Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Charelle Clark nie może sobie poradzić ze śmiercią Sofie – brutalnie zamordowanej przyjaciółki. Gdy przez przypadek Charelle odkrywa prywatne zapiski kobiety, postanawia sprawdzić, nad czym pracowała w ostatnich dniach życia. Tak właśnie trafia do Devine – małego miasteczka w stanie Teksas.
Na jej drodze staje dwóch mężczyzn. Jednym z nich jest Dexter McCoy, samotnik mieszkający na ranchu. Widok nieznajomej przypomina mu o kimś, kogo bardzo dobrze znał. Drugi to Hunter Palmer, szanowany lekarz i jednocześnie przyjaciel Dextera. Od samego początku nie ukrywa zainteresowania Charelle.
Kobieta nie ma pojęcia, w jak niebezpieczną grę się wplątała, a przede wszystkim komu może zaufać.
Dwóch mężczyzn, jedna kobieta… I morderca o chorym umyśle, który już ma Charelle na oku. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
M. Mackenzie
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2023
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Katarzyna Moch
Korekta:
Agata Bogusławska
Karolina Piekarska
Maria Klimek
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-750-6
W książce występują sceny nieodpowiednie dla młodych i wrażliwych czytelników.
Materiał narzuconego na głowę kaptura skutecznie izolował go od widoku ludzi zebranych wokół, a głośna muzyka, która dudniła mu w uszach, zagłuszała częściowo myśli. To właśnie dla niej się tutaj znalazł, dla sieczki puszczanej z głośników, dla rozluźniającego spięte mięśnie alkoholu, dla mroku, jaki panował w lokalu.
Spojrzał na swoje dłonie. Palce otaczające szklankę z alkoholem drżały, chociaż nigdy mu się to nie zdarzało. Zawsze był opanowany: w pracy, w życiu, wszędzie. Teraz natomiast to wszystko zaczęło się pierdolić, straciło sens, bo został z niczym. Wzmocnił uścisk na naczyniu, uniósł je wyżej, po czym cała zawartość wylądowała w jego gardle, paląc mu przełyk tak mocno, że aż musiał odchrząknąć. Chwilę walczył z cofnięciem się trunku, ale w końcu smak przestał mu przeszkadzać. Alkohol zaczynał powoli rozluźniać członki, przyjemnie szumieć i zarazem mącić w głowie.
Sam nie wiedział, jak długo już przebywał w środku, nie miało to jednak większego znaczenia. Nie chciał wracać do domu, zwłaszcza teraz, gdy wydawał się niebywale pusty, jakby on również cierpiał. Niejednokrotnie słyszał, że domy posiadały duszę – ten jego właśnie ją utracił. Pokręcił głową i przywołał skinieniem barmana, po czym położył przed sobą kolejny banknot. Nie podniósł na mężczyznę wzroku, wystarczył gest ręki i bursztynowa ciecz ponownie wypełniła przeźroczyste naczynie.
– Ostatni – wymamrotał do siebie i od razu się skrzywił, bo gryzący posmak osiadł mu na języku.
– Mogę się dosiąść? – Przez ciężkie basy i tabuny myśli przedarł się kobiecy głos.
Pożałował odwrócenia głowy w chwili ujrzenia młodej dziewczyny. Padające na nią światło uwidoczniło miedziane refleksy w jej włosach, przez co zamrugał, upewniając się, że nie była zjawą. Była prawdziwa.
Zamiast zająć miejsce, tak jak sugerowało to jej wcześniejsze pytanie, nieznajoma oparła się o blat baru. Bez problemu mógł zlustrować ją całą, a jako że był facetem, zrobił to bez mrugnięcia okiem. Błyszcząca sukienka z ledwością zakrywała jej pośladki, natomiast dekolt idealnie ukazywał apetyczne krągłości. Kutas mu drgnął, kiedy wyobraźnia podsunęła wizje wsuwania go między dwie półkule.
– Za głośno tutaj, poczekam na zewnątrz… – Odwróciła się, po czym zaczęła przedzierać przez tańczących ludzi.
Przeniósł spojrzenie na pustą szklankę, chwilę się wahając, i w końcu wstał. Głowę nadal miał spuszczoną, dlatego też nie dostrzegał twarzy ludzi, których mijał, ale na tym mu właśnie zależało. Chciał ten wieczór spędzić w samotności, jednocześnie nie będąc sam. I chociaż nieznajoma popsuła mu szyki, nie zamierzał wybrzydzać.
Gdy pchnął metalowe drzwi, owionęło go rześkie czerwcowe powietrze. Zaciągnął się nim głęboko, rozglądając się na boki. Dostrzegł kobietę kilka stóp dalej, opartą o betonową ścianę budynku, więc wolnym krokiem zaczął się do niej zbliżać. Nie odrywali od siebie wzroku i kiedy tylko znalazł się bliżej, ona po prostu odbiła się od ściany. Szedł za nią w milczeniu, obserwując kołyszące się pośladki, które coraz mniej przypominały je kształtem, w miarę jak oddalali się od lokalu. Dzięki ogromnemu księżycowi widział połyskujący materiał falujący w rytm jej kroków.
Wreszcie przystanęła i dopiero wtedy się rozejrzał. Wcześniej niczego ani nie słyszał, ani nie zauważał, bo był skupiony na jednym, teraz natomiast, mimo późnej pory, widział zarys skał, słyszał szum wody. Rozpoznał to miejsce. Może niezbyt dobrze je pamiętał, ale wiedział, gdzie się znajdował.
Palce sięgające do paska jego spodni skutecznie oderwały jego uwagę od otoczenia. Nie oponował; docisnął dziewczynę mocniej do skały i zmiażdżył jej usta pocałunkiem. Poczuł owocowy smak jej szminki, kiedy wdarł się językiem pomiędzy jej wargi. Dłońmi rozpoczął wędrówkę – zsunął ramiączka sukienki, odsłonił piersi, dotarł do łechtaczki. Cichy jęk niezadowolenia wyrwał się z gardła kobiety w chwili, w której się od niej odsunął. Nie zamierzał bawić się w bezsensowną grę wstępną, bo ona była tutaj dla niego, a on miał zamiar ostro ją zerżnąć. W pierwszej jednak kolejności musiała mu obciągnąć.
Nagle przykucnęła, biorąc całego penisa do ust, jakby rozumiała jego potrzeby, albo może to tylko zamroczony alkoholem umysł znalazł własne wyjaśnienie. Bez wahania złapał ją za miękkie włosy. Chciała się wycofać, ale przytrzymał ją dłużej, czując na podbrzuszu ciepło wydychanego przez nos powietrza. Dławiła się, więc na moment poluźnił uścisk i pozwolił jej na zaczerpnięcie tlenu, po czym znowu przyciągnął ją bliżej, słysząc ten sam odgłos dławienia. Gdy puścił jej pukle, kobieta zakrztusiła się, jednak nie dał jej szansy, by złapała oddech.
Pospiesznie wyciągnął kwadratowe opakowanie z tylnej kieszeni spodni, zsunął ubranie do kostek i kiedy tylko założył prezerwatywę, wbił się z impetem w ociekającą sokami cipkę. Kobieta krzyknęła głośno, więc zamknął jej usta pocałunkiem. Chociaż w jego opinii bardziej przypominało to gwałtowne zetknięcie się warg niż sam pocałunek.
Brał ją mocno, ugniatając piersi, szczypiąc sutki, nie bacząc, czy było jej dobrze, czy też nie. Jak w transie dążył do spełnienia – własnego.
– Kate… – Imię wyrwało mu się z gardła bez udziału rozumu.
Kobieta pod nim zamarła na chwilę i tym razem to jej głos przebił się przez mlaszczący dźwięk obijających się o siebie ciał:
– N-nie j-jestem Kate!
Zignorował echo imienia, które dudniło mu teraz pod czaszką. Nie przerwał, musiał dojść, a ona musiała się zamknąć. Zacisnął dłonie na jej szyi i zrobił to na tyle mocno, że szarpnęła się, próbując go od siebie odsunąć. Był jednak zdecydowanie silniejszy, w tym starciu nie miała z nim najmniejszych szans.
– Puść mnie! Jesteś ch-chory – chrypiała, zaciekle walcząc o oddech.
Jesteś chory, jeżeli myślisz, że mogłabym wybrać ciebie, a nie jego…
To jedno zdanie wdarło się do jego umysłu z siłą pocisku rakietowego i zdemolowało doszczętnie resztki zdrowego rozsądku.
– Od zawsze mną gardziłaś. To on zawsze był na pierwszym miejscu – wysyczał.
W porywie szału zacisnął ręce na jej szyi jeszcze mocniej i tym samym granica między teraźniejszością a przeszłością ostatecznie się zatarła. Przyciągnął kobietę do siebie, po czym, nie rozluźniając chwytu, pchnął na skałę. Jego zmysły zasnuła mgła, więc nie usłyszał głuchego odgłosu połączonego z desperackim jękiem. Pchnął ponownie i jeszcze raz, i kolejny, bez opamiętania młócąc biodrami. Czuł zbliżający się orgazm, dlatego też zacisnął mocno palce. Miał wrażenie, że za chwilę jego paznokcie poranią skórę na jej szyi, jednak był zbyt blisko spełnienia, by głębiej się nad tym zastanowić bądź też przejąć ciszą i wiotkim ciałem kobiety.
