Kochanek bez stałego adresu - Carlo Fruttero, Franco Lucentini - ebook + książka

Kochanek bez stałego adresu ebook

Carlo Fruttero, Franco Lucentini

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Założenia powieści są zwodniczo proste. Opowiada o schadzce trwającej trzy intensywne i tajemnicze dni w Wenecji, w połowie lat 80.

Po przybyciu na miejsce rzymska arystokratka i znawczyni sztuki jest zaintrygowana tajemniczym przewodnikiem wycieczek, panem Silverą. Bezimienna bohaterka ma misję zdobycia obrazów dla londyńskiego domu aukcyjnego po okazyjnych cenach.

"Kochanek bez stałego adresu" opowiada o mglistych tajemnicach świata sztuki, choć tak naprawdę jest to drugorzędne w stosunku do sedna powieści – wzruszającej historii miłosnej oraz dążenia bohaterki do odkrycia prawdziwej tożsamości pana Silvery. Czy jest Żydem, jak sugeruje jego nazwisko, może szpiegiem Mossadu? Czy znawcą sztuki i miasta, czy może rzeczywiście zwykłym przewodnikiem wycieczek? Książka przywodzi na myśl filmy takie jak Dolce VitaFelliniego czy Wielkie piękno Sorrentino.

Włoski duet Carla Fruttera i Franca Lucentiniego serwuje czytelnikowi subtelną historię miłosną, pozbawioną egzaltowanego pustosłowia romantycznego. Pan Silvera jest pre­tekstem do fascynującej podróży po urbanistycznej pramatce wszystkich zakochanych i marzycieli – Wenecji.

Napisana z elegancją i dowcipem, jest to nietypowa, wyrafinowana powieść o miłości, oszustwach i fałszerstwach, z elementami satyry społecznej, wtedy gdy drugoplanowe postacie są doskonale rysowane za pomocą zręcznych miniatur. To majstersztyk zręcz­ności i stylu, nastroju i emocji splatających się z fabułą i akcją. Autorzy wzięli mityczne i prawdziwe elementy Wenecji i przedstawili je nam do zbadania – jej kanały i laguny, wąskie uliczki i ekstrawaganckie imprezy, kosmopolityczny charakter, historię, festiwale i mroczne wydarzenia, całą jej wyjątkowość. Mamy ją okazję poznać w niespotykany sposób i zanurzyć się w jej zakamarki, naprawdę tracąc poczucie czasu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 343

Oceny
3,0 (4 oceny)
0
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: L’Amante Senza Fissa Di­mora
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: TO­MASZ ŁA­BO­NAR­SKI
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, RE­NATA KUK
Pro­jekt okładki: UR­SZULA GI­REŃ
Co­py­ri­ght © 1986 Ar­noldo Mon­da­dori Edi­tore S.p.A., Mi­lano © 2019 Mon­da­dori Li­bri S.p.A., Mi­lan
For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-913-5
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I

Kiedy Mr Si­lvera w końcu się de­cy­duje

1

Kiedy Mr Si­lvera w końcu się de­cy­duje (look, look, Mr Si­lvera!) po­lu­zo­wać pasy bez­pie­czeń­stwa i wy­cią­gnąć po­nad są­sia­dami, aby wyj­rzeć przez okno, We­ne­cja już znik­nęła. Wi­dzi tylko da­leki frag­ment mo­rza w ko­lo­rze alu­mi­nium i bli­ski, ma­sywny, alu­mi­niowy tra­pez – skrzy­dło.

– The la­goon! – po­wta­rzają tu­ry­ści z jego i z po­zo­sta­łych grup le­cą­cych lo­tem Z 114. – La la­gune! A la­guna!

Jak za­wsze ko­niecz­nie mu­szą na­zwać bar­dziej, niż zo­ba­czyć: mia­sta i świą­ty­nie, po­sągi i fre­ski, i wo­do­spady, i wy­spy, i wszyst­kie lądy i wody, za któ­rych zwie­dza­nie płacą. Look, look, the Col­lo­seum, the Si­stine Cha­pel, the Cas­bah, les Py­ra­mi­des, la Tour de Pise, the la­goon... brzmią jak za­klę­cia ma­jące po­wo­łać do ży­cia wy­twory wy­obraźni, spra­wić, by za­ist­niały na kilka chwil, za­nim wyjdą z ma­gicz­nego kręgu. Pię­cioro lub sze­ścioro stara się oczy­wi­ście za­trzy­mać na za­wsze la­gunę za po­mocą ka­mer i apa­ra­tów fo­to­gra­ficz­nych.

Mr Si­lvera, obo­jętny na te ilu­zje, opada na swoje miej­sce; dłu­gie nogi wy­cią­gnięte w po­przek przej­ścia mię­dzy fo­te­lami, życz­liwy uśmiech w go­to­wo­ści. Z pro­filu jest to męż­czy­zna około czter­dziestki, wy­soki i szczu­pły, z wy­raź­nie za­ry­so­waną głową jak z me­da­lionu, lekko za­okrą­glo­nymi ple­cami spor­towca – na przy­kład za­pa­lo­nego te­ni­si­sty, który w pew­nym mo­men­cie, z ja­kie­goś po­wodu cał­ko­wi­cie prze­stał grać – lub też sza­chi­sty, przy­gię­tego dłu­gimi roz­my­śla­niami nad goń­cem. Jego smu­kłe, de­li­katne i ner­wowe dło­nie przy­wo­dzą na myśl po­kera i ru­letkę, ale rów­nież świad­czą o umie­jęt­nym ob­cho­dze­niu się z por­ce­laną, per­ga­mi­nem, in­stru­men­tami mu­zycz­nymi oraz dam­skimi poń­czo­chami, je­dwa­biem i ko­ron­kami, a także wy­ma­ga­ją­cymi za­pię­ciami na­szyj­ni­ków.

