Klekot tysięcy patyków - Jarosław Maślanek - ebook

Klekot tysięcy patyków ebook

Jarosław Maślanek

3,5

Opis

Najnowsza powieść Jarosława Maślanka jest najprawdopodobniej jego najciekawszym dziełem. Historia opowiedziana przez umierającą kobietę synowi staje się dla autora pretekstem do snucia opowieści o tym, jak nie powstała książka o zmarłej matce, powieść o życiu dla którego początkiem jest śmierć, o końcu piszącym nowe rozdziały. Maślanek rozpracowuje napięcia między pamięcią a tożsamością, przeszłością a historią, prawdą i fałszem. W narrację wplecione zostały teksty źródłowe: wycinki gazet, listy, wspomnienia, dialogi z filmu dokumentalnego, artykuły, materiały znalezione na terenie opuszczonej fabryki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKTORPROWADZĄCY / Paweł Orzeł

OPIEKAREDAKCYJNAIKOREKTA / Aleksandra Zoń

KOREKTA / Michał Trusewicz

PROJEKTOKŁADKIISTRONTYTUŁOWYCH / Agata Gajek – Pracownia Książki,

Wydział Grafiki, ASP w Gdańsku

FOTOGRAFIE / Jarosław Maślanek

© Copyright by Jarosław Maślanek

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

PAŃSTWOWYINSTYTUTWYDAWNICZY

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIAINTERNETOWA: www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

DTP / Krzysztof Gotowicki

DRUKIOPRAWA / totem.com.pl

ISBN 978-83-8196-837-9

I

Tymczasem gasną słońca.

II

Macie tam jakąś historię?

Dopóki trwa, każda jest mało ważna, jest bez znaczenia, gdy nie wiadomo, kiedy się skończy, istotności nabiera po finale, stając się przeszłością pozbawioną doraźności; śmierć pisze historie, życie to tylko opowieść, fabuła nabiera rumieńców, gdy koniec staje się początkami rozgałęziającymi się w przypowieści. Próbując rozwikłać tajemnice, nawet nie zbliżysz się do prawdy, wyruszasz na poszukiwania w podróż skazaną na klęskę, sensem są bowiem powroty, odtwarzanie wspomnień i próby poznania ich budowy. Starać się poznać prawdę, wiedząc, że jest niepoznawalna, bo oparta na po tysiąckroć odbitych echach, to się nazywa przekuć porażkę w sukces. Jak budować tożsamość na historii, gdy historii są miliony?

Macie tam jakąś historię?

Na przykład – kobieta przeżywa osiemdziesiąt dwa lata w jednym miejscu na Ziemi, przemysłowym miasteczku w środku puszczy. Pod koniec życia opowiada synowi historię z wczesnego dzieciństwa. Rzadko przywołuje ten okres, miała siedem lat, trwała wojna i niewiele pamięta, ale tę relacjonuje ze szczegółami. Syn, od czasu do czasu pisarz, nie przywiązuje do niej wagi, mimo że matka powtarza ją w ostatnich latach kilkukrotnie. Dopiero po jej śmierci wspomnienie odżywa, a on postanawia zbadać, na ile może być prawdą; powraca do rodzinnego miasta zebrać materiały do książki, nieświadom, że koniec życia jednej osoby zmienił świat, zamknął stare i otworzył nowe rozdziały. Tajemnica do rozwikłania jest tylko tajemnicą, i niczym więcej.

Macie tam jakąś historię?

III

[wszystkie przystanki świata]

Kobieta znad grobu dwa razy w tygodniu wędruje do Biedronki, wlokąc z powrotem kotwicę wózka obciążonego prowiantem. Zarys: żuk z garbem pancerza, z dwukołową torbą wypchaną zakupami jak zbędnym odnóżem opóźniającym marsz.

Pierwszy przystanek za drzwiami sklepu; spod szyldu patrzy ku blokowi, w którym mieszka. Choć blisko, z dnia na dzień coraz dalej.