Dopiero gdy dobił ostatni raz, a ciszę przeciął jedynie jego głos przepełniony przeżytą ekstazą, zorientował się, że ręce miał pokryte czymś ciepłym i lepkim. Momentalnie rozprostował zastygłe palce, odskakując od nieznajomej. Ciało, jak w zwolnionym tempie, zsunęło się po kamieniu, na jego powierzchni zaś dostrzegł ciemniejszy ślad.
Myśl!
Nie potrafił się ruszyć. Tkwił w miejscu ze spodniami nadal opuszczonymi do kostek, ze sterczącym fiutem, nadal szczelnie otulonym prezerwatywą wypełnioną spermą, wpatrując się w zwłoki, które leżały na piaszczystym podłożu. Po rozwalonej na miazgę potylicy był pewien, że kobieta już nie żyła, i nagle poczuł coś, czego się nie spodziewał – podniecenie. Penis prężył mu się dumnie, chociaż powinien zwiotczeć. Poczuł podniecenie, jakiego jeszcze nigdy przy nikim nie odczuwał, jednocześnie próbował walczyć z rozprzestrzeniającą się w umyśle paniką i przerażeniem. I to właśnie one wprawiły w ruch jego kończyny, przywróciły go do rzeczywistości.
Myśl!
Rozejrzał się, nasłuchując uważnie, ale niczego prócz dźwięków natury nie wychwycił. Pospiesznie zsunął prezerwatywę, zawiązał ją na końcu i schował do kieszeni bluzy, po czym naciągnął na pośladki spodnie i rozejrzał się kolejny raz. Złapał za nogi bezwładne ciało kobiety, upewniając się, że nie przeoczył niczego, i zaczął ciągnąć je w stronę, z której dało się słyszeć szum rzeki Frio.
Działał na pełnych obrotach, napędzany krążącą w żyłach adrenaliną, a po dotarciu do krawędzi skalnego uskoku nie zawahał się ani sekundy, tylko zepchnął zwłoki prosto w odmęty czarnej, spienionej wody.
To nie tak miało się wszystko potoczyć.
Pobyt w tym miejscu nadal był dla Charelle Clark niebywale bolesny. Oczy utkwione w literach znowu zaczynały ją szczypać, chociaż przez ostatnie cztery miesiące nie było dnia, żeby nie uroniła ani jednej łzy. Na razie nie umiała poradzić sobie ze stratą – pustka powstała w sercu była tak ogromna, że miała wrażenie, iż już nigdy się nie zasklepi. Napis, który zdobił kamienną płytę, rozmazywał jej się przed oczami raz po raz, a ona coraz częściej unosiła dłoń, by ocierać nią policzki. SOFIE BECKETT. Miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat.
Nie była w stanie utrzymać emocji na wodzy. Łzy wdarły się do jej ust, wydobyły z krtani spazmatyczny szloch. Myśl, że już nigdy nie będzie dane jej porozmawiać z przyjaciółką, w dodatku jedyną, którą bardziej traktowała jak siostrę, przygniotła jej serce monstrualnych rozmiarów głazem. Usiłowała przypomnieć sobie początek tej przyjaźni, od kiedy dokładnie zaczęła się ich wspólna droga, ale umysł, zapętlony na makabrycznych obrazach, nie był w stanie przedrzeć się do wcześniejszych wspomnień.
Dopiero natarczywe wibracje telefonu zerwały łańcuchy rozpaczy, która ciasno ją oplatała. Powoli wracała do rzeczywistości; zignorowała pierwsze połączenie, ale drugiego już nie dała rady. Rozplątała się z własnego uścisku i wyciągnąwszy komórkę z kieszeni, zmarszczyła nieznacznie brwi.
– Pani Beckett?
– Dzień dobry, kochanie. Nie przeszkadzam ci? – Głos po drugiej stronie był tak słaby, że musiała mocniej przycisnąć urządzenie do ucha.
– Dzień dobry. Nie, nie. Czy coś się stało? – Przetarła nos rękawem bluzy, nie bacząc na podłużny ślad smarków, pozostawiony na materiale.
– Char, potrzebuję pomocy – wyszeptała. – Nie potrafię tam wejść… Nie umiem… Muszę posprzątać… a nie potrafię otworzyć drzwi, zmusić się… – Słowa kobiety nagle stały się chaotyczne, przepełnione bólem.
– Pani Beckett, będę u pani za godzinę.
– Dziękuję.
Rozłączyła się. Znowu utkwiła wzrok w kamiennym prostokącie i nim się zorientowała, ponownie przytknęła telefon do ucha, od razu słysząc w słuchawce znajomy głos:
– Tu Sofie Beckett, nie mogę odebrać, dlatego łaskawie powiedz, co ci leży na sercu, a ja oddzwonię…
– Kto ci to zrobił? – zapytała. Nie czekała na sygnał nagrywania, bo wiedziała, że i tak nie uzyska na nie odpowiedzi. – Co ty tam robiłaś? – dodała z wyrzutem.
Klęczała w niezmienionej pozycji jeszcze przez chwilę, jakby faktycznie czekała na odpowiedź, znak, cokolwiek, co wyjaśniałoby pobyt przyjaciółki w tamtym miejscu.
Niechętnie wstała, poprawiając uprzednio białą różę, którą dzisiaj dla niej przyniosła. Obok na nagrobku leżała ta wczorajsza. Przesiadywanie na cmentarzu od prawie dwunastu tygodni stało się czymś na kształt rutyny.
Wspomnienia z pierwszego miesiąca, tuż po znalezieniu zwłok Sofie, były niczym rozmyta plama. Niewiele kojarzyła z tamtego okresu, nawet pogrzebu dobrze nie pamiętała, bo naszprycowano ją taką ilością leków, że z ledwością stała na nogach. Wpatrywała się tępo w trumnę, ale jej nie dostrzegała. Później to już była równia pochyła: zakopywała się w pościeli, pragnąc przespać życie, oderwać się od rzeczywistości. Wtedy do akcji wkroczyła kawaleria w postaci rodziców i brata – to oni pomogli jej odbić się od dna.
Pokręciła głową, odganiając dudniące pod czaszką myśli, ucałowała swoje palce, po czym przyłożyła je do rowków w płycie.
– Wrócę jutro.
Objęła się ciasno ramionami, kiedy gęsia skórka pokryła odsłonięte skrawki jej ciała, i skierowała się ku żelaznej bramie.
***
Niecałe czterdzieści minut później zaparkowała wysłużonego priusa na podjeździe, tuż przy jasnym parterowym domu. Kilka jardów dalej, po drugiej stronie podjazdu, stał rozbudowany, przerobiony garaż. Zgasiła silnik i to właśnie na tym drugim budynku skupiła wzrok.
– Mówisz poważnie? – Charelle z szeroko otwartymi oczami próbowała doszukać się na twarzy przyjaciółki blefu bądź też żartu.
– Mam dwadzieścia cztery lata, wszędzie wściubiam nos i nawet dobrze mi to wychodzi. – Wzruszyła lekko ramionami. Podeszła do garażu, który wyglądem przypominał domek dla gości, i otworzyła drzwi na oścież. – Zapraszam, wspólniku.
– Ale… mówisz poważnie?
– Char… Od dwóch lat gnijesz w redakcji tej pieprzonej gazety i od dwóch lat serwujesz tym sukinsynom kawki, herbatki, nic poza tym. W dodatku ten ich dress code rodem z korpo… – warknęła. – Miałaś pisać, publikować, przeprowadzać wywiady, szukać śladów zbrodni. Bądź wolnym strzelcem, tematy są wszędzie. Ja mam licencję detektywa, ty jesteś dziennikarką, a to będzie nasze biuro. Stworzymy zespół idealny!
Radość i zapał Sofie udzieliły się także jej i nie powstrzymała uśmiechu pojawiającego się na twarzy.
– Przyznaj się, dzięki mnie chcesz mieć łatwy dostęp do spraw Brysona.
– Masz mnie. – Zachichotała. – To jak, Clark? Wchodzisz w to?
– Jasne, Beckett. Z tobą zawsze…
Podskoczyła na siedzeniu, słysząc pukanie w szybę. Wspomnienie przyjaciółki się rozmazało, a na jej miejscu pojawiła się Diana Beckett, patrząc na nią z niepokojem w oczach. Matka Sofie w ciągu tych czterech miesięcy postarzała się o dobre kilkanaście lat. Miała szarą cerę, a pod oczami ciemne worki, natomiast jej włosy, niedbale związane w supeł, wyglądały na przetłuszczone. Ona najciężej znosiła stratę córki, zwłaszcza że oprócz niej nie miała nikogo. Została sama, pogrążona w żałobie.
Wzięła głęboki wdech i sięgnęła do klamki. Tuż po tym, gdy stanęła blisko Diany, w nozdrza uderzyła ją nieprzyjemna woń alkoholu. Każdy na własny sposób radził sobie z problemami – matka Sofie wybrała jeden z najgorszych.
– Chciałam tam posprzątać – wytłumaczyła się, zanim Charelle zdołała wydusić z siebie przywitanie – ale…
– Ja to zrobię. Jadła coś pani?
– Nadal nie potrafisz zwracać się do mnie po imieniu…
Nie chciała sprawiać Dianie przykrości, bo ta za dużo wzięła ostatnio na swoje barki, więc uśmiechnęła się do niej nieznacznie, poprawiając rude, kręcone kosmyki. Te dzisiaj żyły własnym życiem i sterczały we wszystkie strony.
