Kobiety Troi. Milczenie dziewcząt - Barker Pat - ebook

Kobiety Troi. Milczenie dziewcząt ebook

Barker Pat

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przejmująca powieść laureatki Nagrody Bookera

Starożytna Troja przez ponad dekadę opierała się oblężeniu greckiej armii. Krwawy konflikt wziął się ze sporu o porwaną kobietę – Helenę. Z obozu Greków wojnie przygląda się inna kobieta – Bryzejda. Kiedyś była królową jednego z sąsiednich państewek, ale Achilles złupił jej miasto i zamordował męża oraz braci. Teraz Bryzejda jest branką Achillesa, jego nagrodą honorową.

Gdy Agamemnon, brutalny wódz greckich sił, żąda Bryzejdy na własność, Achilles odmawia udziału w walkach, a trojańscy wojownicy coraz śmielej poczynają sobie na polu bitwy…

Bryzejda jest niewzruszoną i chłodną obserwatorką potwornej wojennej codzienności. Tylko jedną spośród tysiąca kobiet żyjących za kulisami tej wojny – niewolnic, prostytutek, piastunek… Kobiet, których losy historia doszczętnie wymazała.

Zapierająca dech w piersiach proza Pat Barker ożywia odległy świat greckiego obozu, a złożone portrety bohaterów oraz historie znane z mitologii opowiedziane z perspektywy kobiety zachwycają i skłaniają do refleksji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 425

Oceny
4,1 (38 ocen)
18
11
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Brazilll

Nie oderwiesz się od lektury

„Kiedy patrzę wstecz, zdaje się, że próbowałam wtedy uciec nie tylko od obozu – próbowałam wyrwać się z historii Achillesa. I mi się nie udało. Bez wątpienia to była jego historia – jego gniew, jego smutek, jego historia. I ja byłam zła, i ja opłakiwałam bliskich, ale nie miało to znaczenia” Za granicą książka zdobyła dość duży rozgłos, a na polskich bookmediach gdzieś przepadła. Szkoda. Ciężko tej historii nie porównywać z „Pieśnią o Achillesie”, bo mimo że tytuł sugeruje iż będzie do historia kobiet podczas Wojny trojańskiej, w moim odczuciu kobiety mają w niej tyle miejsca, co mężczyźni. Chociaż pewnie to i tak dużo więcej niż w oryginale. Obserwujemy historię wojny widzianą oczami Bryzejdy, branki Achillesa. Ogromne wrażenie zrobił na mnie fragment, w którym wymienia ona mężczyzn, a właściwie nastolatków, których zabił Achilles, kiedy to rzucił się w wir walki po śmierci Patroklosa. Opisuje też od jakich ciosów zmarli, a cały ten fragment kończy tak: „Krew, gówno, mózg. Oto i on...
30
Panserkatt

Z braku laku…

Nic odkrywczego - po prostu kolejne przedstawienie tej samej historii konfliktu dwóch upartych dzieciaków, szumnie zwanych wojownikami, tym razem ze wstawkami pisanymi z perspektywy branki jednego z nich.
10
izabora

Z braku laku…

za długa, za nudna, nie potrzebna ta historia absolutnie nic nie wnosi
10
Marlena151793

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca od pierwszych stron. A.
00
monikaKrasnoludek

Nie oderwiesz się od lektury

Traumatyczna, wciągająca, bardzo ciężka treść. Zdecydowanie warto się z nią zapoznać.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe Si­lence of the Girls
Pro­jekt okładkiCréa­tion Stu­dio J’ai Lu, ba­sed on ima­gery © Ho­ika Mi­khail/Shut­ter­stock © J’ai Lu
Pol­ska wer­sja okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Pat Bar­ker, 2018
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6436-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla mo­ich dzieci, Johna i Anny;i, nie­zmien­nie, pa­mięci uko­cha­nego Da­vida