Bierze oddech, głęboki na ile może, uspokaja się, chce się uspokoić, nie może. Pokłóciła się z kasjerką, która źle wydała pieniądze; jest pewna, musi być, nie dopuszcza myśli, że ona się pomyliła. Jeżeli myli się przy przeliczaniu pieniędzy, mylić się będzie przy wszystkim, przy dawkowaniu leków będzie się mylić, przy terminach wizyt u lekarza, przy dniach tygodnia, miesiącach, przy datach urodzin i imienin mylić się będzie, noc i dzień się pomieszają, i nic do tego nie będzie miało światło czy ciemność; będą się jej mylić godziny, a godzin nie odróżniać najgorzej. Zerka na listę zakupów na kartce, na której litery pokaleczone niewprawną ręką dziecka uczącego się pisać zjeżdżają w prawo i w dół do krawędzi, gubiąc końcówkę ostatniego słowa okrojonego do „jabł”. Jeszcze raz przelicza pieniądze, w myślach, nie chce polegać na tym, co skrywa portmonetka. Przed wyjściem z mieszkania włożyła sto złotych, w jednym banknocie, miała też trochę drobnych z poprzedniego dnia, gdy kupowała papierosy, na które odłożyła dwadzieścia złotych z zakupów z ubiegłego tygodnia, z tymi dwudziestoma złotymi, w jednym banknocie, podreptała do kiosku przy bloku, blisko, kupiła najtańsze, spod lady, jak za komuny, tylko teraz przemycane, odkładają jej, od lat kupuje, stały klient, zapłaciła prawie dziesięć złotych, nie kupowałaby, gdyby nie skończył się [ ], którym nabija bibułki, ale się skończył, zanim kupi nowy, też w kiosku, zanim dostarczą, także z przemytu, musiała kupić paczkę papierosów, drożej, choć i tak taniej niż normalne, kalkulowała, by starczyło na zakupy, w domu stówa i trochę drobniaków, w portmonetce reszta po papierosach, dwa tygodnie do końca miesiąca, wszystko popłacone, o ile czegoś nie zapomniała, ostatnio światła opłacić zapomniała, cholery przyszły wyłączyć, na śmierć zapomniała, a miała odłożony rachunek na widoku, i pieniądze miała odłożone, rachunek przykryła krzyżówkami, pieniądze gdzieś się zawieruszyły, albo wydała, albo ktoś ukradł; ukradł? nikt do niej nie przychodzi, odkąd Hanka umarła, pustki; przelicza ponownie: chleb krojony wiejski, dłużej świeży i nie pleśnieje, masło w kostce, nie w plastiku, jajka, sześć, nie dziesięć, po co dziesięć dla niej samej, sześć wystarczy, od lat wystarczy sześć jajek na tydzień, pomidory, jabłka, jabłka oprócz chleba najważniejsze, kilo, choć nie powinna, nie że drogie, ale ciężkie, kilogram do zakupów to o pół kilo za dużo, ciężko iść, no więc jabłka, kilo, ziemniaków nie kupowała, za ciężko, z dodatkowym kilogramem jabłek nie dałaby rady dojść do mieszkania, a już wciągnąć wózek na schody – nie ma mowy, ziemniaków nie kupowała, dwa udka kurczaka, na dwa obiady, i kasza, opakowanie kaszy, nie tak ciężkie jak ziemniaki, a na więcej obiadów wystarczy, gumy do żucia, duża paczka, zamiast papierosów, od lat żuje zamiast papierosów, może w końcu zastąpi, na razie wieczorami, w łóżku, żeby się nie spalić, kiedyś usnęła z papierosem, oglądając w telewizji jakiś mało emocjonujący kryminał, i obudziła się, gdy pościel się tliła i dymiła, od tej pory nie pali w łóżku, żuje, chyba że chce się jej palić jak diabli, to wstaje, choć ciężko, siada na fotelu przy oknie, zaparza herbatę, pali, obserwuje ulicę oświetloną lampą, ocienioną drzewem, jedynym w zasięgu wzroku, lampa i drzewo, jak siostra i brat, jedno wspiera drugie, drugie chroni się w blasku pierwszego, cieniem i światłem zagarniają skrawek jej miejsca na ziemi, potrafi tak przesiedzieć do rana, pali papierosy jeden za drugim, pije herbatę po kawie, kawę po herbacie, nie wiadomo który raz zlicza ułożone rządkiem na gazecie pigułki, czeka na świt z radiem brzęczącym u stóp, bo przewód za krótki, nie wystarcza do ławy, między blokami migają światła pociągów przecinających miasto, kiedyś ją denerwowały, nie hałas, a drgania łóżka, w dzień niewyczuwalne, niedające spać nocą, gdy i tak jest milion powodów do niespania, teraz ją uspokajają, kawa w szklance drży, jej fale odbijają się od ścianek i nachodzą na siebie, łyżeczka na stoliku buja się obok pigułek tańczących na stosie krzyżówek, banknot stuzłotowy przykrywa hasła wypełnione i czekające na wypełnienie, tych drugich mniej, dobrze, przynajmniej pod tym względem jest dobrze.

Nie spała całą noc, mogła się pomylić w przeliczaniu pieniędzy; choć krzyżówki rozwiązuje sprawnie.

Opiera laskę i wózek z zakupami o murek przy wejściu do supermarketu.

