Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historie kobiet, które nie upadły na kolana przed wszechobecnym złem. Była w nich moralna siła, ale nie bohaterstwo – to pojęcie powstało po wojnie. Te matki Polski, gdziekolwiek rzucił je los, dały z siebie morze miłości, zmagając się z brutalną prozą życia: w obozie, w kazachstańskiej lepiance, u bauera na przymusowych robotach, w okupowanej stolicy, na prowincji i nad listem…
Statystyka, jakkolwiek przydatna, milczy, gdy zapytasz ją o to, jaką ścieżkę przeszedł człowiek; w tych kilku świadectwach odbijają się, niczym w lustrze, wojenne losy ludzi – polskich matek, ale również ich dzieci i mężów. To system połączonych naczyń.
To książka o człowieku, ale i nieuchronności losu.
Z przeznaczeniem nie sposób wygrać…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Redaktor prowadzącyAgata Paszkowska-Pogorzelska
Redakcja merytorycznaAnna Mróz
KorektaBogusława Jędrasik
Skład i łamanieAgnieszka Matusiak
Projekt graficzny okładkiAnna Damasiewicz
Zdjęcia Shuterstock: str. 44–45 Konstantin Yolshin; 82–83 Q. Bell; 126–127 yurok; 168–169 Tilpunov Mikhail; 220–221 bkp; 266–267 Alberto Hidalgo Yanes; 282–283 Autorstwa Tatyaby; 310–311 Dina Gomankova; 336–337 Robert Blaga; 382–383 KellyNelson; 414–415 Halfpoint
Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2018 Copyright © by Tomasz Kubicki, Warszawa 2018
Zapraszamy na stronę Wydawnictwawww.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Księgarnia internetowawww.swiatksiazki.pl
ISBN 978-83-11-15335-6
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Pamięci bezimiennej Matki Polki niniejszą książkę dedykuję. Prawdziwe bohaterstwo kocha ciszę,
Ludzie, którzy zgotowali ludziom ten los, skazali się na potępienie. Niech cierpią męki przykuci do skały,
Zanim głuchy trzask bomby, pękającej w oddali na tysiące strzępów, wyrwał ją ze snu, wiodła zwyczajne życie. Kraj podnosił się z bagna finansowej zapaści, zaś ona sama przypominała mozaikę kulturową. Był upalny sierpień 1939 roku, a gęste snopy światła padały na ulice. Skwar lał się z nieba, a ludzie łaknęli ochłodzenia jak kania dżdżu. Nieuchwytny cień przebiegał po fasadach, nadając podstarzałym kamienicom wyjątkowy charakter. Dni były coraz to krótsze, a gwarna społeczność biła się z myślami, pytając: Jeśli rozpęta się piekło wojny, co z nami? Postrzępiony głos spikera rozwiewał na falach eteru ten narastający przestrach i ludzie poddawali się złudzeniom. Czy to możliwe, że nasz świat znów rozsypie się jak domek z kart? – wątpili. Na łamach prasy pojawiały się nagłówki, że nieprzyjacielska armia roztrzaska się o stalowy mur; z czasem każdy przywykł do stresu. Zegar historii ani myślał spowolnić wskazówki choć na jedną dłuższą chwilę i odliczał beznamiętnie kolejne tygodnie, dni, a w końcu godziny. Polska, bo o niej mowa, rozkwitała tysiącem barw, zaś jesień tego roku nadciągała ze znacznym opóźnieniem. Pomimo wielu wewnętrznych waśni wciąż trwał piękny sen – wolność.
Ludzie w sile wieku – doświadczona matka, dziadek – coraz częściej tonęli myślami w mętnych wodach własnego dzieciństwa. Podświadomy lęk, lekki jak najsmuklejszy powiew wiatru, przenikał ich myśli. W każdym razie wyczuwali jego nieprzyjazną obecność. Babcia przeszła więcej, przez co drżała o los swojej córki i jej dzieci. Dziadek niewiele mówił. Trauma wojny pozostawia swój niezatarty ślad w sercu, duszy i psychice. Mieli zatem poważne przesłanki do tego, by się bać; zbyt wiele ujrzeli. Nie musieli nic mówić, gdyż na taśmie pamięci sunęły kolejne obrazy, a na nich: front, przemarsze wojsk, głód i chłód, strach i nieustanna batalia o wszystko! Wojna jest szańcem szatana i gdy minie huk haubic, nic już nie jest takie samo. A córka? Wbiła ciężkie spojrzenie w męża, bo ten człowiek był ostoją i słupem granicznym ich świata, rodziny. Jeśli cię zabraknie, co z nami? – wyszeptała. Na razie jeszcze słońce świeciło nad nimi, więc mężczyzna odgarnął ciemne chmury trosk. Gdzieś w kącie krzątał się z wyraźnym podekscytowaniem mały szkrab. To dla pełnej wigoru dziewczynki albo dla dziarskiego chłopczyka biło ich serce. I nie ma najmniejszego znaczenia, czy była to wiejska izdebka albo wielkomiejski pokój w nadszarpniętej zębem czasu kamienicy. To była Polska, kraj w przededniu wojny.