Czło­wiek nie­zwy­kły, który wy­ko­nuje z ła­god­no­ścią (po sto­icku) za­wód tro­chę dla niego nie­ade­kwatny, nie­wy­star­cza­jąco am­bitny. Prze­wod­nik. Pi­lot wy­cie­czek i ani­ma­tor tu­ry­styki. Za­zwy­czaj wy­bie­rają młod­szych, po­zo­stałe dwie grupy z lotu Z 114 mają za prze­wod­ni­ków dziew­czynę, która cią­gle się śmieje, oraz przy­sa­dzi­stego pa­robka z ja­sno­blond ko­smy­kiem na oczach.

Si­lvera ode­brał swoją grupę dziś rano o 6.15 przed sie­dzibą Im­pe­rial Grand To­urs, lon­dyń­skiego biura po­dróży, dla któ­rego od ja­kie­goś czasu pra­cuje. Wy­star­czył mu prze­jazd au­to­ka­rem na lot­ni­sko He­ath­row, aby po­znać te 28 osób lub ra­czej aby za­szu­flad­ko­wać je w po­jem­nej i przy­zwy­cza­jo­nej do szyb­kiego kla­sy­fi­ko­wa­nia pa­mięci. Lu­dzie tacy jak zwy­kle, ty­powi klienci Im­pe­rialu: eme­ryci, drobni skle­pi­ka­rze, ni­scy szcze­blem urzęd­nicy, rze­mieśl­nicy, wciąż tych sa­mych na­ro­do­wo­ści – w więk­szo­ści An­glicy i Fran­cuzi, ale także miesz­kańcy Ame­ryki Po­łu­dnio­wej i Ka­na­dyj­czycy, paru Skan­dy­na­wów, dwóch Ja­maj­czy­ków, dwóch Hin­du­sów, je­den Por­tu­gal­czyk z do­ra­sta­jącą córką, która nie od­rywa swych du­żych oczu w ko­lo­rze nocy od Mr Si­lvery. Także na­zwi­ska brzmią wciąż tak samo: John­son, Tor­res, Pe­re­ira, Pe­ter­sen, Singh, Du­rand...

Lot Z 114 miał dwa mię­dzy­lą­do­wa­nia, w Bruk­seli i w Ge­ne­wie, skąd za­brał dwie po­zo­stałe grupy. W Ge­ne­wie do­sia­dło się jesz­cze troje pa­sa­że­rów z li­sty ocze­ku­ją­cych, któ­rych loty do We­ne­cji i Aten zo­stały od­wo­łane: dwóch grec­kich biz­nes­me­nów i jedna Włoszka, która te­raz sie­dzi na wy­so­ko­ści Mr Si­lvery, po dru­giej stro­nie przej­ścia.

Ste­war­desa o sze­ro­kich bio­drach szybko prze­mie­rza to przej­ście, szuka ostat­nich pa­pie­ro­wych kub­ków na wy­nos, a Si­lvera pręd­kim ru­chem pod­ciąga swoje dłu­gie nogi, uśmie­cha się do niej. Ale ona po­zo­staje na­dą­sana, po­grą­żona w mi­ło­snych kno­wa­niach lub, co bar­dziej praw­do­po­dobne, w swych fru­stra­cjach dzia­łaczki związ­ko­wej.

Si­lvera usztyw­nia nie­znacz­nie ra­miona, prze­suwa odro­binę swój uśmiech, a Włoszka po dru­giej stro­nie przej­ścia go od­wza­jem­nia. Skoń­czyły się – mó­wią do sie­bie ich psotne, zre­zy­gno­wane oczy – czasy, w któ­rych pa­sa­że­ro­wie byli trak­to­wani z sza­cun­kiem, jak w luk­su­so­wym ho­telu, i z tro­skli­wo­ścią godną przed­szkola. Lecz z dru­giej strony czego można ocze­ki­wać przy ta­kich pa­sa­że­rach, tego ro­dzaju tu­ry­stach? I tak do­brze, że za kwotę, jaką wy­dali, zo­staną do­wie­zieni do We­ne­cji.

Sa­mo­lot do­tyka ziemi, ha­muje z wście­kłym świ­stem, zwal­nia wzdłuż brzegu la­guny.

– Well – mam­ro­cze Mr Si­lvera, wsta­jąc – well...

Wy­soki wzrost wy­daje się da­wać mu pewną nie­okre­śloną prze­wagę, zni­we­lo­waną jed­nak przez wy­tartą twe­edową ma­ry­narkę i małe wy­pa­lone dziurki z przodu tren­cza, który wkłada. Cią­gle śmie­jąca się dziew­czyna jest już zmę­czona swoją grupą; ja­sno­włosy pa­ro­bek przy­po­mina swemu naj­licz­niej­szemu stadu o dys­cy­pli­nie i za­cho­wa­niu spo­koju.

– Well – wzdy­cha Mr Si­lvera, zdej­mu­jąc torbę.

Za­uważa, że rów­nież jego wło­ska są­siadka stara się do­się­gnąć swo­jej wa­lizki; zdej­muje ją dla niej i po­daje ry­cer­skim ge­stem.

– Thank you – mówi ko­bieta.

– Ach – mam­ro­cze Mr Si­lvera, pa­trząc w dal.

Po­tem zo­staje po­łknięty przez swoją grupę, ple­ase, ple­ase, Mr Si­lvera, trzeba zna­leźć płasz­cze i sza­liki, wy­jąć ze schow­ków torby, pa­kunki za­po­mniane pod fo­te­lami, po­wstrzy­mać nie­cier­pli­wych, po­na­glić spóź­nial­skich. Córka Por­tu­gal­czyka po­dąża za nim z po­chy­loną głową, wpa­tru­jąc się w niego spod prze­pięk­nych czar­nych rzęs, i zo­staje „po­li­czona” na końcu scho­dów wyj­ścio­wych, gdzie Mr Si­lvera i po­zo­stała dwójka prze­wod­ni­ków stoją nie­ru­chomo na wie­trze, roz­dzie­la­jąc swo­ich lu­dzi.