„Wie­cie, od czego się za­czyna eu­ro­pej­ska li­te­ra­tura?” – py­tał tra­dy­cyj­nie Co­le­man Silk na pierw­szych zajęciach, za­raz po spraw­dze­niu li­sty. „Od kłótni. Li­te­ra­tura ca­łej Eu­ropy wy­ni­kła ze sprzeczki”. Po­tem otwie­rał swój eg­zem­plarz Iliady i od­czy­ty­wał na głos pierw­sze wersy: „«Gniew Achilla, bo­gini, głoś, ob­fity w szkody... Odtąd, gdy się zjątrzyli spo­rem nie­bez­piecz­nym / Aga­mem­non, król mężów, z Achil­lem wa­lecz­nym». A o cóż to się kłócą te dwie szla­chetne du­sze? O ty­powy przed­miot kar­czem­nej burdy. Kłócą się o ko­bietę. O dziew­czynkę właści­wie. Dziew­czynkę wy­kra­dzioną ojcu. Upro­wa­dzoną na woj­nie”.

Phi­lip Roth, Ludzka skaza [tłum. Jo­lanta Ko­zak]

Część pierw­sza

1

Wielki Achil­les. Dumny Achil­les, świa­tły Achil­les, bo­ski Achil­les... Ciąg epi­te­tów nie ma końca. Ni­gdy go tak nie na­zy­wamy, mó­wimy o nim „rzeź­nik”.

Szyb­ko­nogi Achil­les. O, to do­piero cie­kawe. To, co de­fi­niuje go po­nad wszystko, to nie jego in­te­lekt, nie jego wiel­kość – tylko jego szyb­kość. Krąży na­wet hi­sto­ria, w któ­rej ści­gał boga Apol­lina po rów­ni­nach Troi. Kiedy przy­parł go do muru, Apollo miał po­wie­dzieć:

– Nie mo­żesz mnie za­bić, je­stem nie­śmier­telny.

– Ow­szem – od­parł Achil­les. – Ale obaj wiemy, że gdy­byś nie był nie­śmier­telny, już był­byś mar­twy.

Ni­komu nie po­zwo­lił mieć ostat­niego słowa, na­wet bo­gom.

Za­nim go zo­ba­czy­łam, usły­sza­łam jego głos: bi­tewny okrzyk od­bi­ja­jący się echem po­śród mu­rów Lir­ne­sos.

My, ko­biety – wraz z dziećmi oczy­wi­ście – mia­ły­śmy schro­nić się w twier­dzy, za­bie­ra­jąc ze sobą szaty na zmianę i tyle je­dze­nia i pi­cia, ile by­ły­śmy w sta­nie unieść. Jak wszyst­kie sza­nu­jące się mę­żatki rzadko wy­cho­dzi­łam z domu – choć w moim przy­padku po­win­nam po­wie­dzieć „z zamku” – i dla­tego prze­chadzka uli­cami mia­sta w świe­tle dnia na­pa­wała mnie ra­do­ścią. Czymś w ro­dzaju ra­do­ści. Śmie­chem, we­so­łymi okrzy­kami i żar­tami wy­po­wia­da­nymi do­no­śnym gło­sem wszyst­kie ma­sko­wa­ły­śmy strach. Przy­naj­mniej ja się ba­łam. Wie­dzia­ły­śmy, że nasi męż­czyźni się wy­co­fują – naj­pierw wal­czyli na plaży i przy por­cie, te­raz star­cia prze­nio­sły się pod mury mia­sta. Sły­sza­ły­śmy krzyki, ude­rze­nia mie­czy o tar­cze – i by­ły­śmy świa­dome, co nas czeka, je­śli mia­sto upad­nie. A mimo to za­gro­że­nie wciąż wy­da­wało się nie­re­alne – w ogóle nie po­tra­fi­łam go so­bie wy­obra­zić i wąt­pię, że po­zo­sta­łym wy­cho­dziło to le­piej niż mnie. Ja­kim cu­dem te wy­so­kie mury, które chro­niły nas przez całe ży­cie, mia­łyby ru­nąć?

