Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Jedna z najgłośniejszych powieści Johna Fowlesa, znana też w Polsce ze znakomitej ekranizacji. Książka z pozoru nawiązuje do tradycji dziewiętnastowiecznego romansu, każdym kroku jednak demaskuje jego stereotyp. Jest to historia zamożnego arystokraty, który rzuca narzeczoną i wiąże się z kobietą o wątpliwej reputacji. Ta banalna, jak się początkowo zdaje, opowieść przemienia się w pełną nieoczekiwanych zwrotów finezyjną zabawę literacką, z mnóstwem aluzji i przemyśleń nawiązujących wprost do naszej teraźniejszości.
[Opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 672
Rok wydania: 2003
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
John Fowles
KOCHANICA FRANCUZA
Każda emancypacja jest nadawaniem ludzkiego wymiaru światu i relacjom między ludźmi.
Karol Marks, Zur Judenfrage (1844)
John Fowles
KOCHANICA FRANCUZA
Przełożyła Wacława Komarnicka
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2003
Tytuł oryginału
The French Lieutenant's Woman
Copyright © 1969 by John Fowles
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1993, 1997, 2003
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce
Piotr Chojnacki
Wiersze przełożył
Roman Bąk
Wydanie I tej książki ukazało się w roku 1973 nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego
Wydanie VI poprawione
ISBN 83-7120-852-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: [email protected]. rebis. com .plSkład
Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44
Tam, gdzie zachód,
Gdzie skłon morza
Patrzy w mgłę czy wiatr,
Lub gdy zorza
Świeci światu,
Sama jedna trwa.
Tylko stamtąd
Tchnienie słowa,
Stamtąd wdzięk i czar.
Thomas Hardy, The Riddle
Wiatr wschodni w zatoce Lyme - owym największym kęsie, jaki morze wyrwało z podudzia wyciągniętej na południowy zachód nogi Anglii - jest wiatrem bardzo przykrym, toteż ktoś dociekliwy mógłby od razu wysnuć kilka dość trafnych wniosków na temat pary, która pewnego szczególnie wietrznego i zimnego poranka pod koniec marca 1867 roku wkroczyła na molo w Lyme Regis, mieścinie stanowiącej mały, lecz bogaty w historię eponim zatoki.
Molo ma już co najmniej siedemset lat, zdążyło się więc z pewnością opatrzyć rdzennym mieszkańcom Lyme Regis, dla których jest to tylko stary, wygięty na kształt szponu kamienny mur, odpierający ataki morza. W istocie, ponieważ znajduje się dość daleko od samego miasta, niby miniaturowy Pireus mikroskopijnych Aten, można by rzec, iż mieszkańcy odwracają się do niego plecami. Ponoszone przez nich w ciągu wieków koszty naprawy falochronu usprawiedliwiają do pewnego stopnia tę niechęć. Widziany okiem nie tyle płatnika podatków, ile znawcy, jest to bez wątpienia najpiękniejszy łamacz fal na południowym wybrzeżu Anglii. Nie tylko dlatego, że - jak powiadają przewodniki turystyczne - emanuje z niego siedemset lat dziejów Anglii, że stąd wypłynęły okręty na spotkanie Armady, że przy tym nabrzeżu wylądował Monmouth... ale przede wszystkim dlatego, że jest to wspaniały okaz sztuki ludowej.
Prymitywny, a zarazem kunsztowny, masywny a harmonijny, pełen misternych wygięć i skrętów niczym dzieło jakiegoś Henr’ego Moore'a lub Michała Anioła, przy tym nieskazitelny, czysty, klarowny - idealny w swym bryłowatym ogromie. Przesadzam? Może, ale to rzecz do sprawdzenia, gdyż falochron zmienił się bardzo niewiele od owego roku, o którym piszę, czego nie da się powiedzieć o miasteczku Lyme, toteż próba wypadnie dla mnie niekorzystnie, jeżeli odwrócą się państwo i będą patrzyli w kierunku lądu.
Gdyby jednak w roku 1867 zwrócili się państwo w kierunku lądu na północ, jak to uczynił mężczyzna owego marcowego dnia, ujrzeliby widok bardzo pociągający. Około tuzina domków wraz z małą stocznią - w której niby arka tkwił na blokach stępkowych kadłub lugra - tworzyło stłoczoną, malowniczą grupę tam, gdzie falochron łączy się z lądem. O pół mili na wschód, za spadzistymi stokami łąk widniały kryte słomą i łupkiem dachy samego Lyme, miasteczka, co przeżyło swój rozkwit w średniowieczu i odtąd chyli się coraz bardziej ku upadkowi. Na zachód posępne szare skały, zwane tutaj Ware Cleeves, wznosiły się stromo nad kamienistą plażą, z której Monmouth wyruszył na swoją idiotyczną wyprawę. Ponad nimi i za nimi biegły masywne tarasy dalszych skał, zamaskowane gęstymi lasami. W tym właśnie zestawieniu falochron sprawia wrażenie ostatniego bastionu broniącego się przed całym owym dzikim, podległym erozji wybrzeżem zachodnim. To również jest rzeczą do sprawdzenia. Ani jednego domu nie widać było wtedy, jak również - poza nędzną gromadką domków campingowych - nie widać dzisiaj w tamtym kierunku.
Miejscowy szpieg - a był taki - mógł wydedukować, że ci dwoje to przyjezdni, ludzie z wyższych sfer towarzyskich, w dodatku tacy, których byle wichura nie zniechęci do miłego spaceru po molo. Jednocześnie, nastawiając staranniej teleskop, mógłby dojść do wniosku, że samotność we dwoje interesuje ich bardziej aniżeli architektura nadmorska, stwierdziłby też niewątpliwie, że odznaczają się doskonałym smakiem, gdy chodzi o prezencję.
Młoda dama ubrana była według ostatniej mody, w roku 1867 bowiem powiał nowy wiatr, przynosząc bunt przeciwko krynolinie i kapturkowi z szerokim rondem. Oko przy okularze teleskopu mogło dostrzec karmazynową spódnicę, zuchwale wprost wąską - no i krótką, boć widać było błyski białych pończoszek poniżej zielonego płaszcza, a powyżej czarnych bucików stąpających ostrożnie po kamiennych płytach, oraz przechylony do przodu nad ujętym w siatkę kokiem mały płaski „pierożek”, przybrany z boku delikatną egretą-majstersztyk sztuki modniarskiej, jakiego panie stale mieszkające w Lyme z pewnością nie odważyłyby się włożyć jeszcze co najmniej przez rok. Wyższy od swej towarzyszki mężczyzna, w nieposzlakowanym jasnopopielatym garniturze, z cylindrem w wolnej ręce, miał mocno przystrzyżone bokobrody, gdyż arbitrzy angielskiej mody męskiej rok czy dwa przedtem uznali, że szerokie bokobrody są nieco wulgarne - czyli, innymi słowy, budzą śmiech cudzoziemców. Kolory poszczególnych części garderoby młodej damy wydałyby się nam dzisiaj krzyczące, ale świat właśnie w tym czasie ogarnięty był zachwytem dla świeżo odkrytych barwników anilinowych. A przecież każda kobieta, spragniona rekompensaty za tyle innych narzucanych jej ograniczeń, tego przynajmniej wymagała od kolorów, żeby były żywe, nie zaś dyskretne.
Jednakże obserwator przy teleskopie byłby w sporym kłopocie, gdyby miał sformułować jakieś wnioski co do innej postaci na owym posępnym, krętym molo. Stała ona na krańcu najbardziej wysuniętym w morze, wsparta o lufę armatnią, ustawioną sztorcem i służącą do przywiązywania lin cumowniczych. Ubrana była na czarno. Wiatr szarpał jej suknię, lecz ona wciąż stała bez ruchu, wpatrując się w pusty horyzont. Wyglądała raczej na żywy pomnik ofiar morza, na postać z legendy, aniżeli na cząstkę szarego prowincjonalnego dnia.
W owym roku (1851) Wyspy Brytyjskie zamieszkiwało około 8 155 000 przedstawicielek płci żeńskiej od dziesięciu lat wzwyż na 7 600 000 osobników płci męskiej. Było więc rzeczą jasną, że aczkolwiek przeznaczeniem dziewczyny wiktoriańskiej w powszechnym przekonaniu jest zostać żoną i matką, to jednak mężczyzn na dopełnienie tego przeznaczenia nie wystarczy
E. Royston Pike, Human Documents of the Victorian Golden Age
Srebrny żagiel rozwinę i ku słońcu popłynę,
Srebrny żagiel rozwinę i ku słońcu popłynę,
Będzie płakać niewierna, będzie płakać niewierna,
Będzie płakać, ach, za mną, kiedy zniknę, przeminę.
Piosenka ludowa: As Sylvie was walking
Na takie dictum mężczyzna z wyrazem ironicznej rozpaczy spojrzał w stronę lądu, jak gdyby miało to być jego ostatnie spojrzenie, po czym znów zawrócił i oboje ruszyli dalej nabrzeżem.
Panna przystanęła i spojrzała mu w oczy.