Ale to nie jej Mr Si­lvera po­daje rękę, by po­móc po­ko­nać ostatni scho­dek. Gest sza­cunku (wy­ko­nany z me­lan­cho­lij­nym dy­stan­sem, z cie­niem nie­na­zwa­nego po­ro­zu­mie­nia) prze­zna­czony jest dla Włoszki.

– Thank you – mówi po­now­nie, po­ważna.

– Ach – mam­ro­cze, nie pa­trząc na nią, Mr Si­lvera.

Od­cho­dzi w stronę ter­mi­nalu na czele swo­ich, któ­rzy ma­sze­rują wszy­scy od­wró­ceni w stronę roz­le­głego alu­mi­nium la­guny, po­nie­waż ani je­den grosz z tej eko­no­micz­nej ta­ryfy nie może się zmar­no­wać. Grupa dziew­czyny z Fran­cji wy­prze­dziła ich przy kon­troli pasz­por­tów i na cle, ale po­tem wszystko idzie gładko, tak na­prawdę nikt ni­czego nie kon­tro­luje i po dru­giej stro­nie bra­mek Mr Si­lvera znów zbiera swoją dwu­dziest­kę­ó­semkę, za­ka­zuje im roz­cho­dze­nia się po to­a­le­tach i ka­fej­kach.

– Nie, nie – mówi ła­god­nie – żad­nego cap­puc­cino, ple­ase, żad­nego wina.

Znów wy­cho­dzą na wiatr, a na par­kingu czeka kilka au­to­ka­rów. Ale oni od­bi­jają w kie­runku la­guny, która za­czyna się kilka me­trów na lewo i znika w dole, zde­rza­jąc się z me­cha­tym ho­ry­zon­tem. Po­mię­dzy me­wami huśta się cztery lub pięć zgrab­nych mo­to­ró­wek za­cu­mo­wa­nych do po­mo­stu, z fla­gami na ru­fie.

– Taxi? – pyta je­den z ma­ry­na­rzy. – Ve­ne­dig, taxi? Taxi Ve­nise? – po­wta­rza, wska­zu­jąc punkt w dali, po dru­giej stro­nie wody.

Nie­wiele da­lej grupa blon­d­wło­sego pa­robka wpada z pi­skiem i śmie­chem na po­kład brzu­cha­tej ło­dzi ka­bi­no­wej.

W oczach dwu­dziest­kió­semki kieł­kuje pro­test. A my?

– No boat – mówi re­zo­lut­nie Mr Si­lvera. – No boat, no sta­tek, sorry.

Ceny sto­so­wane przez Im­pe­rial, wy­ja­śnia, nie po­zwa­lają na do­tar­cie do We­ne­cji przez mo­rze, przez szarą la­gunę. Dla Im­pe­rialu jest piękny wło­ski au­to­kar, a fine ita­lian co­ach, cały czer­wony, który prze­je­dzie przez słynny most.

– A fa­mous bridge? – po­cie­sza się dwu­dziest­ka­ó­semka.

Tak, naj­dłuż­szy w Eu­ro­pie, kła­mie Mr Si­lvera, spy­cha­jąc ich w kie­runku lądu. Sam zo­sta­nie tu jesz­cze przez chwilę, żeby spraw­dzić, czy ba­gaże są pra­wi­dłowo za­ła­do­wane na mo­to­rówkę spół­dzielni tra­ga­rzy i pra­wi­dłowo skie­ro­wane do miej­sca prze­zna­cze­nia.

Te­raz jest sam na po­mo­ście i pa­trzy na la­gunę jak książę, kon­do­tier, który wresz­cie ob­jął ją w po­sia­da­nie; albo prze­ciw­nie, który się z nią że­gna, który stra­cił ją na za­wsze. Jedna z mo­to­ró­wek od­rywa się od brzegu, za­kre­śla na wo­dzie ele­gancką pa­ra­bolę i szybko kie­ruje się ku We­ne­cji wśród krzyku mew. Obok flagi na ru­fie, po raz ostatni stoi Włoszka z lotu Z 114, stoję ja.

– Ach – mam­ro­cze Mr Si­lvera.

I nie od­po­wiada na moje po­że­gna­nie, nie pod­nosi dłoni, a jego trencz ło­po­cze jak znisz­czony szary sztan­dar na li­sto­pa­do­wym wie­trze.

Tak go po­zna­łam, tak go zo­ba­czy­łam po raz pierw­szy i (jak są­dzi­łam) ostatni.

2

Nie przy­kła­da­łam wów­czas wagi do tego, że Mr Si­lvera pra­co­wał jako prze­wod­nik, pi­lot wy­cieczki, ani­ma­tor tu­ry­styki, czy jak to się tam na­zywa. Po­śród fa­lu­ją­cego tłumu za­uwa­ży­łam go oczy­wi­ście od razu i za­re­je­stro­wa­łam z pra­wie za­wo­do­wym za­in­te­re­so­wa­niem ten pro­fil z an­tycz­nego me­da­lionu; lecz nie do­cie­ka­łam da­lej, nie za­sta­na­wia­łam się, co spra­wiło, że skoń­czył w to­wa­rzy­stwie tej ha­ła­stry, która cią­gle cze­goś chciała: Mr Si­lvera, Mr Si­lvera! Wsta­wi­łam go do zbioru wy­obra­żeń, oso­bi­stego ka­ta­logu au­kcji, z de­fi­ni­cją „nie­co­dzienny po­dróż­nik, wręcz tro­chę ta­jem­ni­czy”, a po­tem za­czę­łam my­śleć o swo­ich spra­wach.