– Jadłaś coś? – powtórzyła.
Delikatny uśmiech, który rozjaśnił na chwilę twarz starszej kobiety, był niczym tchnięcie w nią promyczka nadziei.
– Nie jestem głodna, ale przygotowałam lemoniadę. Napijesz się?
– Chętnie skorzystam. Zajmę się najpierw mieszkaniem So… – urwała nagle, spuszczając wzrok na czubki trampek.
– Poczekam u siebie.
Widziała oddalającą się zgarbioną sylwetkę Diany, ale nie potrafiła w żaden sposób ukoić jej bólu, bo przecież sama sobie z nim nie radziła.
Gdy tylko postać zniknęła w głębi domu, Charelle powoli odwróciła głowę, docierając spojrzeniem do okien nad garażem, gdzie mieszkała Sofie. Chwilę się w nie wpatrywała, jakby przyjaciółka miała się zaraz tam pojawić. Niestety nic już nie było takie jak dawniej.
Kilka minut później ociężale stawiała kroki, a z każdym kolejnym czuła coraz większy ucisk w żołądku. Zatrzymała się na moment tuż przed żółtymi drzwiami i wzięła kilka głębszych wdechów, aż w końcu zdobyła się na odwagę. Znajomy zapach perfum przyjaciółki, unoszący się w zaduchu, jaki panował w mieszkaniu, wycisnął z jej oczu łzy. Nie chciała ich już, chciała być twarda, poradzić sobie jakoś, ale na chęciach się skończyło. Przymknęła powieki, policzyła do dziesięciu i zacisnęła mocno pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę. Nie zwróciła uwagi na fizyczny ból, bo był milion razy lepszy niż ten siejący spustoszenie w sercu. Na powrót otworzyła oczy.
Od jej ostatniej wizyty w tym miejscu, te kilkanaście tygodni temu, nic się nie zmieniło. Materac nadal spoczywał na zbitych ze sobą paletach, w oknach wciąż wisiały kolorowe zasłony, a biurko uginało się od zalegających na nim dokumentów, czasopism i błyszczących papierków po ulubionych cukierkach Beckett. Gdy Charelle przeniosła spojrzenie nieco w bok, zagryzła wargę do krwi, ale to i tak nie powstrzymało szlochu, który wyrwał jej się ze ściśniętego gardła, bo oto wpatrywała się w tablicę, na której powbijane pinezkami wisiały dziesiątki zdjęć, pamiątki, bilety z koncertów.
Podeszła do tablicy, przez moment zastanawiając się, kiedy podjęła decyzję, aby to zrobić, i sięgnęła do pierwszej fotografii. Przejechała opuszką palca po błyszczącej powłoce. Były na niej obie – ona i Sofie – i uśmiechnięte wznosiły toast. Tuż pod zdjęciem wisiało kolejne. Przedstawiało tatuaż. Niewielkich rozmiarów motyl z kolorowymi, rozmazanymi krawędziami został wykonany pod wpływem chwilowego zidiocenia, a przynajmniej tak powtarzała Beckett, odkąd tylko zrobiła go sobie na stopie.
Niechętnie odwróciła wzrok od zdjęcia; musiała wziąć się w garść, zapanować nad destrukcyjnymi myślami. Rozejrzała się po sypialni i zmarszczyła brwi, podchodząc bliżej łóżka. Coś ciemnego wystawało spod materaca, dlatego nie zawahała się ani sekundy i złapała za róg pościeli. Nie przypominała sobie, żeby Sofie cokolwiek chowała w takich miejscach, bo twierdziła, że lata, kiedy była nastolatką, już dawno minęły.
Usiadła na skraju łóżka i otworzyła – jak się okazało – kalendarz. Przy akompaniamencie boleśnie dudniącego serca sprawdziła koniec lutego, jednak dopiero na stronach z marca, w dniu, w którym Beckett wyjechała z Amarillo, dostrzegła niewielką notatkę, raptem dwa wyrazy: „Devine” i „Dex”, natomiast pod spodem widniała data „01-25-1987”. Nie zasługiwałaby na miano przyjaciółki, gdyby zignorowała tajemnicze informacje, dlatego wiedziała już, że nie pozostawi tej sprawy bez wyjaśnienia, w ostateczności tylko sprawdzenia.
***
W nocy Charelle nie umiała zasnąć. Nie pomogły tabletki przepisane przez lekarza, nie pomogło także ciepłe mleko ani liczenie baranów, bo za to również się złapała, psiocząc na własną głupotę. Sięgała po najróżniejsze metody, ale sen nie nadchodził. Zerknęła w stronę budzika leżącego tuż przy łóżku i ze zdumieniem odkryła, że dochodziła czwarta. Myśli prześcigały się jedna przed drugą, powodowały coraz większy chaos w głowie, a ona nie umiała ich pohamować. Bezsilność, która ogarnęła każdą komórkę jej ciała, sprawiła, że nerwowo zrzuciła z siebie koc. Podeszła do biurka i usiadła na krześle, po czym otworzyła klapę laptopa. Gdy tylko się uruchomił, wpisała w okno wyszukiwarki wyrazy: „Dex” i „Devine”. Chwilę trwało, jednak w końcu natrafiła na coś, co sprawiło, że krew płynąca w jej żyłach zaczęła szumieć również w uszach, a palce coraz szybciej przesuwały się po klawiaturze.
Devine, miasto w stanie Teksas, leżące zaledwie osiemdziesiąt mil od miejsca, w którym znaleziono zwłoki Sofie.
To nie mógł być przypadek.
***
Uchylenie powiek, gdy nadal czuł pod nimi zmęczenie, uwierające niczym drobinki piasku, nie było dla Dextera przyjemne. Krwawe obrazy przejmowały sny, przeistaczały je w koszmary, męczące go bezustannie od kilku lat. Tak działo się i tej nocy.
Przez chwilę wpatrywał się tępo w sufit, odganiając żerujące na nim wyrzuty sumienia, aż wreszcie wstał z łóżka i skierował się w stronę drzwi, za którymi mieściła się niewielka łazienka z prysznicem. Od napinania nocą mięśni cały był obolały i pokryty potem. Musiał go natychmiast zmyć, zarówno sen, jak i pot. Zsunął bieliznę i stanąwszy przy drewnianej toaletce, niechętnie spojrzał w lustro. Ciemne, prawie czarne oczy spoglądały na niego beznamiętnie. Pozbawione blasku stały się niemal puste.
Zerwał kontakt wzrokowy z odbiciem, przeczesał włosy palcami, docierając nimi do dłuższego zarostu. Nie kwapił się, by zadbać o siebie, gdyż niezbyt mu na tym zależało, dlatego też ograniczał się do podstawowej higieny.
Odbił się w końcu od umywalki i odkręcił kurek w kabinie. Lodowaty strumień zaatakował jego rozgrzane ciało milionami ostrych jak igiełki kropel, przez co momentalnie dostał gęsiej skórki. Nie wyregulował jednak temperatury, pozwolił wodzie rozluźnić jego mięśnie, oderwać się na chwilę od myśli kłębiących się w głowie. Wystarczyło kilkanaście minut, by poczuł się o niebo lepiej niż zaraz po przebudzeniu, więc zakręcił kurek i wyszedł z kabiny, nie przejmując się mokrymi śladami, które tworzył na drewnianej podłodze. Z powrotem znalazł się w sypialni, po czym otworzył szafę i złapał pierwsze z brzegu ubrania. Kwadrans później był już na zewnątrz. Z kubkiem kawy usiadł na schodach werandy, zastanawiając się, jakim cudem nie rozpadła się jeszcze pod jego ciężarem, jednocześnie uważnie obserwował budzącą się do życia okolicę.
Ranczo, które po śmierci ojca przeszło w ręce Dextera, wymagało ogromu pracy, a przede wszystkim zaangażowania. Gdy był dzieciakiem i matka cieszyła się zdrowiem, ten dom tętnił życiem, po brzegi wypełniony śmiechem i miłością, lecz kiedy jej zabrakło, uczucia zniknęły, z niego natomiast pozostała zaledwie skorupa, sypiąca się na każdym kroku. To miejsce lata świetności miało dawno za sobą, a on jedynie w nim egzystował, zaspokajając podstawowe potrzeby.
Upił łyk już chłodnej kawy i usłyszał głośne rżenie dobiegające ze stajni, która znajdowała się kilka jardów od domu, przez co nie powstrzymał uśmiechu. Tym razem bez zbędnego ociągania się wstał, po czym, nie zaprzątając sobie głowy odniesieniem kubka do kuchni, postawił go na deskach werandy i poprawiwszy kapelusz, udał się prosto do stajni. Odgłos uderzania kopyt stał się głośniejszy, a rżenie przybrało na sile, kiedy wszedł do środka, gdzie znajdowało się dwanaście boksów, po sześć w rzędzie. Masywne, drewniane i wciąż solidne filary, rozstawione w równych odległościach, łączyły się z więźbami dachowymi. Spełniały funkcję mocowania, do którego przytwierdzone zostały skoble, po jednym na każdy boks. Tylko dwa z nich były zajęte, i to właśnie w tamtym kierunku szedł.
Jako pierwszy łeb wystawił czarny ogier czystej krwi arabskiej, parskając donośnie.