Ko­biety z nie­mow­lę­tami na rę­kach i pro­wa­dzące małe dzieci tło­czyły się na wą­skich ulicz­kach mia­sta. Kie­ro­wały się w stronę głów­nego placu. W ra­żą­cym słońcu i po­śród rzad­kich po­dmu­chów wia­tru czarny cień twier­dzy wy­cią­gał się w na­szą stronę. Ośle­piona bla­skiem po­tknę­łam się, prze­cho­dząc z ja­snego dnia w pół­mrok. Pro­staczki i nie­wol­nice kie­ro­wano do piw­nic, pod­czas gdy człon­ki­nie ro­dziny kró­lew­skiej i ary­sto­kratki miały za­jąć wyż­sze pię­tra. Szły­śmy w górę po krę­tych scho­dach, stopy le­dwo mie­ściły mi się na wą­skich stop­niach, ob­ra­ca­łam się raz po raz w kółko, aż wresz­cie rap­tow­nie otwo­rzyło się przede mną duże pu­ste po­miesz­cze­nie. By­ły­śmy na miej­scu. Wą­skie plamy świa­tła z otwo­rów strzel­ni­czych roz­le­wały się w od­stę­pach na pod­ło­dze; kąty po­miesz­cze­nia to­nęły w mroku. Po­woli ro­zej­rza­ły­śmy się do­okoła, wy­bie­ra­jąc miej­sca, w któ­rych mo­gły­by­śmy usiąść, roz­ło­żyć swoje rze­czy i spra­wić, by na­sze schro­nie­nie choć tro­chę za­częło przy­po­mi­nać dom.

Na po­czątku wy­da­wało się, że we­wnątrz pa­nuje miły chłód, ale kiedy słońce pod­nio­sło się na nie­bie, zro­biło się go­rąco i duszno. Po­wie­trze było gę­ste. Mi­nęło kilka go­dzin i za­duch spo­co­nych ciał, mleka, dzie­cię­cych kup i krwi men­stru­acyj­nej stał się nie­zno­śny. Nie­mow­lęta i dzieci były roz­draż­nione od go­rąca. Matki po­ło­żyły naj­młod­sze po­cie­chy na prze­ście­ra­dłach i wa­chlo­wały je nie­stru­dze­nie, pod­czas gdy ich starsi bra­cia i sio­stry bie­gali do­okoła, pisz­cząc z ra­do­ści, nie do końca świa­domi tego, co dzieje się na ze­wnątrz. Kilku chłop­ców – dzie­się­cio-, może je­de­na­sto­let­nich, zbyt ma­łych jesz­cze, by wal­czyć – roz­sia­dło się na ostat­nich stop­niach scho­dów i uda­wało, że od­pie­rają na­jeźdźcę. Ko­biety spo­glą­dały na sie­bie na­wza­jem; wargi miały wy­schnięte i nie prze­ja­wiały żad­nej chęci do roz­mów. Ja­zgot i wrza­ski wo­jow­ni­ków na ze­wnątrz przy­bie­rały na sile, po ja­kimś cza­sie do­łą­czyło do nich dud­nie­nie w bramę mia­sta. Raz po raz roz­le­gał się ten sam okrzyk bi­tewny, nie­ludzki, przy­po­mi­na­jący wy­cie wilka. Ten je­den je­dyny raz ko­biety, które miały sy­nów, za­zdro­ściły mat­kom z cór­kami – wia­domo było, że dziew­czynki ujdą z ży­ciem. Chłop­ców, nie­zdol­nych na­wet jesz­cze, by chwy­cić za miecz, na ogół za­bi­jano. Cza­sem za­bi­jano rów­nież cię­żarne, roz­ci­na­jąc im mie­czem brzuch na wy­pa­dek, gdyby no­siły w nim chłopca. Za­uwa­ży­łam, jak Ismena, w czwar­tym mie­siącu z dziec­kiem mo­jego męża, przy­ci­ska ręce do brzu­cha, usi­łu­jąc prze­ko­nać samą sie­bie, że ciąży jesz­cze nie wi­dać.