Przed nią rozkłada się centrum miasta – fontanna, ławki, rynek wyłożony kostką, okalająca piętrowa zabudowa z solidnej wielkiej płyty z lat siedemdziesiątych, może osiemdziesiątych, raczej nie sześćdziesiątych ubiegłego już wieku, nie pamięta, a powinna, mieszka tu od urodzenia, od narodzin wyjechała stąd na dłużej może kilka razy.

Podmuch wiatru pobudza pamięć, wilgotny zapach drzew wygrzebuje wspomnienie letniego wypadu nad morze przed narodzinami pierwszego syna, który spędziła z mężem u jego rodziny; teść, leśniczy, udostępnił im pokój na parterze leśniczówki, codziennie spacerowali na plażę, brzegiem morza, i w głąb lasu. Każdego dnia napawała się życiem, przeczuwając, że później żyć za bardzo nie będzie.

Chiński market, bank, poczta, sklep Społem na śmierć konkurujący z Biedronką, pub kiedyś zwany piwiarnią, ocieniony parasolem z krwistym logo browarnego koncernu, pod którym intensywnieją twarze pijących, ławki wokół fontanny zajęte, ciepło. Przygląda się, czy kogoś nie rozpozna; sami młodzi, tak pod sześćdziesiątkę to młodzi, śmieje się w duchu, przestaje, gdy pomyśli, że niedawno sama miała tyle. Niedawno! Ze dwadzieścia lat będzie. Niedawno – doskonale pamięta, jak siadywała z innymi sześćdziesięciolatkami przy fontannie. Wszyscy umarli. Jeszcze raz taksuje ludzi – gówniarstwo nad telefonami, przy budce z lodami rozwrzeszczana dzieciarnia chłodzi struny głosowe świderkami waniliowo-czekoladowymi i gania za puchem sypiącym z kwitnącego drzewa; zawiesza wzrok na stoliku przed pubem, na rozpoznanych, mimo że zniekształconych alkoholem, twarzach, stamtąd może przyjść niebezpieczeństwo, chociaż jakie niebezpieczeństwo, najwyżej dwa złote któryś będzie chciał pożyczyć na wieczne nieoddanie. Nikogo znajomego, a przynajmniej znajomego na tyle, by do niej podszedł, bo z widzenia zna wszystkich, dzieci i wnuczki trupów, dzieci i wnuczki koleżanek i kolegów z jej młodości, niemający szans na dożycie wieku uprawniającego do przeniesienia się spod pubu między sześćdziesięciolatków przy fontannie.

Z torebki wyjmuje portmonetkę, rozpina błyszczące sztucznym tworzywem skrzydełka i zagląda do środka. Nie może się skupić na przeliczaniu pieniędzy, wiercenie w nosie, szczypanie oczu, swędzenie skóry, ból głowy potęgują łzawienie rozmazujące nominały; co dla innych jest powodem do radości, dla niej jest cierpieniem – puch ulatuje z gałęzi przy każdym podmuchu, wiruje wokół niej i ścieli się przy stopach. Może kasjerka wydała tyle, ile powinna, a ona nie może się doliczyć, ponieważ jest stara i wszystko się jej myli? Cholerne oczy, cholerna starość! Przeciera twarz przedramieniem, mruga, zmazuje łzy z policzków, liczy banknoty i monety; no, nie zgadza się, jak mocno nie płakać, brakuje dziesięciu złotych. Wrócić, wykłócać się? Odpuścić? To tylko dziesięć złotych, dziesięć w tę czy we w tę, paczka mniej. O nie, to paczka mniej. Nikt nie będzie kantował jej na paczkę papierosów, nie po tylu latach palenia, nie po tylu próbach rzucenia, po klęskach, potknięciach, oszustwach, gdy ostatecznie palenie zostało jedną z niewielu przyjemności, a właściwie jedyną, oprócz kremówek, ale nie papieskich – choć się śmieje, wkurzenie bierze górę. Żadna pinda, a tym bardziej pinda starej Skarbińskiej, nie będzie kantowała jej na paczce papierosów! Gdyby żyła jej matka! Ale nie żyje. To wygarnie córce! Wkłada portmonetkę do torebki, torebkę pod ramię, chwyta rączkę wózka i zawraca. Ktoś próbuje uchylić jej drzwi, odsuwa go, sama otwiera. Z łomoczącym sercem, z pulsującą w głowie krwią, z trzęsącymi się nie ze starości, a z gniewu rękami wkracza do wnętrza; mięśnie przypominają sobie młodość i wpasowują każdą kość w odpowiednie miejsce, prostując kręgosłup. Odsuwa siwe pasma z oczu, opiera wózek o boks kasowy, czeka, aż kasjerka skończy podliczać klienta; ten zerka na nią, kiwa głową, ona odkiwuje, zna go, jakby miała nie znać, mało kogo nie zna, przynajmniej z widzenia, tego zna nawet trochę bardziej niż z widzenia, ma punkt ksero po przeciwnej stronie placyku, na piętrze, chodził do szkoły z jej synem, potem wyszedł na ludzi, oprócz ksero ma produkty szkolne i papiernicze. Wyszedł na ludzi. Uspokaja oddech, choć to niełatwe, gdy organizm przygotował się do bitwy. Kasjerka kończy obsługiwać jednego, chce zabrać się za drugiego klienta, jeszcze jej nie zauważyła, dostrzega tych przed sobą i to, co wyłożyli na taśmę. Ona się przysuwa, szukając kamery, zawsze lepiej, gdy wszystko się nagra.

