Kobieta z tajemnicą - Mackenzie M. - ebook
BESTSELLER

Kobieta z tajemnicą ebook

Mackenzie M.

4,4

Opis

Kaylee Evans, dziennikarka z Vancouver, otrzymuje zlecenie napisania artykułu o bezdomnych w swoim mieście. Aby lepiej poznać to środowisko, kobieta upodabnia się do ludzi mieszkających na ulicy.
Gdy ubrana w stare, zniszczone rzeczy, niosąc kubek z ciepłym napojem, wpada na biznesmena Cole’a, jej życie wywraca się do góry nogami. Mężczyzna bardzo szorstko reaguje, kiedy bezdomna kobieta brudzi jego śnieżnobiałą koszulę. Nie dość, że obraża Kaylee, to jeszcze jej grozi.
Ich drogi przecinają się ponownie w klubie ze striptizem. Cole udaje się tam na spotkanie z prostytutką, z kolei Kaylee, szukając łazienki, wpada na niego, co prowadzi do następnych niedomówień. Po chwili oboje orientują się, że już wcześniej się poznali. Cole dopisuje sobie całą historię i dochodzi do wniosku, że Kaylee musi być dziewczyną na godziny.
Wszystko, co Cole myśli o Kaylee, nie jest prawdą. Kobieta nie bez powodu nie chce do siebie nikogo dopuścić. Nie bez powodu tak obsesyjnie pilnuje swojej tajemnicy. Czy mężczyzna nadal będzie polegał tylko na swoich fałszywych osądach? Czy zaakceptuje prawdę, kiedy ta wyjdzie na jaw?
Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (549 ocen)
324
132
67
17
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaS87

Nie oderwiesz się od lektury

„Prawda jednak była taka, że nikt z nich jej nie znał. Wszyscy znali tylko postać wykreowaną przez nią samą, ale żadnemu nawet by nie przyszło do głowy, że nie jest prawdziwa, że to, co znajdowało się za maską uśmiechu, było popękane i szkaradne.” Gdy twoje życie to jedna wielka tajemnica, ucieczka, niepewność i strach. A przybieranie masek staje się czymś normalnym. Co zrobisz gdy na twojej drodze pojawi się mężczyzna który obudzi ukryte pragnienia? Zaryzykujesz? A co jeśli twój oprawca czeka gdzieś w mroku, by cię dopaść. W tedy już nie ryzykujesz tylko swoim życiem… Keylee jest dziennikarką która na swoich barka dźwiga ogromny ciężar przeszłości, ale mimo tego nie potrafi przejść obojętnie obok potrzebujących. Potrafi dostrzec to czego inni nie widzą, bądź nie chcą widzieć. Artykuł o bezdomnych i ich historie kosztują ją wiele, budząc jej demony. Wtedy wpada wprost na niego. Na mężczyznę który obudził jej uczucia, ale również sprawił, że nie chciała mieć nic wspólnego z nim za to ...
40
AgnieszkaZz122

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę wciągająca, jestem ciekawa następnej części:)
30
frixi

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca od pierwszej literki. Z niecierpliwością czekam na drugi tom.
30
izunia08111986

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna ksiazka...wciagajaca , szybko sie czyta...polecam
30
BarbFeder

Nie oderwiesz się od lektury

❤️❤️❤️
20

Popularność




Copyright ©

M. Mackenzie

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2022

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

All rights reserved

Redakcja:

Katarzyna Moch

Korekta:

Anna Adamczyk

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8178-987-5

Prolog

Nigdy nie zastanawiała się, jak miałby wyglądać ostatni dzień jej życia. Ile wtedy będzie mieć lat, czy ktoś będzie ją opłakiwać, czy umrze we śnie ze starości. Nie zastanawiała się nad takimi rzeczami… aż do dzisiaj. Bo dzisiaj już wiedziała.

Poczuła ból, który w ułamku sekundy rozlazł się po niej niczym najgorsze robactwo. Zmiażdżona noga już w tej chwili okazała się najmniej ważną częścią jej ciała. Próbowała się podnieść, zrobić jakikolwiek ruch, ale skutecznie uniemożliwił jej to następny cios lądujący na bladej twarzy. Łzy wymieszały się z karmazynową krwią, ból był nie do zniesienia.

Pastwił się nad nią – wiedziała o tym – jak zwierz nad swoją okaleczoną ofiarą. Rozszarpywał kawałek po kawałeczku, sekunda po sekundzie, nie spiesząc się, jakby czas nie istniał. I tak właśnie było. Miał wystarczająco czasu, by zrobić z nią to, co chciał, a chciał zadać jej jak najwięcej bólu, by jego obraz zabrała do piachu, tam, gdzie uważał, że było jej miejsce. Jednak ona modliła się, i to do Santa Muerte1, bo tylko ona mogła ją teraz uratować, chociaż już od dawna w nią nie wierzyła.

Kolejny cios i trzask łamanej kości wydobyły z gardła dziewczyny przeraźliwy krzyk. Przez chwilę szamotała się z jego mokrą od potu dłonią przy ustach, po czym poczuła, jak wsadza jej między wargi kawałek śmierdzącej szmaty, tylko po to, by nadal oddawać się swojej chorej zabawie, która niesamowicie go nakręcała. Nie obawiał się pojawienia kogoś, kto mógłby mu w tym przeszkodzić.

Nie widziała nic prawym okiem, piekło ją niemiłosiernie, spuchnięte i zakrwawione. Jednak w tym momencie żałowała, że drugie miała sprawne. Z szyderczym, przeraźliwie upiornym śmiechem mężczyzna wyciągnął długi nóż. Znała ten nóż i jego możliwości doskonale. Jej ciało zareagowało natychmiast. Szarpała się, ale opadała już z sił. Zbyt długo próbowała odeprzeć jego atak i nie mogąc opanować drżenia zmasakrowanego ciała, pomału się poddawała, spadała w nicość.

Nie wiedziała, kiedy mężczyzna zaczął przyciskać ostrą, zimną stal do jej nagiej skóry. Przestała już odczuwać ból, wyłączyła umysł. Powoli pochłaniająca ją ciemność rozmazywała jego twarz, wyciszała przekleństwa. Dziewczyna wiedziała, że to dopiero początek, ale była pewna jednego. Że w końcu umrze…

I chciała umrzeć. O to modliła się do Świętej Śmierci, która towarzyszyła jej przez całe dotychczasowe życie, która nigdy jej nie wysłuchała.

Godzinę wcześniej…

– Chcesz mnie zostawić, suko? – Pchnął blondynkę na łóżko, na którym leżały walizki z pospiesznie pakowanymi damskimi ubraniami.

W niewielkim, obskurnym pokoju unosił się zapach alkoholu, potu i stęchlizny. Oczy dziewczyny zmrużyły się mimowolnie, gdy rozwścieczony mężczyzna usiadł na niej okrakiem i uniósł dłoń.

To był pierwszy cios, który celnie trafił w łuk brwiowy. Jęknęła tylko, bo akurat do tego zdążyła się już przyzwyczaić, o ile w ogóle można było przywyknąć do czegoś takiego.

– Przepra…

– Stul pysk! – wrzasnął, po czym jego twarz jeszcze bardziej się wykrzywiła.

Przypominał jej teraz samego diabła, któremu nie wolno się było sprzeciwić. Ona właśnie złamała tę regułę. Był jej panem, właścicielem – tak od zawsze o sobie mówił. A ona była dla niego nikim, śmieciem, którego włosy zostawały w jego dłoniach. Już dawno przestała cokolwiek do niego czuć. Miłość będąca jedynie słowem nie istniała, a nienawiść rozpłynęła się, zostawiając po sobie gorycz porażki i strach.

Splunął, charcząc z wściekłości.

– Nigdzie nie odejdziesz!

Złapał ją za koszulkę i cisnął na podłogę niczym szmacianą lalką. Chciała walczyć, musiała to zrobić, pragnąc przeżyć.

Mężczyzna pochylił się i dziewczyna skorzystała z okazji – wbiła mu paznokcie w policzek, rozrywając skórę. Poczuła na opuszkach lepką ciecz, a zaraz po tym ból łamanej kości, której charakterystyczny dźwięk rozszedł się po brudnych ścianach pokoju.

– Pożałujesz, dziwko! Słyszysz? Pożałujesz!