Przez ostat­nich kilka dni wi­dzia­łam, jak czę­sto na mnie zerka – choć kie­dyś tak skru­pu­lat­nie uni­kała mo­jego wzroku. Wy­raz jej twa­rzy mó­wił sam za sie­bie, do­sad­niej, niż wy­ra­zi­łyby to słowa: „Te­raz twoja ko­lej. Zo­ba­czymy, czy ci się spodoba”. Bo­lało mnie jej nie­ru­chome, zu­chwałe spoj­rze­nie. Po­cho­dzę z ro­dziny, w któ­rej nie­wol­ni­ków trak­to­wano ła­ska­wie, a kiedy oj­ciec dał mnie za żonę kró­lowi My­ne­sowi, sta­ra­łam się za­szcze­pić ten zwy­czaj w swoim no­wym domu. Oka­zy­wa­łam Isme­nie życz­li­wość – tak przy­naj­mniej mi się wy­da­wało, choć być może w re­la­cji wła­ści­ciel – nie­wol­nica nie ma miej­sca na życz­li­wość, może to tylko inny od­cień bru­tal­no­ści? Spoj­rza­łam na Ismenę sie­dzącą po prze­ciw­nej stro­nie po­miesz­cze­nia i po­my­śla­łam: „Tak. Masz ra­cję. Te­raz moja ko­lej”.

Nikt nie mó­wił o po­rażce, cho­ciaż wszyst­kie się jej spo­dzie­wa­ły­śmy. Och, może z wy­jąt­kiem jed­nej star­szej ko­biety, ciotki stry­jecz­nej mo­jego męża, która z upo­rem po­wta­rzała, że od­wrót do bram twier­dzy to tylko tak­tyczny pod­stęp. My­nes zwy­czaj­nie wo­dzi ich za nos, po­wie­działa, my­dli im oczy, żeby wpa­dli w jego pu­łapkę. Jej zda­niem szala zwy­cię­stwa prze­chy­lała się na na­szą stronę, a łu­pież­czy Grecy wkrótce mieli zo­stać ze­pchnięci da­leko w mo­rze – być może na­wet zdo­łała prze­ko­nać do tego naj­młod­sze spo­śród zgro­ma­dzo­nych. Bi­tewny okrzyk dud­nił jed­nak raz po raz, za każ­dym ra­zem zda­wał się bliż­szy, i wszyst­kie wie­dzia­ły­śmy, kto krzy­czy, choć żadna nie wy­po­wia­dała na głos jego imie­nia.

Po­wie­trze było cięż­kie od prze­czu­cia tego, co nas czeka. Matki obej­mo­wały mocno swoje do­ra­sta­jące córki, wciąż jesz­cze zbyt młode na za­mąż­pój­ście. Na­jeźdźcy nie oszczę­dzali na­wet dzie­wię­cio-, dzie­się­cio­la­tek. Ritsa po­chy­liła się w moją stronę.

– Cóż, przy­naj­mniej my nie je­ste­śmy dzie­wi­cami – ode­zwała się do mnie z sze­ro­kim uśmie­chem, od­sła­nia­jąc ubytki w zę­bach spo­wo­do­wane dłu­gimi la­tami ciąż, choć nie miała żad­nego ży­ją­cego dziecka, które mo­głoby to po­twier­dzić.

Kiw­nę­łam głową i zmu­si­łam się do uśmie­chu, ale nie od­po­wie­dzia­łam ani sło­wem.

Mar­twi­łam się o moją te­ściową, która po­sta­no­wiła zo­stać w zamku i od­mó­wiła po­dróży w lek­tyce do twier­dzy. Mar­twi­łam się i ga­ni­łam samą sie­bie za to uczu­cie, bo wie­dzia­łam, że gdyby było na od­wrót, to ona nie za­przą­ta­łaby so­bie mną głowy. Od roku cier­piała z po­wodu cho­roby, od któ­rej puchł jej brzuch, a mięso od­cho­dziło od ko­ści. W końcu uzna­łam, że mu­szę do niej pójść, choćby po to, by spraw­dzić, czy ma pod do­stat­kiem je­dze­nia i wody. Ritsa ocho­czo po­sta­no­wiła się przy­łą­czyć – zdą­żyła już dźwi­gnąć się na nogi – ale po­trzą­snę­łam głową.

– Za chwilę wrócę – po­wie­dzia­łam.