Potem nad ranem, gdy słońce wschodziło leniwie na horyzoncie, piękny sen zamienił się w koszmar. Wróciły demony przeszłości, zaś efemeryczne sojusze poszły w niepamięć. Alianci się odsunęli, a los babci i jej córki wraz z potomstwem zawisł na najcieńszej z nici. Te dwadzieścia lat wolności, które nastały po półtorawiekowej zapaści, były jedynie przerywnikiem przed następnymi 50 latami niewoli.
Była godzina 13.15, 28 września. W Warszawie, w fabryce Škody podpisano akt o zawieszeniu walk, ale to właśnie wtedy II Rzeczpospolita przestała istnieć. Kraj rozpadł się pod naporem wroga na kilka części. Rosjanie wchłonęli Kresy Wschodnie, co spowodowało wtłoczenie w granice imperium, w tak zwaną Ukrainę Zachodnią i Białoruś Zachodnią, więcej niż pięciu milionów naszych rodaków. Niemcy zagarnęli połowę ziem i ponad 22 miliony obywateli polskich, uwzględniając mniejszości narodowe. Z terenów anektowanych i przyłączonych do Rzeszy stworzyli Kraj Warty i Gdańsk – Prusy Zachodnie. Na wschodniej flance niemieckiego imperium powstała zwasalizowana satelita – Generalne Gubernatorstwo. 24 miliony Polaków, którzy żyli przed wojną w II RP, znalazły się w potrzasku. Życie po obu stronach barykady okazało się drogą przez mękę. Łapanki, rozstrzeliwania, eliminacja elit, wysiedlenia, praca przymusowa i egzekucje – to ponury los, jaki stał się udziałem naszych rodaków.
Liczby przytłaczają – zginęło nie mniej niż 2,6 miliona Polaków. Babcia, już staruszka, jeśli tylko pozwalały jej zdrowie i okoliczności, rzucała się w wir zadań. Roztoczyła nad córką i jej rodziną troskliwą opiekę. Córka czekała na męża, gdyż wojna się skończyła, a on nie wracał. I wtedy następowały kolejne, rytmiczne niemalże, sekwencje wydarzeń: wysiedlenia na Sybir, wywózki na roboty, głośny tupot ciężkich butów i łomotanie do drzwi w środku nocy, przeszukania, egzekucje i inne prześladowania. Czasem ta babcia już nie żyła, a córka uciekła wraz z mężem, dzięki czemu szczęśliwie uniknęła przykrych konsekwencji. To tylko przykład.
Wojna postawiła kobiety w wyjątkowej sytuacji, a gama ich wojennych losów nigdy się nie kończy; każdy człowiek skrywał jakąś opowieść. Niemniej gdy spojrzymy na ich przeżycia z perspektywy minionego czasu, ktoś mógłby powiedzieć, że wszystkie te historie splata wspólna nić. Starałem się uchwycić doświadczenia matek w każdej z części rozbitego kraju. Szybko odkryłem, że nie upadły na kolana przed wszechobecnym złem. Była w nich jakaś piękna moralna siła, ale nie bohaterstwo – to pojęcie powstało po wojnie. Te matki Polki, gdziekolwiek rzucił je los, dały z siebie morze miłości, zmagając się z brutalną prozą dnia codziennego: w obozie, w kazachstańskiej lepiance, u bauera na przymusowych robotach, w okupowanej stolicy i na prowincji.
Najpierw tatuś przepadł gdzieś bez wieści, a potem los obrócił się przeciwko nam. Tej nocy nie zapomnę nigdy. Nad ranem, choć słońce jeszcze skrywało się za ciężką masą chmur, a my leżałyśmy pogrążone w głębokim śnie, drzwi do mieszkania niemal wypadły z zawiasów. Aufmachen! Aufmachen! Widziałam mamę, tę piękną i łagodną kobietę, jak nerwowo zerwała się na równe nogi. A ja? Ja miałam siedem lat, moja twarz zalała się łzami. To mnie prześladuje, że wiem…
Maria z Franciszkiem i dziećmi we Francji. 1931 rok.