Rozdział pierwszy:Dobrzy ludzie nadal istnieją

Palce Kaylee Evans zmarzły do tego stopnia, że marzyła jedynie o odrobinie ciepła. Chuchnęła w zaciśnięte w pięści dłonie, ale na niewiele się to zdało. Zachciało jej się płakać. Zazgrzytała zębami, by nie okazać słabości, by nikt nie zauważył, że dygocze, by nie wzięli ją za słabeusza, i rozejrzała się. Ludzie mijali ją, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem, a wręcz przysięgłaby, że odwracali wzrok. Udawali, że nie widzą, jakby wraz z tym wybielali swoje sumienie. Nie widzieli, więc nie było problemu. Jednak problem był. I to ogromny.

Pociągnęła nosem, wyczuwając nieprzyjemny zapach otaczający jej ciało. Była niemal pewna, że zapach wniknął już głęboko w jej skórę. Nikt nie zwracał uwagi ani na nią, ani na innych ludzi koczujących na chodniku na Eastside, tuż przy murach budynków. Murach, które z jednej strony chroniły przed wiatrem czy też deszczem, a z drugiej wychładzały jeszcze bardziej osoby siedzące na zimnej powierzchni. Bezdomni. Gdzie nie spojrzeć, tam skulona postać czekająca na lepsze jutro.

Usłyszała głośniejszy brzdęk i skrzyżowała niebieskie spojrzenie z przyjaznym wzrokiem kobiety niewiele starszej od niej. Nieznajoma trzymała za rączkę chłopczyka i to właśnie jego gest, wrzucenie jakiegoś drobniaka do jej puszki, sprawił, że Kaylee przyjrzała mu się uważniej. Dzieciak, uśmiechając się do niej, ukazywał brak dwóch górnych jedynek. Oni jako jedni z niewielu nie patrzyli na nią jak na trędowatą. Kobieta i chłopiec, najprawdopodobniej matka i syn, chociaż pewności nie miała, tchnęli w nią nadzieję, że ludzie potrafią jeszcze okazać drugiemu człowiekowi współczucie, dobro, ciepło. I choć obserwowała uśmiechniętą buzię dziecka, zauważyła, jak kobieta pochyliła się i również coś wrzuciła.

– Dziękuję – wyszeptała Kaylee.

– Tommy, pożegnaj się z panią – zwróciła się do chłopca kobieta, na co ten uśmiechnął się szerzej i pomachał do Kaylee.

Uniosła dłoń wyżej, by powtórzyć jego gest. Matka i syn oddalili się kilka kroków, a wtedy dotarły do niej słowa obcej kobiety:

– Kochanie, nigdy nie skreślaj człowieka tylko dlatego, że nie ma pieniędzy. Za każdym z tych ludzi kryje się historia, często bolesna…

Więcej Kaylee nie usłyszała, bo skręcili w jedną z bocznych uliczek. Tym razem dziewczyna nie powstrzymała łez. Spłynęły jej po czerwonym od chłodu policzku, znacząc błyszczącym śladem wąską ścieżkę. Przetarła je natychmiast skostniałymi palcami, upominając się w duchu, i sięgnęła do niewielkiego notesika, który trzymała w kieszeni. Musiała to zapisać, chociaż wątpiła, by kiedykolwiek mogła zapomnieć te słowa.

– Dobrzy ludzie nadal istnieją, co? – odezwał się męski głos tuż obok, więc odwróciła głowę i uśmiechnęła się nieznacznie.

– Masz rację, Ray. Tego nie widać po tej drugiej stronie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

Ciemnoskóry mężczyzna mocniej naciągnął wełnianą czapkę na zmarszczone czoło i wzruszył ramionami. Raymond i tyle. Nazwiska nie wyjawił. Zapytała raz, ale nie odpowiedział, dlatego też nie paliła się więcej, by go w tej sprawie wypytywać.

Poznała Raya zaraz pierwszego dnia, kiedy się tutaj zjawiła. Ustawił do pionu dwójkę chłopaków, którzy w dość nieprzyjemny sposób próbowali dowiedzieć się, co taka „laleczka” – jak ją nazwali – robiła w tych zakazanych rejonach. Miała ochotę zetrzeć im te cholerne uśmieszki z twarzy, jednak wtedy pojawił się Ray we własnej osobie, przeganiając natrętów. W jego oczach dostrzegała pewien smutek i zmęczenie. Zaoferował w końcu swoją pomoc, kiedy wyjaśniła mu, dlaczego się tu znalazła. I chociaż w pierwszej chwili wyraźnie widziała na jego twarzy malującą się podejrzliwość, to w jakiś sposób zaufał jej, a ona jemu.

– Jesteś głodny? – zagaiła po raz kolejny.

– Nie.

– Raymond…

– Ray – poprawił ją. – Napiłbym się czegoś ciepłego, uparta babo. – Kąciki jego ust drgnęły, na co Kaylee zmrużyła oczy i sapnęła, widząc, jak mężczyzna gramoli się z kartonów, które służyły im za siedzenia. – Rusz tyłek, Billy da nam coś ciepłego. I nie – dodał, kiedy dziewczyna zamierzała się odezwać. – Nie wezmę od ciebie złamanego centa.

Kaylee westchnęła, jednocześnie uśmiechając się, gdy sięgnęła po swoją puszkę i delikatnie nią potrząsnęła.

– Mam dziesięć dolców.

– To wrzuć je innej potrzebującej osobie, kiedy już tu skończysz – mruknął.

Komuś wydałoby się to dość nieuprzejme, wręcz gruboskórne, ale ona przez ostatnie półtora tygodnia dobrze go poznała. Nierealne, aczkolwiek prawdziwe. To była bariera, mur, maska, którą przywdziewał, gdy ktoś w jakiś sposób próbował naruszyć fasadę jego obojętności. Nie ufał ludziom, tak powtarzał od początku, a przecież zaufał właśnie jej – dziewczynie, która przyszła z zewnątrz w jednym celu.

– Kiedy będę mogła porozmawiać z Marie? – Wsadziła dłonie do kieszeni burej kurtki i spojrzała na Raya.

– Tutejsi nie ufają obcym. – Łypnął na nią z ukosa. – Ty jesteś obca i zaraz stąd odejdziesz. My zostaniemy.

– Wiesz, dlaczego to robię. Nie okłamywałam cię.

– Świata nie zbawisz, ludzi nie zmienisz. Wieczna pogoń za pieniądzem, sławą, bogactwem.

– Widziałeś tego dzieciaka? Słyszałeś jego matkę? Jest jeszcze dobro w ludziach – upierała się przy swoim, chociaż nie była przekonana, czy Ray jej uwierzy, bo niby z jakiej racji, skoro sama do końca w to dobro nie wierzyła.

– To jednostki. Dla nich – zatoczył krąg dłonią, wskazując na okolicę i mijających ich ludzi rozstępujących się przed nimi jak morze przed Mojżeszem – jesteśmy robactwem, plagą, z którą nie mogą sobie poradzić.

– Przestań, Ray. – Kaylee zmarszczyła brwi.

– Mówię tylko to, co widzę, prawdę. – Znowu wzruszył ramionami, jak to miał w zwyczaju, gdy temat był dla niego zamknięty. – Postaram się porozmawiać z Marie, tylko przestań mi zawracać dupę.

– Tak jest. – Zasalutowała.

Mężczyzna cały się spiął. Rysy twarzy wyostrzyły mu się, kiedy tylko wykonała ruch dłonią. Zrobiła to dla żartu, ale doskonale wyczuła napięcie bijące z jego postawy, jakąś swoistą wrogość.

– Jak to jest z tobą? – Nie byłaby sobą, gdyby nie drążyła tematu.

– Mówił ci już ktoś, że jesteś strasznie upierdliwa?

– Cały czas to słyszę.

– Dlaczego to robisz? Po co? Co to da? – wyrzucał z siebie pytania z prędkością karabinu maszynowego. – Od razu ci odpowiem, że nic to nie da. Nikt się tym nie zainteresuje.

– Tego nie wiesz. A ja nie mogę zrezygnować, nie chcę.

– Dlaczego, Kaylee? Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? – Przyglądał jej się uważnie, nie zwalniając kroku.

