas dokładnej eksploracji zwrócił uwagę badaczy zespół kości o charakterystycznych zmianach w tkance, należący do jednego, niemal pełnego szkieletu. Natomiast pozostałe pochodziły z innych pochówków, znacznie zdekompletowanych. Fakt, że tylko jeden szkielet złożono w całości, dowodzi — stwierdził Stanisław Kozieł, archeolog nader doświadczony — że tylko on znajdował się pierwotnie we wnętrzu gotyckiego grobowca. Stąd już we wczesnym stadium badań uczony orzekł, iż można ów szkielet identyfikować ze szczątkami królowej Elżbiety, co potem potwierdziły studia profesora Zdzisława Marka.

A pozostałe kości? Do kogo mogły należeć? Dziecięce — zapewne do dwóch córek pary królewskiej; obu dano na chrzcie imię Elżbieta. Jedna zmarła w 1466 roku i być może jej śmierć była prapowodem powstania niedługo później kaplicy św. Krzyża, pomyślanej jako pierwsze mauzoleum królewskie na Wawelu. Druga Elżbieta zmarła w roku 1483 i także — wedle źródeł — tam została pochowana. A reszta szczątków? Archeolog przypuszcza, że są to pozostałości pochówków ze średniowiecznego cmentarza, jaki znajdował się po zachodniej stronie katedry jeszcze przed budową kaplicy Świętokrzyskiej.

Ba, pozostaje pytanie: jakież to powody doprowadziły do zniszczenia grobowca powszechnie szanowanej królowej i do zasypania jego wnętrza materiałem kamiennym? Otóż w tym miejscu, na powierzchni, okresowo stał nagrobek zwycięzcy spod Grunwaldu, króla Władysława Jagiełły, przeniesiony tu w drugiej połowie XVIII wieku spod drugiej arkady, łączącej nawę główną z południową nawą boczną. Świadczy o tym między innymi dokument z roku 1749, w którym król August III wyraża zgodę na przesunięcie nagrobka tego króla. List ów przeczytano jednak na posiedzeniu kapituły dopiero w roku 1753. Opierając się zatem na dokonanych odkryciach archeologiczno--architektonicznych i przytoczonych przekazach pisanych, można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że murowane wypełnisko tworzyło po prostu fundament pod ciężki nagrobek Jagiełły, gdyż cienka czasza ceglanego sklepienia była dla tego celu zbyt wątła... Prace wykonano już zapewne po owym 1753 roku, co wynika z najprostszej dedukcji faktograficznej. W dużym stopniu potwierdza to również analiza stylistyczna wzmiankowanych znalezisk, detali architektonicznych, spośród których najmłodsze pochodzą z wieku XVII. Na pierwotne miejsce nagrobek Jagiełły powrócił w czasie prac konserwatorskich w latach 1895—1910. (W roku 1910 w Krakowie i całej Polsce, wtedy jeszcze pod zaborami, bardzo uroczyście obchodzono pięćsetle-cie grunwaldzkiej wiktorii).

37

Stanisław Kozieł dodaje, iż bardzo duże skupienie różnorodnych obiektów architektonicznych w obrębie kaplicy Świętokrzyskiej bywało przyczyną usuwania w różnych okresach znacznych partii warstw kulturowych. Najstarsze, jakie podczas tej akcji archeologicznej uchwycono, i to właśnie w obrębie murów grobowca królowej Elżbiety, są nawarstwienia ze średniowiecznego, XVI-wiecznego cmentarza.

Dzięki pracom prowadzonym w latach 1972—1973 właśnie kaplica Świętokrzyska jest pierwszym obiektem architektonicznym w katedrze wawelskiej, który został w pełni przebadany. Przyczyniono się w dużej mierze do uściślenia rekonstrukcji dawnej katedry, która stała w tym miejscu w XIV wieku. Żmudne prace, prowadzone wokół zniszczonego grobowca królowej i w jego wnętrzu, umożliwiły identyfikację szczątków Elżbiety.