Rydzyna. Irenko, biegnij do matki
Franciszek wyszedł z ośmioletnią Irenką, swoją najstarszą córką, z mieszkania czynszowej kamienicy. Zszedł z piętra na parter, a następnie, mijając stare i zawilgocone ściany wąskiej klatki schodowej, znalazł się na podwórzu. Ujrzał znany mu krajobraz: drzewa rozpościerające szare gałęzie z pożółkłymi liśćmi, ścieżkę pokrytą nierówną trawą. Stamtąd po kolejnych kilkudziesięciu krokach dotarł do żwirowej drogi. Wszystko się zmieniło w ostatnim miesiącu w tej małej miejscowości. Ludzie kryli się po kątach, zwłaszcza teraz w tej jesiennej, wrześniowej aurze. Każdy odczuwał podskórnie strach o najbliższych. Ten lęk przybierał na sile każdego dnia. Ktoś przekazał ostatnie informacje o stracie męża, ktoś inny został złapany w czasie przypadkowej kontroli dokumentów. Gestapo i żandarmeria zarzuciły sieci na snujących się po mieście mężczyzn. To oczywiste, bo ci stanowili potencjalne zagrożenie dla tych wygłodniałych niemieckich wilków. Niepokój wzmagał się wprost proporcjonalnie do upływu czasu. Jeszcze przed wojną mniejszość niemiecka stanowiła ponad trzydzieści procent ludności. Jeśli mieszkańcy miasteczka byli skazani na współpracę w tym raczkującym państwie, to historyczne linie podziału wciąż istniały. Tylko pęd życia, który nakładał na barki rolników, kupców, drobnych handlarzy i rzemieślników swoje sztywne zasady, rozpraszał te napięcia. Potrzeba chwili, ta prozaiczność egzystencji i jej powtarzalność atomizowała spory. Liczyły się ten jeden dzień, sprawna i udana transakcja, dobry zakup albo orka na polu. Wieczorem spotkanie przy stole, kolacja przy świecach albo słabej lampce. Tylko tyle albo aż tyle. Pierwszego dnia września, gdy na Rydzynę spadły pierwsze pociski artyleryjskie, od dawna tłumione niesnaski i swary znalazły swoje ujście. Dla rdzennych polskich obywateli, z górą półtora tysiąca osób, przyszła najcięższa próba. Dla mniejszości niemieckiej – czas prosperity. I nie chodziło o jakąś znajomą Niemkę albo jej synów, ale bardziej o definiowanie własnego położenia. Dla tych pierwszych skończyła się Polska, dla drugich po kilkunastu latach wróciło stare. Niemcy cieszyli się, że traktat wersalski odszedł w niepamięć, a oni wrócili do domu. Czasem współczuli swoim sąsiadom Polakom, ale system czuwał. Łapanki, wywózki, każdy przejaw życia został policzony, zewidencjonowany. Franciszek przeczuwał nadciągające tarapaty. Na jaki los mógł liczyć ten zasłużony i odznaczony krzyżem powstaniec wielkopolski? Jego przeszłość determinowała w tej sytuacji niepewną przyszłość. Po ludzku bał się bardziej o rodzinę niż o siebie, co wynikało z jego wewnętrznej siły. Przeszedł w życiu niejedno i gotów był położyć swoje życie na szali, byle nie opuścić swojej rodziny. Maria, ta spokojna i pracowita kobieta, nie mogła zostać sama z gromadką dzieci, z czterema córkami. Troska męża o żonę, ojca o dzieci ściskała za serce. Na razie dawał sobie jeszcze radę, miał talent do handlu. Walczył.