– Bo kiedyś byłam w takiej samej sytuacji – wyszeptała i chociaż nie chciała o tym mówić, nie potrafiła mu nie odpowiedzieć. – Wtedy ktoś wyciągnął do mnie pomocną dłoń, to była ta jedna, najważniejsza osoba…

Raymond milczał, najwidoczniej przetrawiając usłyszane informacje albo może pogrążając się w swoim świecie, dlatego nie ciągnęła tematu. To dziwne, że czasami potrzeba lat, by poznać drugą osobę, a innym razem wystarczy chwila, gdy okazuje się, że jesteście do siebie podobni i rozumiecie się bez używania tysiąca słów. Tak było w tym przypadku, przynajmniej tak uważała. Znali się niewiele ponad tydzień i choć to bardzo krótki okres, wiedziała, co kryło się za większością jego gestów, wiedziała, kiedy milczeć, żeby nie sprawić mu przykrości i kiedy uśmiechnąć się, by rozjaśnić mu tym dzień.

Jeszcze raz spojrzała w stronę mężczyzny. Przyprószone gdzieniegdzie siwizną ciemne kędziory włosów wystawały mu spod czapki, za to na jego czole pojawiła się ta znana jej już dobrze zmarszczka, świadcząca o tym, że Ray zawzięcie o czymś myśli. Chciała dowiedzieć się, jaką historię skrywał. Była pewna jednego – miał coś wspólnego z wojskiem. Intuicja nigdy jej nie zawodziła.

Skręcili w jeden z zaułków i mimo że Kaylee od jakiegoś czasu codziennie tutaj przebywała, nadal przechodziły ją ciarki z obrzydzenia. Nie chodziło o ludzi, lecz o warunki, w jakich przyszło im żyć. Walające się kartony, śmieci, roztrzaskane szkło, a w tym wszystkim smród moczu zmieszany z zapachami żarcia, kawy i przypraw wydobywającymi się z zapleczy knajp na głównej ulicy. Ray głośno załomotał dłonią obleczoną w rękawiczkę bez palców w drzwi do zaplecza jednego z takich właśnie lokali. Metalowe wejście zaskrzypiało w końcu, ukazując w nich staruszka z tak pomarszczoną twarzą, że Kaylee znowu przeszło przez myśl, że wygląda jak suszona śliwka. Uśmiechnął się szeroko na ich widok.

To był kolejny przejaw ludzkiej dobroci.

– Dwie herbaty? – zapytał od razu.

– Dzięki, Billy.

Billy zniknął szybciej, niż się pojawił. Chuchnęła w dłonie, chcąc odrobinę je rozgrzać.

– Początek wiosny nas nie rozpieszcza.

– Dlaczego tu jesteś? – Zignorowała jego wypowiedź.

– Uparta babo…

– A czego spodziewałeś się po dziennikarce, Ray?

– Nie poznałem żadnej, która aż tak bardzo wczuwała się w temat jak ty. Przesiadujesz przy mnie całymi dniami, rozmawiasz z innymi i nawet nie czujesz obrzydzenia.

Chciała mu coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili drzwi znowu się otworzyły i stanął w nich Billy. Podał Rayowi dwa duże papierowe kubki wypełnione parującą cieczą oraz kwadratowe, niewielkie pudełeczko.

– Bez dyskusji, Ray. – Spojrzał na ciemnoskórego mężczyznę, marszcząc brwi równie imponująco. Trafił swój na swego, pomyślała Kaylee. – To od Amiry.

W końcu przyjął wszystko od staruszka i uśmiechnął się delikatnie.

– Pozdrów ją i dziękuję. Do zobaczenia.

Myślała, że wrócą na miejsce, które do tej pory zajmowali, ale jej towarzysz miał inne plany, bo minął zakątek, w którym przesiedzieli cały ranek i część popołudnia, i skręcając w prawo, wszedł w kolejną uliczkę. Milczał. Teraz jej to nie przeszkadzało, gdyż myśli miała zajęte czymś innym. Kim był? Co się stało, że wylądował na ulicy? Gdzie jego rodzina, bliscy, znajomi?

Ogrzewała dłonie ciepłem kubka, od czasu do czasu upijając malusieńki łyczek gorącej herbaty. Wyraźnie wyczuwała w niej przyprawy: cynamon, goździki, nutę wanilii. Drgnęła, kiedy dotarł do niej głos:

– Niewiele osób zna moją prawdziwą historię. Wojna jest straszna…

Czyli był żołnierzem, tak jak przypuszczała. Zauważyła, że Raymond przystanął przy jednym z prowizorycznych namiotów. Namiot to i tak za duże słowo jak na to coś, co przed nią stało. Kawał brudnej szmaty przyczepionej do budynku częściami metalowej ramy, a w środku masa kartonów i, o dziwo, czysty koc i śpiwór – przynajmniej tak wyglądały. To był pierwszy raz, gdy pokazał jej swoje miejsce. Zawsze siedzieli i rozmawiali przy ulicy. Teraz zobaczyła, gdzie faktycznie mieszka.

Podał jej kubek i pudełko, sam za to przesunął dwie plastikowe skrzynki, narzucił na nie koc i poklepał miejsce ręką. Uniosła brwi, spoglądając na czerwoną tkaninę.

– Amira, żona Billy’ego, pierze mi rzeczy co kilka dni – wyjaśnił.

– Czyli dobrzy ludzie istnieją… – Usiadła na paczce i otworzyła wieczko pudełka.

W środku znajdowało się kilka rogalików z czekoladą, których zapach zaatakował jej kubki smakowe. Głód piekielnie jej doskwierał, bo od kilku godzin nie miała niczego w ustach.

– Jak to się stało, że kiedyś byłaś w takiej samej sytuacji, jak my wszyscy tutaj?

Przez chwilę wpatrywała się w ciemny kolor cieczy wypełniającej kubek, jednocześnie przeżuwając rogalika i zastanawiając się, co mogłaby mu powiedzieć. Czekał cierpliwie. Nie naciskał.

– Złe decyzje… Przyjechałam tu w poszukiwaniu lepszego jutra, z plecakiem i kilkoma dolcami w kieszeniach spodni.

– Nie jesteś stąd?

– Nie. Pochodzę z małej mieściny w Iowa, gdzie byłam bez perspektyw, bez przyszłości… – westchnęła, nie patrząc w jego stronę, tak żeby nie zauważył kłamstwa.

– Długo mieszkałaś na ulicy?

– Kilka, kilkanaście miesięcy…

– Miałem żonę… Mam… Sam nie wiem, czy dalej ją mam. – Poprawił się na siedzeniu. – Odeszła ode mnie, kiedy było ze mną już tak źle, że zaatakowałem osobę, którą kochałem, myśląc, że nadal jestem na wojnie. Wszędzie widziałem śledzących mnie ludzi. Wiedziałem, że jest źle, ale nie chciałem terapii. Odeszła, bo bezpieczeństwo dzieci było najważniejsze, rozumiem ją. – Uśmiechnął się smutno. – Mam dwóch synów, Josha i Alana. Teraz to dorośli mężczyźni. Nie widziałem ich od piętnastu lat. Tak jest lepiej…

– Próbowałeś się z nimi skontaktować? Naprawić…

– Nie oceniaj mnie. Wybrałem, to była moja decyzja. Uważałem, że słuszna, później było już za późno. Co chcesz uzyskać tym artykułem? – gładko zmienił temat.

– Miasto powinno coś zrobić. Przytułki są przepełnione. Miejsca, gdzie powinniście dostawać pomoc, nie mają pieniędzy, by zapewnić odpowiednią ilość posiłków. Tak nie może być… Jak powiedziałeś, nie zbawię świata, ale może znajdzie się więcej dobrych ludzi, choćby darczyńców.

– To tylko kropla w morzu potrzeb, Kaylee.

– Wiem, Ray. Zdaję sobie z tego sprawę – westchnęła głośno – ale dla mnie to ważne. Nie zrezygnuję z tego.

– Uparta baba – prychnął.

– Powtarzasz się.

– Wracaj już do domu.

– Gdzie walczyłeś? – Zignorowała go.

Tym razem to on westchnął ciężko i gdy już myślała, że nie odpowie, bo dla niego temat był zakończony, odezwał się:

– Zatoka Perska, później Afganistan. Musisz zrozumieć, zaszczytem było dla mnie walczyć za ojczyznę, ale tyle krwi, śmierci… – zamilkł na sekundę. – To zmienia człowieka, robi z niego pustą skorupę. Nie radziłem sobie. Żona starała się mnie wspierać, ale nie miała pojęcia, co siedziało w mojej głowie. Sam nie wiedziałem. Do dzisiaj mam koszmary, do dzisiaj widzę martwych braci, których tam traciłem. Tego nie da się zapomnieć, duchów przeszłości nie da się wymazać, upomną się w najmniej oczekiwanym momencie.