Te­raz na­tu­ral­nie nie wiem, ja­kie wra­że­nie zro­biłby na mnie, gdy­bym na niego spoj­rzała przede wszyst­kim pod ką­tem tego jego, na­zwijmy to, za­wodu, który, niech to bę­dzie ja­sne, jest w po­rządku dla nie­ma­jęt­nych stu­den­tów chcą­cych po­dró­żo­wać la­tem po świe­cie (syn Rosy, córki mo­ich ku­zy­nów Mac­chi, ro­bił to la­tami), ale żeby w li­sto­pa­dzie, do­ro­sły czło­wiek z gru­pami na tym po­zio­mie – to już jest tylko ża­ło­sne. Bar­dzo moż­liwe, że bez­pow­rot­nie mach­nę­ła­bym ręką na pana Si­lverę. Po­zby­ła­bym się go li­to­ści­wym wes­tchnie­niem w ro­dzaju: „spójrz na tego bie­daka, siwe włosy, i na co mu przy­szło”; albo zwa­żyw­szy na­zwi­sko: „nie­szczę­sny se­far­dyj­czyk, czego się musi imać, by prze­żyć”. Nie­udacz­nik, nę­dzarz, bez­na­dzieja. A z tego ro­dzaju pierw­szych wra­żeń czło­wiek już się nie pod­nosi. Tak więc: po­tem sprawy po­szłyby w zu­peł­nie in­nym kie­runku; ba, praw­do­po­dob­nie nic by się nie wy­da­rzyło.

Jed­nak, dzięki mo­jej przy­pad­ko­wej albo tro­chę sen­nej nie­uwa­dze, oto te­raz za­sta­na­wiam się nad swoim za­wo­dem, tak to na­zwijmy, i znaj­duję zna­czące po­do­bień­stwa z jego za­ję­ciem. Ja rów­nież nie mniej tu­łam się po świe­cie. W moim za­wo­dzie tak samo trzeba wku­pić się w ła­ski klien­tów, prze­ły­kać gorz­kie pi­gułki i zno­sić upo­ko­rze­nia, być za­wsze go­to­wym, by prze­ko­ny­wać, schle­biać, ła­go­dzić, przy­mi­lać się do osób cał­ko­wi­cie okrop­nych. To za­wód, w któ­rym masz do czy­nie­nia z pięk­nem, szu­kasz go, oce­niasz, opi­su­jesz z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią, tak na­prawdę już go nie wi­dząc. Może prze­sa­dzam, ale te­raz wy­daje mi się, że je­dyna róż­nica po­mię­dzy pi­lo­tem wy­cie­czek a mną po­lega na tym, że pi­lot jest wy­na­gra­dzany stałą, śmieszną kwotą i li­chymi na­piw­kami, na­to­miast mnie płacą so­wi­tymi cze­kami pre­sti­żo­wych ban­ków.

Tam na­stą­piło roz­dzie­le­nie: on ze swoim sta­dem do va­po­retta, ja mo­to­rówką do mo­jego ho­telu nad Ca­nal Grande. Uda­wana go­ścin­ność jak za daw­nych cza­sów: jak się pani miewa, znowu w We­ne­cji, czy po­dróż była udana, wi­działa pani, jaka po­goda, są tu li­sty do pani, po­dać Man­hat­tan, chiń­ską her­batkę? Zwy­kłe py­ta­nia wy­po­wie­dziane z za­wo­dową uprzej­mo­ścią, która ma spra­wić, że po­czuję się „jak w domu” na­wet po upły­wie mie­sięcy. Stary boy Tom­maso, który ściąga windę z su­ro­wo­ścią i po­wagą szam­be­lana ob­słu­gu­ją­cego mon­gol­fierę Lu­dwika XVI, stwier­dza jakby do sie­bie: „Co­raz pięk­niej­sza”.

Ta­kie zda­nie świad­czy o tym, że zna się na swoim za­wo­dzie, ale daje też do zro­zu­mie­nia, że jest to tłu­ma­cze­nie na ję­zyk gran­dho­te­lowy ulicz­nego „nie­zła la­ska!” albo jesz­cze mniej wy­szu­ka­nego wy­ra­że­nia, wy­cho­dzą­cego z jego zu­ży­tych lę­dźwi (czy rze­czy­wi­ście aż tak zu­ży­tych?).

Rzu­ci­łam okiem mi­mo­cho­dem w roz­le­głe, wszech­obecne, zło­cone lu­stra i stwier­dzi­łam, że one też do­brze wy­ko­ny­wały swój za­wód. Zo­ba­czy­łam (i za­raz ska­ta­lo­go­wa­łam, nie za­po­mniaw­szy o „pięk­nej ra­mie w stylu współ­cze­snym”) Por­tret mło­dej ko­biety, który można przy­pi­sać „Mi­strzowi to­skań­skiemu lub um­bryj­skiemu z po­cząt­ków ’500”, z wpły­wami Bot­ti­cel­lego i Lip­piego z jed­nej strony a Pe­ru­gina z dru­giej. Raf­fa­el­lino del Garbo? Po­mi­ja­jąc „en­sem­ble de voy­age” szkoły franko-ja­poń­skiej (Is­sey­miy­ake), spor­tre­to­wana ko­bieta pre­zen­to­wała wy­raźne po­do­bień­stwa z róż­nymi Ma­don­nami tego ar­ty­sty oraz z ja­sno­włosą i po­wabną Damą z pro­filu, którą Be­ren­son (a za nim mój przy­ja­ciel Zeri) przy­pi­suje mu w ko­lek­cji ba­ro­no­wej Ro­th­schild w Pa­ryżu. Por­tret tym bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­jący, że po­nie­waż Raf­fa­el­lino, lub ktoś za niego, ła­ska­wie omi­nął AETA­TIS SUAE XXXIV, wiek można z pew­no­ścią usta­lić na XXX lub na­wet mniej.