– Źle mi pani wydała.

Kasjerka unosi wzrok, rozpoznanie przechodzi w zniecierpliwienie, które szybko ustępuje wrogości.

– Już to wyjaśniłyśmy. Dobrze pani wydałam.

– Nie. Brakuje dziesięciu złotych.

– Coś się pani pomyliło. Wydałam dobrze.

– Nie. Proszę zobaczyć – podsuwa rozchyloną portmonetkę.

– Co pani.

– Proszę przeliczyć.

– Nic nie będę przeliczała. Wydałam dobrze i koniec.

Trzyosobowa kolejka nie do rytmu przestępuje z nogi na nogę; gdy pierwszy klient kiwa się w lewo, za nim drugi wychyla się w prawo, wystarczy, by dodatkowo ją zdenerwować, nie chce opóźniać zakupów, nie chce, żeby przez nią poczuli się niekomfortowo, nie chce też ustąpić, gdy teraz ustąpi, będzie oddawać pole walki zawsze. Nie o paczkę papierosów chodzi, nawet nie o dziesięć złotych.

– Wezwij kierownika.

– Co? – kasjerka obraca krzesło w jej stronę. – Nie będę wzywać kierownika.

– To ja wezwę policję.

– Co? – kobieta unosi się, siada, patrzy na nią, na zmarszczonej gniewem twarzy uszminkowane usta znikają między przygryzającymi je zębami.

– Myślisz, że jak jestem stara, to zapomniałam, jak się liczy?

Mierzą się wzrokiem.

– Słuchaj, znałam twoją matkę i babkę. Znałam też prababkę – dodaje ciszej. – Wydaj mi te dziesięć złotych.

Kasjerka patrzy na nią, a ona wie, że wygrała; mięśnie wiotczeją, ból kręgosłupa wraca, ciało może się skurczyć do starczego rozmiaru.

Kasjerka podlicza klienta, na taśmie stoją trzy piwa, więc szybko kończy, a ona się zastanawia, czy w sześciu złotych, które zapłacił, są dwa złote, które dała poprzedniego dnia za pomoc przy wymianie żarówki w kuchni. Dziewczyna wydaje resztę ostatniej obsługiwanej osobie, kładzie na taśmie tabliczkę z informacją, że kasa jest zamknięta, wylogowuje się i opuszcza boks.

– Lidka, otwórz u siebie, zaraz wracam – rzuca między regały i nie oglądając się, wychodzi ze sklepu. Zatrzymuje się przed drzwiami, zapala papierosa. Gdy staruszka doczłapuje, ciągnąc wózek, zerka do góry, ustalając pozycję względem kamer, odwraca się do nich plecami, wyciąga portfel i wręcza kobiecie dwie monety pięciozłotowe.

– Nie o pieniądze chodzi.

– Bierz i spieprzaj.

– Chamka.

– Babsztyl.

Gasi papierosa, sięga po kolejnego, zerka na staruszkę, chowa go i znika w sklepie. Kobieta zaciska dwie monety, czuje, jak przyjmując od niej ciepło, tracą chłód i stają się śliskie od potu. Jest zdenerwowana, niedobrze, krew pulsuje w głowie, przed oczami mroczki wywijają opętańce, serce tłucze o klatkę, próbując przebić pierś i domagając się haustu, którego ciało nie potrafi zapewnić.

Opiera wózek o szybę sklepu, pod zdjęciami mięsiwa i wędlin; przyciskając rękę do mostka, stara się nie dopuścić do rozerwania, jednocześnie zastanawiając się, czy sięgnąć po aplikator z nitrogliceryną, ale szum w uszach słabnie, ciemne płaty przed oczami powoli odkrywają, co zasłoniły.

– Źle się pani czuje?

Unosi głowę, pochyla się nad nią chłopiec trzymający deskorolkę pod pachą.