– Spokojnie, Lucyfer, damy mają pierwszeństwo… – Zaśmiał się i pociągnął zasuwę, by dostać się do środka.
Na usypanych kopcach siana leżała biała klacz. Przeżuwała coś w pysku, a gdy tylko znalazł się blisko niej, spróbowała się podnieść, co przy jej stanie wyglądało dość komicznie.
– Jak się czujesz, maleńka? – zapytał, po czym przejechał ręką po jej jasnym grzbiecie. – Musisz jeszcze trochę wytrzymać. Za tydzień będziesz wolna…
Nie w smak mu było posiadanie kolejnego zwierzęcia, w tym przypadku źrebaka, którego oczekiwała Azzari, ale też nie należał do facetów martwiących się na zapas, stwarzających sobie bezsensowne problemy.
– Pojadę zaraz do miasta, dokupię ci kilka przysmaków.
Zachowywał się niedorzecznie – wszak dyskutował z końmi – jednak tutaj tylko do nich mógł się odezwać, chcąc zachować normalność.
Wypuścił w końcu zwierzęta na pastwisko, wpierw dokładnie sprawdziwszy zabezpieczenia, żeby Lucyferowi nie wpadł do głowy pomysł z ucieczką. Imię ogiera idealnie odwzorowywało jego charakter i niejednokrotnie miał w związku z nim urwanie dupy.
Droga do centrum miasteczka nie zajęła mu dłużej niż dwadzieścia minut. Wielokrotnie myślał o sprzedaży rancza, wyprowadzce z tego toksycznego miejsca, ale nie umiał, wręcz nie potrafił się z niego wyrwać. Korzenie przeszłości zbyt głęboko w niego wrosły, żeby mógł je z siebie wyplenić, a tym bardziej zapomnieć.
Odgonił pastwiące się nad nim sępy w postaci mrocznych myśli, które dzisiejszego dnia wyjątkowo mocno go gryzły, i wjechał na parking marketu. Niechętnie zgasił silnik i spojrzał na budynek. Gdyby nie świecąca pustkami lodówka i obiecane przysmaki, nie ruszyłby się z domu, ale coś musiał jeść, więc nie pozostało mu nic innego, jak zacisnąć zęby, by przetrwać te kilkanaście minut.
Zanim wysiadł, mocniej nasunął kapelusz na czoło. Walmart należał do niewielu sklepów, w których – bez względu na porę dnia – zawsze było tłoczno, jednak w swoim asortymencie miał dosłownie wszystko, na czym obecnie Dexterowi zależało.
Gęsia skórka wykwitła mu na ramionach, gdy tylko przeszedł przez ogromne szklane drzwi, bo nawiew nad wejściem działał na pełnych obrotach, dając upragniony chłód. Po ulewie sprzed kilku dni nie ostała się ani jedna kropla wody, a skwar, mimo że nie wybiło jeszcze południe, już lał się z nieba.
Pchnął wózek i zaczął wybierać tylko najpotrzebniejsze produkty. Tak postępował w każdej z alejek. Stanąwszy wreszcie przy kasie, odetchnął. I to był jego błąd. Kiedy dostrzegł, z kim przyszło mu się zmierzyć, wiedział, że pospieszył się z radością. Za to kobieta po drugiej stronie taśmy uśmiechnęła się szeroko. Poprawiła szybko blond włosy, po czym bardziej wypięła klatkę piersiową.
Kurwa!
Raz, w dodatku po pijaku, ją przeleciał, jakieś dwa lata temu, i do teraz odbijało mu się to czkawką.
– Dex, co za niespodzianka, dawno cię nie widziałam – zaszczebiotała, na co się skrzywił i zapragnął chwilowo stracić słuch.
Nie odezwał się, nie miał ochoty. Pragnął jedynie w spokoju zrobić zakupy. Pakował więc produkty najszybciej, jak się dało, nie zważając na paplaninę tej, której imienia nawet nie pamiętał.
– …za tydzień jest festyn. Może miałbyś ochotę…
– Nie – zareagował błyskawicznie i rzucił kasę na ladę, byleby wydostać się z tego miejsca.
Nie kwapił się do udzielenia dłuższej odpowiedzi, bo nie było najmniejszego sensu strzępić na nią języka. Pospiesznie złapał za trzy wypełnione po brzegi torby i nie oglądając się za siebie, a tym bardziej nie żegnając się, opuścił mury marketu. Widział niechętne spojrzenia ludzi, którzy go mijali, ale zdusił w sobie chęć warknięcia w ich kierunku. Zdecydowanie wolał uniknąć problemów w postaci miejscowego szeryfa.
Podchodząc bliżej pickupa, usłyszał charakterystyczny klik odblokowujący drzwi, jednak gdy już miał chwycić za klamkę, do jego uszu dotarł męski, lekko zachrypnięty głos:
– A niech mnie, Dexter McCoy zaszczycił Devine swoją obecnością!
– Wal się – sarknął, ładując sprawunki na podłogę wozu, po czym odwrócił się i uśmiechnął nieznacznie kącikami warg.
– Milusi jak zawsze. – Blondyn przyjaźnie poklepał go po ramieniu, nie przestając się szczerzyć. – Obiecałeś wpaść na piwo.
– Jakoś mi zeszło.
– Stary, kogo jak kogo, ale mnie nie uda ci się zwieść.
– Postaram się wpaść któregoś dnia do baru. – Otworzył drzwi, chcąc w ten sposób zakończyć rozmowę.
Zdecydowanie wolał swoje stare ranczo niż fałszywie przesłodzone miasteczko i jego zakłamanych mieszkańców. To stwierdzenie nie dotyczyło jedynie Huntera Palmera, z którym kumplował się od wieków i który, jako jeden z niewielu, zawsze był z nim szczery. Czasami aż do bólu.
– Dzisiaj wieczorem?
– Dzisiaj mam sprawę do załatwienia. Innym razem.
– W takim razie bądź na festynie.
– Postaram się – powtórzył, chociaż łgał mu w żywe oczy.
Hunter również to wiedział. Posłał mu pobłażliwy uśmiech, ramiona zaś zaplótł na muskularnej klatce piersiowej.
Dexter zignorował postawę mężczyzny, rzucając na odchodne:
– Dobrze było cię zobaczyć, odezwę się.
Wtedy też ruszył i wreszcie odetchnął pełną piersią, nie widząc w tylnym lusterku zmarszczonych brwi kumpla, który obserwował oddalający się samochód. Myślami był już w domu.
***
Hunter nie odrywał wzroku od paki samochodu do momentu, aż ten nie zniknął za zakrętem. Dopiero wtedy wypuścił powoli powietrze i pokręcił głową, przymykając na sekundę powieki.
Kiedyś spędzali z Dexem weekendy przy piwie, grając w bilard, a w czasach szkolnych uganiając się za spódniczkami. Teraz jednak spotykał go wyłącznie w chwilach takich jak ta – przypadkowo.
Jeszcze raz spojrzał w miejsce, gdzie zniknął mężczyzna, po czym zerknął na zegarek, uświadomiwszy sobie, że jeśli się nie pospieszy, to najzupełniej w świecie się spóźni. Ciche przekleństwo uciekło mu z ust, bo do tego nie mógł dopuścić.
Wsiadł do samochodu i od razu sięgnął przycisku klimatyzacji. Powietrze wewnątrz pojazdu w zaledwie kilka sekund stało się niemal mroźne. Właśnie takiej temperatury potrzebował. Ta na zewnątrz wyciskała siódme poty z mieszkańców Devine.
Gdy niecały kwadrans później dotarł wreszcie do niewielkiej kliniki, miał dobre drugie tyle w zapasie, żeby móc przygotować się na pierwszą pacjentkę.
Budynek z zewnątrz bardziej przypominał rodzinną posesję niż centrum medyczne, ale trzy lata temu, kiedy zdecydował się na otwarcie ośrodka, to właśnie na takiej domowej atmosferze najbardziej mu zależało. Usłyszał wtedy, że postępował wręcz heroicznie, on natomiast otwarcie krytykował służbę zdrowia i jej ograniczenia względem nieubezpieczonych obywateli. Uważał bowiem, że każdemu należała się opieka medyczna, niezależnie od statusu społecznego. Podjęcie tej decyzji i stworzenie czegoś dla najuboższych przyniosło mu coś na kształt ukojenia. Tym bardziej że był to jeden ze sposobów radzenia sobie po śmierci ukochanej.
Wspomnienia atakowały jego umysł, gdy zaciskał mocno dłonie na kierownicy, więc odgonił widmo przeszłości i upchnął je głęboko w środku. Nie mógł pozwolić, by obrazy wydostały się na powierzchnię i przejęły nad nim kontrolę.
Wziął mocny, głęboki wdech, po czym powoli rozluźnił spięte mięśnie barków. Poczuł, jak napięcie znika, a wraz z nim znikają także demony. W końcu złapał za klamkę i w tej samej chwili zderzył się ze ścianą w postaci skwaru i dusznego powietrza. Wystarczyło dosłownie kilkanaście sekund w upale, a czoło już miał pokryte cienką warstwą wilgoci. Przemknął szybko w stronę głównego wejścia, żałując, że pokusił się o założenie jeansów. Nie przypuszczał jednak, że będą lepić mu się do dupy. Z ulgą znalazł się wewnątrz budynku, bo chłód z klimatyzatora w przyjemny sposób otulił jego nagrzaną skórę.