Na gę­stych dy­wa­nach spo­ty­kamy Ja­poń­czy­ków, któ­rzy prze­su­wają się w ci­szy dwój­kami jak pen­sjo­narki. Sami męż­czyźni, wszy­scy w ciem­nych ubra­niach.

– Oni przy­naj­mniej nie ha­ła­sują – za­uwa­żył z apro­batą Tom­maso.

– Dużo ich ma­cie także po se­zo­nie?

– Co­raz wię­cej, o każ­dej po­rze roku. Hm. Mówi pani, że to tu­ry­ści, ale dla mnie to oni przy­jeż­dżają tu sko­pio­wać so­bie We­ne­cję. Zo­ba­czy pani, że wcze­śniej czy póź­niej za­biorą się do pro­duk­cji wła­snej ide­al­nej imi­ta­cji.

Ale za­raz po­ża­ło­wał swego żartu, któ­rego zresztą za­pewne wiele razy już użył z du­żym po­wo­dze­niem.

– We­ne­cji nie można pod­ro­bić – po­wie­dział z dumą.

A jed­nak ja też od­no­szę cza­sem ta­kie samo wra­że­nie w tym na­zbyt oglą­da­nym mie­ście: jak gdyby te mi­liony, mi­liony po­dzi­wia­ją­cych źre­nic miały tę samą nie­uchwytną i wieczną zdol­ność ero­zyjną fal; każdy rzut oka to jedno ziarnko We­ne­cji skra­dzione, wy­ssane...

Za­nim jesz­cze roz­pa­ko­wa­łam wa­lizki, za­dzwo­ni­łam do Chiary, by po­twier­dziła ju­trzej­sze po­po­łu­dniowe spo­tka­nie. Mia­łam zo­ba­czyć ko­lek­cję sta­rych ob­ra­zów o jesz­cze nie­usta­lo­nej war­to­ści i spró­bo­wać ewen­tu­al­nie za­kle­pać ich sprze­daż do Fowke’s, domu au­kcyj­nego, dla któ­rego pra­cuję. Chiara to na­sza lo­kalna agentka, a spo­tka­nie było już po­twier­dzone dwa dni wcze­śniej. Ale w We­ne­cji ni­gdy nic nie wia­domo. W mie­ście, gdzie po­śpiech jest nie­znany, wszystko można za­wsze prze­ło­żyć na na­stępny po­nie­dzia­łek.

– Halo, Chiara? Gro­ziło mi, że zo­stanę na lot­ni­sku, ale jed­nak je­stem. Czyli o trze­ciej, tak?

Wy­słu­cha­łam z ocze­ki­wa­nym roz­cza­ro­wa­niem (roz­cza­ro­wa­nie w tym za­wo­dzie jest normą), że trze­cia jest na­dal w po­rządku, ale nie w po­rządku są ob­razy: inni już wi­dzieli tę za­chwa­laną „ko­lek­cję Zu­anich” i uznali ją za kiep­ski zbiór ki­czu.

– Au­ten­tycz­nie sie­dem­na­sto- lub osiem­na­sto­wieczny, ale kicz.

– Kto to oglą­dał?

– Te­raz to już w su­mie wszy­scy. Przy­słali na­wet ko­goś od Kon­ser­wa­tora Za­byt­ków, ale już wia­domo, że nie będą sta­wiać żad­nych wa­run­ków, wy­daje się, że to na­prawdę słabe, „ob­razy do wy­stroju wnętrz”, jak po­wie­dzieli. Je­dy­nym na­dal za­in­te­re­so­wa­nym jest Pal­ma­rin. Chcia­łam cię o tym uprze­dzić w Pa­ryżu, ale już wy­le­cia­łaś. W każ­dym ra­zie skoro już tu je­steś, może ze­chcesz sama rzu­cić okiem?

– Niech bę­dzie. Rzucę okiem.

– I jesz­cze jedna sprawa, in­for­ma­cja od Pal­ma­rina o pew­nej willi w Pa­dwie. Je­ste­śmy z nim umó­wione na piątą.

– Niech bę­dzie i Pal­ma­rin.

Roz­pa­ko­wa­łam ba­gaże, wzię­łam prysz­nic, a po­tem za­dzwo­ni­łam, żeby się wpro­sić do domu Ra­imonda, mo­jego naj­więk­szego we­nec­kiego przy­ja­ciela.

– Bo­ska – po­wie­dział – za­pra­szam cię na solę. Te­raz.

– Nie mogę, za chwilę mam spo­tka­nie.

– No to ko­la­cja.

– Na to li­czy­łam.

– Co za bez­brzeżna ra­dość.

Hi­per­bole, któ­rych cią­gle używa, po­wie­dziane tym jego tro­chę chry­pli­wym gło­sem i ide­al­nie pła­skim, roz­tar­gnio­nym, po­bież­nym to­nem, pra­wie za­wsze mnie roz­śmie­szają. To zło­śliwy plot­karz z dłu­gim ozo­rem, okrutny ob­ra­biacz tył­ków, ale ni­gdy nie działa prze­ciwko mnie, bo ja znam jego se­kret i mogę go szan­ta­żo­wać. Kie­dyś za­sko­czy­łam go, gdy cią­gnął ciężką wa­lizę pew­nej sta­rej nie­miec­kiej tu­rystki, która nie mo­gła so­bie po­ra­dzić na mostku, w oko­li­cach Frari. Pró­bo­wał się wy­kpić, wzdy­cha­jąc:

– No cóż, gdy mia­łem osiem lat, zgwał­cił mnie pe­wien harc­mistrz.

– Nie, mój drogi, mam cię w gar­ści. – Uśmiech­nę­łam się bez­li­to­śnie. – Te­raz wiem, że masz serce.