– Nic mi nie jest.

– Mogę kogoś zawołać.

– Nie, już lepiej. Naprawdę.

Chłopak chwilę się przygląda i odjeżdża.

Ona się prostuje, na ile pozwala pogruchotany zwyrodnieniami kręgosłup; uspokaja oddech, wsłuchując się w tętent serca, które niechętnie wraca do rytmu.

Niedoczekanie, myśli. Nie zejdę z powodu jakiejś gówniary!

Masuje klatkę piersiową.

IV

ma dwadzieścia osiem lat i płoną jej włosy;

nie powinna być tu i wysłuchiwać wrzasku kobiet,

przydział miała do innego budynku;

patrzy, jak z dłoni zwisają płaty skóry;

zanim dobiegnie do ściany i drzwi,

będzie naga,

zwęglone ubranie oprószy podłogę popiołem;

upada;

płacz dziecka, jej dziecka, przywołuje zza płomieni,

podnosi się, sunie na czworakach w kąt,

opiera się o maszynę do przesiewu prochu,

próbuje się wyprostować,

a skóra na plecach pęka;

poddaje się, kuli,

płacz milknie,

wrzaski zamierają;

ciało z wypaloną duszą

kurczy się,

zwija

kłębek;

fala uderzeniowa ucieka, wyrywając dach i zabierając płomienie

„Polski Kurjer”, Warszawa, wtorek 3 marca 1937 r.

Katastrofalny wybuch wfabryce prochu wPionkach

Wczoraj w godzinach przedpołudniowych w Państwowej Wytwórni Prochu w Pionkach wybuchł pożar, spowodowany zapaleniem się zapasów prochu przy ich sortowaniu.

Przy wybuchu 20 osób odniosło cięższe rany, a 3 lżejsze. Pogotowie lekarskie przewiozło rannych do szpitala w Radomiu.

4 osoby zmarły na skutek odniesionych poparzeń. Pożar został stłumiony.

Władze sądowe i bezpieczeństwa prowadzą dochodzenie.

„Express Popołudniówka Mazowiecka”, środa 4 marca 1937 r.

14 ofiar śmiertelnych pożaru wPionkach

Spośród przebywających w szpitalu w Radomiu ciężko poparzonych ofiar pożaru w fabryce prochu w Pionkach zmarło 14 osób.

„Express Wieczorny”, czwartek 5 marca 1937 r.

Pogrzeb ofiar pożaru wPionkach

Dziś odbył się pogrzeb 13 ofiar pożaru w Pionkach przy udziale około 8.000 ludzi.

Obecni byli przedstawiciele władz wojskowych i cywilnych oraz dyrekcja Wytwórni Prochu w Pionkach z dyr. Janem Protem na czele.

Przed opuszczeniem trumien do grobu przemówił ks. kanonik Paulewicz, podkreślając zasługi, położone na posterunku pracy przez tragicznie zmarłych.

arch. własne

V

Trudno żeglować przesmykiem lądu rozdzielającym oceany

Znowu; po raz pierwszy jedzie do miasta, w którym się urodził, dorósł i z którego uciekł; do którego tęskni, choć nie chce. Po śmierci bliskiej osoby wszystko robi się po raz pierwszy – ulubioną potrawę spożywa się po raz pierwszy, rutynowy spacer odbywa się pierwszy raz, kultowy film, który widziało się setki razy, ogląda po raz pierwszy; z dnia na dzień pierwszych razy ubywa.

Pępowina przegniła i odpadła; choć blizny nie widać, swędzi, świerzbi, zawsze gdy się zbliża (a nie powinno, tam tylko groby). Miasto dawno o nim zapomniało, on zapomina o mieście, coraz rzadziej zaglądając do biblioteki wspomnień – lasu przy rodzinnym bloku.

    Góra Miłości,

        Góra Partyzanta,

            Himalaje,

                Janosik,

                    Stare Lotnisko;

miejsca nie do rozpoznania, zapach ten sam – dębów, czarnej ziemi, pokrzyw. W koronach drzew ptaki zapętliły się w śpiewie czterdzieści lat temu, powtarzając pieśń o tym, jak:

uczył się zjeżdżać na sankach z Góry Partyzanta (po zderzeniu    z drzewem piszczel do dziś jest otarta);

  wpakował się do domu mrówek u podnóża Himalajów

(pogryzienia po pachwinę odzywają się, gdy widzi mrowisko);

wdrapywał się na Janosika (usychający buk z czasów,     gdy drzewa miały imiona);

w krótkich spodenkach pokonał ocean pokrzyw     Starego Lotniska (gorączka nie dawała się zbić        przez cały wieczór).