– Cześć, Olivia – przywitał się z recepcjonistką siedzącą przy niewielkich rozmiarów kontuarze, po czym oparł łokcie o blat.
Olivia Johanson, długonoga blondynka o twarzy iście anielskiej, kilka lat wcześniej cieszyła się sławą, jaką przyniósł jej stanowy tytuł miss nastolatek, i chociaż głupia nie była, to zapowiadało się, że utknęła w tej mieścinie na zawsze.
Dziewczyna rozpromieniła się, na policzkach zaś wykwitły jej delikatne rumieńce. Odkąd się tu przyjęła, właśnie w taki sposób na niego reagowała, czasami nawet potrafiła zaplątać się w odpowiedzi, co było niezwykle urocze. Jednak mimo że ją lubił i zaliczała się do grona pięknych kobiet, to nigdy nie przekroczył granicy szef-pracownik.
– Dzień dobry, Hunter. Pani Wolansky się rozchorowała. Nie da rady dzisiaj przyjść.
Podała mu czarną podkładkę z klipsem, pod który wetknięta została kartka z pacjentami na dzisiaj. Reszta dokumentacji znajdowała się w folderach, w wersji zarówno elektronicznej, jak i papierowej.
– Zadzwoń do niej. Powiedz, że przyjadę w porze obiadu – zdecydował natychmiast. Dbał o tych, którzy potrzebowali pomocy, a posiłek śmiało mógł sobie odpuścić.
– Dobrze.
Olivia złapała za telefon, dlatego też odbił się od blatu i przeszedł w stronę swojego gabinetu.
Zasiadł wreszcie na grafitowym obrotowym fotelu, słysząc ciche skrzypnięcie, gdy ten opadł pod jego ciężarem. Odetchnął głęboko, palcami zaś przeczesał blond kosmyki, które nieznacznie opadały mu na czoło. W tym samym momencie usłyszał pukanie, jednak zanim zdołał zareagować, drzwi się uchyliły, ukazując w całej okazałości postać drobnej blondynki – pediatry w tym ośrodku.
– Ruszaj tyłek, Palmer. Przywieźli mi pięciolatka z ostrym bólem brzucha. Potrzebuję konsultacji.
– Już idę.
Kiedy kobieta zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, przeniósł spojrzenie na biurko, na którym w jednym z rogów stała ramka. Sunął wzrokiem po konturach uśmiechniętej twarzy uwiecznionej na fotografii, po wyrazistych kościach policzkowych, po zmarszczkach mimicznych, utworzonych w kącikach oczu. Śmiała się, chociaż wiedział, że cierpiała. Czasami ból był tak silny, że kuliła się na łóżku, nie mając siły wstać, a mimo to witała nowy dzień z radością w każdym geście, słowie. Dzięki niej, a może tak w zasadzie wypadałoby stwierdzić, że przez nią, zdecydował się na klinikę non-profit. Gdyby ona trafiła na taki ośrodek, możliwe, że nadal by żyła, jednak nie posiadała ubezpieczenia, więc tłumiła objawy środkami przeciwbólowymi, odkładając wizytę na potem. Niestety potem trafiła na niego i było za późno, choć walczyli zaciekle. Rak dał im kilkanaście miesięcy i nie żałował ani jednej spędzonej z nią chwili, ani jednej minuty.
Wstając, jeszcze raz popatrzył na zdjęcie. Beatrice, zdrobniale Bea. Z pacjentki stała się jego partnerką, a brak etyki w tym konkretnym przypadku najzupełniej w świecie zignorował. Był przy niej w ostatniej sekundzie jej życia.
Wyrwał się z macek przeszłości, by całkowicie skupić na tym, co było tu i teraz. Wierzył, że los w końcu się do niego uśmiechnie i da mu kogoś, kto wypełni palącą pustkę.
Narzucił na siebie biały kitel i cicho zamknął za sobą drzwi.
Brak snu dawał się Charelle we znaki i nic nie mogła poradzić na ciągłe ziewanie. Nie pomogły dwie kawy doprawione red bullem, chociaż przy takiej dawce kofeiny powinna chodzić po ścianach – ona tymczasem czuła się jak po suto zakrapianej libacji alkoholowej, w dodatku kilkudniowej.
Tej nocy niewiele spała, w głowie tłukły jej się bezustannie dwa wyrazy, a spostrzeżenia, których dokonała, oblepiły jej już i tak bolące serce siecią niepewności i strachu. Nie potrafiła tego odpowiednio wyjaśnić, jednak złe przeczucie nie dawało jej wytchnienia, nie pozwalało na chociażby chwilowe zamknięcie oczu.
Ziewnęła donośnie i zatrzymała się na podjeździe rodzinnego domu, z dezorientacją rozglądając się na boki, jakby dopiero teraz uzmysłowiła sobie, gdzie dotarła.
– Chwała Bogu – jęknęła, dziękując temu na górze za bezpieczne doprowadzenie jej do celu.
Poklepała w końcu dłońmi policzki i chwyciła srebrno-granatową puszkę, wetkniętą w uchwyt przy radiu, po czym duszkiem dopiła napój. Skrzywiła się z niesmakiem, bo nie przypuszczała, że przyjdzie jej pić gorący ulepek, tym bardziej że jeszcze pół godziny wcześniej jego bąbelki i chłód przyjemnie pieściły podniebienie. Nic dziwnego, nawet ona w tym aucie czuła się niczym sardynka w puszce, zapewne też prezentowała się równie imponująco – jak zmięta kartka papieru – jednak na chwilę obecną miała to w nosie. Do pakietu nieszczęść podpięła kapryśną klimatyzację – ta śmiało mogła zostać ochrzczona mianem divy, bo ukazywała swój charakterek w najmniej odpowiednich momentach. Właśnie dzisiaj zastrajkowała.
Wysiadła z auta, nie zaprzątając sobie głowy zasunięciem szyb, gdyż nie zamierzała długo zabawić w tym miejscu, a późniejsze przebywanie w samochodowej saunie mogło grozić przegrzaniem organizmu. Zmrużyła oczy i przykładając dłoń do czoła, wpatrywała się z melancholią w jasnożółtą elewację piętrowego domu, wokół którego rosła soczyście zielona, idealnie przystrzyżona trawa upstrzona gdzieniegdzie kwiatowymi plamami.
Odkąd pamiętała, dom nigdy nie był pomalowany na inny kolor, tak samo okiennice, rażące swoją bielą. Ojciec co roku je odświeżał, tuż przed latem, zaganiając do tego całą rodzinę, chociaż matka przewracała oczami za każdym razem, gdy się do tego zabierał.
Kochała te ich zjazdy wypełnione głośnym śmiechem, masą wspomnień. To tutaj ostatni raz widziała Sofie i z nią rozmawiała – tydzień przed jej zniknięciem. Nic wtedy nie zapowiadało tragedii.
– Długo będziesz tam stać? – Znajomy głos przedarł się do jej umysłu, zerwał więź z przeszłością, przez co drgnęła i odwróciła się w stronę, z której dochodził.
Tuż przy bocznych drzwiach, z niepewnym, delikatnym uśmiechem na ustach, stała drobna brunetka. Kurze łapki uwidoczniły się wokół jej oczu wraz z uniesieniem kącików warg, a mimo to nadal była niebywale piękna.
– Cześć, mamo. – Odwzajemniła gest i podeszła bliżej.
– Dlaczego nie mówiłaś, że nas odwiedzisz? Upiekłabym placek cytrynowy. – Emma Clark zamknęła córkę w matczynym uścisku, otulając ją bezpiecznym kokonem. Pogładziła ją po plecach, po czym nieznacznie się odsunęła i spojrzała intensywnie w jej zielone oczy. – Jak się czujesz?
– Nie jest tragicznie. – Wzruszyła ramionami. – Wpadłam tylko na chwilę – dodała.
– Czy ja dobrze słyszę? Moja mała córeczka przyjechała do staruszka? – Z głębi domu dało się słyszeć tubalny głos, na co Charelle przewróciła oczami, widząc poszerzający się uśmiech matki.
Kiedy przekroczyła próg, po raz kolejny została złapana w mocny uścisk, tym razem męski. Nie pomogło zniecierpliwione sapanie, które wydostawało się spomiędzy jej warg, więc w końcu się poddała i zwiotczała w objęciach ojca, czekając, aż ten ją puści. Dopiero po dłuższej chwili była w stanie wyplątać się z jego uścisku.
Ojciec – Matthias – wyglądem przypominał zdziczałego drwala: ogromna postura, bujne włosy, gęsta broda i krzaczaste brwi, a to wszystko w jasno miedzianym odcieniu, który notabene był jej utrapieniem w dziecięcych i młodzieńczych latach, bo jako jedyna z potomstwa odziedziczyła po ojcu irlandzkie geny. Jednym zdaniem – była ruda. Dlatego też w późniejszym czasie, mając dość docinek w stylu „Merida”bądź „Marchewa”,zaczęła eksperymentować z farbowaniem, aby nadać włosom głębszego koloru, różniącego się od znienawidzonego pomarańczowego.
– Daleko ci do staruszka, a ja już nie jestem małą córeczką – odpowiedziała z przekąsem i wzięła głębszy wdech. Jej wzrok powędrował ku stercie papierów, leżącej na blacie stołu w jadalni, gdzie zdążyli dotrzeć. – Co robicie?