Jego ka­mie­nica przy Ruga Giuffa, za­wsze pełna wie­lo­barw­nych go­ści, to być może naj­mniej da­leki ob­raz daw­nej We­ne­cji.

Ze­szłam do re­stau­ra­cji, za­mó­wi­łam z le­ni­stwa solę i ro­zej­rzaw­szy się nie­uważ­nie wo­kół, stwier­dzi­łam po raz ko­lejny, że nie da się już zo­ba­czyć w We­ne­cji osób, które by­łyby rze­czy­wi­ście oso­bami, in­dy­wi­du­ami. Ci wszy­scy, któ­rzy po­pi­jali Man­hat­tany czy Bel­lini, oczy­wi­ście wraz ze mną, wy­glą­dali, jak gdyby tu byli w imie­niu ja­kiejś fun­da­cji, uni­wer­sy­tetu, mię­dzy­na­ro­do­wego sto­wa­rzy­sze­nia, wiel­kiego za­kładu prze­my­sło­wego, du­żego mu­zeum. Na­wet po pa­rach mał­żeń­skich w po­dróży po­ślub­nej można się było spo­dzie­wać iden­ty­fi­ka­to­rów przy­pię­tych do klap ma­ry­narki albo pa­ra­gonu do ra­portu z wy­dat­ków w to­rebce od Guc­ciego.

Na­to­miast na ze­wnątrz, w tę i we w tę po słyn­nym ka­nale, prze­my­kały fi­gurki tu­ry­stów przy­kle­jone do swego va­po­retta jak w al­bu­mie et­no­lo­gii dla po­cząt­ku­ją­cych – oto ła­du­nek blond Ger­ma­nów i Skan­dy­na­wów, oto kiść żół­tych twa­rzy, a to czarne grudki Hisz­pa­nów lub Gre­ków – każda grupa trzy­ma­jąca się swo­jego Mr Si­lvery. Cho­ciaż, trzeba to szcze­rze po­wie­dzieć, nie po­my­śla­łam na­wet mi­mo­cho­dem o Mr Si­lve­rze, co wy­daje mi się nie­praw­do­po­dobne, nie­wy­ba­czalne, te­raz, gdy o tych go­dzi­nach bez hi­sto­rii (beze mnie!) chcia­ła­bym wie­dzieć wszystko, ka­wa­łek po ka­wałku, chwila po chwili.

Ale można so­bie wy­obra­zić. Można w du­żej czę­ści od­two­rzyć.

3

Kiedy Mr Si­lvera spraw­dził, że ostatni z jego pod­opiecz­nych wsiadł do va­po­retta (Vite, vite, ma­dame Du­pont!), prze­py­cha się do przodu w tłu­mie i znaj­duje się za grupką Ro­sjan o umię­śnio­nych wy­go­lo­nych kar­kach. Za nim do­łą­cza dziew­czyna z Por­tu­ga­lii, która spusz­cza wzrok, czer­wie­niąc się, gdy on pa­trzy na nią, by za­py­tać, czy wszystko w po­rządku, tudo okay?

W każ­dej gru­pie jest za­wsze ja­kaś na­sto­latka, która za­ko­chuje się w Mr Si­lve­rze, za­wsze ze dwie sta­ruszki o nie­spo­ży­tej ener­gii, za­wsze ja­kieś kłó­tliwe mał­żeń­stwo, za­wsze hi­po­chon­dryczka, za­wsze pe­dant wie­dzący wszystko i nie­za­do­wo­lony ze wszyst­kiego, za­wsze ja­kiś wścib­ski plot­karz. To tak jak po­dró­żo­wa­nie z prób­kami pro­duk­tów, my­śli Mr Si­lvera, który w swo­jej po­dróż­ni­czej ka­rie­rze był także ko­mi­wo­ja­że­rem han­dlu­ją­cym fan­ta­zyjną bi­żu­te­rią. Zmie­niają się od czasu do czasu ka­mie­nie, wzory, me­tale, ale na­szyj­niki są za­wsze na­szyj­ni­kami, broszki brosz­kami.

W swo­jej roli prze­wod­nika za­ha­czył o We­ne­cję parę razy, ale mia­sto zna do­brze, bo był w nim wcze­śniej w oko­licz­no­ściach mniej po­wierz­chow­nych. O tych in­nych swo­ich We­ne­cjach Mr Si­lvera jed­nak ni­gdy nie mówi, prze­cho­wuje je skru­pu­lat­nie osobno, nie ko­rzy­sta z nich w swo­jej ak­tu­al­nej pracy. Mógłby po­ka­zać swo­jej dwu­dzie­st­ce­ó­semce ja­kiś mniej oczy­wi­sty pa­łac, wzbo­ga­cić dzwon­nicę ja­kąś aneg­dotą, po­ło­żyć na­cisk na któ­ryś ogród, na­świe­tlić hi­sto­rię pew­nej ko­puły, ale trzyma się nie­zbęd­nego mi­ni­mum: most Scal­zich, ka­nał di Can­na­re­gio, Fon­daco dei Tur­chi, Ca’ d’Oro, most Rialto... Po­mija wy­brzeże del Vin i, po chwili wa­ha­nia, także pa­łac Ber­nardo.

– Look, look, Mr Si­lvera, a real gon­dola!

– Ach – mówi Mr Si­lvera. – Yes, in­deed.

Zna inne na­zwy miej­sco­wych ło­dzi (gon­do­lino, ca­or­lina, ma­sca­reta...), ale ich nie wy­ja­wia. Bo szkoda mar­no­wać słów, mówi do sie­bie, bo pewne rze­czy nie in­te­re­sują dziś ni­kogo, a już na pewno nie jego dwu­dziest­kę­ó­semkę.