Uszli kilka kroków, nim Karol odpowiedział; przez chwilę miał ochotę mówić serio, zaraz jednak dał temu spokój.
Panna spojrzała na niego przelotnie i odwróciła głowę szczególnym, płynnym ruchem; był to jej charakterystyczny ruch, kiedy chciała okazać zatroskanie - w tym wypadku zatroskanie sprawą, która jej zdaniem stanowiła największą przeszkodę do ich związku. Wprawdzie ojciec panny był człowiekiem bardzo bogatym, ale jej dziadek był kupcem, a dziadek Karola baronetem. Karol uśmiechnął się i przycisnął urękawiczoną dłoń, wspartą lekko na jego lewym ramieniu.
Karol spojrzał szybko w dół i równie szybko ukląkł. Niektóre bowiem części molo wybrukowane są płytami zawierającymi skamieliny.
Ruszyli znów naprzód. Dopiero wtedy Karol zauważył postać stojącą na końcu molo, a w każdym razie zorientował się, że jest to osoba płci żeńskiej.
Ernestyna zmrużyła powieki. Miała szare oczy, bardzo ładne szare oczy, ale wzrok krótki, dojrzała więc tylko ciemną sylwetkę.
Przystanęli. Karol patrzał na czarną postać.
Karol uśmiechnął się.
Podeszli bliżej do postaci przy lufie armatniej. Kobieta w czerni zdjęła kapelusz i trzymała go w ręce; włosy miała mocno ściągnięte do tyłu i schowane pod kołnierzem czarnego żakietu - żakiet zaś był dziwaczny, przypominał raczej męską kurtkę do konnej jazdy aniżeli którykolwiek z damskich żakietów, jakie się nosiło w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Ona także nie miała na sobie krynoliny, było jednak rzeczą jasną, że nie wchodzi tu w grę znajomość najświeższych nakazów mody londyńskiej, lecz po prostu obojętność na sprawy stroju. Karol rzucił jakąś zdawkową i głośną uwagę, aby ostrzec kobietę, że nie jest już sama, ona jednak nie odwróciła się. Młodzi ludzie doszli teraz do miejsca, z którego mogli już widzieć jej twarz z profilu i dostrzec, że spojrzenie ma wycelowane niczym karabin w najdalszą linię horyzontu. Gwałtowny podmuch wiatru sprawił, że Karol musiał objąć Ernestynę, aby ją podtrzymać, kobieta zaś musiała chwycić się mocniej armaty. Gdy wiatr nieco się uciszył, Karol, sam nie wiedząc czemu - może po to, żeby pokazać Ernestynie, jaki jest śmiały - zrobił krok naprzód.
Odwróciła się, żeby spojrzeć na niego - czy też, jak się Karolowi zdawało, poprzez niego. Zostały mu w pamięci po tym pierwszym spotkaniu nie tyle rysy tej twarzy, ile to wszystko, co było w niej inne, niż się spodziewał, żyli bowiem w czasach, gdy na twarzy kobiecej najchętniej widziany był wyraz skromności, posłuszeństwa, onieśmielenia. Karol poczuł się naraz tak, jak gdyby wkroczył na zakazany teren, jak gdyby falochron należał do tej twarzy, nie zaś do zabytkowego miasta Lyme. Nie była to twarz ładna jak twarz Ernestyny. Z pewnością też nie była to twarz piękna, gdyby sądzić ją według kryteriów którejkolwiek epoki historycznej. Ale była to twarz niezapomniana, twarz tragiczna. Ból tryskał z niej w sposób równie naturalny i niepowstrzymany jak woda z leśnego źródła. Nie było tu żadnej sztuczności, obłudy, histerii, żadnej maski, a nade wszystko żadnych oznak obłędu.
Obłęd czaił się w pustym morzu, w pustym horyzoncie, w braku powodu do takiego cierpienia - jak gdyby źródło było naturalne samo w sobie, lecz nienaturalne przez to, że tryskało na pustyni.
Karol nieraz potem myślał o tym spojrzeniu jako o lancy, a gdy się tak myśli, określa się nie tyle sam obiekt, ile wywierane przezeń wrażenie. Poczuł się w owej krótkiej chwili napastnikiem, przebitym na wylot, a zarazem pomniejszonym.
Kobieta nie odezwała się. Spoglądała na intruza co najwyżej przez dwie lub trzy sekundy, potem znów przeniosła wzrok na południe. Ernestyna pociągnęła Karola za rękaw; wzruszył ramionami, odwrócił się i uśmiechnął do niej. Kiedy byli już blisko lądu, rzekł: - Żałuję, że opowiedziałaś mi te niesmaczne fakty. To jest właśnie w życiu prowincjonalnym najgorsze. Wszyscy się znają i nie ma żadnych tajemnic. Nie ma romantyzmu.
Ernestyna obsypała go natychmiast docinkami: przecież jest człowiekiem nauki, przecież gardzi romansidłami.
Ważniejsze jednak jest to, że zasadnicza część organizacji każdej istoty żyjącej wypływa po prostu z dziedziczności, i dlatego też, chociaż każda istota jest bez wątpienia dokładnie przystosowana do swego miejsca w przyrodzie, wiele narządów nie pozostaje ściśle w bezpośrednim związku z jej obecnym sposobem życia.
Karol Darwin, O powstawaniu gatunków (1859)
Ze wszystkich dekad naszych dziejów człowiek mądry wybrałby na okres swej młodości lata tysiąc osiemset pięćdziesiąte.
G. M. Young, Portret stulecia
Znalazłszy się po lunchu znów w swych pokojach „Pod Białym Lwem”, Karol długo przyglądał się odbiciu swojej twarzy w lustrze. Myśli jego zbyt były mgliste, aby dało się je opisać. Zawierały wszakże pewne tajemnicze elementy; niesprecyzowane poczucie klęski, nie pozostające zresztą w żadnym związku z incydentem na molo, lecz z jego własnymi błahymi wypowiedziami podczas lunchu u ciotki Tranter, z pewnymi charakterystycznymi unikami, jakie czynił; z tym, czy zainteresowanie paleontologią stanowi dostateczne pole dla jego wrodzonych zdolności; z tym, czy Ernestyna kiedykolwiek potrafi zrozumieć go równie dobrze, jak on ją rozumie; z ogólnym poczuciem chybienia celu, mającym być może źródło jedynie tylko - jak doszedł w końcu do wniosku - w perspektywie długiego, a teraz także i deszczowego popołudnia. Bądź co bądź, był dopiero rok 1867. Karol miał dopiero trzydzieści dwa lata. Przy tym zawsze zadawał życiu zbyt wiele pytań.
Karol lubił myśleć o sobie jako o młodym koryfeuszu nauki i zapewne nie byłby nadmiernie zdziwiony, gdyby z przyszłości dotarły do niego wieści o samolocie, silniku odrzutowym, telewizji i radarze; w zdumienie natomiast wprawiłaby go zmiana stosunku ludzi do samego pojęcia czasu. Wielkim bowiem nieszczęściem naszego stulecia jest pono brak czasu; to właśnie nasze poczucie tego braku, nie zaś bezinteresowne umiłowanie wiedzy, a już z pewnością nie mądrość, sprawia, że poświęcamy tak znaczną część pomysłowości i dochodu poszczególnych państw na znalezienie szybszych sposobów robienia różnych rzeczy - jak gdyby ostatecznym celem ludzkości nie było zbliżenie się do idealnego społeczeństwa, lecz do idealnej błyskawicy. Dla Karola jednak i dla wszystkich prawie jego współczesnych, stojących na tym samym co on szczeblu społecznym, tempo egzystencji określało się niezmiennie terminem adagio. Problem nie polegał na tym, aby zmieścić wszystko, co chciałoby się zrobić, lecz na tym, jak rozciągnąć to, co się ma do zrobienia, aby jakoś pokryć rozległe połacie wolnego czasu.
Jednym z najpospolitszych objawów zamożności jest dzisiaj nerwica depresyjna, w stuleciu Karola objawem takim była spokojna nuda. Wprawdzie fala rewolucji 1848 roku, wspomnienie o nie istniejących już czartystach stało za tym okresem niczym posępny cień, dla wielu jednak - a między innymi również dla Karola - rzeczą najbardziej znamienną w owych odległych pomrukach grzmotu było to, że nie doprowadziły one do wybuchu. Lata sześćdziesiąte były bez wątpienia latami tłustymi; dobrobyt, który objął także przedstawicieli rzemiosła, a nawet klasę robotniczą, kazał ogółowi - przynajmniej w Wielkiej Brytanii - zapomnieć o jakiejkolwiek możliwości rewolucji. Nie potrzeba nadmieniać, że Karol nic nie wiedział o brodatym Żydzie niemieckim, który tego samego popołudnia pracował spokojnie w bibliotece Muzeum Brytyjskiego i którego praca w owych ciemnych murach miała wydać tak jaskrawoczerwone owoce. Gdyby państwo próbowali opowiedzieć o tych owocach lub o skutkach ich późniejszego powszechnego spożywania, Karol z pewnością by państwu nie uwierzył - mimo że zaledwie w sześć miesięcy po opisywanym tu marcu 1867 roku miał się ukazać w Hamburgu pierwszy tom Kapitału.