Evans milczała, bawiąc się zawieszką łańcuszka w kształcie łezki i przetrawiając w myślach jego słowa. Te ostatnie. Miał absolutną rację – duchów przeszłości nie dało się wymazać. Dopadną cię prędzej czy później.

***

Myjąc się, po raz kolejny wspominała dzisiejszą rozmowę z Rayem. Gorąca woda spływała po jej zziębniętym ciele, a ona nie potrafiła przestać myśleć o tym, co powiedział. Nie sądziła, że uda jej się do niego dotrzeć, że wreszcie usłyszy jego historię i tym ją zaskoczył. W dodatku obiecał porozmawiać z Marie, kobietą, która odzywała się jeszcze mniej niż Ray na początku. Czasami nawet ignorowała Evans, nie mając do niej za grosz zaufania. Rozumiała to. Bardzo trudno było zaufać komuś obcemu, kiedy na świecie panoszyło się tyle zła, jednak w tej kobiecie Kaylee dostrzegła coś, co ją przyciągnęło. Takiego bólu i strachu w spojrzeniu nie widziała jeszcze u nikogo, chociaż przez jej życie przewinęła się masa ludzi. U nikogo innego, dodała w myślach.

– Kaylee!

Głos zza drzwi wyrwał ją z zadumy, w której na chwilę się pogrążyła. Wychyliła nieznacznie głowę, próbując przekrzyczeć szum wody i mając nadzieję, że dziewczyna po drugiej stronie drzwi ją usłyszy.

– Daj mi kilka minut!

Nie czekała na odpowiedź. Sięgnęła po żel stojący na półce, wycisnęła na dłoń sporą ilość gęstej mazi i zaczęła namydlać skórę. Gdzieniegdzie wyczuwała pod opuszkami palców zgrubienia, ale teraz wolała skupić się na artykule. Miała oddać tekst za kilka dni, a do tej pory zdobyła zaledwie historię Raya. Nie chodziło o to, że jego przeszłość nie była dość ważna, oczywiście, że była, jednak Kaylee potrzebowała czegoś więcej, by dotrzeć do czytelników, by wreszcie ktoś się tym problemem zainteresował. Zwłaszcza władze miasta.

Kiedy prawie miesiąc temu Lindsey Stone, jej szefowa, zaproponowała temat bezdomnych w mieście, od razu go wzięła. Może porywała się na coś, z czym mogła sobie nie poradzić, ale nie potrafiła odmówić. W dodatku nikt inny w gazecie nie odważyłby się na tak nietypowe podejście do tematu i dotarcie do kogoś bezdomnego od wewnątrz. Lubiła tę pracę. Niestety, część pracujących z nią ludzi była równie zakłamana i nieczuła jak ci, którzy od kilku dni mijali ją na ulicy, uciekając wzrokiem.

W końcu zakręciła kurek prysznica i wychodząc z kabiny, owinęła ciało puszystym ręcznikiem. Stanęła przed zaparowanym lustrem i przetarła gładką taflę, na której z każdym ruchem dłoni ukazywało się więcej zarumienionej od gorącej wody twarzy. Intensywnie niebieskie oczy, otoczone firanką czarnych rzęs, odzyskały wreszcie swój blask. Dawno temu maskowała je, zmieniając ich kolor, teraz jednak wolała swoją naturalną barwę, braną często za soczewki. Zdołała przyzwyczaić się do różnych reakcji ludzi, choć w gruncie rzeczy opinie innych miała głęboko w poważaniu, co dawno temu doradził jej brat.

Natura nie poskąpiła jej urody, a wręcz przeciwnie – obdarzyła ją szczodrze. Gęste, ciemne włosy, figura, której zazdrościła jej niejedna kobieta, i gładka skóra. No i te tęczówki będące magnesem na płeć przeciwną. O tak! Przyciągała do siebie mężczyzn, ale równie szybko, jak przyciągała, tak szybko specjalnie ich do siebie zrażała. Nienawidziła facetów i każdego, który choć trochę do niej zarywał, omijała szerokim łukiem.

Westchnęła, wycierając się do sucha i nie patrząc już w lustro, w pośpiechu zaczęła wkładać czyste ubranie. Dzisiejszy wieczór miała spędzić w domu, popracować trochę, więc zwykłe legginsy i za duża bluza wydały jej się najodpowiedniejsze.

Kiedy tylko wyszła z łazienki, jej spojrzenie skrzyżowało się z niebieskimi oczami dziewczyny stojącej przed nią. Uśmiechnęła się, widząc zmarszczony nos przyjaciółki.

– Czy to musi tak śmierdzieć? – Angel wskazała dłonią na papierową torbę, w której Kaylee składowała robocze ciuchy. Całkowicie o nich zapomniała.

– Wybacz. Wytrzymasz jeszcze kilka dni? – Złożyła ręce jak do modlitwy, wyszczerzając zęby w uśmiechu. – I nie przesadzaj, aż tak bardzo nie śmierdzą.

– Wolałabym, żeby Stone dała ci do zrobienia materiał o striptizerkach albo prostytucji – prychnęła. – Byłoby ciekawie zobaczyć cię z klientem…

Angel zaśmiała się głośno. Właśnie taka była. Bezpośrednia, zabawna, mająca równie „urocze” podejście do facetów, co Kaylee, ale przede wszystkim była wierna przyjaciółce.

W umyśle Kaylee od razu pojawiły się wspomnienia sprzed kilku lat…

Była wtedy zmęczona, spocona i co tu dużo mówić, głodna. Od rana nie miała nic w ustach, jednak nie udało jej się zdobyć wystarczająco kasy, by napełnić porządnie żołądek. Poprawiła na ramieniu pasek wyblakłego i dość wysłużonego plecaka i skręciła w jedną z tutejszych uliczek, natrafiając wzrokiem na scenę jak z jej przeszłości. Kilka jardów przed nią młoda blondynka szarpała się z chłopakiem, który dociskał ją do jednej ze ścian, zasłaniając usta dłonią tak, by nie mogła krzyknąć. Krew w niej zawrzała i nie namyślając się dłużej, ani tym bardziej nie bacząc na konsekwencje, wystrzeliła w ich kierunku. To był ułamek sekundy, gdy mężczyzna, nie spodziewając się zapewne, że ktoś mógłby mu przeszkodzić, zatoczył się do tyłu. Momentalnie stanął w pozycji, by zaatakować. I chociaż z jednej strony chciała zobaczyć, co z dziewczyną, to z drugiej miała świadomość, że gdyby tylko w jakiś sposób się zdekoncentrowała, on by to wykorzystał. Serce tłukło jej się w piersi, gubiąc swój rytm, ale nawet wtedy nie okazała strachu. Teraz była silniejsza.

– Myślisz, że mnie pokonasz? – odezwał się w końcu napastnik, uśmiechając się cynicznie.

– Zaraz to sprawdzimy! – Z jej ust wydobył się cichy warkot.

Rozluźniła napięte jak postronki mięśnie, a brwi uniosła wysoko, bo facet wzruszył ramionami i ot tak sobie poszedł. Miała ochotę rzucić jeszcze w jego kierunku tekst typu „tchórz”, jednak zrezygnowała, nie chcąc pakować się w jeszcze większe gówno. Dopiero kiedy postać skręciła za róg, znikając jej z oczu, doskoczyła do skulonej dziewczyny. Łzy odznaczały się na jej twarzy ciemnymi śladami po tuszu.

– Wszystko w porządku? – zapytała Kaylee, od czasu do czasu rozglądając się, by się upewnić, że natręt nagle nie wróci.

– Sukinsyn mnie zaskoczył…

Evans zaśmiała się, przez co i na ustach nieznajomej pojawił się uśmiech. Po chwili zobaczyła wyciągniętą w jej stronę dłoń.

– Angel.

– B… Kaylee. – Odchrząknęła i odwzajemniła gest.

– Dziękuję ci. – Podniosła się z chodnika, otarła łzy i marszcząc brwi, spojrzała w bok. – Powinni ich wszystkich kastrować. Chodź, Kaylee, muszę się napić. Najlepiej czegoś mocniejszego.