Ale tak na­prawdę tej jego ukry­tej We­ne­cji peł­nej bro­ka­tów, złota, pur­pury, krysz­ta­łów nie można bez­bo­le­śnie na­wet mu­snąć, a przede wszyst­kim nie ma ona nic wspól­nego ze sche­ma­tyczną, bez­oso­bową We­ne­cją agen­cji Im­pe­rial.

Sant’An­gelo, San Tomà, Ca’Rez­zo­nico, Ac­ca­de­mia. Va­po­retto kur­suje po­mię­dzy dwoma brze­gami Ca­nal Grande, do­bija do brzegu, wy­pusz­cza trzy­dzie­stu Duń­czy­ków, za­biera trzy­dzie­ścioro dzieci wra­ca­ją­cych ze szkoły, ru­sza w kie­runku ko­lej­nego po­mo­stu ba­nal­nym, mo­zol­nym szarp­nię­ciem jak wodny młyn.

Grupa ma wy­siąść na przy­stanku San Marco, aby zwie­dzić plac o tej sa­mej na­zwie, ba­zy­likę o tej sa­mej na­zwie i Pa­łac Do­żów. Ale przede wszyst­kim po to, aby zjeść. Mr Si­lvera wie, że je­żeli nie zje­dzą o usta­lo­nej go­dzi­nie, staną się ner­wowi; pro­wa­dzeni przez wieki, by oglą­dać zdo­by­wa­nie Ba­sty­lii, sacco di Roma, bi­twę pod Ter­mo­pi­lami, około pierw­szej za­czę­liby zdra­dzać oznaki za­nie­po­ko­je­nia, wy­mie­niać mię­dzy sobą zna­czące spoj­rze­nia. Kiedy się je? Ale nie jemy? I przy­naj­mniej jedna ko­bieta po­czu­łaby się nie­bez­piecz­nie „pu­sta”, a inna, bar­dziej za­po­bie­gliwa, otwar­łaby to­rebkę i po­czę­sto­wała ją her­bat­ni­kiem, Mrs. Go­mez? Agra­dece un bom­bón, se­nõra Wil­kins?[1]

I obie pa­trzą z wy­rzu­tem na Mr Si­lverę, który nad­ra­bia parę mi­nut na Mo­ście Wes­tchnień i na Gia­como Ca­sa­no­vie.

Po­nie­waż dwu­dziest­ka­ó­semka my­śli myl­nie, że Ca­sa­nova skoń­czył w tym wię­zie­niu z po­wodu ko­biet i że uciekł z niego z mi­ło­ści do ko­biety, Mr Si­lvera po­zwala im w to wie­rzyć i uru­cha­mia za­bawę, która nie­zmien­nie się udaje: wy­bór ca­sa­novy z grupy, tu­taj, te­raz, od razu, na wy­brzeżu Schia­voni. Wśród śmie­chu, który pod­rywa mewy, zo­staje w końcu wy­brany se­ñor Bu­stos, ży­wotny pięć­dzie­się­cio­la­tek, któ­rego żona czuje się nie­odmien­nie bar­dziej po­łech­tana niż on. Żart bę­dzie ich ba­wił aż do wie­czora, będą do niego co ja­kiś czas wra­cać w ko­lej­nych dniach, po­wróci na chwilę z po­wo­dze­niem pod ko­niec po­dróży, a po­tem bę­dzie wspo­mi­nany z za­chwy­tem przez za­in­te­re­so­wa­nego. O We­ne­cji, za ty­siąc lat, se­ñor Bu­stos bę­dzie pa­mię­tał może tyle, że tu prze­lotni to­wa­rzy­sze po­dróży ochrzcili go ca­sa­novą, no less.

Mr Si­lvera pa­trzy na pro­fil bliż­szych i dal­szych wysp, na frag­menty wody, które jak oce­any w mi­nia­tu­rze prze­ci­nane są we wszyst­kich kie­run­kach przez ma­lut­kie dzioby, i my­śli na głos po hisz­pań­sku: ty­siąc lat, to mia­sto ma ty­siąc lat.

Sto­jący obok niego biorą to za godną za­pa­mię­ta­nia in­for­ma­cję tu­ry­styczną i po­wta­rzają pod wra­że­niem: mil años! a tho­usand years!

– Look, look, Mr Si­lvera! The pi­ge­ons!

– Za nimi! – na­ka­zuje szybko Mr Si­lvera, który wie, jak się ob­cho­dzić ze swo­imi gru­pami.

I oto śle­dząc lot ty­sięcy trze­po­czą­cych skrzy­dłami go­łębi, do­cie­rają na plac San Marco („Ooooh! Piazza San Mar­co­ooo!”), gdzie Mr Si­lvera zo­sta­wia ich po­chło­nię­tych wza­jem­nymi ry­tu­ałami fo­to­gra­ficz­nymi, a sam idzie się za­jąć je­dy­nym po­sił­kiem w We­ne­cji za­war­tym w „pa­kie­cie” agen­cji Im­pe­rial.

Wśli­zguje się w ciemną prze­strzeń pod por­ty­kiem, ma­chi­nal­nie po­chy­la­jąc głowę, prze­cho­dzi przez dwie czy trzy uliczki, po­my­liw­szy kie­runki tylko raz, w końcu za­uważa w dole szyld Tri­glia d’Oro, trat­to­rii-piz­ze­rii, w któ­rej dwa dłu­gie stoły, z dwu­dzie­stoma ośmioma na­kry­ciami łącz­nie, po­winny już być go­towe i cze­kać. Ale ro­zu­mie od razu, na węch, że coś jest nie tak; w uliczce utrzy­mują się ty­siąc­let­nie za­pa­chy ku­chenne ty­siąc­let­nich menu tu­ry­stycz­nych, ale bra­kuje kłu­ją­cego, dym­nego, cięż­kiego za­pa­chu naj­bliż­szej przy­szło­ści.