Na ze­wnątrz wzię­łam głę­boki od­dech. Mój świat chwiał się w po­sa­dach i za chwilę miał ru­nąć z im­pe­tem, ale mimo to po­czu­łam ulgę, od­dy­cha­jąc czy­stym po­wie­trzem. Go­rą­cym i peł­nym pyłu, pa­rzą­cym mnie głę­boko w gar­dle – wciąż jed­nak przy­jem­nie świe­żym po cuch­ną­cych opa­rach z kom­naty na gó­rze. Naj­krót­sza droga do zamku pro­wa­dziła pro­sto przez główny plac, wi­dzia­łam jed­nak groty strzał roz­rzu­co­nych na ubi­tej ziemi, a kiedy roz­glą­da­łam się do­okoła, jedna świ­snęła po­nad mu­rami i wbiła się w stertę pia­chu, z drzew­cem wi­bru­ją­cym jesz­cze od wy­strzału. Nie, le­piej nie ry­zy­ko­wać. Po­bie­głam bocz­nymi ulicz­kami, tak wą­skimi, że bu­dynki pię­trzące się nade mną kryły je w pra­wie cał­ko­wi­tym mroku. Kiedy do­tar­łam do mu­rów zamku, we­szłam boczną bramą, którą ktoś – za­pewne ucie­ka­jąca w po­pło­chu służba – po­zo­sta­wił otwartą. Ko­nie rżały w staj­niach po pra­wej stro­nie. Prze­bie­głam przez dzie­dzi­niec i ru­szy­łam szybko przej­ściem pro­wa­dzą­cym do głów­nej kom­naty.

Ze zdzi­wie­niem roz­glą­da­łam się po wiel­kim wy­so­kim po­miesz­cze­niu, z tro­nem My­nesa ma­ja­czą­cym przy prze­ciw­le­głej ścia­nie. Po raz pierw­szy prze­stą­pi­łam jego próg w dniu mo­ich za­ślu­bin – przy­niósł mnie tu w lek­tyce z domu mo­jego ojca or­szak męż­czyzn z za­pa­lo­nymi po­chod­niami, było już po zmierz­chu. My­nes cze­kał u boku matki, kró­lo­wej Ma­ire, żeby god­nie mnie po­wi­tać. Jego oj­ciec zmarł rok wcze­śniej, nie miał braci i bar­dzo za­le­żało mu na po­tomku. Dla­tego wła­śnie zde­cy­do­wał się na oże­nek, choć był jesz­cze tak młody, że nie mu­siał się spie­szyć z za­ślu­bi­nami – zwłasz­cza że bez wąt­pie­nia zro­bił już to, co do niego na­le­żało, z nie­jedną ze słu­żą­cych na zamku – a za­stępy sta­jen­nych po­więk­szyły się o kilku mło­dych chłop­ców. Ja­kim to mu­sia­łam być dla niego roz­cza­ro­wa­niem, kiedy wresz­cie ze­szłam z mo­jej lek­tyki i sta­nę­łam, cała roz­trzę­siona, po­zwa­la­jąc, by dwórki ścią­gnęły ze mnie płaszcz i we­lon: chu­dzina po­zba­wiona ja­kich­kol­wiek krą­gło­ści, z bu­rzą wło­sów i wiel­kimi oczami. Biedny My­nes. Jego ide­ałem ko­bie­cego piękna była taka ob­fi­tość, że od po­ran­nego klep­nię­cia po tyłku sa­dło nie prze­sta­wało się trząść aż do po­wrotu męż­czy­zny do domu na ko­la­cję. Noc w noc, ca­łymi mie­sią­cami, da­wał z sie­bie wszystko, sa­piąc i dy­sząc po­mię­dzy mo­imi pa­ty­ko­wa­tymi udami jak koń po­cią­gowy w za­przęgu, lecz jako że nie za­szłam w ciążę, szybko się mną znu­dził i wró­cił do swo­jej pierw­szej mi­ło­ści: zam­ko­wej ku­charki, która z wła­ściwą nie­wol­ni­com sub­telną mie­sza­niną czu­ło­ści i agre­sji za­cią­gnęła go do swo­jego łóżka, kiedy miał le­d­wie dwa­na­ście lat.