To właśnie wtedy Angel, dziewczyna o platynowych włosach, przygarnęła Kaylee pod swój dach, nie zwracając uwagi na jej głośne protesty. Przecież znały się raptem kilka godzin, były dla siebie obce. Ale może to za sprawą kilku butelek tequili albo tego, że panna Duvall opowiedziała jej całe swoje życie, nagle okazało się, że idealnie do siebie pasują, jakby były dwoma elementami układanki tworzącymi jedną całość.

Westchnęła na wspomnienie z przeszłości, podchodząc bliżej przyjaciółki, i to na tyle blisko, że objęła ją w końcu za szyję.

– Dobrze, że cię mam.

– Co jest? – Angel chwyciła dziewczynę za ramiona i nieznacznie odsunęła od siebie, intensywnie wpatrując się w jej oczy.

– Nic.

– Kaylee, odpuść. Widzę, że to cię dużo kosztuje.

– Przyznaj się. – Zmrużyła oczy, nie chcąc dalej wałkować tematu. – Chciałabyś mnie zobaczyć w stroju prostytutki.

Angel zachichotała, a Kaylee wreszcie odetchnęła z ulgą. Nie chciała, żeby przyjaciółka się martwiła. Niestety, kobieta stojąca przed nią miała rację – ta robota dużo ją kosztowała, jednak nie mogła teraz zrezygnować, inaczej rozeszłoby się to po kościach. Nikt inny zapewne nie podjąłby się napisania artykułu na ten temat, a te osoby tam na zewnątrz, bezdomni, zasługiwały na to, by inni poznali ich historie, część ich życia, by w jakiś sposób im pomóc.

– Na dzisiaj koniec pracy, zapraszam na obiad. – Duvall wskazała pojemniki znajdujące się na blacie. – I spotkanie ze smokami.

– Jak sobie życzysz, Khaleesi2.

Czekał na nie kolejny odcinek serialu, który namiętnie oglądały, a który dla Kaylee nie był jedynie obrazem w telewizji. Rytuał wieczornych seansów był jedną z niewielu stałych w jej życiu, a tych kurczowo się trzymała.

Rozdział drugi:To się pan spóźnił

Cole Wayden pochylił się nad jednym z ostatnich projektów otrzymanych od klienta, marszcząc przy tym czoło. Praktycznie wszystko było już dopięte na ostatni guzik, a on znowu wprowadzał kolejne poprawki, burząc tym samym ład i porządek, który tak sobie cenił. Nie lubił niezdecydowanych klientów, jednak znając Tariqa, obstawiał bardziej, że za tym wszystkim stała jego żona. Westchnął jeszcze raz, przyglądając się naniesionym elementom. W końcu potarł brodę palcami i spojrzał na osobę siedzącą po drugiej stronie dębowego biurka.

– I co, może być?

– Okaże się na spotkaniu. Chciałem wysłać Tariqowi projekt, ale stwierdził, że pojawi się jutro osobiście.

– Wraz z żoną?

– Niestety tak. – Cole uśmiechnął się krzywo i wcisnął czerwony przycisk w urządzeniu leżącym na gładkim blacie. Zaledwie po sekundzie usłyszał kobiecy głos:

– Panie Wayden?

– Addison, zrób mi kawę.

– Już się robi.

Asystentka rozłączyła się, a mężczyzna wstał i powoli podszedł do okna. Zapatrzył się na ocean mieniący się w oddali.

– Przygotuj na jutro, na pierwszą, wszystko, co masz. Trójwymiarowe projekty, materiały, kolorystykę. Wszystko. Nie chcę żadnych niespodzianek.

Może nie powinien się w ten sposób odnosić do Christiana i przypominać mu o ostatniej wpadce, ale wolał nie ryzykować.

– Dobrze.

– Możesz odejść.

Spojrzał na młodego chłopaka w chwili, gdy obaj usłyszeli ciche pukanie i drzwi gabinetu otworzyły się, ukazując całą postać asystentki. Zauważył zezującego w jej stronę Christiana i uśmiechnął się pod nosem.

Przez te pół roku Cole zdążył dobrze poznać Addison. Ambitna, z ładną buźką i ciałem, w dodatku piekielnie wybredna, jeżeli chodziło o mężczyzn. Raz nawet był świadkiem – oczywiście przez przypadek – jej rozmowy z inną pracownicą z firmy, kiedy bez skrępowania opowiadała o zarzucaniu haczyka na właściciela banku. Na szczęście nie mieszała życia prywatnego z zawodowym.

Widząc teraz minę swojego pracownika, podejrzewał, że ten nad tym ubolewał, zwłaszcza że otwarcie go ignorowała. Nie zwróciła na niego uwagi nawet wtedy, gdy praktycznie otarli się o siebie w przejściu.

– Czegoś jeszcze pan potrzebuje? – Odłożyła filiżankę na biurko.

– Nie.

Na powrót odwrócił się w stronę gładkiej tafli szkła i dopiero dźwięk zamykanych drzwi sprawił, że wrócił na miejsce. Upił łyk mocnej kawy w chwili, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na kopercie. Biała, ze złotym logo fundacji w lewym górnym rogu. Znajdowało się w niej zaproszenie na przyjęcie charytatywne, ale znając swoją matkę, bardziej obstawiał, że będzie to bal, a nie skromne przyjęcie. Fakt, szczytny cel, jednak miał teraz w firmie urwanie dupy i odmówiłby bez wahania, gdyby nie to, że wolał nie podpaść Evelyn. Poza tym jakim byłby synem, gdyby nie pojawiał się na uroczystościach organizowanych przez rodzoną matkę? Odmowa nie wchodziła w grę.

Rozmyślania przerwał mu dźwięk jego komórki. I kiedy tylko spojrzał na ekran, uśmiechnął się, od razu odbierając.

– Witaj, mamo.

– Nie odpowiedziałeś na zaproszenie – odezwał się po drugiej stronie kobiecy głos, a sądząc po tonie, jakim zwracała się do niego Evelyn, mógł wyobrazić sobie pionową zmarszczkę na jej czole.

– Przecież doskonale wiesz, że żadnej z twoich imprez nie opuszczam.

– Twoje siostry też nie i potrafią oddzwonić. Przyjdziesz z kimś?

– Będę sam – sapnął.

Matka już od dłuższego czasu nagabywała go, by wreszcie znalazł sobie kogoś, ożenił się, ustatkował. Do tego akurat nie było mu spieszno.

– Jesteś równie uparty jak…

– Dość, mamo – przerwał jej od razu, bo doskonale wiedział, co chciała powiedzieć. – Nie chcę tego słyszeć.

– Przepraszam. – Ciche westchnienie wydobyło się z jej gardła. – Przyjedziesz w niedzielę na obiad?

– Postaram się.

Nic nie mógł poradzić na fakt, że bezpowrotnie stracił dobry humor. Wszystko za sprawą słów Evelyn porównujących go do ojca. Do ojca, który w ogóle nie powinien zasługiwać na to miano. Nigdy go nie poznał. Ten człowiek nawet nie zainteresował się tym, że ma syna. Zostawił matkę, kiedy była w ciąży, dlatego Cole nie potrafił zrozumieć, jak mogła nie czuć nienawiści czy chociażby złości. Wszak on trzymał w sobie tę urazę od trzydziestu ośmiu lat.

Sfrustrowane sapnięcie wyrwało mu się niekontrolowanie z piersi. Nie chciał wracać do przeszłości i dziecięcych lat, gdy koledzy grali z ojcami w piłkę, jeździli pod namioty i robili wszystko to, co robiło się z ojcami. Nie chciał do tego wracać ani teraz, ani nigdy.

Pożegnał się w końcu z matką, potwierdzając jeszcze raz swoją obecność zarówno na przyjęciu, jak i obiedzie i zmęczony rozmową odchylił głowę na oparcie skórzanego fotela. Potrzebował chwili na zebranie myśli.

***

Kaylee rozkoszowała się sałatką z kurczakiem. W zasadzie to nie rozkoszowała, a pochłaniała ją w tak zastraszającym tempie, że była pewna, że w którymś momencie się zapowietrzy albo udławi, bo chyba nawet nie przełykała. Nie zwracała na razie uwagi na Angel, za to ta łypała na nią nieprzychylnym spojrzeniem. Nic dziwnego. Wparowała do jej salonu masażu, mając na sobie „robocze ubranie”, i rzuciła się na lodówkę w jednym z pomieszczeń socjalnych.