Było też bez liku powodów osobistych, dla których Karol nie nadawał się do przyjemnej skądinąd roli pesymisty. Jego dziadek baronet zaliczał się do drugiej z dwóch głównych kategorii ziemian angielskich: opijających się czerwonym winem fanatyków polowania na lisy oraz uczonych zbieraczy wszystkiego pod słońcem. Zbierał w zasadzie książki, ale w późniejszych latach życia poświęcił moc pieniędzy, nie mówiąc już o cierpliwości rodziny, na rozkopywanie nieszkodliwych pagórków, rozsianych niby pryszcze po należących do niego trzech tysiącach akrów ziemi w Wiltshire. Dolmeny i menhiry, narzędzia kamienne i groby neolityczne - tropił to wszystko bezlitośnie, najstarszy zaś jego syn, objąwszy po nim dziedzictwo, równie bezlitośnie tropił i usuwał z domu wszystkie ojcowskie trofea, jakie dało się ruszyć z miejsca. Wszelako niebo ukarało - a może pobłogosławiło - tego syna, sprawiając, że nigdy się nie ożenił. Zresztą młodszy syn baroneta, ojciec Karola, również otrzymał po ojcu pokaźną schedę w postaci ziemi i pieniędzy, zapewniającą mu dostatni byt.
W życiu tego człowieka była jedna tylko tragedia - równoczesna śmierć młodej żony i nowo narodzonego dziecka, niedoszłej siostrzyczki rocznego Karola. Przebolał wszakże tę stratę. Otoczył Karola jeśli nie wielką miłością, to w każdym razie licznym gronem korepetytorów i treserów, i ogólnie rzecz biorąc, lubił go trochę tylko mniej niż siebie samego. Sprzedał swoją część ziemi, inwestował rozważnie w akcjach kolejowych i nierozważnie przy zielonych stolikach (szukał bowiem pociechy snadniej w kasynach niż w kościołach), słowem, żył tak, jak gdyby urodził się raczej w 1702 aniżeli w 1802 roku, żył głównie dla przyjemności... i głównie z tego powodu umarł w roku 1856. Karol tedy został jedynym jego spadkobiercą. Był zresztą nie tylko spadkobiercą uszczuplonej fortuny ojca - bakarat w końcu wziął górę nad hossą akcji kolejowych - lecz miał też z czasem odziedziczyć bardzo znaczny majątek stryja. Należy jednak stwierdzić, że w roku 1867 stryj, mimo zgodnego z tradycją umiłowania wina bordoskiego, nie zdradzał najmniejszych oznak rychłego zgonu.
Karol lubił stryja, stryj zaś ze swej strony lubił Karola, co zresztą wcale nie zawsze uzewnętrzniało się w ich wzajemnych stosunkach. Karol wprawdzie czynił pewne ustępstwa na rzecz sportu myśliwskiego i chodził na kuropatwy i bażanty, gdy go do tego zapraszano, odmawiał jednak stanowczo udziału w polowaniu na lisy. Nie chodziło mu o to, że zdobycz jest niejadalna, czuł po prostu odrazę do rozjuszonych myśliwych. Miał na sumieniu gorsze jeszcze grzechy: zdradzał wrodzone upodobanie do pieszych wędrówek, przedkładając je nad jazdę konną, piesze zaś wycieczki nie są rozrywką godną dżentelmena, chyba że się odbywa je w Alpach. Koń sam w sobie nie budził w Karolu specjalnych obiekcji, lecz jako urodzonego badacza przyrody złościła go niemożność obserwowania jej z bliska i bez pośpiechu. Pewnego dnia jesiennego, wiele lat przedtem, Karol zastrzelił bardzo dziwnego ptaka, który wybiegł ze skraju jednego z łanów pszenicy stryja. Gdy się przekonał, co to za ptak i jak jest rzadki, zły był na siebie, zabił bowiem jednego z ostatnich wielkich dropi na równinie Salisbury. Ptaka wypchano i odtąd niby spaśny indyk spoglądał paciorkami oczu ze szklanej gabloty w salonie dworu Winsyatt.
Stryj zanudzał składających wizyty sąsiadów opowiadaniami o tym bohaterskim czynie, a ilekroć miał chęć wydziedziczyć bratanka — czego ku wielkiej swej wściekłości nie mógł zrobić, gdyż dobra stanowiły majorat - odzyskiwał równowagę ducha i serdeczne uczucia stryjowskie, stając przed gablotą i patrząc na nieśmiertelnego Karolowego dropia. Karol bowiem miał swoje wady. Nie zawsze pisywał co tydzień, kiedy zaś przyjeżdżał do Winsyatt, wykazywał zgubną skłonność do przesiadywania po południu w bibliotece, pokoju, do którego stryj nigdy prawie nie zaglądał.
Miał zresztą poważniejsze jeszcze wady. W Cambridge zgodnie z programem wykuł klasyków starożytnych, opanował Trzydzieści Dziewięć Artykułów wiary anglikańskiej, po czym. (w przeciwieństwie do większości młodych ludzi jego czasów) zaczął rzeczywiście czegoś się uczyć. Kiedy był na drugim roku, popadł w złe towarzystwo, co miało taki koniec, że pewnej mglistej nocy londyńskiej wszedł w cielesne posiadanie nagiej dziewczyny. Wyrwawszy się z jej pulchnych plebejskich ramion, rzucił się prosto w ramiona Kościoła i wkrótce potem wprawił w najwyższe przerażenie ojca, oznajmiając mu, że pragnie przyjąć święcenia kapłańskie. Na kryzys tych rozmiarów jedna mogła być tylko odpowiedź: krnąbrnego młodzieńca wyekspediowano do Paryża. Tam jego ledwie splamiona dziewiczość została w krótkim czasie doszczętnie unicestwiona, ale jednocześnie też - jak się zresztą ojciec spodziewał - wniwecz się obróciły zamierzone zaślubiny z Kościołem. Karol dojrzał, co kryje się za Ruchem Oksfordzkim – rzymski katolicyzm propria terra. Nie zechciał tedy wymienić swej miernej, lecz poręcznej angielskiej duszy - składającej się w równych częściach z ironii i konwenansów - na dymy kadzidlane i omylność papieską. Po powrocie do Londynu, idąc dalej drogą poszukiwań, przerzucił i przekartkował co najmniej tuzin będących w obiegu teorii religijnych, lecz zakończył tę drogę (voyant trop pour nier, et trop peu pour s'assurer) jako zdrowy na duchu agnostyk1. Jeśli w ogóle potrafił dopatrzyć się Boga w istnieniu ziemskim, znajdował Go w przyrodzie, nie zaś w Piśmie Świętym; o sto lat wcześniej byłby zapewne deistą, może nawet panteistą. Będąc w towarzystwie, udawał się w niedzielę na nabożeństwo poranne, sam jeden czynił to bardzo rzadko.
Wrócił w roku 1856 po półrocznym pobycie w Mieście Grzechu. Ojciec jego umarł w trzy miesiące później. Wielki dom w dzielnicy Belgravia wynajęto, a Karol przeniósł się do dzielnicy Kensington, do skromniejszego znacznie domu, bardziej odpowiedniego dla młodego kawalera. Mieszkał tam obsługiwany przez kamerdynera, kucharkę i dwie pokojówki - personel, którego szczupłość jak na człowieka o stosunkach i majątku Karola świadczyła niemal o ekscentryczności. Ale czuł się tam szczęśliwy, zresztą większość czasu spędzał na podróżowaniu po świecie. Zamieścił w modnych czasopismach kilka esejów o swoich wojażach do dalekich krajów; pewien przedsiębiorczy wydawca proponował mu nawet, aby po dziewięciu miesiącach spędzonych w Portugalii napisał o niej książkę, lecz pisarstwo wydawało się Karolowi czymś poniżej jego godności, w dodatku czymś nazbyt zbliżonym do wytężonej pracy, wymagającej długotrwałego skupienia. Bawił się przez jakiś czas tą myślą, aż w końcu jej poniechał. Ściśle biorąc, bawienie się tymi i owymi myślami stanowiło główne zajęcie Karola w trzeciej dekadzie życia.
Jednakże, mimo iż dawał się nieść powolnej fali czasów wiktoriańskich, nie był w gruncie rzeczy młodzieńcem frywolnym. Dzięki przypadkowemu spotkaniu z kimś, kto wiedział o manii jego dziadka, zrozumiał, że to tylko w rodzinie traktowano w sposób humorystyczny działalność starszego pana, który po całych dniach tkwił przy wykopkach, nadzorując pracę nic nie rozumiejących wieśniaków. Inni pamiętali sir Karola Smithsona jako pioniera archeologii Brytanii z okresu przedrzymskiego; okazy z jego wygnanych zbiorów przytuliło z wdzięcznością Muzeum Brytyjskie. Stopniowo też Karol zdał sobie sprawę, że z usposobienia bardziej jest podobny do dziadka niż do któregoś z jego dwóch synów. W ciągu ostatnich trzech lat interesował się coraz bardziej paleontologią i doszedł w końcu do wniosku, że jest to przyrodzone mu pole działania. Zaczął uczęszczać na conversazioni Towarzystwa Geologicznego. Stryj z dezaprobatą spoglądał na Karola, gdy ten wyruszał z Winsyatt, uzbrojony w młotki, siekierki i worek na okazy. Zdaniem starszego pana, jedynymi przedmiotami, jakie dżentelmen mógł nosić na wsi, były pejcz lub dubeltówka - w każdym razie jednak lepsze to już było od ślęczenia nad przebrzydłymi książkami w przebrzydłej bibliotece.