Już nie musi tam jeździć.

Jest znikąd, jedzie znikąd donikąd, żadne miejsce nie należy do niego, tak jak on nie należy do żadnego miejsca, podąża z kierunku bez nazwy, mijając punkty orientacyjne bez nazw, by obrać kierunek bez nazwy – od nikogo do nikogo; równie dobrze mógł stać, cel byłby ten sam – nic. Mimo to jedzie. Na tylnym siedzeniu przeważnie woził swoje życie, któremu, gdy uchylał okno na prostym odcinku drogi przy największej prędkości, wiatr rozwiewał grzywkę; pyłki porwane z lasu wpadały do środka, wirowały, niektóre uciekały, inne pozostawały, a oni się śmiali. Dziś jedzie sam, wraca do miasta, w którym się urodził, zbierać materiały do książki, której nigdy nie napisze.

Opuszcza okno, powietrze trzepie go po twarzy, podmuch pętli się, wypiera z wnętrza zaduch odświeżacza, napełnia wonią liści, traw i czarnoziemu, popołudniowego ciepła, suchego, ale zwiastującego burzę; niebo prowadzi go ku miastu przecinką w koronach drzew, w której pojawiają się pierwsze kłęby chmur, białe, od spodu siniejące.

Przemieszczanie w tajemniczy sposób łączy się z zanurzaniem w pamięci – gdy mniej więcej godzinę po wyruszeniu w tę z góry skazaną na porażkę wyprawę mieściny ustąpiły polom, a te lasom, powstały cieśniny w czasie, utworzyły się przesmyki pamięci prowadzące do sensów scalających wspomnienia; podróż autem – zdarzenie niezwiązane z wysiłkiem fizycznym, a z przesunięciem w przestrzeni – wystarczyła, by mózg uaktywnił się w obszarach niespodziewanych.

Grupka dzieciaków wędruje w stronę przeciwną, niż on jedzie, idą zbyt blisko krawędzi jezdni, gdy ich mija, twarze się rozmazują; mógłby zatrąbić, a wtedy być może odwróciłby się chłopak, drugi w szeregu, średniowysoki, no dobra, za niski jak na drugą klasę podstawówki, który rozpoznałby za kierownicą siebie starszego o czterdzieści lat. Dokąd idą? Próbuje sobie przypomnieć, gdzie się pałętali przez całe wakacje. No jasne, bajoro! Powinno być gdzieś tam, z tyłu, za nim, za rondem wtedy będącym skrzyżowaniem pokiereszowanych dróg w środku lasu; trzeba było skręcić w lewo i iść kawałek nad staw zagęszczony trzcinami, zasłonięty chmarą komarów i meszek, z wiatą i parkingami, na których nikt się nie zatrzymywał. Czy dziś spadnie z daszku i zedrze skórę z ramienia? Na razie dzieciaki się śmieją, wygłupiają, wymachują kijami służącymi do podpierania, skracania drogi, zabijania czasu; to były wypady na cały dzień, w tajemnicy przed rodzicami, przed matką – albo nic jej nie mówił, albo kłamał, ona zabraniała łazić wzdłuż drogi wylotowej z miasta, to zbyt niebezpieczne, nasłuchał się o wypadkach, kto i jak zginął na odcinku, na którym auta wreszcie mogą się rozpędzić po wyjeździe z terenu zabudowanego, za cmentarzem przyspieszają, nie oglądając się na ustawiane między pierwszymi drzewami krzyże upamiętniające ich ofiary.

Jest dzieckiem, jest dorosłym, jest tu i tam, jedzie samochodem i stoi przed matką w ich mieszkaniu, tkwi pośrodku kuchni, matka siedzi na krześle wetknięta między lodówkę i stół, zapach obiadu miesza się z papierosowym dymem unoszącym się nad nią i wsysanym przez lufcik okna, za którym widzi, on dziecko, on dorosły, krawędź sąsiedniego bloku i las, skrawek od zawsze pogruchotanej ulicy, chodnik, którym ojciec odprowadzał go do przedszkola. Matka dowiedziała się, że wbrew zakazom poszedł z dzieciakami na Piaskówy, do miejsca nielegalnego wydobywania piasku na budowy. Na początku wakacji odkryli tę pustynię między torami kolejowymi a lasem, stoczyli walkę z bandą z sąsiedniego osiedla o terytorium do zabaw i zapuszczali się tam niemal codziennie. Rozległy teren wyrżnięty z porośniętej drzewami góry dawał pole do popisów – zbiegali, ścigając się, kto pierwszy dotrze do dziur po wybranym piachu, rozpalali w nich ogniska i piekli słoninę z cebulą nadziane na patyki, by potem wrzucać w ogień pojemniki po dezodorantach i czekać, aż wybuchną, drążyli własne nory w zboczu piaskowej góry, w których kryli się przed niewidzialnymi wrogami. Gdy rodzice zakazali im tam chodzić, tłumacząc, że nielegalne wyrobiska są niebezpieczne, zabawy nabrały dodatkowego wymiaru – igrania ze śmiercią, która podrzucona w końcu na Piaskówy towarowym wyskoczyła z wagonu tak niefortunnie, że tąpnięta pod jej stopami ziemia osunęła się na jednego z nich, oszczędzając wystającą z piachu głowę, żeby chłopak miał szansę napełnić zmiażdżone płuca powietrzem, wydobywając z ust zamiast krzyku pisk, zamierający, gdy twarz siniała, a oni wygrzebywali go z mogiły; kuśtykającego, wspartego na ramionach dotransportowali do domu, by wszystko wypaplał rodzicom, którzy powiadomili starych pozostałych dzieciaków, a tamci szkołę, milicję, straż pożarną i władze miasta. Śmierć zbiegła, Piaskówy ogrodzono drutem.