– Zastanawiamy się nad sprzedażą farmy w Westclife. – Matthias pochylił się, tym samym dołączył do córki, która kartkowała dokumenty, marszcząc zawzięcie brwi.
– Nie możecie tego zrobić – wypowiedziała ciut głośniej, niż zamierzała, ale mówiła szczerze. Nie mogli tego zrobić. – Dziadek własnymi rękami go zbudował. – Palcem wskazującym dźgnęła kartkę z planem domu, jakby ta była czemuś winna. – Amerykański sen, pamiętasz? Właśnie za tym tu przyjechał…
– Kochanie…
– Nie, mamo. Nie możecie – powtórzyła ciszej. – To jego pot, krew i łzy.
Głos jej zadrżał, bo ostatnimi czasy życie zaczęło jej się nagle walić niczym domek z kart, a ona nie umiała tego zahamować. Najpierw nieudany, długoletni związek, później śmierć Sofie, teraz farma dziadków. Najzupełniej w świecie była już tym wszystkim potwornie zmęczona.
– Skarbie – Emma podjęła kolejną próbę – to tylko luźne przemyślenia, jednak sama wiesz, że od dwóch lat dom stoi pusty, niszczeje…
– Pogadam z Brysonem.
Tym zdaniem ucięła wszelkie dalsze dyskusje związane z tematem spuścizny dziadków, gdyż matka skinęła głową i skierowała się do kuchni.
– Zjesz obiad. Bez gadania – dodała, zanim Charelle zdążyła zaprotestować.
W gruncie rzeczy cieszyła się, że matka zniknęła jej z zasięgu wzroku. Od zawsze łatwiej rozmawiało jej się z ojcem. Wzięła głęboki, pełen otuchy wdech, bo chciała mieć tę rozmowę za sobą.
– Jadę jutro do Encinal.
– Do En… – zaczął, ale nagle dotarło do niego, co powiedziała, i gwałtownie się wyprostował. Jego twarz wyrażała nietłumioną wściekłość, a policzki pokryły się purpurą. Zapewne tylko obecność żony w pomieszczeniu obok powstrzymywała go przed niezrozumiałym dla niej wybuchem. – Wybij to sobie z głowy. Nigdzie. Nie. Pojedziesz.
Zęby miał tak mocno zaciśnięte, że miało się wrażenie, iż zaraz pękną, krusząc szkliwo w drobny mak. Zresztą nie tylko zęby zaciskał. Skóra na pięściach, tuż przy kłykciach, pobielała mu od wysiłku.
– Tato, ja nie pytam o pozwolenie, nie jestem dzieckiem – odpowiedziała na pozór spokojnie, chociaż rozedrgane mięśnie nie pozwalały jej się uspokoić ani skupić. – Jadę pożegnać się z… Sofie. Obiecuję, że nie będę tam długo, a w drodze powrotnej zatrzymam się na nocleg w Devine.
Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, ojciec nagle zbladł. Niebezpiecznie się zachwiał, przez co musiał złapać za oparcie krzesła, by utrzymać równowagę.
– Tato, wszystko w porządku?
Chciała do niego podejść, zwłaszcza że jego czoło pokryło się warstwą drobnych kropelek potu, jednak powstrzymał ją, kręcąc powoli głową, i wpatrywał się w nią tak, jakby ujrzał ducha.
– G-gdzie?
– Do Devine…
– Nigdzie nie pojedziesz – wyszeptał ponownie, odzyskując koloryt twarzy. – Będziesz tam sama, godzinę drogi od granicy z Meksykiem, w miejscu niebezpiecznym dla młodych dziewczyn. Nigdzie nie pojedziesz, do cholery! Po moim trupie!
***
Matthias przez cały czas trwania posiłku wyglądem przypominał burzową chmurę, gotową do porażenia piorunem, ale na szczęście obyło się bez trupów. Co dziwniejsze, ani słowem nie zdradził żonie, dlaczego atmosfera przy stole z sekundy na sekundę nieznośnie gęstniała, za co Charelle była mu wdzięczna. Gdyby Emma dowiedziała się o zamiarach córki, nie pozostawiłaby na niej suchej nitki, wyłuszczając, jakie niebezpieczeństwa czyhały na młode dziewczyny, tym bardziej na nią. Jakby nadal miała pięć lat, a nie dwadzieścia dziewięć.
Wytrzymała z rodzicami godzinę, całe sześćdziesiąt minut katorgi. Gdyby wiedziała, że tak skończą się odwiedziny u nich, za cholerę by tutaj nie przyjechała. Miała tylko nadzieję, że z Brysonem pójdzie jej o wiele łatwiej niż z ojcem.
Wjechała na sporych rozmiarów policyjny parking, już z oddali widząc ciemnowłosego, wysokiego mężczyznę, który opierał się o maskę czarno-białego wozu. Rozmawiał ze swoim wieloletnim partnerem, Robem Walkerem, żywo przy tym gestykulując. Dopiero gdy przy nich zaparkowała, Bryson ją dostrzegł i uśmiechnął się szeroko. Towarzyszący mu barczysty, łysy facet o lodowatym spojrzeniu poweselał jeszcze bardziej niż jej brat i napiął wytatuowane muskuły, które wystawały spod krótkich rękawów granatowego munduru.
– Cześć, rudzielcu, dawno cię nie widziałem.
Z trudem utrzymała na twarzy fałszywą wesołość. Ostatni raz była na komisariacie policji Amarillo przed śmiercią przyjaciółki. Wtedy zjawiała się dość często, wyciągając od brata bądź jego kolegów informacje, lub też po prostu przynosiła im kawę i słodkości. Od kilkunastu tygodni nie potrafiła wrócić na utarty tor, wolała unikać ludzi, by nie zauważyli, ile kosztowało ją udawanie.
– Przepraszam, Rob, mogę porwać go na chwilę? – Wskazała na brata, nie zadając sobie trudu, by w jakiś sposób odnieść się do wypowiedzi Walkera.
– Jasne, słonko. Do zobaczenia.
Nawet jeżeli go uraziła – w co wątpiła – to nie dał tego po sobie poznać. Wargi wciąż miał rozciągnięte w uśmiechu.
– Jak się trzymasz? – zagaił Bryson, przyglądając się jej z uwagą.
– Ojciec jeszcze do ciebie nie dzwonił?
– Nie. A powinien?
– Wściekł się, bo powiedziałam mu, że wyjeżdżam do Encinal – odpowiedziała na wdechu, wyczekując jego reakcji.
Mężczyzna westchnął głośno i oparł pośladki o maskę policyjnego radiowozu, nerwowo przeczesując krótkie włosy. Jej uwadze nie umknął fakt, że na moment zacisnął mocno szczęki.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł, Char… Już i tak mam wyrzuty sumienia, że pozwoliłem ci zajrzeć w akta. – Cichy, aczkolwiek stanowczy ton całkowicie nie pasował do bólu, który wyzierał z jego zielonych oczu. – Wciąż jestem w kontakcie z biurem szeryfa hrabstwa La Salle, dla nich to ewidentnie sprawka kartelu. Nie mam pojęcia, w co się wpa…
– Ja nie jadę szukać winnego ani wskazówek – warknęła, mając nadzieję, że brat nie dostrzeże kłamstwa, jakim go uraczyła. Z całych sił walczyła również z napływającymi do umysłu obrazami miejsca zbrodni, zakrwawionych zwłok, odgryzionej przez zwierzynę kończyny. – Chcę tylko zostawić tam kwiaty. Muszę się w końcu pozbierać.
– I wyjazd tam ci w tym pomoże?
– Nie wiem, do cholery, nie wiem!
– Spokojnie, Char. Nie jestem twoim wrogiem. Mam jechać z tobą?
– Nie. – Pokręciła głową. – Wystarczająco dużo dla mnie zrobiliście.
– Mówisz poważnie? Jesteś moją siostrą, dlatego nigdy więcej nie waż się myśleć, że pomoc czy opieka nad tobą to dla mnie za dużo.
– Wiem, przepraszam. – Westchnęła i w końcu się rozluźniła. – Lepiej powiedz, co u ciebie.
– Pokłóciłem się z Kathleen…
Tym zdaniem sprawił, że jej umysł na moment wcisnął czerwony guzik i zatrzymał bieg myśli dotyczących przyjaciółki, a odpalił ten z napisem „siostrzane wsparcie”.
***
Potrzeba wracania do tego konkretnego miejsca zwyciężyła także dzisiaj. Nie walczył z pragnieniami, bo to właśnie z nich był ulepiony, to one go stworzyły i ukazały mu całkiem inny świat – pełen pasji i fantazji, gdzie nie obowiązywały żadne granice. Oparł łokcie o metalową barierkę i spojrzał w dół, leniwie rozciągając usta w uśmiechu. Stąd, zwłaszcza o tej porze, dostrzeżenie czegokolwiek było niemożliwe i gdyby nie jednostajny dźwięk obijających się o betonową powierzchnię fal, pomyślałby, że pod spodem znajduje się brama do piekła; czarna, ziejąca bezdenną pustką dziura. Jednak on, nawet jeżeli nie zauważał tam teraz niczego, doskonale wiedział, co skrywała noc. Znajdował się na zaporze Medina, tuż przy samym jej środku. Raz za czas wkładał między wargi papierosa i zaciągał się nikotynowym dymem. Wtedy padał na niego pomarańczowy poblask żarzącej się końcówki, nadając jego twarzy złowieszczy wyraz.