Zresztą Karol zdradza brak zainteresowania w innym jeszcze kierunku, co najbardziej stryja irytowało. Żółte wstążki i żonkile, godła Partii Liberalnej, były w Winsyatt wyklęte; baronet był torysem do szpiku kości i bardzo się polityką interesował. Jednak wszelkie próby nakłonienia Karola, żeby kandydował do Parlamentu, spotykały się z uprzejmą, lecz stanowczą odmową. Karol twierdził, że w ogóle nie ma przekonań politycznych. W skrytości ducha żywił niejaki podziw dla Gladstone'a, w Winsyatt jednak Gladstone był arcyzdrajcą, człowiekiem, którego nazwiska się nie wymieniało. W ten oto dogodny sposób szacunek dla stryja i lenistwo w sprawach społecznych zamknęły przed Karolem karierę, do której z urodzenia był właściwie przeznaczony.
Muszę tu wyznać, że lenistwo było w ogóle najbardziej charakterystyczną cechą Karola. Podobnie jak wielu jego współczesnych dostrzegał, że poczucie odpowiedzialności początków wieku dziewiętnastego zamienia się stopniowo w poczucie własnej ważności - że pobudką wszelkich poczynań nowej Brytanii jest coraz bardziej chęć zachowania cnotliwych pozorów, nie zaś czynienie dobra dla samego dobra. Wiedział, że jest nazbyt wymagający. Ale jak tu tworzyć dzieła historyczne, mając tak świeżo za sobą wielkiego Macaulaya? Jak pisać powieści lub wiersze pośród największej plejady talentów w dziejach literatury angielskiej? Jak kusić się o własne teorie naukowe, gdy Lyell i Darwin jeszcze żyją? Jak być mężem stanu, gdy Disraeli i Gladstone polaryzują całą dostępną przestrzeń?
Widzą więc państwo, że Karol mierzył wysoko. Inteligentni próżniacy zawsze wysoko mierzą, aby usprawiedliwić własne próżniactwo przed własną inteligencją. Słowem, Karol cierpiał w całej rozciągłości na bajroniczny splin, nie mając na tę dolegliwość żadnego z leków, jakimi rozporządzał Byron - ani geniuszu, ani cudzołóstwa.
Ale chociaż śmierć może zwlekać z nadejściem, jak rozważały nieraz matki mające córki na wydaniu, w końcu jednak zawsze litościwie przychodzi. Przy tym Karol nawet bez dalszych swych sperand był bez wątpienia atrakcyjnym młodzieńcem. Wprawdzie liczne podróże starły z niego, niestety, znaczną część owej patyny całkowitego braku humoru (zwanej przez ludzi z epoki wiktoriańskiej powagą, prawością moralną, godnością, uczciwością i tysiącem innych bałamutnych mian), wymaganej jako pierwszy warunek od prawdziwego dżentelmena angielskiego tamtych czasów. Wprawdzie znać było po nim pewien cynizm, niezawodną oznakę rozkładu moralnego, ilekroć jednak wszedł do salonu, mamy rzucały mu przymilne spojrzenia, ojcowie klepali go po ramieniu, a panny na prześcigi się do niego wdzięczyły. Karol lubił ładne dziewczęta, toteż wcale chętnie czarował zarówno panny, jak i ich ambitnych rodziców. Zyskał w ten sposób reputację człowieka wyniosłego i oziębłego, co było zasłużoną nagrodą za zręczność - nim jeszcze skończył trzydzieści lat, zakasowałby najbardziej szczwanego lisa - z jaką obwąchiwał przynętę, a następnie omijał ukryte kleszcze groźnych pułapek matrymonialnych, rozsianych na jego drodze.
Stryj nieraz łajał go za to, ale jak mu Karol z miejsca wytykał, sam nie był bez winy. Starszy pan mruczał gniewnie:
Stryj wpatrywał się smętnie w swoje wino. W gruncie rzeczy nie żałował, że nie ma żony, odczuwał tylko dotkliwie brak dzieci, którym mógłby kupować kuce i strzelby. Widział już, jak tradycje ziemiańskie przemijają bez śladu.
Co zrobione, zostaje! Ach, szczęśliwy każdy, Który dzieło ukończył swej pasji i prawdy, Ono za nim, umarłym, przemówi: „Bywaj, Nie żyłeś daremnie, lecz życie upływa”.
Mrs Norton, The Lady of La Garaye (1863)
Większość rodzin brytyjskich z klas średnich i wyższych mieszkała nad własnymi dołami kloacznymi...
E. Royston Pike, Human Documents of the Victorian Golden Age
Ulokowana w suterenie kuchnia wielkiego, zbudowanego w stylu regencji domu pani Poulteney, który jako widomy a imponujący znak jej pozycji społecznej stał na szczycie jednego ze stromych wzgórz za Lyme Regis, bez wątpienia w dzisiejszych czasach zostałaby uznana za absolutnie niefunkcjonalną i nie nadającą się do użytku. Wprawdzie zatrudniona tam służba stwierdziłaby bez wahania, kto jest tyranem zatruwającym im życie, ale dla ludzi z wieku dwudziestego groźniejszym potworem byłby niechybnie olbrzymi piec kuchenny, zajmujący całą wewnętrzną ścianę przestronnego i źle oświetlonego pomieszczenia. Piec miał trzy paleniska, które trzeba było napełnić węglem trzy razy dziennie, dwa razy dziennie zaś przerusztować, nigdy też nie wolno było dopuścić, aby ogień w nich wygasł, od tych bowiem nie gasnących płomieni zależało gładkie obracanie się trybów gospodarstwa domowego. Czy to w skwarny dzień letni, czy podczas wichury południowo-zachodniej, kiedy potwór niezmiennie rzygał dymem, wypełniając kuchnię czarnymi, duszącymi chmurami, musiało się bezlitosnym paleniskom dostarczać pożywienia. A przy tym co za okropne ściany! Wołały do nieba o jakiś jaśniejszy odcień, o biel, a zamiast tego pomalowane były na ołowianozielony kolor farbą, która (choć nie wiedziała o tym ani służba, ani - bądźmy sprawiedliwi - despotka z górnych pięter) zawierała w sobie moc arszeniku. Może to i szczęśliwie się składało, że kuchnia była wilgotna, a potwór rozsiewał tyle dymu i sadzy, bo dzięki temu nie mógł się przynajmniej unosić zabójczy pył.
Sierżantem-szefem tego mrocznego hadesu była niejaka pani Fairley, chuda, drobna kobieta, która zawsze chodziła w czerni, nie tyle z powodu wdowieństwa, co z usposobienia. Być może w tę ciężką melancholię wpędzał ją nie kończący się potok pomniejszych śmiertelników, przepływający przez kuchnię. Kamerdynerzy, lokaje, ogrodnicy, stajenni, pokojówki, pomywaczki - wszyscy oni tylko do pewnego czasu znosili wymagania i humory pani Poulteney, w końcu zaś uciekali. Postępowali oczywiście w sposób haniebny i tchórzliwy; gdy jednak człowiek musi wstać o szóstej, tyrać od pół do siódmej do jedenastej, harować znów od pół do dwunastej do pół do piątej po południu, a potem znów od piątej po południu do dziesiątej wieczór, i tak dzień w dzień, czyli sto godzin tygodniowo, trudno od niego wymagać zbyt wielkich zasobów pogody ducha i odwagi.
Legenda głosiła, że przed-przed-przedostatni kamerdyner dał wyraz uczuciom całej służby, składając pani Poulteney następujące oświadczenie: „Szanowna pani, raczej spędzę resztę życia w przytułku dla nędzarzy, niż pozostanę jeszcze przez tydzień pod tym dachem”. Byli wprawdzie tacy, co powątpiewali, czy ktokolwiek z żyjących ośmieliłby się rzeczywiście zwrócić do srogiej damy w te słowa, ale wszyscy bez wyjątku chętnie by się pod nimi podpisali, gdy kamerdyner, dźwigając swoje rzeczy, zszedł na dół i oznajmił, że tak właśnie powiedział.
Zresztą fakt, że sama pani Fairley tak długo znosiła obcowanie ze swoją chlebodawczynią, stanowił przedmiot ustawicznego zdumienia całej okolicy. Przyczyny należało zapewne szukać w tym, że gdyby los pozwolił, ochmistrzyni byłaby kubek w kubek taką samą panią Poulteney. Trzymała ją na miejscu zawiść, jak również złośliwa uciecha z przeróżnych katastrof, które wcale często spadały na ten dom. Słowem, obydwie kobiety miały w sobie sporą dawkę sadyzmu, toteż wzajemna tolerancja była dla obydwu z korzyścią.