Już tam­tego pierw­szego dnia, gdy spoj­rza­łam na kró­lową Ma­ire, wie­dzia­łam, że czeka mnie praw­dziwa walka. Nie po­je­dyn­cza bi­twa, którą będę mu­siała sto­czyć, tylko krwawy, cho­lerny bój. Kiedy skoń­czy­łam osiem­na­ście lat, by­łam we­te­ranką dłu­giej i za­cie­kłej kam­pa­nii wo­jen­nej. My­nes zda­wał się cał­ko­wi­cie nie­świa­domy na­pię­cia pa­nu­ją­cego w zamku, lecz z do­świad­cze­nia wiem, że męż­czyźni w so­bie tylko znany spo­sób zdają się ślepi na ko­biecą agre­sję. To oni są wo­jow­ni­kami, w tych swo­ich heł­mach i zbro­jach, z mie­czami i włócz­niami – i dla­tego nie wi­dzą to­czo­nych przez nas bi­tew – albo sta­rają się ich nie za­uwa­żać. Może gdyby zdali so­bie sprawę, że nie je­ste­śmy ła­god­nymi istot­kami, za które nas mają, za­kłó­ci­łoby to ich we­wnętrzny spo­kój?

Gdy­bym do­cze­kała się dziecka – syna – wszystko by się zmie­niło, ale rok chy­lił się ku koń­cowi, a pas wciąż cia­sno oka­lał moją ta­lię, i wresz­cie Ma­ire, de­spe­racko pra­gnąca wnuka, wska­zała pal­cem na mój pła­ski brzuch i otwar­cie wy­buch­nęła szy­der­czym śmie­chem. Nie wiem, do czego by do­szło, gdyby nie za­cho­ro­wała. Zdą­żyła już wy­brać kon­ku­binę z jed­nej z wy­soko po­sta­wio­nych ro­dzin; dziew­czynę, która – choć ni­gdy nie sta­łaby się pra­wo­witą żoną króla – nie­ofi­cjal­nie by­łaby praw­dziwą kró­lową. Wtedy jed­nak to brzuch Ma­ire za­czął nie­spo­dzie­wa­nie ro­snąć. Wciąż jesz­cze była na tyle młoda, że nie obyło się bez skan­dalu. „Czyje to dziecko?” – py­tali wszy­scy za jej ple­cami. Ni­gdy nie wy­cho­dziła z zamku, chyba że po to, by od­wie­dzić grób swo­jego męża! Wrzało od plo­tek, skóra kró­lo­wej przy­brała jed­nak żół­tawy od­cień, a Ma­ire za­częła tra­cić na wa­dze i prak­tycz­nie prze­stała opusz­czać swoje kom­naty. Bez naj­waż­niej­szej ne­go­cja­torki per­trak­ta­cje o przy­ję­ciu szes­na­sto­let­niej kon­ku­biny upa­dły. To była dla mnie szansa, pierw­sza, jaką udało mi się do­stać, dla­tego chwy­ci­łam się jej obiema rę­kami. Wkrótce wszy­scy urzęd­nicy w zamku, któ­rzy do­tąd oka­zy­wali Ma­ire swoją lo­jal­ność, od­po­wia­dali przede mną. A sam za­mek funk­cjo­no­wał rów­nie do­brze jak za jej rzą­dów. Albo i le­piej.

Sta­łam na środku sali, przy­po­mi­na­jąc so­bie to wszystko, przy­wo­łu­jąc w pa­mięci gwarne dni zamku – peł­nego gło­sów, stu­ka­nia garn­kami, tu­potu stóp – te­raz wo­kół mnie było ude­rza­jąco ci­cho. Ach, za­raz, na­dal sły­sza­łam bi­tewną wrzawę do­cho­dzącą zza mu­rów mia­sta, ale, ni­czym brzę­cze­nie psz­czoły w letni wie­czór, dźwięk ten wy­łącz­nie wzma­gał po­czu­cie pa­nu­ją­cej tu ci­szy.