Antropolodzy w sprawie królowej wypowiedzieli się w stosunkowo krótkim czasie. Przypomnę, że do owego jedynego szkieletu zachowanego prawie w całości w miejscu, które historycy uważali za grobowiec małżonki królewskiej, archeolodzy dostali się w ostatnich dniach października 1972 roku. Prędko powołano specjalną komisję, która w imieniu Kapituły Metropolitalnej Krakowskiej i władz konserwatorskich Wawelu zwróciła się do Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej i Zakładu Antropologii Instytutu Zoologii Uniwersytetu Jagiellońskiego z prośbą o przebadanie i utożsamienie szczątków znalezionych w owym grobie. Badaniami zajęli się — podobnie jak parę miesięcy później w przypadku króla Kazimierza Jagiellończyka — wybitni krakowscy uczeni, a wśród nich profesorowie: Bronisław Jasicki, Zdzisław Marek, Bożena Turowska, Kazimierz Jaegermann, oraz ich współpracownicy: Elżbieta Gleń, Zbigniew Lisowski, Krzysztof Kaczanowski, Marian Kusiak i Paweł Sikora. Problemami uzębienia zajmowała się doktor Jadwiga Biedowa z Kliniki Stomatologii Zachowawczej Akademii Medycznej.

Komisja, grupująca także przedstawicieli kapituły — księży prałatów Kazimierza Figlewicza, Stanisława Czartoryskiego, Franciszka Walancika i księdza Tadeusza Piętniewicza — oraz Stefana Walczego i Stanisława Kozieła, dokonała oficjalnie pierwszych oględzin w zakrystii katedry wawelskiej 11 grudnia 1972 roku. Kości wydobyte z grobu włożono w duże pudła tekturowe. Rzucało się w oczy dziwne zabarwienie kości królowej; miały kolor brunatnawożółty. Dokonano wstępnej segregacji na podstawie podobieństw w budowie anatomicznej. Na tym zakończono prace wstępne na terenie bazyliki wawelskiej i następnego dnia kości przewieziono do Zakładu

38 Medycyny Sądowej. Sprawy te były otoczone nimbem tajemnicy. Pierwsze „przecieki” prasowe zaczęły się o wiele później...

Uczeni z wielkim zainteresowaniem, wnikliwością i pietyzmem zajęli się badaniami szczegółowymi. Gromadzono niezbędną dokumentację, czyniono dociekania pomocnicze, często graniczące z dedukcją. Tym bardziej frapującą, iż dotyczyła szczątków sprzed połowy tysiąclecia. Musiały to być naukowe prace interdyscyplinarne, gdyż ciasne szuflady wąskich specjalizacji na nic w takich przypadkach się nie zdają.

Nas interesuje wyłącznie ów szkielet należący wedle źródeł historycznych do Matki Królów. Oto fragmenty z opinii antropologów, które potwierdzają te przekazy:

Za podstawę do wyodi ębnienia spośród wszystkich znalezionych kości przyjęto stwierdzone wspólne cechy wynikające z ich budowy anatomicznej, podobieństwa zmian chorobowych (zwyrodnieniowych) w obrębie kości oraz stopień przemian charakteryzujących się podobną kruchością, lekkością i zabarwieniem (...) W zakresie kości czaszki, oprócz wad zgryzu, zauważono asymetrię polegającą na tym, że prawa połowa twarzy jest nieco słabiej rozwinięta niż lewa. Tego typu zmiany —jak uczy doświadczenie lekarskie — rozwijają się u osób z nieprawidłowym ustawieniem głowy trwającym od urodzenia, a w każdym razie od wczesnej młodości. Stwierdzono poważne deformacje w zakresie kręgosłupa. Wszystko przemawia tutaj za toczącym się przewlekłym procesem, takim jak na przykład gruźlica kręgosłupa. Ten typ gruźlicy występuje zwykle w wieku młodocianym. Na całej długości kręgosłupa oś przebiegała w kształcie litery „S”, z jedną wypukłością skierowaną w stronę lewą w odcinku piersiowo-szyjnym, z przechyleniem głowy w kierunku prawego ramienia oraz z drugim skrzywieniem wyrównawczym w odcinku lędźwiowym, skierowanym również wypukłością w stronę lewą. To właśnie skrzywienie osi długiej kręgosłupa, stojące w korelacji z asymetrią kości czaszki, stanowiło podstawę do przyjęcia przynależności kości czaszki i kręgosłupa do jednej osoby. Zmiany zwyrodnieniowe w obrębie nasad kości długich swoim charakterem przemawiają również za przynależnością ich do tego samego szkieletu.

Uczeni natrafili jednak na wielką przeszkodę, powiedzielibyśmy — podstawową. Otóż szkieletowi brakowało kości miednicy, w sposób naturalny ułatwiających rozróżnienie płci. Nie byliby jednak naprawdę uczonymi, gdyby sobie z tym problemem nie umieli poradzić. Oto ciąg dalszy ich naukowego raportu:

Płeć określić można na podstawie budowy anatomicznej kości czaszki. Czaszka ta jest niezbyt duża, o obwodzie 39 centymetrów, o dość delikatnej