Pani Poulteney miała dwie obsesje czy też dwie postacie tej samej obsesji. Pierwszą był brud - chociaż mniej była drażliwa, gdy chodziło o kuchnię, bo przecież mieszkała tam tylko służba - drugą zaś niemoralność. Nic też zdrożnego w obu tych dziedzinach nie uszło jej sokolemu oku.
Mając do dyspozycji nieograniczone zasoby wolnego czasu, krążyła niestrudzenie po domu niczym pulchny sęp wypatrujący zdobyczy, obdarzona była też przedziwnym szóstym zmysłem, który pozwalał jej wykrywać natychmiast wszelki pył, ślady palców, niedostatecznie wykrochmaloną bieliznę, odory, plamy, stłuczone naczynia i inne drobne szkody, jakich niepodobna uniknąć w żadnym gospodarstwie. Ogrodnika odprawiała za to, że wszedł do domu z rękami powalanymi ziemią, kamerdynera za plamę od wina na plastronie, pokojówkę za farfocle kurzu pod jej własnym łóżkiem. Co najgorsza, pani Poulteney nawet poza domem nie uznawała żadnych granic swej władzy. Nieobecność w niedzielę w kościele, zarówno na nabożeństwie porannym, jak i wieczornym, stanowiła dowód rozwiązłości najgorszego rzędu. Niech Bóg broni, aby pokojówka podczas jednego z rzadkich wolnych popołudni - udzielanych raz na miesiąc, a i to bardzo niechętnie - odważyła się pójść na spacer z młodym człowiekiem. Boże broń, aby zakochany młodzieniec odważył się przyjść do Marlborough House na umówione spotkanie, gdyż w ogrodach otaczających dom roiło się wprost od humanitarnych potrzasków - słowo zaś „humanitarny” oznacza w tym kontekście, że wielkie, rozwarte szczęki potrzasku nie miały ostrych zębów, choć były dość mocne, żeby złamać człowiekowi nogę. Żelazne te sługi pani Poulteney ceniła najbardziej i nie odprawiała ich nigdy.
Dama ta nadawałaby się doskonale do gestapo - potrafiła prowadzić śledztwo w sposób, który w ciągu pierwszych pięciu minut doprowadzał do łez najtwardsze dziewczyny. Była swego rodzaju uosobieniem najobrzydliwszej tępej pychy i zarozumialstwa, cech charakterystycznych rosnącego podówczas w potęgę Imperium Brytyjskiego. Sprawiedliwość znaczyła dla niej tylko tyle, że racja musi być zawsze po jej stronie, a jedyną metodą rządów, jaką znała, było gniewne bombardowanie krnąbrnego pospólstwa.
W swojej sferze jednak, w kręgu co prawda bardzo ciasnym, znana była z dobroczynności. Gdyby ktoś podał w wątpliwość tę opinię, oponenci przytoczyliby niezbity dowód - czyż poczciwa, zacna pani Poulteney nie wzięła do siebie porzuconej kochanicy Francuza? Nie potrzebuję oczywiście dodawać, że w owym czasie przezacna dama znała tylko tamto drugie, bardziej greckie przezwisko.
Pamiętne to wydarzenie miało miejsce na wiosnę 1866 roku, dokładnie na rok przed okresem, który opisuję, a pozostawało w ścisłym związku z wielką tajemnicą życiową pani Poulteney. Tajemnica była bardzo prosta - pani Poulteney wierzyła w piekło.
Ówczesny proboszcz parafii Lyme był człowiekiem dość postępowym, jeśli chodzi o teologię, ale zarazem wiedział bardzo dobrze, że do duszpasterskiego chleba dobre jest też masło. Parafianie, należący tradycyjnie do odłamu Low Church, byli z proboszcza bardzo zadowoleni. Miał dar wygłaszania płomiennych kazań i dbał o to, aby kościół wolny był od krucyfiksów, figur, ozdób i wszelkich innych oznak rzymskiej zgnilizny. Gdy pani Poulteney wyłożyła mu swoje teorie o przyszłym życiu, nie wdawał się w żadne dyskusje, albowiem beneficjanci niezbyt zasobnych prebend nie dyskutują z bogatymi parafianami. Sakiewka pani Poulteney była na każde jego zawołanie równie szeroko otwarta, jak bywała szczelnie zamknięta, gdy chodziło o pobory jej trzynastoosobowej służby. W zimie - a była to zima czwartego wielkiego ataku cholery na wiktoriańską Anglię - owego poprzedniego roku pani Poulteney trochę chorowała i proboszcz był u niej gościem równie częstym jak doktorzy, którzy musieli ją wciąż zapewniać, że cierpi na niegroźne zaburzenia żołądkowe, nie mające nic wspólnego ze straszliwą wschodnią zarazą.
Pani Poulteney nie była głupia, przeciwnie, odznaczała się w sprawach życiowych dużą bystrością, toteż przyszłe swe losy, podobnie jak wszystko, co dotyczyło jej osobistej wygody, traktowała z właściwym sobie realizmem. Jeżeli wyobrażała sobie Boga, to z twarzy przypominał On księcia Wellingtona, z charakteru natomiast sprytnego adwokata, a tę profesję pani Poulteney miała w wielkiej estymie. Leżąc w swojej sypialni, głowiła się wciąż nad okropną, choć ściśle arytmetyczną wątpliwością, która z biegiem lat coraz bardziej ją nękała - czy Bóg ocenia dobroczynność według tego, co człowiek dał, czy według tego, co mógł dać. Rozporządzała tu dokładniejszymi danymi niż ksiądz proboszcz. Ofiarowywała pokaźne sumy na Kościół, wiedziała jednak, że daleko im do przepisowej dziesiątej części dochodów, którą winni oddawać poważni kandydaci do raju. Wprawdzie sporządziła odpowiedni testament, zapewniający hojne wyrównanie rachunku po jej śmierci - ale może Bóg nie będzie obecny przy odczytywaniu tego dokumentu? Tak się na dobitek złożyło, że pani Fairley, która podczas choroby chlebodawczyni czytywała jej wieczorami na głos Ewangelię, wybrała akurat przypowieść o wdowim groszu. Przypowieść ta zawsze wydawała się pani Poulteney okrutnie niesprawiedliwa, teraz zaś legła jej kamieniem na sercu i dokuczała znacznie dłużej niż złośliwe bakterie w jelitach. Pewnego dnia, już podczas rekonwalescencji, skorzystała z kolejnej wizyty troskliwego proboszcza i zrobiła dyskretny rachunek sumienia. Proboszcz w pierwszej chwili skłonny był zbagatelizować jej kłopoty duchowe.
- Droga pani, wiara to niezachwiana opoka. Stwórca jest wszechobecny i wszechwiedzący. Nie naszą rzeczą jest wątpić o Jego miłosierdziu - ani o Jego sprawiedliwości.
Proboszcz uśmiechnął się.
Zapadło milczenie. W obecności proboszcza pani Poulteney czuła się niby w obecności dwóch ludzi. Jeden stał niżej od niej na drabinie społecznej, a przy tym jej w znacznej mierze zawdzięczał przysmaki, ukazujące się na jego stole, z jej pieniędzy pokrywał znaczną część kosztów utrzymania kościoła, dzięki niej mógł pomyślnie spełniać swe nieliturgiczne obowiązki wobec biednych - drugi był przedstawicielem Boga i, mówiąc w przenośni, powinna była przed nim chylić czoło. Częstokroć tedy zachowywała się w stosunku do proboszcza w sposób dziwaczny i niekonsekwentny. W jednej chwili traktowała go z góry, w następnej znów uderzała w pokorę, czasami zaś łączyła obydwie te postawy w jednym zdaniu.
Proboszcz spojrzał na nią surowo.
Pani Poulteney zmieniła temat. Wszyscy proboszczowie świata nie zdołaliby jej przekonać, że przedwczesna śmierć jej męża była czymś słusznym. Sprawa pozostawała pomiędzy nią a Bogiem - tajemnicza niby czarny opal, co czasem świecił jak złowieszczy omen, a czasem występował jako swego rodzaju suma wpłacona już a conto pokuty, którą pani Poulteney była jeszcze dłużna.
Nagłe to przejście do spraw świeckich nie zdziwiło proboszcza. Już z poprzednich rozmów wydedukował, że panią Poulteney nęka uczucie, iż w tym wyścigu pobożności pozostaje o kilka długości w tyle za rywalką. Pani Cotton, która mieszkała o kilka mil od Lyme, słynęła z fanatycznej wprost dobroczynności. Odwiedzała biednych, przewodniczyła stowarzyszeniu misyjnemu, założyła przytułek dla kobiet upadłych. Panował tam co prawda tak pokutniczy rygor, że większość magdalenek przy pierwszej sposobności starała się czym prędzej stoczyć z powrotem na dno grzechu, ale pani Poulteney o tym nie wiedziała, podobnie jak nie wiedziała o innym, wulgarnym przezwisku Tragedii.