Ostatni raz wydmuchał szary obłoczek, po czym pstryknął niedopałek dwoma palcami. Przez zaledwie sekundę widział tlący się żar, zanim pet zniknął w głębinach zbiornika.
Tak jak kiedyś ONA.
Nie pamiętał jej imienia, za to pamiętał, że długo walczyła, kiedy uzmysłowiła sobie, że seks przerodził się w walkę o życie. Rżnął ją wtedy brutalnie, widząc, jak opada z sił i wydaje z siebie ostatnie tchnienie. Oczy pełne strachu skupiały się tylko na nim, dla niej liczył się tylko ON – jej morderca. Napawał się widokiem powoli stygnącego ciała, strużką spermy, która ozdabiała jej brzuch, a także czerwonymi pręgami, śladami ostrych igraszek. Wiedział dokładnie, co robił, nic nie pozostawiał przypadkowi, tak jak stało się to cztery lata wcześniej, kiedy działał bezmyślnie. Gdy dopuścił się występku drugi raz, było inaczej, miał plan. Zawinięcie bezwładnego ciała w metalową siatkę nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu. Mięśnie zaczęły mu pracować intensywniej dopiero wtedy, gdy nogi kobiety zostały przyczepione do worka wypełnionego ciężkimi kamieniami, i to one przysporzyły mu najwięcej trudu. Jednak nie chciał, żeby wypłynęła. Musiała pozostać tam już na zawsze.
Ujadanie psa bądź też kojota oderwało go od wspomnień i sprawiło, że przechylił głowę w bok, skanując wzrokiem otoczenie. Było ciemno jak w dupie, więc i tak nic by nie zobaczył. Bądź co bądź niewiele go to obeszło. Odbił się od barierki, mając nadzieję, że szczątki – po tych czterech latach – nadal spoczywały na dnie, po czym ruszył w stronę ciemnego terenowego wozu. Zanim do niego dotarł, uniósł ramię, na którego przegubie znajdował się zegarek, i na moment podświetlił jego tarczę. Było niedługo po północy i tak prawdę mówiąc, mimo że nie czuł senności, to oczami wyobraźni już widział siebie na kanapie z butelką piwa w ręce.
Wjeżdżał właśnie na czterysta siedemdziesiątkę jedynkę, tuż za rzeką Medina, kiedy dostrzegł idącą poboczem postać. Oplatała się ciasno ramionami i oglądała za siebie. Gdy tylko zauważyła światła jego samochodu, zaczęła wymachiwać rękami, desperacko chcąc go zatrzymać. Dreszcz emocji zaczął błyskawicznie rozprzestrzeniać się pod jego skórą, bo oto w świetle reflektorów zobaczył kontrastującą z bielą koszulki czerwień włosów. Takiej okazji nie mógł przepuścić.
Zatrzymał samochód i opuszczając szybę od strony pasażera, uważnie otaksował wzrokiem otoczenie.
– Boże, już myślałam, że nikt się nie zatrzyma. – Głos dziwnie jej zabrzmiał, w dodatku pociągnęła nosem, zaciskając palce na wystającym skrawku szyby. – Jedziesz w kierunku Castroville?
– Chciałaś dostać się tam na piechotę? – Nie krył zdziwienia.
– Długa historia…
– Dobra, wskakuj.
Wraz z otwarciem drzwi w jego nozdrza uderzył delikatnie słodki zapach kobiecych perfum, zmieszany ze specyficzną wonią alkoholu, przez co mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.
Ruszył dopiero, kiedy usłyszał cichy klik zapiętego pasa.
– Co tutaj robisz, w dodatku o tej porze?
– Mój facet to kutas. Obściskiwał się na imprezie z moją kumpelą, dlatego musiałam stamtąd wyjść, żeby ich nie pozabijać – wysyczała, rozeźlona – a że przyjechałam z nim, to nie pozostało mi nic innego jak spacer.
– Czyli powinnaś się cieszyć z wolności i olać idiotę, który na ciebie nie zasługiwał. Z takim wyglądem raczej nie narzekasz na zainteresowanie. – Uśmiechnął się szeroko i na moment odwrócił uwagę od jezdni.
– Tak uważasz? – Przekręciła się nieznacznie w jego stronę, niby przypadkiem zahaczając paznokciem o czarną oblamówkę spódnicy.
Miał ochotę parsknąć śmiechem, wyśmiać jej głupotę, bezmyślność i brak instynktu samozachowawczego, ale powstrzymał się, licząc, że załapie się dodatkowo na szybkie pieprzenie.
Ponownie przeniósł na nią wzrok. Wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Równie dobrze mógł się mylić, bo ocenę utrudniał mu mocny makijaż. Miała kręcone, prawie czerwone włosy, które teraz przesunęła na jedno ramię, odsłaniając przy tym skrawek łabędziej szyi, szczupłą sylwetkę i niebotycznie długie nogi. Może nie była olśniewająco piękna, jednak na pewno mieściła się w kategorii „ładna”. Niestety w jej przypadku uroda nie szła w parze z rozumem, ale nie ubolewał nad tym.
– Oczywiście – odpowiedział na zadane pytanie i przeniósł dłoń z kierownicy na delikatne w dotyku udo dziewczyny.
Ryzykował, to fakt, jednak przy tym, co dla niej zaplanował, był to zaledwie niewinny gest.
Drgnęła niespokojnie, dotykając jego palców, by po chwili przesunąć je wyżej, tuż do rantu spódniczki. Zawahała się, ale nie pozwolił jej na analizę swojego czynu, tylko wślizgnął się pod elastyczny materiał i dotarł do ostatniej przeszkody. Pod wpływem pieszczoty rozszerzyła nogi, dając mu nieme przyzwolenie na więcej. Cichy jęk przeciął ciszę, gdy zanurzył palec w mokrej cipce i roztarł wilgoć na łechtaczce. Powolnym, wręcz leniwym ruchem dawkował przyjemność, rozpalając ją coraz bardziej, w czym utwierdziły go coraz głośniejsze jęki, które uciekały z jej rozchylonych karminowych warg.
W końcu skręcił na pobocze porośnięte krzakami, kiedy samochodem lekko zarzuciło. Co jak co, ale nie chciał przypierdolić w pierwsze lepsze drzewo, gdyż to cholernie pokrzyżowałoby mu plany. Wraz ze zgaszeniem silnika kobieta pochyliła się i sięgnęła do jego spodni, a dokładniej do rozporka.
– Wychodzimy – rozkazał.
Nie zaprotestowała, tylko posłusznie sięgnęła do klamki i otworzyła drzwi, czekając, aż do niej podejdzie. Naiwność, jaka od niej biła, bawiła go. Aż żałował, że to właśnie ona stanęła mu na drodze, tym samym skazując się na śmierć.
Bez wypowiadania jakichkolwiek słów odwrócił ją przodem do maski i naparł ręką na plecy tak, że musiała się oprzeć o ciemną karoserię. Jednym szybkim ruchem szarpnął za spódniczkę i odsłonił jasne pośladki z kawałkiem materiału między nimi.
– Nie ruszaj się. – Jego ton głosu ponownie przypominał bardziej rozkaz aniżeli prośbę.
Przez uchyloną szybę pasażera sięgnął do schowka i wyciągnął z niego kwadratowe, błyszczące fioletem opakowanie. Zębami rozerwał część folii, jednocześnie drugą ręką już próbował poradzić sobie z guzikiem spodni. Gdy wreszcie prezerwatywa szczelnie przywarła do jego nabrzmiałego członka, odsunął bieliznę dziewczyny i wbił się w nią mocno, aż po same jądra. Głośny krzyk wydarł się z jej gardła. Kolejne, zbędne – jak dla niego – dźwięki, zostały stłumione przez jego palce, które przycisnął do pełnych ust. Brał ją mocno, ściskając biodra, wbijając w nie paznokcie. Myśl o sposobie pozbycia się kobiety sprawiła, że przyspieszył ruchy. Nie zauważył, że przeżywała orgazm, rozpadając się na tysiące cząstek, bo on znajdował się już daleko, w swoim własnym mrocznym świecie, w którym każdy szczegół był precyzyjnie dopracowany. Seks traktował jako coś na kształt bonusu.
Przymknął powieki, rozkoszując się chwilową przyjemnością, gdy dobił po raz ostatni, a nasienie zaczęło wypełniać puste miejsce lateksu. Czuł, że nieznajoma drży delikatnie i dyszy, jakby dopiero przebiegła półmaraton. Palcami sięgnęła do spódniczki, próbując naciągnąć tkaninę i zakryć nią pośladki. Dla niego był to znak, że pora kończyć zabawę.
Wysunął się z niej, ściągnął prezerwatywę i rzucił gdzieś w krzaki, po czym włożył spodnie.
– Poczekaj, mam chusteczki – odezwał się, jeszcze raz sięgając do schowka.
– Ja… Nie…
Zignorował wyraźnie słyszane w jej głosie wyrzuty sumienia i skupił się na brązowej buteleczce z bezbarwną cieczą, którą nasączył kawałek czystej gazy.
Kobieta walczyła kilka długich sekund, młócąc na oślep ramionami, gdy dociskał gazę do jej nosa. Sama była sobie winna, sama wepchała się w jego łapy i przyszło jej za to zapłacić najwyższą cenę.