– Wybacz – odezwała się wreszcie Kaylee, mając w dupie maniery i to, że nie powinno się mówić z pełnymi ustami. Daleko jej było do damy. – Umierałam z głodu, a zapomniałam portfela.

– Kaylee, kocham cię. – Angel dobierała słowa, akcentując każde z nich. – Ale, do cholery, odstraszasz mi klientów.

Przełykając ostatni kęs, dziewczyna wychyliła się na krześle, omiatając wzrokiem wejście do salonu. Jaśniutkie, pudroworóżowe ściany, biały kontuar, równie biała sofa i stolik, spora ilość zieleni w białych donicach, ale nic poza tym. Recepcjonistki też nigdzie nie zauważyła.

– Jakich klientów? Nawet Vicky nie widzę. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– Wal się.

– Panienka z dobrego domu i takie słownictwo?

– Przeginasz – warknęła w odpowiedzi.

Coś było nie tak. Znała ją aż zbyt dobrze, by zignorować taki humor. Wyprostowała się, przypatrując się przyjaciółce. Nie odnalazła na jej twarzy tego uśmiechu, który był nieodzownym elementem całej jej postaci. Czyżby Angel naprawdę tak bardzo wkurzyła się strojem, który mam na sobie?, przemknęło przez myśl Kaylee.

– Spoko, zaraz się przebiorę, jak tak bardzo ci to przeszkadza…

– Przepraszam – bąknęła w końcu.

– Dawaj, Khaleesi. Co się dzieje?

– Przestań tak do mnie mówić. – Angel zachichotała.

Kaylee właśnie o to chodziło, a tym pseudonimem, którym od czasu do czasu rzucała w kierunku dziewczyny, zawsze osiągała swój cel.

– To przez twoje włosy. No mów, co się dzieje.

– Godzinę temu dzwonił do mnie ojciec. Czy ty rozumiesz, że prosił… Nie, nie prosił – poprawiła się – on rozkazał mi iść z nim na jakieś przyjęcie. Rozumiesz? Ja z nim na przyjęciu!

– I o to tyle szumu?

– Nie mam ochoty pokazywać się z nim publicznie.

– Uważam, że odrobinę przesadzasz, ale jeżeli masz z tym taki wielki problem, to ja mogę z nim iść.

– On bzyka laski w naszym wieku, Kaylee…

– Mnie nie bzyknie. – Evans parsknęła śmiechem. – A poza tym dziwisz mu się? Przystojny, dorosły facet…

– Nie zaczynaj.

– Nie będę. Dowiedz się od ojca, czy mogę z nim iść i po sprawie.

– Jesteś pewna? – Angel wreszcie się rozpogodziła. – Ja naprawdę nie…

– Od tego mnie masz, kochanie.

– Och, Kaylee, nie tylko od tego. A teraz leć pod prysznic, nie zniosę dłużej tego smrodu.

Kaylee zaśmiała się, ale nie odezwała już więcej, tylko zeskoczyła z krzesła i skierowała się do niewielkiej łazienki.

***

Wayden był coraz bardziej znudzony i jednocześnie poirytowany tym spotkaniem. Spodziewał się szybkich, konkretnych decyzji, a tymczasem musiał odwołać lunch z Blake i zebranie zarządu. Spoglądał właśnie na Tariqa będącego całkowicie pod pantoflem małżonki – zapewne dwa razy młodszej od niego. Pech chciał, że facet dwa tygodnie temu wrócił z podróży poślubnej i od tamtej pory zaczęły się schody. A to za mała łazienka, a to sypialnia powinna być w innym miejscu. Garderoba też okazała się nie tym, czego dziewczyna oczekiwała. Teraz z kolei materiały wykończeniowe, które jego najlepsi ludzie wyłożyli na ogromny, szklany blat stołu, nie spełniały do końca jej wymogów. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ona sama nie wiedziała, czego właściwie chce. Czekał więc cierpliwie, chociaż cierpliwość mu się kończyła, i to w zastraszającym tempie. W dodatku szanowna małżonka klienta co jakiś czas a to dotykała jego ramienia, a to niby przez przypadek muskała skórę na jego palcach, kiedy opierał je na blacie. Cole miał dość. Zaciskając dłonie w pięści, próbował opanować wybuch.

– Proszę mnie posłuchać – odezwał się w końcu zmęczony. – Chcecie luksusowego jachtu i taki dostaniecie, ale nie zrobię wam landrynki w środku. – Wymownie spojrzał na Cassandrę, gdy ta wspomniała o różowym kolorze we wszystkich pomieszczeniach na dwóch pokładach.

– Ale…

– Kochanie, Cole ma rację. – Tariq westchnął, na jego twarzy również widać było poirytowanie. – Zostaniemy przy wersji z ciemnym drewnem. Będzie gotowy za trzy miesiące, tak? – Spojrzał na Cole’a.

– Tak, o ile pierwotny projekt wam odpowiada. Jeżeli wszystko mamy ustalone, dzisiaj sporządzimy umowę i prześlę ją jutro do twojego biura.

Skupił się już tylko na kliencie, a nie na jego żonie, chociaż wyraźnie słyszał sapnięcia wychodzące z jej ust – nie jemu przyjdzie się z nią później użerać, więc niewiele go to obeszło. Błagał w myślach jedynie o to, by jak najszybciej opuścili pomieszczenie konferencyjne.

Tariq skinął głową, wystawiając w stronę Cole’a dłoń, którą ten uścisnął nieznacznie. Wayden odprowadził parę do windy, podczas czego Cassandra nie odpuściła sobie otarcia się ramieniem o jego ramię, i zaciskając zęby, pożegnał się z nimi. Ledwie metalowe skrzydło odcięło mu widok tych dwojga, odwrócił się na pięcie i wypuścił głośno powietrze.

– Nareszcie, kurwa – warknął pod nosem.

Bite cztery godziny ślęczeli nad czymś, co już dawno powinno być w trakcie prac, i gdyby nie był profesjonalistą, posłałby ich do diabła, każąc znaleźć sobie kogoś innego. Spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta, dlatego większość pracowników siedziała już w domach. Ci, co zostali, wychodzili właśnie z przeszklonego pomieszczenia z ulgą na twarzach. Oni również mieli dość na dzisiaj.

– Addison, zanim wyjdziesz, napisz do Davida, żeby jutro do południa podesłał mi umowę – zwrócił się do asystentki, po czym spojrzał na resztę zebranych osób. – Dziękuję, że zostaliście. Do zobaczenia jutro.

Nie czekał na odpowiedź, bo poziom jego irytacji jeszcze nie opadł. Powinien wrócić do domu, zrobić sobie porządnego drinka i wyrzucić z głowy tę wstrętną babę, która przez tyle godzin podnosiła mu ciśnienie. Pierwszy raz trafił na kogoś, kto na luksusowym jachcie chciał mieć cukierkoworóżowe sypialnie, w dodatku wszystkie. Rozumiał, że każdy miał swój gust i zgodziłby się na ten kolor w subtelnych dodatkach, ale żeby robić całość w różu? To było ponad jego siły.

Otworzył drzwi gabinetu i podszedł do fotela. Od razu sięgnął po marynarkę, jednocześnie wyciągnął z kieszeni spodni telefon. Zanim znalazł się z powrotem przy windzie, przykładał już aparat do ucha, poprawiając kołnierz przy płaszczu. Po zaledwie dwóch sygnałach usłyszał męski głos:

– Jesteś w drodze?

– Dopiero wychodzę, przeciągnęło się – oznajmił. – Wezmę taksówkę i za pół godziny będę.

Na chęciach dotarcia do baru w określonym czasie się skończyło, bo utknął w korku godnym samego Manhattanu. Chwilę czekał, stukając palcami o kolano, ale że jego pokłady cierpliwości zostały już dzisiaj wyczerpane, przechylił się do przodu i podał taksówkarzowi banknot dwudziestodolarowy, po czym wysiadł. Dwie przecznice do przejścia nie były wielkim wyczynem, więc ruszył przed siebie. Był spóźniony, a tego bardzo nie lubił.