Proboszcz odchrząknął.
Zapadło długie milczenie. Proboszcz rozmyślał o swoim obiedzie, od którego dzieliła go jeszcze cała godzina, a pani Poulteney o swoich grzechach. Wreszcie z niezwykłą u niej pokorą wystąpiła z kompromisowym rozwiązaniem dylematu.
Panią Poulteney ogarnął lęk, że tak pochopnie rzuca się na łono prawdziwego chrystianizmu.
Proboszcz wstał.
Proboszcz uścisnął dłoń pani Poulteney i ruszył ku drzwiom.
Proboszcz ukłonił się i wyszedł, ale w pół drogi na parter przystanął. Coś mu się przypomniało. Zastanawiał się chwilę. Jakieś uczucie, może odrobinę pokrewne złośliwości, produkt tylu godzin obłudy, a przynajmniej niezupełnej szczerości przy okrytym bombazyną boku pani Poulteney - w każdym razie jakiś odruch kazał mu zawrócić do jej salonu. Stanął w drzwiach.
- Przyszła mi do głowy kandydatka. Nazywa się Sara Woodruff.
Czyż warto rzecz tak oczywistą
Przedstawiać tu?
Gdy śmierć dokoła,
Kiedy Miłości nikt już zgoła
Nie znalazł prócz najlichszej tylko:
Podłej kompanii, nudy, ziewań,
Humorów rogatego błazna;
Z gron winnych, z ziół ciekąca miazga
I ta, co w słońcu się wygrzewa.
Alfred Tennyson, In Memoriam (1850)
Młode towarzystwo miało szaloną ochotę jechać do Lyme.
Jane Austen, Perswazje
Ernestyna miała idealną twarz na swoje czasy - owalną, o małym podbródku, delikatną jak fiołek. Można ją jeszcze zobaczyć na rysunkach wielkich ilustratorów epoki — Phiza, Johna Leecha. Szare oczy i bladość cery dodawały tylko uroku subtelnej całości. Przy pierwszej znajomości potrafiła ślicznie spuszczać oczy, jakby miała zemdleć, gdyby któryś z dżentelmenów do niej się zwrócił. Ale w kącikach powiek, podobnie jak w podniesionych kącikach ust, czaiło się coś - aby rozszerzyć poprzednie porównanie, coś równie nikłego jak zapach lutowych fiołków - co w sposób ledwie dostrzegalny, lecz nieomylny przeczyło pozornej uległości wobec Mężczyzny, Wielkiego Boga. W jakiejś ortodoksyjnej Wiktorii owo leciutkie napomknienie o Becky Sharp2 obudziłoby nieufność, ale dla takiego mężczyzny jak Karol miało nieodparty urok. Ernestyna stanowiła na pozór dokładną replikę sztywnych, grzecznych dziewczątek, Georgin, Wiktorii, Albertyn, Matyld, których ściśle strzeżone tuziny siadywały na każdym balu, a przecież była niezupełnie taka sama.
Kiedy Karol opuścił dom ciotki Tranter przy Broad Street, aby przejść około stu kroków do swego hotelu, tam z powagą - czyż wszyscy zaręczeni mężczyźni nie są największymi głupcami w świecie? - udać się na piętro do swoich pokoi i oglądać w lustrze swoją interesującą, męską twarz, Ernestyna przeprosiła ciocię i poszła do swego pokoju. Chciała po raz ostatni jeszcze zza koronkowych firanek rzucić okiem na oddalającą się sylwetkę narzeczonego, chciała też znaleźć się w jedynym w domu ciotki pokoju, który był dla niej jako tako do zniesienia.
Z należytym podziwem odnotowała piękny chód Karola, gest, jakim uchylił cylindra przed pokojówką, wysłaną właśnie przez ciotkę Tranter po zakupy, jednocześnie złoszcząc się na niego za ten ukłon, dziewczyna bowiem miała zuchwałe oczka chłopki z Dorsetshire i wyzywająco rumianą cerę, a Karolowi nie wolno było już nigdy w życiu spojrzeć na kobietę poniżej sześćdziesiątki - którą to granicę ciotka Tranter na szczęście przekroczyła już o cały rok - po czym odwróciła się plecami do okna i ogarnęła spojrzeniem swój pokój. Urządzony był dla niej i według jej gustu, czyli ściśle w stylu francuskim, równie podówczas ciężkim jak angielski, trochę bardziej jednak fantazyjnym i mającym więcej złoceń. Reszta domu ciotki Tranter utrzymana była nieubłaganie, całkowicie i bezapelacyjnie w stylu sprzed ćwierć wieku, innymi słowy, stanowiła muzeum przedmiotów stworzonych w pierwszym okresie odtrącania wszystkiego, co dekadenckie, lekkie i pełne wdzięku, a z czym mogłoby się kojarzyć wspomnienie okropnych obyczajów znienawidzonego księcia Walii, późniejszego Jerzego IV3.
Ciotki Tranter niepodobna było nie lubić; sama myśl, że ta niewinna twarz, ten niewinny uśmiech i mowa - zwłaszcza mowa - mogłaby budzić w kimś gniew, była wręcz absurdem. Ciotkę Tranter cechował głęboki optymizm szczęśliwych starych panien; samotność albo prowadzi do zgorzknienia, albo uczy samodzielności. Panna Tranter zaczęła od tego, że starała się radzić sobie najlepiej, jak umiała, skończyła zaś na tym, że starała się też w miarę możności pomagać reszcie świata.
Jednakże Ernestyna dokładała wszelkich starań, żeby złościć się na ciotkę - o to, że obiad nie może być o piątej po południu, o to, że wszystkie inne pokoje zastawione są ponurymi, ciężkimi meblami, o to, że ciotka zbytnio dba ojej dobre imię (panna Tranter nie wyobrażała sobie wcale, że przyszła para małżeńska być może chce posiedzieć sam na sam lub iść na spacer tylko we dwoje), a przede wszystkim o to, że ona, Ernestyna, w ogóle musi tkwić w Lyme.
Biedna dziewczyna cierpiała męki, jakie od stworzenia świata są losem każdej jedynaczki - przygniatał ją mianowicie bezlitosny ciężar troski rodzicielskiej. Od chwili przyjścia na świat najlżejsze jej kaszlnięcie sprowadzało doktorów, od okresu dojrzewania najbardziej przelotny jej kaprys ściągał do domu dekoratorów, krawców i krawcowe, a każde jej zmarszczenie brwi przyprawiało mamę i papę o długie godziny tajemnych wyrzutów sumienia. Wszystko było bardzo pięknie, dopóki chodziło o nowe suknie i nowe zasłony, w pewnej jednak sprawie wszelkie jej dąsy i wyrzekania nie odnosiły żadnego skutku. Sprawą tą było jej zdrowie. Matka i ojciec żywili przeświadczenie, że Ernestyna jest słabowita i ma skłonność do suchot. Gdy tylko poczuli wilgoć w suterenie, przeprowadzali się do innego domu, gdy na wakacjach przez dwa dni padał deszcz, zmieniali miejsce pobytu. Połowa lekarzy z Harley Street badała Ernestynę i nic złego u niej nie znalazła; panna nigdy w życiu nie przechodziła poważniejszej choroby, nie zdradzała też nigdy apatii i ospałości, cechującej osoby cierpiące na suchoty. Potrafiła - czy też potrafiłaby, gdyby jej pozwolono - tańczyć przez całą noc, nazajutrz zaś bez żadnych złych skutków przez całe przedpołudnie grać w wolanta. Z tym wszystkim nie była w stanie zwalczyć obsesji kochających rodziców, podobnie jak dziecko nie jest w stanie poruszyć z miejsca góry. Gdybyż tylko rodzice mogli zajrzeć w przyszłość! Albowiem Ernestyna miała być najbardziej długowieczna z całego swego pokolenia. Urodziła się w 1846 roku, umarła zaś w dniu, w którym Hitler dokonał najazdu na Polskę. Nieodłączną tedy częścią przepisanego jej, a najzupełniej zbędnego regulaminu był doroczny pobyt w Lyme u ciotki, siostry jej matki. Zazwyczaj przyjeżdżała na odpoczynek po sezonie, w tym roku wysłano ją wcześniej, żeby nabrała sił przed ślubem. Orzeźwiająca bryza wiejąca od kanału La Manche bez wątpienia dobrze pannie robiła, ale Ernestyna zawsze wsiadała do powozu zdążającego do Lyme posępna jak więzień deportowany na Syberię. Miejscowe towarzystwo było równie nowoczesne jak zwaliste mahoniowe meble ciotki Tran ter, a gdy chodzi o rozrywki, to dla młodej panny, obeznanej ze wszystkim, co Londyn może w tej dziedzinie ofiarować najlepszego, równały się one zeru. Toteż jej stosunki z ciotką Tranter przypominały raczej stosunki krnąbrnego podlotka - jakiejś angielskiej Julii - z niemrawą piastunką aniżeli normalne stosunki między siostrzenicą a ciotką. W istocie, gdyby Romeo w zimie tego roku nie wkroczył miłosiernie na scenę i nie przyrzekł, że będzie z nią dzielił zesłanie, byłaby się zbuntowała, a przynajmniej była prawic pewna, że by się zbuntowała. Ernestyna bez wątpienia miała znacznie silniejszą wolę, aniżeli ktokolwiek z jej otoczenia przypuszczał - i silniejszą, niż na to pozwalały owe czasy. Na szczęście żywiła właściwy respekt dla konwenansów, a zarazem podzielała z Karolem - i to chyba przede wszystkim ich ku sobie pociągnęło - skłonność do autoironii. Bez tej skłonności i bez poczucia humoru byłaby nieznośnym, rozpieszczonym dzieckiem, niewątpliwie też ratował ją fakt, że właśnie w ten sposób („Ty wstrętne, rozpieszczone dziecko!”) często się do siebie zwracała, czyniąc sobie wyrzuty.