Chęt­nie zo­sta­ła­bym dłu­żej w kom­na­cie albo wy­bie­gła­bym na we­wnętrzny dzie­dzi­niec i usia­dła pod moim ulu­bio­nym drze­wem, ale wie­dzia­łam, że Ritsa i tak się o mnie mar­twiła, dla­tego we­szłam po­woli scho­dami na górę i ru­szy­łam głów­nym ko­ry­ta­rzem pro­sto do kom­nat mo­jej te­ścio­wej. Drzwi za­skrzy­piały, kiedy je po­pchnę­łam. Po­kój spo­wi­jał pół­mrok; Ma­ire nie od­sła­niała ko­tar, może dla­tego, że od świa­tła bo­lały ją oczy, a może tylko nie chciała, by świat uj­rzał jej zmie­nione ob­li­cze – nie by­łam pewna. Kie­dyś była na­prawdę piękną ko­bietą, ale kilka ty­go­dni temu za­uwa­ży­łam, że znik­nęło bez śladu jej dro­go­cenne lu­sterko z brązu, które było czę­ścią jej po­sagu.

Po­ru­sze­nie na łóżku. Jej blade ob­li­cze od­wró­ciło się w ciem­no­ściach w moją stronę.

– Kto to?

– Bry­zejda.

Gwał­tow­nie się od­wró­ciła. Nie na to imię li­czyła kró­lowa. Pew­nie miała na­dzieję zo­ba­czyć cię­żarną Ismenę, przy­szłą matkę jej wnuka – przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, choć ze względu na ży­cie, ja­kie wio­dły nie­wol­nice, kwe­stia oj­co­stwa za­wsze po­zo­sta­wała sporna. Mimo to przez ostat­nich kilka ty­go­dni i mie­sięcy to nie­na­ro­dzone dziecko było dla Ma­ire źró­dłem na­dziei. Tak, Ismena była nie­wol­nicą, ale nie­wol­nicę można uwol­nić, a gdyby dziecko oka­zało się chłop­cem...

Zro­bi­łam kilka kro­ków w głąb kom­naty.

– Czy ma­cie wszystko, czego wam trzeba?

– Tak. – Na­wet nie zdą­żyła się za­sta­no­wić, po pro­stu chciała, że­bym so­bie po­szła.

– Wy­star­czy wam wody?

Zer­k­nęła po­spiesz­nie na sto­lik obok łóżka. Okrą­ży­łam jej łoże i unio­słam dzba­nek z wodą. Był pra­wie pe­łen. Na­peł­ni­łam ku­bek i po­szłam uzu­peł­nić dzba­nek wodą z mi­ski sto­ją­cej w ką­cie kom­naty na­prze­ciwko drzwi wej­ścio­wych. Woda była cie­pława i mętna, z war­stwą ku­rzu na po­wierzchni. Za­nu­rzy­łam głę­boko dzba­nek i za­nio­słam go do łóżka. Cztery ostre smugi świa­tła od­ci­nały się od czer­wo­no­fio­le­to­wego dy­wanu pod mo­imi sto­pami, tak ja­sne, że oczy roz­bo­lały mnie od sa­mego pa­trze­nia, choć łóżko kró­lo­wej po­grą­żone było w nie­mal cał­ko­wi­tej ciem­no­ści.

Z tru­dem się dźwi­gnęła, by usiąść. Przy­ło­ży­łam szklankę do jej ust – piła wodę łap­czy­wie, a jej wy­chu­dzona szyja drgała przy każ­dym łyku. Po chwili pod­nio­sła głowę i po­my­śla­łam, że już się na­sy­ciła, ale za­pro­te­sto­wała ci­cho, kiedy pró­bo­wa­łam za­brać szklankę. Kiedy wresz­cie skoń­czyła pić, wy­tarła de­li­kat­nie usta rąb­kiem swo­jego we­lonu. Czu­łam, jak bar­dzo mnie nie­na­wi­dzi za to, że sta­łam się świad­kiem jej pra­gnie­nia, jej bez­rad­no­ści.