Franciszek wyszedł wraz z Irenką na drogę wiodącą w stronę rynku. Zabrał ze sobą córkę, bo dawała mu jakąś namiastkę bezpieczeństwa. Musiał wierzyć, że nie zgarną go z ulicy na oczach dziecka. Poza tym Irenka była nad wyraz dojrzałą dziewczynką, dbała o siostry i sama chciała pójść z tatą. Na małym kwadratowym ryneczku, gdzie stały ceglane kamienice pokryte ceramiczną dachówką, roiło się od przechodniów. Ludzie załatwiali swoje sprawy, patrole żandarmerii krążyły wokół jak sępy. Zresztą czujne oko działających w słusznej sprawie niemieckich obywateli również obserwowało teren. Irenka, jak to dziecko, beztrosko wymachiwała rękami, gdy Franciszek silnym ruchem dłoni chwycił ją za rękaw. Jeszcze liczył, że skręcając w lewo, w boczną uliczkę, odwróci uwagę Niemców spoglądających na nich z oddali. Lekko przyśpieszył, nie chciał zrazu wzbudzić większej uwagi. Irenka zamilkła i poczuła na sercu ciężar. To był pierwszy komunikat. Za drugim już ją sparaliżowało. Tylko pozornie nie rozumiała całego kontekstu sytuacji. Dzieci widzą więcej, niż nam się wydaje. Rzuciła ciche: Tato, co się dzieje? Odparł jej: Dziecko ciszej, idziemy. Po chwili tę ciszę przerwało głośne: Halt! Stanęli jak wryci. Krew pulsowała w żyłach jak szalona i w tej krótkiej chwili Franciszek szukał odpowiednich słów. Wiedział, że od nich zależał dalszy bieg wypadków. Usłyszał: Dokumenty, już, natychmiast!
Kilka minut po tym Irenka biegła ze łzami w oczach w stronę mieszkania. Jej serce ledwie pompowało krew, a napięte do granic możliwości mięśnie zadawały dodatkowy ból. Jeszcze tylko troszkę – powtarzała sobie. W końcu wbiegła na podwórze, a potem resztką sił po schodach, na piętro, do ciasnego mieszkania. Uderzyła w drzwi z całych sił i z trudem łapiąc powietrze, zdyszana wyrzuciła z siebie: Mamo, mamo, zabrali tatę! Maria rzuciła szybkie spojrzenie na Olę, potem na Zuzię i Wandę, wzięła w ramiona roztrzęsione dziecko. Kochanie, co się stało? – spytała łamiącym się głosem. – Tatuś powiedział mi: biegnij do mamy – usłyszała w odpowiedzi.
Franciszek tego dnia zniknął z życia swoich najbliższych, ale czekał w napięciu na jakieś strzępki informacji i właściwie liczył już jedynie na łaskawą opatrzność. Drżał nie tylko o los córek. Nieustannie roztrząsał scenariusze przyszłości. Doskonale znał Marię z jej wyjątkową urodą, która niegdyś go tak zachwyciła. Miała w sobie jakąś iskrę i znała gorzki smak ciężkiej pracy. Była kobietą jego życia, a nawet jeśli czasem to małżeństwo znajdowało się na burzliwych falach, to kochał ją bezgranicznie. Przed chwilą jeszcze jako wolny człowiek szedł znaną trasą, a teraz kilkanaście godzin później los przestawił zwrotnicę jego życia. Łapanka – czym właściwie było to zjawisko? Dla Niemców schwytani to jedynie mięso armatnie, tania siła robocza. Dla niego – niepewność i prawdziwa próba nerwów! I ta natarczywa myśl wciąż odbijała się echem w jego głowie: Czy Maria zdoła udźwignąć taki ciężar? Siedział w areszcie, czekał na szczegółowe przesłuchanie. Zbyt dobrze znał życie, aby poruszać się po nierealnym okręgu nadziei. Szukał spokoju, ale czuł, że szybko nie wróci. Liczył na nią, na Marię.