Nagle tuż przed nim wyrosła postać, która nie zauważyła go i po prostu w niego wlazła. Pewnie nie skończyłoby się to źle, gdyby nie fakt, że osoba, która się z nim zderzyła, miała coś w dłoniach, a teraz to coś było na jego białej koszuli. Odskoczył jak oparzony, chociaż ciemna breja nie była gorąca, i spojrzał najpierw na powiększającą się plamę, wsiąkającą również w materiał eleganckich spodni, po czym powoli uniósł głowę, wściekłym spojrzeniem docierając do niebieskich oczu. Niespotykanie niebieskich oczu. Gdyby nie był tak nabuzowany po zajściu w firmie, nie zrobiłby z niej kozła ofiarnego. Niestety, wstrzeliła się idealnie w najgorszy z momentów.

***

Marie – bardziej przypominająca szkielet niż kobietę – spoglądała na Kaylee z nieufnością. Nie dziwiła się jej. Nikt nie lubił, kiedy ktoś obcy wściubiał nos w nie swoje sprawy, a ona właśnie to robiła – właziła buciorami w ich społeczność, w ich życie. Chciała grzebać w czyjejś przeszłości, chociaż tak bardzo pilnowała swojej. Czysta hipokryzja.

Evans poprawiła się na prowizorycznym siedzisku, gdy odgłos kroków przykuł jej uwagę. Spojrzała w bok. Do ich grupki składającej się z niej, Raymonda i Marie szła dziewczyna, a towarzyszył jej wysoki i chudy jak patyk chłopak. Dziewczynę już tutaj widziała, jego nie kojarzyła.

– To ty jesteś tą dziennikarką?

Bezpośredniość nieznajomej zaskoczyła ją, ale chyba bardziej zdziwiła się, kiedy na jej jasnej twarzy uformował się szeroki uśmiech. Od razu widać było, że jest przyjaźnie nastawiona, Kaylee nie dostrzegła wrogości w oczach o kolorze płynnej czekolady.

– Tak. Nazywam się Kaylee Evans. – Wystawiła w jej kierunku rękę, na co ta ochoczo odwzajemniła gest.

– Brielle. Przyznam szczerze, że rzadko spotykam ludzi z zewnątrz, którzy się nami nie brzydzą. Mało tego – dziewczyna usiadła obok niej – nie widziałam nigdy kogoś, kto sam od siebie włożyłby to coś. – Wskazała na ubabraną kurtkę Kaylee.

– Jestem niezdarą. – Kaylee zaśmiała się. – Wylałam na siebie sok.

– Bo jakaś damulka nie potrafi chodzić! – oburzył się Ray, dopiero teraz się odzywając. – Świat schodzi na psy.

– Daj spokój, Ray. Mogę zapytać, ile masz lat, Brielle? – Spojrzała na dziewczynę.

Wyblakłe, fioletowe włosy Brielle sterczały we wszystkich możliwych kierunkach i, o dziwo, było jej w nich do twarzy. Wyglądała niemal jak postać z kreskówek.

– Możesz pytać, o co chcesz. Mogę po prostu nie odpowiedzieć na coś, co mi się nie spodoba. Proste. – Wzruszyła ramionami. – A lat mam osiemnaście.

– Opowiedz o sobie. Pozwolisz, że będę nagrywać? Nie użyję niczego, czego nie będziesz chciała – zaznaczyła, wskazując dyktafon.

Brielle skinęła głową, chłopak nadal milczał.

– Rodzina, odkąd pamiętam, miała mnie w dupie. – Skrzywiła się nieznacznie. – Wychowałam się w Toronto. Do Vancouver trafiłam przez przypadek, wsiadłam w pociąg i jakimś cudem nie zostałam wywalona z niego wcześniej. Dotarłam aż tutaj. Wiesz, co usłyszałam, kiedy zadzwoniłam do rodziców? – Niby zadała pytanie, patrząc dziennikarce w oczy, ale nie oczekiwała odpowiedzi. – Że jeżeli nie wrócę do domu, to zamrożą mi konto. Nie zapytali, jak się czuję, gdzie jestem. Kasa, wszędzie pieprzona kasa… Interesowała ich tylko praca, bankiety, śmietanka towarzyska Toronto. Ja byłam jedynie zbędnym balastem, nawet znajomych miałam dokładnie dobieranych, tak by nie narobić im wstydu. Jedyna pozytywna rzecz to to, że pierwszy raz dotrzymali słowa, odcięli mnie od kasy – prychnęła cierpko. – Pierwszy raz. Zawsze tylko obiecywali i wreszcie dotrzymali słowa – westchnienie wydobyło się z jej gardła.

Kaylee przysłuchiwała się jej historii, mając mieszane uczucia. To była część czyjegoś życia, bolesne wspomnienia, a ona wtargnęła między nich, wypytując o coś, co nie należało do najprzyjemniejszych. Opanowało ją dziwne uczucie, uderzając w okamgnieniu w serce.

– Kaylee? – Męski głos skutecznie sprowadził ją na ziemię. Zamrugała i popatrzyła na zmartwionego Raymonda. – Dobrze się czujesz? Jesteś blada.

– Tak, tak, przepraszam. – Otarła usta dłonią, wyczuwając pod opuszkami kropelki potu osiadłe nad górną wargą. – Długo jesteś w Vancouver?

– Trzy miesiące. Wpadłam na Marie, kiedy okazało się, że w noclegowniach nie ma wolnych miejsc. Rodzice zostawili mnie w Boże Narodzenie. Wyjechali, twierdząc, że muszą odpocząć od pracy… Zostawili mnie samą w święta. – W oczach Brielle pojawiły się łzy, które pospiesznie ukryła, odwracając głowę.

– Skarbie… – Towarzyszący Brielle chłopak wreszcie się odezwał, ale powstrzymała go jej dłoń położona na jego.

– Dan, jest dobrze… Jest dobrze – powtórzyła. – Nie wrócę tam. Wolę mieszkać na ulicy niż z nimi. Przyjdzie wiosna, to poszukam pracy, czegokolwiek… – Na powrót odwróciła się w stronę dziennikarki. – Ja tu jestem krótko, ale miasto powinno pomyśleć o okresie zimowym, kiedy schroniska i noclegownie są tak przepełnione, że dochodzi do sytuacji, gdy jedyną opcją na ciepły nocleg jest zadarcie z policją i wylądowanie na dołku.

Brielle zamyśliła się, a Kaylee wydawało się, że wszyscy, włącznie z nią, przetrawiają słowa, które wypowiedziała dziewczyna o fioletowych włosach. Zaraz potem bezdomna spojrzała na niewielki kolorowy zegarek znajdujący się na przegubie jej prawej ręki.

– My musimy już iść. – Podniosła się, a Dan zaraz za nią. – Ale jeżeli chcesz, możemy zobaczyć się jutro.

– Z chęcią.

Kaylee odprowadziła parę wzrokiem i dopiero gdy usłyszała za sobą ruch, wróciła do tych, którzy nadal z nią siedzieli. Ray wstał, przeciągając się i nie spuszczał wzroku z Evans.

– Przyniosę wam coś do picia.

I już go nie było.

Czuła się nieswojo, bo Marie w żaden sposób nie przejawiała zainteresowania ani jej osobą, ani tym, co ona, jako dziennikarka, chciała zrobić. Chowała głowę w kapturze za dużej kurtki, uważnie lustrując całe otoczenie i ani razu nie docierając wzrokiem do dziennikarki. W końcu Kaylee nie wytrzymała.

– Marie…

– Nie jesteś jedną z nas – wysyczała.

Zaskoczyła ją wrogość w głosie bezdomnej, a wtedy Marie sięgnęła do kaptura, zsuwając go z włosów o kolorze mysiego blondu i ukazała zapadniętą twarz. Teraz dopiero dało się zauważyć, jak bardzo była wychudzona i jak bardzo oczy odzwierciedlały jej głos. Cała jej postawa przesiąknięta była nienawiścią. Kaylee nie wiedziała tylko, czy była ona wymierzona w nią, czy Marie po prostu musiała się na kimś wyżyć. Mimo wszystko nie zamierzała złożyć broni.

– Marie, chcę coś zrobić. Może się nie uda, a może wręcz przeciwnie…

– Wy, dziennikarze, szukacie tylko sensacji. Jesteście sępami czyhającymi na ludzkie tragedie, by wyszarpać resztki człowieczeństwa… Wyłącz to! – warknęła, wskazując na dyktafon. I kiedy tylko Kaylee zrobiła to, co kazała Marie, kobieta westchnęła. – Na tych ulicach jest strach, głód, nieufność, ból i przeszłość, która może dopaść w każdej chwili. To właśnie ten strach, gdy oglądasz się przez ramię, gdy boisz się, że przeszłość cię doścignie – mówiła chaotycznie, jakby jedynie wyrzucała skrawki myśli, kłębiących się w głowie – że znowu zostaniesz zranionym, że tym razem nikt cię nie uratuje, że kości się nie zrosną, że ból będzie tym razem gorszy… – Coraz głośniejsze i szybsze słowa przesiąkały cierpkością ich tonu. – Każdy nieznany dźwięk, każdy podobny głos, który może być głosem kata. To właśnie ten strach! Nie wiesz, jak to jest! Nie wiesz! Nie jesteś jedną z nas!