Tri­glia d’Oro zmie­niła dzień za­mknię­cia, który za­wsze wy­pa­dał w po­nie­dzia­łek. Krzywa kartka na za­ry­glo­wa­nych drzwiach ostrzega: „Dzień za­mknię­cia: wto­rek”.

Nie po­wia­do­mili, nie wy­słali faksu do Lon­dynu. Lo­kal taki jak Tri­glia d’Oro nie wy­syła fak­sów ani do Lon­dynu, ani ni­g­dzie in­dziej.

Mr Si­lvera po­zo­staje przez chwilę za­my­ślony, pod­nosi oczy na zwi­sa­jący szyld, nad któ­rym unosi się mewa, być może w po­szu­ki­wa­niu ja­dal­nych resz­tek.

Pod­eks­cy­to­wane kroki roz­brzmie­wają w po­bliżu, za­trzy­mują się na­gle. W dole, przy wej­ściu w uliczkę stoi młoda Por­tu­galka, nie­ru­choma i pur­pu­rowa, ręce ra­zem, ale głowa wy­pro­sto­wana.

– Ach – mam­ro­cze Mr Si­lvera.

Dwaj brą­zowi i nie­ru­chomi Mau­ro­wie z Wieży Ze­ga­ro­wej, dzier­żąc swe dłu­gie młoty, wska­zują go­dzinę gdzieś po­mię­dzy pierw­szą a drugą. Grupy wra­ca­jące z po­sił­ków za­czy­nają po­now­nie na­pły­wać w kie­runku Dzwon­nicy, Pa­łacu Do­żów, Ba­zy­liki. Ale wy­nu­rza­jąc się spod por­tyku pro­sto na ude­rza­jąco ja­sny i wietrzny plac, Mr Si­lvera od­naj­duje od razu swoją grupę, w dole, po dru­giej stro­nie ko­lum­nady. Rzadko się zda­rza, żeby za­pu­ścili się gdzieś i zgu­bili. Trzyma ich ra­zem brak cie­ka­wo­ści, nie­śmia­łość, nie­zna­jo­mość ob­cego ję­zyka (Mr Si­lvera zna ich nie­spre­cy­zo­waną liczbę, in­nych kie­dyś się na­uczył, po­tem za­po­mniał) i w tym przy­padku coś, co oni na­zy­wają „gło­dem”.

Ro­dzaj de­le­ga­cji idzie w jego stronę z po­nu­rymi mi­nami bun­tow­ni­ków, ale Mr Si­lvera jest go­towy, by pod­nieść ra­miona, po­ka­zu­jąc dwie ki­ście peł­nych, na­brzmia­łych, nie­bie­skich, pla­sti­ko­wych re­kla­mó­wek, które zwi­sają mu u rąk.

– Food! – krzy­czy. – Drinks! Wino!

Za jego ple­cami po­dąża ru­miana, pro­mienna por­tu­gal­ska na­sto­latka, która nie­sie wino w bu­tel­kach i ko­lejne siatki wy­peł­nione ka­nap­kami, prze­ką­skami, pusz­kami na­po­jów. Mr Si­lvera wy­ko­rzy­stał ją w spo­sób, w jaki ona, nie­świa­do­mie, naj­bar­dziej chciała: wy­ja­wił jej nie­prze­wi­dzianą wpadkę or­ga­ni­za­cyjną, po­pro­sił o po­moc, o radę, i ra­zem we­szli do baru, gdzie za­ku­pili z fun­du­szu awa­ryj­nego agen­cji Im­pe­rial To­urs mniej wię­cej wszystko, co było po­trzebne, aby na­kar­mić po­dróż­ni­ków.

– Pik­nik! – krzy­czy Mr Si­lvera. – Pic­nic!

Nie mó­wiąc nic, udaje mu się spra­wić wra­że­nie, że pik­nik na placu San Marco jest miłą nie­spo­dzianką, ory­gi­nal­nym wa­rian­tem wy­raź­nie za­pla­no­wa­nym przez agen­cję. Ktoś na­rzeka pod no­sem, ale bez prze­ko­na­nia. Po­mysł się po­doba, będą po­tem mo­gli o tym opo­wia­dać.

Mr Si­lvera wy­biera niby przy­pad­kiem (ale wcze­śniej już ich oce­nił i się nie po­my­lił) dwie ko­biety i jed­nego męż­czy­znę i po­wie­rza im uczest­nic­two w roz­dzie­la­niu je­dze­nia. Nie róż­niąc się od go­łębi, dwu­dziest­ka­ó­semka ob­siada pra­wie wszyst­kie schodki wzdłuż ko­lum­nady i za­czyna dzio­bać za­im­pro­wi­zo­wany po­si­łek. Ktoś szuka pa­pie­ro­wej ser­wetki, ktoś ob­lewa so­bie spodnie wi­nem albo oran­żadą, ktoś fo­to­gra­fuje z dołu w górę godną utrwa­le­nia scenę.

Mr Si­lvera opiera się o ko­lumnę kilka me­trów od nich. Por­tu­gal­ska dziew­czyna pod­cho­dzi do niego z ka­napką i pi­wem, ale Mr Si­lvera od­ma­wia ła­god­nie, nie, dzię­kuję, nie je­stem głodny, prze­gryzę coś póź­niej... Nie mówi jej, że od­ży­wia­nie wy­daje mu się w tej chwili pro­ce­sem obrzy­dli­wym, peł­nym de­spe­ra­cji. Dziew­czyna jed­nak, wra­ca­jąc na miej­sce obok swego ojca, od­gryza nie­chęt­nie kęs ka­napki, pra­wie jak gdyby po­peł­niała zdradę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Agra­dece un bom­bón, se­nõra Wil­kins (hiszp.) – dzię­kuję za cze­ko­ladkę, pani Wil­kins [przyp. tłum.].