Rydzyna. Trzy długie lata
Tymczasem życie toczyło się dalej swoim rytmem. Mijały dni, a po nich miesiące. Maria przyjęła cios z jakąś niewytłumaczalną wiarą w szczęśliwy koniec. Musiała w dodatku pozbierać się szybciej, bo stała się jedyną żywicielką rodziny. Na jej barki spadła odpowiedzialność za córki, ich życie i przyszłość. W tym jednoizbowym mieszkanku z małym aneksem kuchennym, choć to zbyt wielkie słowa, czekały na nią dorastające córeczki. Właściwie dla Ireny, najstarszej z nich, był to skok w dorosłość. Ta mała dziewczynka w ciągu dwóch lat przejęła tak wiele obowiązków. Pod nieobecność ojca i matki, która pracowała całymi dniami to na polu, to w jakiejś oborze, troszczyła się o siostry. Czasem trudno sobie wyobrazić, jak wielką wytrzymałość i siłę mają dzieci. Wanda w chwili aresztowania taty miała sześć lat. Zuzia, o rok młodsza, spędzała całe dnie to na pomocy Irenie, to na zabawach z Olą – półtorarocznym dzieckiem. Jeden pokój, cztery dziewczynki i spracowana matka – tak wyglądała rzeczywistość. O warunkach życia warto napisać, że były skrajnie ciężkie. Maria z nastaniem świtu przygotowywała jakieś skromne śniadanie, a następnie udawała się na orkę do niemieckich gospodarzy. Czasem dostała jakieś wynagrodzenie, innym razem kartki na żywność, niekiedy przyniosła worek ziemniaków, warzywa, sałatę, marchew. Wracała z nastaniem zmroku i znosiła naprawdę wiele jako sezonowy robotnik rolny. Zuzia, jeszcze wiele lat po wojnie, wspominała matkę. Widziała, zamykając oczy, jej dłonie poharatane krzewami i szare paznokcie, a za nimi grudy ziemi z ziemniaczanych pól. Na twarzy przybyło jej zmarszczek, postarzała się. Zmagała się z obolałymi mięśniami, a poprzecierane kolana mówiły więcej niż słowa. Ta szczupła kobieta zachowała jednak to samo niezmienione, pełne ciepła spojrzenie. Pozostała w całym swym trudzie tak bardzo łagodną, kochającą osobą. W czterech ścianach ciasnego pokoiku na przekór przeciwnościom kwitło życie rodzinne. Dzieci wciąż miały dom i nawet jeśli wydawał się tak skromny, to jednak nigdy nie brakowało w nim matczynej opieki. Jej uczucia płynęły prosto z serca, z tej niezmierzonej przestrzeni, w której skupiały się wszystkie troski i radości. I jest w tym wiele prawdy. Maria całymi dniami niosła swój krzyż z godnością i pokorą. Miała dla kogo żyć i spalała się w cierpieniu. Nieustannie tliła się w niej nadzieja na powrót męża. Wierzyła w niego, bo znała jego silny charakter i niesłabnącą determinację. Patrzyła w przyszłość z ufnością mimo wszystko. Tylko czasem, gdy dzień chylił się ku końcowi, a mrok roztaczał swoją ponurą zasłonę, migotały jej przed oczami pełne smutku obrazy. Widziała siebie i córki gdzieś tam, w nieodległej przyszłości, już po wojnie, ale on się nie pojawiał. Zimą 1942 roku czuła, że ta twarda skorupa okupacyjnej rzeczywistości ją przygniotła. Trudne realia egzystencji na granicy fizycznej i psychicznej wytrzymałości kruszyły resztki sił, rozłupując je na cząstki. Dokuczliwy kaszel wzmagał niepokój, ciało ciążyło nieznośnie, ale łatała, co tylko mogła. Od Zuzi dowiedziałem się, że nie zaznały ściskającego od środka uczucia głodu. Stół stał na swoim miejscu, a piecyk wciąż służył do przyrządzania posiłków. Dziewczynki rozkwitały w tych warunkach. Maria tuliła je do siebie i wypełniała tę pustą strefę nieobecności ojca. Dzieci zachowały namiastkę normalnego życia. Bawiły się ze sobą, przekomarzały i czasem popadały w konflikty, bo któraś siostra powiedziała coś niemiłego, a inna jak jakiś uparciuch trzymała się kurczowo swojego zdania. W czasie zimy trasowały w śniegu przejścia, lepiły bałwany i rzucały śnieżkami. Posługiwały się sprawnie językiem polskim i nie uległy zniemczeniu. Nieopodal w perełce miasteczka – XVII-wiecznym zamku – funkcjonowała szkoła Hitlerjugend. Realne zagrożenia czyhały na każdym kroku. Polityka germanizacyjna nakładała na mieszkańców przykre obowiązki. Zakaz porozumiewania się w języku ojczystym stał się jej fundamentalną zasadą. A jednak polska rodzina trzymała się razem. Życie pod okupacją miało wiele twarzy. Ta spontaniczność dorastających dzieci musiała dostarczać Marii wiele energii. Wszystko to miało jednak swoją cenę.
Jakie to uczucie, gdy osłabiony człowiek, dźwigając się nad ranem z łóżka, opuszczał dom i szedł w nieznane? Gdy zastanawiał się nad tym, czy zdoła wrócić, a nawet jeśli tak, to czy zastanie swe dzieci? Maria dzieliła los milionów polskich matek. Musiała każdego dnia przedzierać się przez gęste zarośla dylematów. Nie mogła się poddać, ale doświadczała samotności w swoim cierpieniu. Ze wszystkich sił chroniła przed nim swoje małe pociechy.