Stał przed matką czekającą na odpowiedź na pytanie, dlaczego mimo wypadku i zakazu nadal tam chodził. Nie wiedział, co powiedzieć; im kategoryczniej czegoś im zakazywano, tym mocniej chcieli to mieć. Matka nie dała kary, nigdy go nie karała, zawsze odwoływała się do głęboko ukrytej, przygniecionej dziecięcą głupotą mądrości.

Zbliża się do miasta, do bloku, w którym się wychował, do czterech kondygnacji z nie tak znowu wielkiej płyty na skraju lasu, z oknami na drugim piętrze, z nią przesiadującą w jedynym z nich, palącą papierosa przy kuchennym stole, pijącą kawę i wsłuchującą się w program trzeci w radio, zawsze wpatrzoną w siebie, świat mając za nic, podczas gdy syn

odchodził,

                 najpierw na parę godzin do szkoły,

                                                   potem na tygodnie, miesiące na studia,

wreszcie na zawsze, na swoje;

odchodził, wpatrując się w kuchenne okno na drugim piętrze, wiedząc, że jej nie dojrzy, choć siedziała przy stole, paliła papierosa, piła kawę, na pewno z radia leciała Trójka;

aż oddalił się na tyle, że nie rozpoznał nadawanej audycji, a zapadła cisza skłoniła go, pozbawionego klucza, do daremnych prób sforsowania drzwi, których wzmocnione framugi sprawiały, że stały się przeszkodą nie do przebicia;

mógł przed nimi stać i pukać,

naciskać klamkę,

szarpać,

napierać barkiem,

kopać,

rozpędzić się i trzepnąć,

mógł je obejść, gdyż były utwierdzone w pustce,

mógł podreptać wokół i 

próbować uchylić je od tyłu będącego przodem, gdy przed

nimi stawał, choć przed chwilą były tyłem, gdy stał przed

przodem będącym teraz tyłem,

pozostawały zatrzaśnięte na amen, odcinając go od

                            świata,

którego fragmenty tkwiły w pamięci

maniakalnie pobudzanej odwiedzinami miejsc kiedyś do niego przynależnych,

w których on, w wieku dwóch, dziesięciu, piętnastu, dwudziestu, trzydziestu, nawet czterdziestu lat nie przeczuwał, że mając czterdzieści osiem, zostanie ze skrawkami wspomnień, rozbłyskami na chwilę przywracającymi

złudzenie porządkującej go -obecności-,

wydobywane

maniakalnie pobudzającymi pamięć odwiedzinami miejsc kiedyś do niego przynależnych.

Przyjeżdża do miasta, w którym się urodził, wychował i z którego uciekł; rozpoznaje zapach, gdy zbliża się do tablicy z nazwą, chłonie go przez szczelinę w samochodowym oknie, napawa się wilgocią lasu, wonią gęstej, czarnej ziemi, betonu blokowisk.

Przekracza granicę, za którą miasto-strup narosły wokół pękniętej tętnicy torów kolejowych rozepchał tkankę lasu, najpierw tam, gdzie powstała fabryka prochu, potem, jak każda rana zasilana krwią, wszędzie dokąd dotarł krwotok; stwardniały na krawędziach, w środku wypiętrzony kościołem, z czasem, gdy krew przestała płynąć linią kolei, ciśnienie w żyłach zmalało, zakłady padły, a ludzie poumierali, obkruszały. Gdy odpadnie, zostanie blizna w puszczy.