Owego popołudnia, znalazłszy się w swoim pokoju, rozpięła suknię i stanęła przed lustrem tylko w koszuli i halkach. Przez kilka minut trwała w wysoce narcystycznej samokontemplacji. Szyja i ramiona podkreślały jeszcze urodę twarzy; była naprawdę bardzo ładna, była jedną z najładniejszych panien, jakie znała. Jak gdyby chcąc tego dowieść, podniosła ramiona i rozpuściła włosy - w jej odczuciu była to rzecz nieco grzeszna, choć konieczna, coś jak gorąca kąpiel lub wygrzane łóżko w zimowy wieczór. Przez prawdziwie już grzeszną chwilę wyobrażała sobie, że jest kobietą niemoralną - tancerką, aktorką. A potem, gdyby państwo ją obserwowali, ujrzeliby coś bardzo szczególnego. Ernestyna naraz przestała się obracać i podziwiać swoją twarz z profilu. Usta jej poruszyły się. Następnie otworzyła szybko jedną z szaf i zarzuciła na siebie peniuar.
Przemknęła jej bowiem przez głowę - gdy w trakcie piruetu dostrzegła przypadkiem w lustrze róg łóżka - myśl erotyczna, wyobrażenie, jakaś mglista, przelotna wizja kończyn splecionych w uścisku niczym grupa Laokoona. Przerażała ją nie tylko całkowita nieświadomość rzeczywistego przebiegu kopulacji, lecz atmosfera bólu i przemocy, kojarząca się w jej mniemaniu z tym aktem, a tak sprzeczna z delikatnością i dyskrecją dozwolonych pieszczot, która tak ją pociągała u Karola. Raz czy dwa razy widziała kopulujące zwierzęta; brutalność tego widoku ustawicznie ją prześladowała.
Stworzyła sobie więc coś na kształt prywatnego przykazania — owymi niedosłyszalnymi słowami był po prostu zakaz: „Nie wolno!” Powtarzała sobie ten zakaz, ilekroć jakiekolwiek fizyczne skojarzenia z cielesną kobiecością - dotyczące spraw seksualnych, menstruacji, porodu - usiłowały wedrzeć się do jej świadomości. Jednakże wilki, odpędzone od drzwi, nadal wyją w mrokach nocy. Ernestyna pragnęła mieć męża, pragnęła, aby tym mężem był Karol, pragnęła mieć dzieci, żywiła jednak mglistą obawę, że cena, jaką wypadnie za to zapłacić, jest zbyt wygórowana.
Zastanawiała się niekiedy, czemu Pan Bóg pozwala, aby tak animalistyczna wersja obowiązku psuła tak niewinne pragnienie. Większość współczesnych jej kobiet odczuwała to samo, podobnie zresztą jak większość mężczyzn, nic też dziwnego, że pojęcie obowiązku stało się kluczem do naszego rozumienia epoki wiktoriańskiej - a jeśli chodzi o ścisłość, czynnikiem zabijającym wszelką radość życia także w naszych czasach4.
Odparłszy atak wilków, Ernestyna podeszła do toalety, otworzyła z klucza szufladkę i wyjęła z niej swój dziennik, oprawny w czarny safian i opatrzony złotym zamkiem. Z innej szufladki wyjęła dobrze ukryty kluczyk i otworzyła nim zamek. Zajrzała od razu na ostatnią stronę dziennika, na której w dniu zaręczyn z Karolem wypisała daty wszystkich dni, dzielących ją od dnia ślubu. Dwa miesiące przekreślone już były równiutkimi liniami, pozostało jeszcze około dziewięćdziesięciu liczb. Ernestyna wyjęła z grzbietu dziennika ołówek zakończony gałką z kości słoniowej i przekreśliła datę 26 marca. Wprawdzie do północy pozostawało jeszcze dziewięć godzin, ale Ernestyna zwykle pozwalała sobie na to drobne oszustwo. Następnie wróciła na początek, a w każdym razie blisko początku, bo dziennik był upominkiem gwiazdkowym. Po jakichś piętnastu stronicach zapisanych drobnym pismem były dwie puste karty, między które włożyła w swoim czasie gałązkę jaśminu. Patrzała na nią chwilę, potem nachyliła się, żeby ją powąchać. Rozpuszczone włosy opadły na kartę, a Ernestyna przymknęła oczy, chcąc przywołać na nowo ów naj-czarowniejszy, niezapomniany dzień, kiedy zdawało jej się, że umrze z radości, kiedy płakała, płakała bez końca... Nagle usłyszała na schodach kroki ciotki Tranter, schowała więc prędko książkę i zaczęła rozczesywać swoje faliste, ciemne włosy.
Ach, Maud, sarenko mlecznobiała,
z ciebie to żadna będzie żona.
Alfred Tennyson, Maud (1855)
Wyraz twarzy pani Poulteney owego popołudnia, kiedy proboszcz zawrócił ze schodów i oznajmił, że ma dla niej kandydatkę, zdradzał wyraźnie, że nie ma ona pojęcia, o kogo chodzi, u dam zaś jej pokroju nieznajomość czegoś równa się zazwyczaj dezaprobacie. Twarz pani Poulteney zresztą idealnie się nadawała do wyrażania tego uczucia; oczy, które bynajmniej nie były tennysonowskimi „siedliskami bezgłośnej modlitwy”, obwisłe policzki i mocno zaciśnięte usta z góry odrzucały wszystko, co zagrażało jej dwóm głównym zasadom życiowym - po pierwsze (zapożyczę tu sarkastyczne powiedzenie Treitschkego5): „Cywilizacja to mydło”, a po drugie: „Przyzwoite jest wszystko to, co mnie nie razi”. W ogóle pani Poulteney przypominała białego pekińczyka, mówiąc ściśle, wypchanego pekińczyka, nosiła bowiem ukrytą na łonie torebkę kamfory jako środek zapobiegawczy przeciwko cholerze... gdziekolwiek więc się znajdowała, tam rozchodził się nikły zapach kulek na mole.
Proboszcz poczuł, że go skarcono, i zadał sobie w duchu pytanie, co by też było, gdyby Miłosierny Samarytanin nie natrafił na biednego wędrowca, lecz na panią Poulteney.
Proboszcz usiadł więc znowu i zrelacjonował jej to, co wiedział, albo część tego, co wiedział (albowiem w szlachetnym porywie ratowania duszy pani Poulteney zdecydował się narazić na niebezpieczeństwo własną duszę) o Sarze Woodruff.
Przerażenie, jakim pani Poulteney zareagowała na to straszliwe odkrycie, o mało nie odebrało proboszczowi odwagi. Opanował się jednak, złożył ukłon i uśmiechnął się grzecznie.
Pani Poulteney wyprostowała się, ale nie nazbyt groźnie, żeby biedny proboszcz ze strachu nie przestał mówić.
Proboszcz zręcznie skorzystał ze sposobności.
Pani Poulteney oczyma duszy widziała już siebie jako samotną wyspę nieskalanego anglikanizmu wśród szalejącego oceanu papizmu.
Zapadła cisza. Proboszcz zdał się na los szczęścia. Czuł, że pani Poulteney coś sobie kalkuluje. Wysokie mniemanie o sobie nakazywało jej zareagować zgrozą i przerażeniem na samą myśl, że miałaby przyjąć taką osobę pod swój dach. Ale nie wolno było też zapominać o Panu Bogu.
Proboszcz odetchnął swobodniej.
Pani Poulteney doznała naraz olśniewającej, niebiańskiej wizji - była to wizja lady Cotton, która dostała po świątobliwym nosie. Zmarszczyła brwi i przeniosła spojrzenie na puszysty dywan.