Marie zamilkła, dysząc chrapliwie, jakby właśnie przebiegła maraton i jakby nagle dotarło do niej, że za dużo powiedziała, zdradziła coś, czego nie powinna. Kaylee natomiast uświadomiła sobie, że po jej policzkach spływają łzy. Ona również dyszała przepełniona bólem w sercu. Nie chciała już tu być, za bardzo ją to wszystko dotykało. Wstała powoli, chociaż najchętniej by stąd uciekła, i spojrzała jeszcze raz na Marie.

– Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż ci się wydaje – wyszeptała z wyrzutem.

Złapała za kubek chłodnej już czekolady i połykając własne łzy, pospiesznym krokiem ruszyła przed siebie. Miała ochotę krzyczeć! Wykrzyczeć to wszystko, co złe i okropne. Angel miała rację – ten artykuł dużo ją kosztował. Rozdziały, które dawno powinny być zamknięte, na powrót zostały otworzone, zalewając jej serce trucizną palącą od środka. Pragnęła znaleźć się w mieszkaniu, zakopać w pościeli, zapomnieć o tym dniu, zacząć jutro od nowa.

Zderzenie z kimś szarpnęło jej myśli, ściągając ją do rzeczywistości tak gwałtownie, że niewiele brakowało, by straciła równowagę. Udało jej się tego uniknąć i przez zamglone płaczem spojrzenie ujrzała wielką plamę na białej tkaninie. Uniosła wyżej głowę. Skrzyżowanie oczu z oczami mężczyzny ugięło jej kolana. Przed nią znajdował się grecki bóg w najczystszej postaci. Wysoki, z ciemnymi włosami i równie ciemnymi, prawie czarnymi tęczówkami otoczonymi wachlarzem rzęs. Gęste brwi wraz z odznaczającym się zarostem dodawały mu jedynie seksapilu, którego w całej sylwetce i postawie miał aż nadto. W dodatku pachniał tak, że miała ochotę przysunąć się bliżej i zaciągnąć perfumami. I pewnie rozpływałaby się nad jego urodą jeszcze dłużej, gdyby nie słowa, wręcz syk wydobywający się z idealnie skrojonych ust, smagających jak bicz po odsłoniętych ranach.

– Kurwa mać! Jak chodzisz, łamago?!

Dopiero wtedy otrząsnęła się ze stanu, w którym się znalazła, klnąc na siebie w myślach. Nie reagowała tak na żadnego osobnika płci męskiej, brzydziła się nimi, a teraz co? Nie potrafiła odnaleźć języka w gębie? Bo co, bo facet był przystojny? Do tego jeszcze ten głos… Zdecydowanie mógłby pracować w seks telefonie – kobiety na sam jego dźwięk dostawałyby orgazmów.

Pokręciła głową i musiała przy tym wyglądać jak wariatka, ale tylko to przyszło jej na myśl, żeby odgonić absurdalne obrazy. I dopiero w tej chwili dotarło do niej, co powiedział mężczyzna. Nadal stał tam, gdzie wcześniej, patrząc na nią z obrzydzeniem, wściekłością i Bóg raczył wiedzieć czym jeszcze.

Wytarła dłonią policzek, po którym wcześniej spłynęły te cholerne, zdradzieckie łzy.

– Przep…

– Coś ty najlepszego zrobiła?! – Wskazywał na plamę.

Nie rozglądała się, chociaż zdawała sobie sprawę, że przyciągali ludzkie oko spragnione sensacji. Tym bardziej że wyglądał na ważniaka, a ona? No cóż, trochę gorzej. Jednak to nie był powód, by wydzierać się na nią na środku chodnika, blokując tym samym ruch, i traktować ją z góry. I chociaż złość krążyła jej w żyłach, bo ta cała sytuacja nie była tylko jej winą, postanowiła w pewien sposób załagodzić spór. Wymacała w kieszeni kurtki miękki materiał chusteczki i wyciągając ją, zrobiła krok w przód.

Mężczyzna cofnął się, zaciskając pięści.

– Nie dotykaj mnie! – wysyczał.

Zamarła z oddechem, który ugrzązł w jej gardle. Tak właśnie sfera wyższa traktowała biedę, pospólstwo, tak ludzie traktowali siebie nawzajem, patrząc jedynie na status społeczny. Tego było dla niej za wiele. Cały dzisiejszy dzień był dla niej pasmem dziwnych przypadków, rozdrapywaniem starych ran, cichych łez.

– Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na „ty” i przede wszystkim proszę mnie nie obrażać – warknęła, marszcząc brwi. Gniew i wściekłość przejmowały nad nią kontrolę, a do tego nie powinna dopuścić, bo napytałaby sobie jedynie biedy. – Chciałam przeprosić…

– Mam w… – Facet równie wściekły jak ona chciał się odezwać, ale przerwała mu, unosząc dłoń.

Coraz bardziej się nakręcała. Coraz mniej nad sobą panowała.

– Niech mi pan nie przerywa.

Trzęsła się na całym ciele, nawet nie będąc w stanie zarejestrować faktu, że mężczyzna zamarł, by po chwili na jego twarzy pojawiła się purpura, a oczy pociemniały jeszcze bardziej. Wyglądał, jakby zaraz miał się na nią rzucić i rozszarpać na drobne kawałeczki. Czerwona lampka w jej umyśle wyła przeraźliwie, ostrzegając przed niebezpieczeństwem, bo aż tak bardzo nie powinna się wychylać, natomiast z drugiej strony nie mogła pozwolić się tak traktować. Żadnemu mężczyźnie.

– Czy ty wiesz, z kim masz do czynienia?! – wysyczał, pochylając się ku niej, ale jakby nagle się zreflektował i odsunął z obrzydzeniem wypisanym na twarzy, a przynajmniej w ten sposób to odczytała.

Tak szybko, jak złość się pojawiła, tak równie szybko wyparowała. Miał rację. Nie wiedziała, kim był i zbyt dużo ryzykowała, wdając się z nim w przepychanki słowne. Odpuść!,głos rozsądku wreszcie wyszedł na prowadzenie, przedzierając się skutecznie przez czerwoną mgłę. I zrobiła to, odpuściła, chociaż miała ochotę wydłubać mu oczy. Zrezygnowała, spuszczając wzrok i próbując przejść obok niego.

– Z nadętym palantem – wyszeptała. Tego sobie nie mogła darować. Wiedziała, że ją usłyszy.

– Jestem kimś, kto może sprawić, że twoje życie stanie się piekłem. – Jego głos był równie cichy i tak bardzo ociekający jadem, że po plecach Kaylee przebiegł nieprzyjemny dreszcz.

Przystanęła na chwilę, odwracając powoli głowę. Oczy, które jeszcze chwilę temu chciały go zabić samym spojrzeniem, teraz zasnuły się cienką warstwą wilgoci. Wiedziała, czym to groziło – obfitym płaczem. Nie tutaj, nie teraz, nie przed nim.

Skrzyżowała wzrok z dyszącym ciężko mężczyzną.

– To się pan spóźnił.

Objęła się ramionami i olewając całkowicie zarówno jego, jak i całe to towarzystwo zebrane wokół widowiska, przecisnęła się przez ludzi. Potrzebowała morza alkoholu i sporego zapasu chusteczek, żeby przetrwać ten nieszczęsny dzień.

1 Santa Muerte (Święta Śmierć) – kult śmierci w Meksyku. Santa Muerte to szkielet kobiety odziany w czarną pelerynę z kapturem i trzymający w ręku wagę (symbol równowagi między dobrem a złem) lub kosę w prawej ręce i kulę ziemską w lewej – dla podkreślenia, że to właśnie ona włada całym światem.

2 Daenerys Targaryen, zwana Khaleesi, to fikcyjna postać z serii epickich powieści fantasy Pieśń lodu i ognia amerykańskiego pisarza George’a R.R. Martina.