Czas mijał, a o Franciszku było wiadomo tylko tyle, że pracował gdzieś w obozie koncentracyjnym. Tę wiadomość zdobyła jego siostra z drugiej ręki od jakichś napotkanych Niemców. Potrzeby dnia codziennego – opłacenie czynszu, zapewnienie opału czy ubrań dla dzieci – zagłuszały przykre myśli. Widok córek dodawał jej sił i pomagał w chwilach wahania. Walczyła, jak tylko mogła – dla nich.
Tak przeminęły trzy długie lata. Ktoś powie, że tysiąc dni to wystarczająco długi czas, aby przywyknąć do wojennej zawieruchy. Inny zastanowi się nad tym głęboko i ten jeden raz nie zabierze głosu. Tysiąc dni, które zmieniły życie, jednocześnie stworzyły nowe. Maria, Krysia, Wanda, Zuzanna i Ola wciąż żyły w tym samym miejscu, nie głodowały i miały ten drobniusieńki kawałek dachu nad głową. Los oszczędził im traumatycznych męczarni tułaczego życia. Pomimo przelanych łez i trudu codziennego dnia tworzyły piękną rodzinę. Matka i cztery córki. Tymczasem z samych terenów Kraju Warty, obszaru byłego państwa polskiego anektowanego do III Rzeszy, wysiedlono setki tysięcy osób. Ludzie tracili często w ciągu dosłownie 4 sekund cały dorobek kilku pokoleń. Prasa konspiracyjna pasem transmisyjnym biła na alarm już kilka miesięcy po przegranej wojnie. Na stronach gazetek pojawiały się ponure obrazy strasznego losu tych nieszczęśników. Jednego dnia funkcjonariusze żandarmerii, najczęściej pod osłoną nocy, walili do drzwi, po czym wywlekali ofiary w samych piżamach na ulicę, skąd ludzie odjeżdżali w ciężarówkach w stronę dworców. Czasem działo się to podczas siarczystego mrozu. Drugiego dnia bydlęce wagony przekraczały granicę z Generalnym Gubernatorstwem. To właśnie tam pozbawieni pieniędzy i zszokowani ludzie snuli się bezwiednie po ulicach w poszukiwaniu schronienia. Innym razem wskutek łapanki ktoś trafiał na prace przymusowe. Wielkie ruchy migracyjne z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód. Niemcy działali dwutorowo.
Gdzie tak naprawdę znajdował się Franek, nie wiedział nikt, ale wydawało się dalece nierealne, aby ten silny jak lew człowiek, gdziekolwiek był, się załamał. Maria czekała z dziewczynkami na jego powrót. Może myślała, że najtrudniejszy czas powoli przemijał. III Rzesza wszak zachwiała się w posadach. I choć stało się to tysiące kilometrów od tej małej mieściny, gdzieś nad Wołgą, pod Stalingradem, to jednak w ciemnym tunelu pojawiło się majaczące w oddali światło. Po mroźnej zimie przyszło upalne lato 1943 roku, a wraz z nim powtarzający się cyklicznie schemat – praca przymusowa na roli.
To mnie prześladuje, że wiem…
Jest 29 grudnia 2016 roku. Siedzimy wygodnie na piętrze drewnianego domku gdzieś na obrzeżach miasta. Staram się wyłuskać z tej opowieści jak najwięcej, wracam i zadaję drugi raz to samo pytanie. Spoglądam na Zuzannę przenikliwym spojrzeniem, bo mam wrażenie, że chwilowo jest nieobecna. Ale może to tylko moje wrażenie. Potem zrozumiem, że się nie myliłem – nagranie nie pozostawia złudzeń. W końcu przerywam przedłużającą się ciszę i pytam: Babciu, opowiedz mi, proszę, co wydarzyło się dalej? Przypatruję się, jak żywe oczy tej tak bliskiej mi osoby wbijają we mnie lodowate spojrzenie. Jest w nich wciąż tlący się ból, jakaś niezagojona rana. Są w nich: ciężar doświadczenia i historia zapisana cierpieniem. Minęły siedemdziesiąt trzy lata, szmat czasu, ale są sprawy na tej ziemi, których zegar życia nie naruszył. I są chwile tak pełne emocji, tak krańcowe i wymykające się percepcji, że nie sposób ich pojąć: Pytasz, co było dalej? Posłuchaj uważnie, bo mam tę scenę przed oczami, jakby to wydarzyło się wczoraj…Aufmachen! Aufmachen!Te słowa wciąż słyszę. Potem, potem jedna drugą za rękę trzymała.Nigdy tego nie zrozumiem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.