Pastor Fursey-Harris w asyście proboszcza z Lyme złożył po tygodniu wizytę pani Poulteney, popijał maderę, sporo opowiadał - sporo też pominął zgodnie z radą swego kolegi duszpasterza. Pani Talbot przysłała niesłychanie długi list polecający, który wyrządził więcej złego niż dobrego, ponieważ nie dość surowo potępiał czyny guwernantki. Zwłaszcza jedno zdanie rozgniewało panią Poulteney: „Monsieur Varguennes odznaczał się znacznym urokiem osobistym i mój mąż, kapitan Talbot, prosi, abym nadmieniła Pani, że życie marynarza nie jest najlepszą szkołą moralności”. Nie zainteresował jej również fakt, że panna Sara jest „wykwalifikowaną i sumienną nauczycielką” ani że „moje dzieci ogromnie za nią tęsknią”. Ale gorsząca pobłażliwość pani Talbot i jej niedorzeczny sentymentalizm przechyliły w końcu szalę na rzecz Sary, stanowiły bowiem dla pani Poulteney swego rodzaju wyzwanie.
Sara przyszła tedy w asyście proboszcza na rozmowę. Spodobała się od razu pani Poulteney - z czym się ta oczywiście nie zdradziła - bo wydawała się taka zgnębiona, taka unicestwiona swoim nieszczęściem. Wprawdzie wyglądała podejrzanie młodo - bliżej dwudziestu pięciu lat, które miała istotnie, aniżeli „trzydziestu czy może więcej”, lecz na twarzy jej aż nazbyt wyraźnie malowało się cierpienie, wskazujące, że jest skruszoną grzesznicą, pani Poulteney zaś nie życzyła sobie mieć do czynienia z nikim, czyj wygląd nie świadczyłby niezbicie o przynależności do tej kategorii. Znać też było po Sarze rezerwę, którą pani Poulteney uznała za stosowne zinterpretować jako niemą wdzięczność. Mając w pamięci tyle służących, odprawionych i odchodzących na własne żądanie, stara dama nade wszystko nie znosiła impertynencji i zuchwalstwa - terminy te w jej słowniku oznaczały odzywanie się bez wyraźnego zezwolenia oraz uprzedzanie jej życzeń, co pozbawiało ją przyjemności groźnego dopytywania się, czemu tych życzeń nie uprzedzono.
Po tych wstępnych oględzinach pani Poulteney za radą proboszcza podyktowała Sarze list. Charakter pisma był znakomity, ortografia bez zarzutu. Pani Poulteney obmyśliła przebieglejszą próbę. Dała Sarze swoją Biblię i kazała czytać na głos. Zastanawiała się chwilę nad wyborem ustępu, wahając się między Psalmem 119 („Szczęśliwi, których droga nieskalana”) a Psalmem 140 („Wybaw mię, Panie, od człowieka złego”). Wybrała wreszcie ten pierwszy, po czym nie tylko wsłuchiwała się w głos, lecz czyhała również na jakąkolwiek oznakę, że czytająca nie bierze sobie szczerze do serca słów psalmisty.
Sara miała głos dźwięczny i głęboki. Zachowała ślady wiejskiej wymowy, ale w owych czasach dystyngowany akcent nie był jeszcze tak ważnym atrybutem towarzyskim, jakim stał się później. W Izbie Lordów byli panowie, ba, nawet książęta, którzy nadal mówili akcentem swoich prowincji, i nikt im nie miał tego za złe. Może to przez kontrast z tępym dukaniem pani Fairley głos Sary od razu przypadł do gustu pani Poulteney. W każdym razie była nim oczarowana, zachwycił ją też wyraz twarzy dziewczyny, gdy czytała: „Daj, Boże, aby się prostowały drogi moje ku strzeżeniu usprawiedliwień Twoich!”
Pozostała jeszcze krótka indagacja.
Gdyby jakaś pokojówka odważyła się powiedzieć coś podobnego pani Poulteney, nastąpiłby istny sądny dzień. Ale słowa te zostały wypowiedziane spokojnie, bez lęku, a zarazem z szacunkiem - i pani Poulteney po raz pierwszy nie skorzystała ze znakomitej okazji do awantury.
Nie miała książek, mogę dodać, dlatego że wszystkie już sprzedała, a nie dlatego że była prekursorką osławionego McLuhana.
Dziewczyna potrząsnęła głową. Proboszcz wtrącił skwapliwie:
Pani Poulteney zadała najtrudniejsze pytanie, choć proboszcz, jeśli chodzi o ścisłość, z góry ją prosił, żeby go nie zadawała.
Sara znów postąpiła najlepiej, jak mogła - nie powiedziała nic, pochyliła tylko głowę i potrząsnęła nią. Pani Poulteney, usposobiona coraz łaskawiej, postanowiła uznać ten ruch za oznakę niemej skruchy.
Przystąpiła tedy do spełnienia swego dobrego uczynku.
Nie przyszło jej oczywiście do głowy zapytać, dlaczego Sara, która odrzucała propozycje pracy ze strony osób nie tak srogich zasad chrześcijańskich, zgadza się u niej zamieszkać. Otóż były po temu dwa bardzo proste powody. Pierwszy był ten, że z okien Marlborough House roztaczał się wspaniały widok na całą Zatokę Lyme. Drugi był jeszcze prostszy. Sara miała przy duszy ostatnie siedem pensów.
Nadzwyczajne wzmożenie siły produkcyjnej w sferach wielkiego przemysłu... pozwala zatrudniać coraz większą część klasy robotniczej przy pracach nieprodukcyjnych i w ten sposób odtwarzać coraz bardziej masowo pod nazwą „służby”, jak służących, pokojówek, lokajów itd., dawnych niewolników domowych.
Karol Marks, Kapitał (1867)
Kiedy Sam rozsunął zasłony, promienie poranka ogarnęły Karola tak, jak pani Poulteney - która w owej chwili spała jeszcze, dość głośno pochrapując - pragnęłaby, żeby po stosownej uroczystej pauzie, gdy umrze, ogarnęły ją promienie raju. Ze dwanaście razy do roku umiarkowany klimat wybrzeża Dorsetshire zsyła ludziom w darze takie dni - nie jakieś tam łagodne, cieplejsze dzionki, lecz zachwycające okruchy świetlistego śródziemnomorskiego gorąca. Przyroda dostaje wtedy lekkiego bzika. Pająki, które powinny spać snem zimowym, biegają po rozpalonych listopadowych skałach, szpaki śpiewają w grudniu, pierwiosnki zakwitają w styczniu, a marzec udaje czerwiec.
Karol usiadł, zerwał z głowy szlafmycę, kazał Samowi otworzyć szeroko okna i patrzał na światło słoneczne zalewające pokój. Lekkie przygnębienie, które doskwierało mu poprzedniego dnia, rozwiało się wraz z chmurami. Czuł, jak ciepłe powietrze wiosenne wślizguje się przez rozchylony kołnierz koszuli nocnej i pieści obnażoną szyję. Jego służący Sam stał i ostrzył brzytwę, a nad przyniesionym przezeń mosiężnym dzbankiem unosiła się rozkoszna para, z proustowskim wręcz bogactwem skojarzeń przywodząca na myśl szczęśliwe dni, niezachwianą pozycję społeczną, ład, spokój, cywilizację. W dole za oknem jakiś jeździec wolno podążał brukowaną ulicą w kierunku morza. Nieco zuchwalszy podmuch wiatru poruszył kotary z wytartego czerwonego aksamitu, ale w tym oświetleniu nawet one wyglądały pięknie. Wszystko było wspaniałe. Świat zawsze będzie taki, ta chwila będzie trwała wiecznie.
Rozległ się tupot drobnych kopyt i niespokojne beczenie. Karol wstał i wyjrzał przez okno. Dwóch staruchów w staroświeckich plisowanych kaftanach stało naprzeciw i rozmawiało. Jeden z nich, pastuch, opierał się na długim kiju. Dwanaście owiec i mniej więcej drugie tyle jagniąt stłoczyło się lękliwie na środku ulicy. Takie stroje regionalne, relikty znacznie dawniejszej Anglii, stały się już około roku 1867 malownicze, nie były jednak rzadkością - każda wieś miała z tuzin starszych ludzi w takich kaftanach. Karol żałował, że nie umie rysować. Doprawdy, prowincja jest czymś uroczym. Zwrócił się do służącego:
Pan spojrzał bacznie na służącego. Przebywali ze sobą od czterech lat i znali się lepiej niż niejedno stadło małżeńskie, teoretycznie bardziej ze sobą zżyte.
Sam z taką miną wypróbował ostrze morderczej brzytwy na koniuszku małego palca, jak gdyby lada chwila miał zmienić zamiar i przejechać nią po własnym gardle - czy może nawet po gardle uśmiechniętego pana.
Twarz Sama zasępiła się jeszcze bardziej.
Karol roześmiał się.
Było to nieładnie ze strony Karola, mówił bowiem o dziewczynie, której się poprzedniego dnia ukłonił - najponętniejszym stworzonku, jakim się Lyme mogło poszczycić.
Sam błysnął gniewnie oczami.
Ponieważ „wszyscy stajenni” było to ściśle dwóch mężczyzn, z których jeden był głuchy jak pień, Karol nie okazał zbytniego współczucia. Uśmiechnął się, a potem dał Samowi znak, żeby nalał mu gorącej wody.
Ale Karol zatrzymał naburmuszonego Sama przy drzwiach i pogroził mu pędzlem do golenia.