Czterdzieści minut później bez większego wysiłku przerzucił sobie nieprzytomną dziewczynę przez bark i przeszedł kilka jardów, mocząc buty w wysokiej, pokrytej nocną rosą trawie, po czym przykucnął i złapał za żelazną wajchę przy drewnianej klapie w ziemi. Ciche skrzypienie zagłuszyło na moment cykady, a sterylny zapach połączony z wilgocią podziemia wypełnił jego płuca.
Powoli, tak, by ciało się nie zsunęło, opuścił za sobą klapę. Ostrożnie schodził po starych kamiennych schodach, zawierzając intuicji, i dopiero gdy stanął na ostatnim stopniu, nikłe światło rozproszyło mrok czający się w zakamarkach. Uśmiechnął się, gdy wyłapał znany dźwięk brzęczących niczym rój pszczół żarówek, będących swoistego rodzaju melodią dla jego uszu.
Pomieszczenie o jasnych ścianach było niegdyś schronem, zatęchłą dziurą, którą przystosował do swoich potrzeb. Bielone ceglane ściany nosiły ślady wilgoci przesiąkającej z gleby, dlatego zapach może i nie należał do najprzyjemniejszych, jednak dla niego nie miał znaczenia. Po tylu latach zdołał do niego przywyknąć. Dodatkowo obszerne, podziemne lokum było w stanie pomieścić jego zabaweczki – jak zwykł nazywać wszelkiego rodzaju pojemniki, komory próżniowe, półki pełne roztworów i chirurgiczne narzędzia. Nie zabrakło również jego ulubionych noży myśliwskich.
Ostrożnie ułożył bezwładne ciało na metalowym blacie z okrągłym odpływem, do którego przymocowane zostały skórzane pasy. Bezzwłocznie zapiął je na każdej z kończyn. Nie chciał, by cokolwiek go zaskoczyło, chociaż wątpił, żeby kobieta mogła się wybudzić. Wolał jednak nie ryzykować.
Z drewnianej skrzyni, mieszczącej się tuż przy ścianie, wyciągnął jednorazowy kombinezon malarski, którego – jak sama nazwa wskazywała – używano zazwyczaj po to, by nie pobrudzić się farbą. On natomiast miał dla niego inne zastosowanie.
Włożywszy nieprzemakalne odzienie, przez moment przyglądał się swojej ofierze, po czym przeniósł wzrok tuż za nią, gdzie kilka jardów dalej stało tworzone przez niego dzieło. Na stalowym, rozgałęzionym wieszaku, przytwierdzonym do podłoża, wisiał ludzki, kobiecy korpus wraz z długimi nogami, które zostały pieczołowicie do niego przyszyte, a którym brakowało jedynie jednej stopy. Ta była już na etapie utwardzania, więc niebawem i ona miała dołączyć do reszty ciała.
Zerwał kontakt wzrokowy z pojemnikami, gdzie zanurzone w odpowiednich preparatach spoczywały inne kończyny, bo teraz miał ważniejsze rzeczy do roboty. Sięgnął po skalpel, spojrzeniem zahaczając o niewielką oscylacyjną piłę. Wiedział, że za chwilę przyjdzie mu jej użyć, i nie wahając się ani sekundy, precyzyjnym cięciem poderżnął gardło swojej kolejnej ofierze.
***
Prawie cztery godziny później, mając daleko w tyle Big Wells, zjechał z drogi, wyłączył światła i zwolnił. Starał się przyzwyczaić oczy do ciemności, które panowały na zewnątrz. Syknął, przeklinając pod nosem, kiedy kołem natrafił na niewielką dziurę w nawierzchni, ale tak po prawdzie nie powinien był się wściekać. Wszak wjechał na tereny bardziej przypominające zarośniętą gdzieniegdzie pustynię. Widział ciemniejsze zarysy skalnych wyskoków i to w ich stronę zmierzał.
W końcu odjechał na tyle daleko od drogi i znalazł się na tyle blisko skał, że postanowił się zatrzymać. Wyskoczył z samochodu. Otworzył bagażnik, od razu złapał za gumowe rękawice, po czym z niemałym trudem wytaszczył z wnętrza niewielkich rozmiarów beczkę. Przeturlał ją kilkanaście jardów dalej, słysząc chlupoczący dźwięk dobiegający ze środka.
Wszystko rozegrało się dość sprawnie: odkręcenie wieka, opróżnienie beczki i wpatrywanie się w coś, co jeszcze kilka godzin wcześniej było ciałem. Teraz przypominało mielonkę bez głowy, z wyżartymi przez kwas tkankami i kawałkami skóry. Smród na moment wywołał u niego odruch wymiotny, ale zdusił go w sobie, gdyż nie był słabeuszem, a w jego opinii tylko słabi ludzie reagowali w taki sposób.
Jakiś czas później, zachowując wszelkie środki ostrożności, wyjechał z piaszczystego terenu. Włączył światła i skierował się wprost do domu, a na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech. Jego dzieło już niebawem miało zostać ukończone i mimo że dzisiejszy element nie był tym, którego chorobliwie pragnął, nie zrezygnował z radosnego tonu, jaki pobrzmiewał w gwizdanej przez niego melodii.
***
Charelle przeklinała, i tym razem nie w duchu, jak dotychczas, a na głos. Budzik, który był kolejną kapryśną divą w jej życiu – zaraz po klimatyzacji w aucie – dzisiejszego poranka zastrajkował, przez co obudziła się później, niż zamierzała. W następstwie tego wyjechała z mieszkania spóźniona, w dodatku rozdrażniona. Na szczęście dla niej te dwie divy ze sobą nie współpracowały, więc na razie cieszyła się zimnym powietrzem dmuchającym jej w twarz.
Spojrzała przelotnie na telefon przytwierdzony do przedniej szyby, na którego ekranie widniała mapa trasy, i z niechęcią sapnęła. Przed nią było jeszcze prawie pięć godzin drogi, a ona już odczuwała skutki ostatnich tygodni. Zmęczenie dawało się jej we znaki, powieki zaczynały ją delikatnie szczypać. Wiedziała, że będzie zmuszona do zatrzymania się gdzieś i zrobienia krótkiego postoju, żeby uzupełnić zapas kawy, napoi, po których niby to można było latać, a także rozprostować zastygłe kości. Widząc w oddali ogromny czerwono-niebieski szyld nie zawahała się, tylko zwolniła, wbijając kierunkowskaz, i zajęła wolne miejsce tuż przy wejściu do przeszklonego sklepu. W drzwiach minęła się ze starszym mężczyzną o prawie białych włosach, który chwyciwszy rant kapelusza, rzucił w jej kierunku ciepły uśmiech. Odwzajemniła gest. Czuła się tak, jakby opuszczając Amarillo, zostawiła tam część bólu oraz kawałki roztrzaskanego serca. Przez umysł przemknęła jej myśl, że może ten wyjazd był jej potrzebny, może wyrwanie się ze środowiska, gdzie wszystko przypominało Sofie, miało stać się ukojeniem. Tego nie była pewna.
Wraz z tymi myślami nadeszły te mroczniejsze, w których obawiała się… No właśnie… Nie wiedziała, czego miałaby się dowiedzieć i czy w ogóle czegokolwiek się dowie, ale fakt, że Beckett ukryła przed nią powód wyjazdu – a od zawsze grała szczerością, brzydząc się kłamstwami i niedomówieniami – już sam w sobie ją niepokoił. Zwłaszcza że ten wyjazd skończył się dla przyjaciółki tragicznie.
Zerwała nagle nić łączącą ją ze wspomnieniami, kiedy dotarło do niej, że wpatruje się tępo w szklane skrzydło lodówki, do której nieświadomie podeszła. Wzięła głęboki wdech i sięgnęła po wodę sodową, rezygnując z zakupu napoju energetycznego. Ostatnio wystarczająco wyniszczała swój organizm, więc postanowiła chociaż oszczędzić wątrobę. Nie odmówiła sobie jedynie podwójnego espresso, bo chciała dotrzeć do Devine o przyzwoitej porze.
***
Obejmując palcami kierownicę, Charelle wystukiwała rytm utworu Blend, Aldous Harding, który płynął z głośników. Ze wszystkich sił starała skupić się na drodze, blokując niechciane myśli, pragnąc odetchnąć pełną piersią, złapać odrobinę spokoju. Nie pogardziłaby w tym momencie nawet złudnym wrażeniem wyciszenia, bo nerwy miała napięte jak postronki, gdy wraz z kolejną milą zbliżała się do celu.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, ozdobiło niebo odcieniami pomarańczu i różu. Krajobraz również się zmienił. Wcześniej, przemieszczając się autostradą, nie dość, że nie miała czasu na oglądanie otoczenia, to jeszcze nie było czego oglądać, bo mijała albo duże miasta, albo puste pola. Teraz jednak, będąc zaledwie dwadzieścia mil od Devine, zauważała między porastającymi na poboczu drzewami pasące się konie, krowy czy też owce. Uśmiechnęła się pod nosem i wróciła wspomnieniami do czasów, kiedy wraz z bratem spędzali przerwy świąteczne u dziadków w Kolorado, to właśnie tam doświadczyła wiejskich uroków. Uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, równie szybko zgasł, gdy przypomniała sobie, co rodzice zamierzali zrobić z farmą. Nie mogła dopuścić do głosu więcej przygniatających ją myśli, tych miała na pęczki.