Po co przyjeżdża oglądać skruszałego strupa? By wypatrzyć ścieg blizny, kucnąć, pogłaskać, poczuć zgrubienie, ocenić, czy gojenie się zakończyło, podważyć tkankę, zajrzeć i obserwować tętniący organizm lub stwierdzić, że proces gnilny zaszedł tak daleko, że odratowanie życia jest niemożliwe? Pałęta się po przygojonej ranie, robi zdjęcia, wciąż i wciąż tym samym miejscom, nostalgią kartografii próbując przywołać do porządku pamięć, odgina rożki przypadkowo zmiętych map dzieciństwa, pod którymi odnajduje kolejną białą plamę.

Parkuje przed cmentarzem.

„Wszystko umiera – wszystko umiera” obwieszczał grobowym głosem głośnik samochodowy, gdy w środku pandemii stał u progu nekropolii wypełnionej bliskimi, którzy kiedyś żyli, zmarli, a on nie mógł zapalić świeczek na ich mogiłach, ponieważ brama została zamknięta. Przeskoczył wtedy mur od strony lasu, za nic mając polityków podwożonych limuzynami, otoczonych ochroniarzami, kładących kwiaty na grobach swoich bliskich bliższych życiu niż jego nieżyjący bliscy, i poszedł na grób matki, którą pochował tuż przed wybuchem zarazy, uprzątnąć kwiaty i wypalone znicze przyprószone ostatnim śniegiem. Przez rok od jej śmierci przyjeżdżał co miesiąc, w drugim roku co dwa, trzy; w międzyczasie wyszukiwał w internetowej aplikacji blok, w którym mieszkała pod koniec życia, powiększał zdjęcie okna na parterze, wpatrywał się w cień za szybą, przybliżał obrys postaci; chciał, by tam była. Pamiętał jej śmiech.

Gdyby pisał książkę, w której zamieściłby siebie wkraczającego na cmentarz, szukającego świeżego grobu matki, ona na sąsiednich stronach szłaby od sklepu ku mieszkaniu, myślałaby, oddychała, mówiła pod nosem. Zmierzwiłby czas, skołtunił chronologię, żeby mogli się spotkać na kartach jednej z miliona opowieści powołanych do życia historią zamienioną w fabułę, z nimi zaklętymi w papierowe postaci, w prawdziwych papierowych bohaterów żyjących wbrew fizyce, śmiejących się w twarz osobom z ciała i krwi, wyleczonych z uzależnienia od realności.

Przekracza bramę cmentarza.

Po śmierci ojca, brata i matki każdy grób rozsiano niewprawną ręką w innym miejscu nekropolii, przypieczętowując rozpad podstawowej komórki społecznej za życia składającej się z czterech osób związanych jedynie krwią i miejscem zamieszkania. Nie ma dokąd wracać. W mieście, w którym się urodził, spoczywają wyłącznie wspomnienia; gdzie nie zajrzy, którego kąta nie odwiedzi, napotyka grobowce pamięci z coraz mniej żywą zawartością. Kierując się ku mogile matki, wodzi palcem po zastygłych nitkach parafin cieknących z rozpalonych zniczy; spod płyt dochodzi woń rozkładu:

U stóp ma grób miłości (matka), na zachodzie lęku (ojciec), na wschodzie wstydu (brat); rozpoznaje strony świata po mogiłach rozsypanej rodziny. Dla niego została północ, południe? Nie wie, czy chce spocząć na cmentarzu w środku lasu, na polu krzyży wśród drzew. Wybudowali ostatnio ścianę z wnękami na urny, może się wprowadzi? Zawsze deklarował, że chce, by go spalono, nie oddano na żer robakom.

Schodzi ze wzgórza, zatrzymuje się przy studni, do której wrzucał kamienie, gdy był szkrabem, chwyta wiadro obite przeszłością, pochyla się nad taflą, opiera dłonią o krawędź, obruszając kamyczki; spadają, zaburzają idealną czerń. W Święto Zmarłych pałętał się po cmentarzu, rywalizował z kumplami, kto obuduje pięść większą bryłą parafiny ze zniczy; skóra piekła, czerwieniła się, schładzał ją wodą ze studni. Obraca bladą jak zawsze dłoń, dzieciństwo nie zostawia śladu. Odstawia wiadro.

Nad lasem błyska, podmuch przegania dym ze świec i woń przekwitłych żałobnych kwiatów.

Wycofuje się sprzed studni.

Śmierci do przesytu; gdyby znał dramaty stojące za każdym z nagrobków, nie miałby szans przecisnąć się między nimi, dzięki niewiedzy wędruje swobodnie, doświadczając spokoju wieńczącego umarłe opowieści.

Wraca na wzgórze, do grobu matki. Czeka na deszcz.