Wy­gła­dzi­łam po­duszki pod jej głową. Kiedy się po­chy­liła, krę­go­słup wy­raź­nie uwi­docz­nił się pod jej bladą skórą. Jak ości w tru­chle ugo­to­wa­nej ryby, które wy­star­czy od­dzie­lić jed­nym ru­chem ręki. Gdy uło­ży­łam ją de­li­kat­nie w po­ścieli, wy­dała z sie­bie pełne za­do­wo­le­nia wes­tchnie­nie. Wy­gła­dzi­łam po­ściel, z któ­rej każ­dej fałdki wy­do­by­wał się za­pach sta­ro­ści, cho­roby... i mo­czu. By­łam zła. Nie­na­wi­dzi­łam tej ko­biety z ca­łego serca przez tyle czasu – i nie bez przy­czyny. Po­ja­wi­łam się w jej do­mo­stwie jako czter­na­sto­latka, dziew­czynka po­zba­wiona opieki matki, ko­bie­cej prze­wod­niczki. Mo­gła oka­zać mi życz­li­wość, ale tego nie uczy­niła; mo­gła po­móc mi sta­nąć na nogi w tym no­wym świe­cie, ale nie chciała. Nie mia­łam po­wo­dów, by da­rzyć ją mi­ło­ścią, ale to, jak bar­dzo po­zwo­liła so­bie znik­nąć, zmar­nieć, jak nie­wiele po­zo­stało z obiektu mo­jej nie­na­wi­ści – ostro za­ry­so­wane ko­ści ob­cią­gnięte po­marsz­czoną skórą – w tam­tym mo­men­cie wpra­wiało mnie we wście­kłość. Ow­szem, wy­gra­łam, ale było to po­nure zwy­cię­stwo – i to nie tylko dla­tego, że Achil­les ło­mo­tał do na­szych bram.

– Jest coś, co mo­gła­byś dla mnie zro­bić. – Jej głos był wy­soki, wy­raźny i zimny. – Wi­dzisz tamtą skrzy­nię?

Ja­sne, mo­głam jej po­móc. Tylko tyle i aż tyle... Pro­sto­kątne pu­dło z cięż­kiego, rzeź­bio­nego drewna dę­bo­wego zle­wało się z wła­snym cie­niem u stóp łóżka.

– Mu­sisz mi coś przy­nieść.

Pod­no­sząc ciężką po­krywę, po­czu­łam stę­chły za­pach pie­rza i sta­rych ziół.

– Czego mam szu­kać?

– Noża. Nie, nie z wierz­chu, jest pod spodem... Wi­dzisz go?

Ob­ró­ci­łam się, by na nią spoj­rzeć. Pa­trzyła pro­sto na mnie, bez mru­gnię­cia okiem, nie opusz­cza­jąc wzroku.

Nóż wci­śnięty był po­mię­dzy trze­cią a czwartą war­stwę po­ścieli. Wy­su­nę­łam go z po­chwy i zimne ostrze bły­snęło na mnie zło­wrogo. Spo­dzie­wa­łam się zna­leźć coś in­nego – szty­let zna­cząco róż­nił się od ma­łych zdo­bio­nych no­ży­ków, któ­rymi bo­gaczki kro­iły mięso. Dłu­go­ścią do­rów­ny­wał mę­skim szty­le­tom ce­re­mo­nial­nym i z całą pew­no­ścią kie­dyś mu­siał na­le­żeć do jej męża. Spoj­rzała na niego, pal­cami wo­dząc po klej­no­tach zdo­bią­cych rę­ko­jeść. Przez chwilę za­sta­na­wia­łam się, czy nie roz­każe mi się za­bić i co po­czuję, je­śli rze­czy­wi­ście to zrobi. Ale nie, wes­tchnęła tylko i odło­żyła nóż na bok.

Ukła­da­jąc się nieco wy­żej w łóżku, po­wie­działa:

– Czy do­tarły do cie­bie ja­kieś wie­ści? Wiesz, co się dzieje?

– Nie. Wiem tylko, że są już u sa­mych bram. – Ode­zwało się we mnie współ­czu­cie dla tej zmę­czo­nej sta­rej ko­biety, okra­dzio­nej z mło­do­ści przez cho­robę i prze­ra­żo­nej, że usły­szy o śmierci swo­jego syna. – Je­śli cze­go­kol­wiek się do­wiem, z pew­no­ścią dam wam znać...

Od­pra­wiła mnie ski­nie­niem głowy. Kiedy do­tar­łam do drzwi, znie­ru­cho­mia­łam z ręką na za­su­wie, ale ona już zdą­żyła ob­ró­cić się na drugi bok.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki