10,99 zł
Johara Kadir ma wkrótce poślubić Parisa Alkad`ra i uczestniczyć w uroczystości podpisania traktatu pokojowego. Na balu maskowym poprzedzającym podpisanie aktu poznaje mężczyznę, który uwodzi ją swoim urokiem i charyzmą. Johara liczy, że ten jej ostatni przejaw buntu przed wejściem w wyznaczoną rolę pozostanie sekretem. Gdy rozpoczyna się część oficjalna, z przerażeniem odkrywa, że jej tajemniczym kochankiem był szejk Amir Haddad, z którym jej brat właśnie podpisuje porozumienie. Amir nie zdradza się, że zdążył już poznać księżniczkę Joharę. Dwa miesiące później zaprasza ją do swojego kraju z kurtuazyjną wizytą dla podtrzymania pokojowych relacji…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 156
Clare Connelly
Kochankowie z balu
Tłumaczenie: Barbara Budzianowska-Budrecka
HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2022
Tytuł oryginału: Their Impossible Desert Match
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2020
Redaktor serii: Marzena Cieśla
Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla
© 2020 by Clare Connelly
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2022
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
www.harpercollins.pl
ISBN 978-83-276-7933-8
Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink
Dziewiętnaście lat temu
Królewski pałac w Ishkanie u stóp łańcucha Al`amani
– Odpowiedz natychmiast! – kategorycznie zażądał książę Amir Haddad, choć miał zaledwie dwanaście lat, podczas gdy zgromadzeni w jego sypialni doradcy byli co najmniej trzykroć starsi. Od dziecka wpajano mu świadomość jego przyszłej roli i wagi czekających go obowiązków.
Fakt, że o czwartej nad ranem do jego prywatnych apartamentów wkroczyło sześciu mężczyzn, mógł go zaniepokoić. Tymczasem Amir nie zdradzał żadnych emocji. Utkwił swe ciemne oczy w twarzy Ahmeda, wieloletniego powiernika ojca, i czekał na odpowiedź, mierząc go stalowym spojrzeniem.
Ahmed zrobił krok w przód. Gdy wszedł w głąb sypialni, książę zdał sobie sprawę, że powinien wstać i z otwartymi oczami stawić czoło temu, co nastąpi. Odrzucił przykrycie utkane z najcieńszego lnu i opuścił stopy na posadzkę z mozaiki, której złoto, błękit i purpura zdawały się pod nim falować.
– Co się stało? – Surowy wyraz oczu udzielił się jego głosowi.
Ahmed wolno się skłonił, z trudem dobywając słowa.
– Doszło do ataku, Wasza Wysokość.
Chłopiec czekał.
– Jego celem był konwój towarzyszący rodzicom Waszej Wysokości.
Amir jedynie się wyprostował. Czuł, że jego serce zwalnia, a krew w żyłach zwolna przemienia się w lód.
– Są ranni?
Słyszał, jak jeden z mężczyzn wydał cichy jęk, ale wciąż nie odrywał wzroku od Ahmeda.
– Tak. Bardzo poważnie. – Łagodne rysy Ahmeda ściągnął grymas bólu. Położył dłoń na ramieniu księcia – gest niespotykany. – Panie, oni oboje zginęli.
Jego głos przepełniało zarówno współczucie, jak też osobisty ból. Służył ojcu Amira przez długie lata, od kiedy sam był chłopcem. Jego cierpienie było głębokie i szczere.
Amir jedynie skinął. Wiedział, że musi zapanować nad sobą do chwili, gdy zostanie sam. Dopiero wtedy może dać upust rozpaczy, poddać się bólowi, który powala na kolana i paraliżuje ciało. Nie będzie publicznie rozpaczał. Nie tego oczekuje jego kraj. Był teraz władcą, ale i sługą swych poddanych.
– Kto za tym stoi?
Jeden z pozostałych mężczyzn wystąpił wprzód. Amir rozpoznał odznaczenia wojskowe zdobiące jego biały mundur.
– Banda renegatów z Taquulu.
Na chwilę zamknął oczy. Już ponad wiek toczyli zaciekłe wojny z tym sąsiadującym od wschodu krajem. Trudno zliczyć, ile pochłonęły ofiar. A teraz… jego rodzice.
On, Amir, był więc szejkiem Ishkany
– Banda buntowników – dodał cicho Ahmed – której dowodził Jego Wysokość Johar Kadir.
Amir wsparł dłonie na biodrach i wolno pokiwał głową. Brat króla Taquulu był znanym awanturnikiem. Wszyscy wiedzieli o jego konszachtach z mieszkańcami pogranicza, którzy od lat czerpali korzyści z toczącego się konfliktu i pragnęli, by nadal trwał. Za wszelką cenę. Ale taką?
To był nowy krok w tej stuletniej wojnie. Akt niewybaczalny. Amir poprzysiągł wtedy, że dopóki żyje, będzie szukał odwetu. Ród Kadirów zapłaci za tę zbrodnię. Nikt i nic nie zdoła w nim ugasić pragnienia zemsty.
Księżniczka Johara Kadir z wrodzoną gracją przeszła przez salę, zadowolona z anonimowości, jaką zapewniał jej bal maskowy. Drogocenna maska z onyksu i pereł, ozdobiona strusimi piórami półmetrowej długości, skrywała całą jej twarz. Tego wieczoru rozpoznali ją tylko ci, którzy dostrzegli znajomą iskrę w jej złocistych oczach. Bardzo nieliczni.
Nie masz wyboru, Joharo – powtarzała w myślach. Wobec tej decyzji cała rodzina musi się zjednoczyć. Dla naszego ludu…
Tak, dla ich ludu. Pokojowe porozumienie z sąsiednią Ishkaną było wydarzeniem epokowym. Mogło ocalić wiele ludzkich istnień, zapewnić krajowi dobrobyt i bezpieczeństwo. To oczywiste, że musi poprzeć brata, który głęboko się angażował w proces pokojowy.
Nie to jednak było przyczyną jej przygnębienia.
Niedawno wezwano ją do powrotu. Na zawsze. Musiała porzucić Nowy Jork, społeczną pracę na rzecz edukacji dzieci, a także własną życiową drogę i cele. Wszystko po to, by pozostać w Taquulu, gdzie już przesądzono o jej przyszłości. Miała poślubić Parisa Alkad`ra – mężczyznę wybranego dla niej przez brata, i pełnić w swym królestwie reprezentacyjną, lecz nieistotną rolę.
Dławiła ją myśl o takim losie, ale rozumiała motywy swego nadopiekuńczego brata. Widział, jak cierpiała po rozstaniu z Matthew – Amerykaninem, który złamał jej serce. Dlatego chciał jej zapewnić spokój i bezpieczeństwo. Pamiętała bezlitosne artykuły w prasie i okrucieństwo tabloidów. Malik postanowił ją chronić, jednak aranżując to małżeństwo, posunął się za daleko. Związek, który z założenia opierał się wyłącznie na interesie politycznym, budził jej gorący sprzeciw.
Malik Kadir, jej brat i szejk Taquulu, był od niej starszy. Od dziecka przygotowywano go do objęcia władzy. W porównaniu z nim odgrywała niewielką rolę, zwłaszcza w oczach rodziców. Zresztą i on zdawał się czasem zapominać, że jego siostra obdarzona jest wolną wolą i nie wystarczy skinąć palcem, by okazała mu posłuszeństwo. Johara wątpiła, by ktokolwiek mógł dorównać jego arogancji, i choć go uwielbiała, często oburzały ją jego decyzje.
Głęboko westchnęła, wzięła kieliszek szampana od przechodzącej kelnerki i umoczyła w nim usta. Zaraz jednak odstawiła go na tacę. Bal był wyjątkowy pod każdym względem. Do obsługi gości zatrudniono tancerki z Baletu Narodowego, które w bladoróżowych i srebrnych spódniczkach przesuwały się wśród tłumu niczym ulotne, hipnotyzująco piękne zjawy. Z okazji tego wydarzenia otwarto również dla gości monumentalny marmurowy hol, prezentujący bogactwo i starożytną potęgę kraju. Za oknami z jednej strony rozciągała się bezkresna pustynia, a z drugiej wznosił potężny górski łańcuch Al`amani. Szerokie stopnie z białego marmuru prowadziły z holu ku błękitnej lagunie. To powstałe przed wiekami dzieło ludzkich rąk oświetlały teraz liczne pochodnie. Wzdłuż naturalnie ukształtowanych brzegów starannie ułożono szklane podesty, by przechadzający się goście mogli podziwiać gimnastyków wykonujących w wodzie taneczne akrobacje. W górze, wysoko nad głowami, lśniły girlandy świateł, dopełniając bajkowej atmosfery tego wieczoru.
Niczego nie zaniedbano.
Johara westchnęła. W Nowym Jorku też ciążyły na niej ograniczenia związane z jej pozycją. Wszędzie, gdziekolwiek była, dyskretnie towarzyszyła jej ochrona, mieszkała w królewskim apartamencie i czasem musiała pełnić oficjalne funkcje. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, mogła żyć własnym życiem.
Teraz miała je porzucić i wrócić do kraju, by stać się tylko ozdobą, dopełnieniem kariery męża. A co z jej ambicjami? Z palącą potrzebą użyteczności? Objęła spojrzeniem salę. Dzisiejsze wydarzenie ściągnęło osobistości z wszystkich zakątków globu. Wzajemna wrogość Ishkany i Taquulu była wręcz przysłowiowa. Ich wojna trwała tak długo, że niemal weszła w obyczaj. Johara uśmiechnęła się, widząc, jak zagraniczni dyplomaci puszą się z dumy, najwyraźniej gratulując sobie sukcesu w realizacji procesu pokojowego. Jakże mało wiedzieli o jej bracie. Nikt nie zdołałby zmusić go do działań wbrew własnej woli.
Pragnął tego pokoju. Wiedział, że czas nagli. Odwieczna wrogość dzieliła te dwa sąsiadujące ze sobą kraje od pokoleń, jednocześnie je wyniszczając. Wzajemna nienawiść była obsesyjna i bezcelowa. Ile jeszcze miała pochłonąć ofiar?
Może początkowo istniały po temu powody. Ziemie Ishkany i Taquulu były w większości jałowe i ubogie. I choć istniały tereny urodzajne, to nie wystarczało, by zapewnić powszechny dobrobyt. Dlatego też regiony bogate w wodę i plony rolne stały się przedmiotem sporu. I choć ustalono zasady własności, wojna trwała nadal, a ugody nieustannie łamano. Sytuację pogarszały jeszcze górskie plemiona, które domagały się niezależności i dlatego starały się podsycić wzajemną niechęć zwaśnionych królestw. Życiem tych ludów rządziła przemoc, toteż fakt, że w końcu zdołano osiągnąć pokój, budził powszechne zdumienie.
Johara żywiła gorącą nadzieję, że będzie to pokój trwały.
– Wydajesz się znudzona. – Jej rozważania przerwał czyjś głos. Podniosła wzrok i dostrzegła stojącego obok mężczyznę. Górną część jego twarzy kryła maska, ale pod delikatnym aksamitem rysowała się szlachetna symetria rysów – mocno zarysowana szczęka, orli nos i pełne usta. Jego ciemne, gęste, lekko falujące włosy opadały na kołnierz szaty i trudno się było oprzeć wrażeniu, że choć ujarzmione, pragną wolno powiewać na wietrze. Oczy miał ciemne jak węgiel, a jego postać, wysoka i muskularna, zdawała się wykuta z brązu niczym posąg jakiegoś starożytnego herosa. Przeszył ją nagły dreszcz. W drogocennej czarnej szacie ozdobionej jedynie złotym ornamentem na kołnierzu i brzegach rękawów ów nieznajomy zdawał się tajemniczy i fascynujący.
Wręcz niebezpieczny.
Zmusiła się, by oderwać od niego wzrok.
– Nic podobnego. – Mimo że trudno byłoby w niej rozpoznać księżniczkę Taquulu, nie mogła rozmawiać tak swobodnie, jakby tego chciała, zwłaszcza z kimś obcym.
Omijała go spojrzeniem.
– A jednak wolałabyś być gdzie indziej? – Nie dawał za wygraną.
Nagle zapragnęła z nim porozmawiać.
– Ja… – Podniosła na niego wzrok. Maska ją ośmielała. Była pod nią ukryta, anonimowa. Nie wiedział, kim jest, a ona nie miała pojęcia, kim jest on. Byli dwojgiem nieznajomych, którzy przybyli na oficjalną uroczystość. Bez nazwisk i tytułów. Na jej usta zwolna wypływał uśmiech.
– Dwadzieścia godzin wcześniej byłam na Manhattanie. – Uniosła ramiona, świadoma, że delikatna tkanina jej szaty porusza się wraz z nią.
– I wolałabyś tam zostać.
– To ważne wydarzenie. – Wskazała salę, a potem odwróciła się, kierując na niego wzrok. – Cały Taquul świętuje pokój zawarty z Ishkaną po tylu latach. Wszyscy są szczęśliwi.
Spojrzał na nią wzrokiem pozbawionym wyrazu. Jego oczy były chłodne jak kamień.
– Nie wszyscy.
– Nie?
– Wielu będzie ukrywać swą nienawiść do końca życia. Pokój nie nastąpi na zawołanie. Nie załatwi tego decyzja dwu mężczyzn.
Coraz bardziej ją fascynował.
– Twoim zdaniem ludzie nie widzą w tym sensu?
Jego usta wygiął nieco ironiczny uśmiech, a ona czuła, że krew zaczyna szybciej krążyć w jej żyłach.
– A zatem mówimy o sensie, nie o uczuciach. Jedno z drugim ma często niewiele wspólnego.
Z każdą chwilą zdawał się bardziej interesujący. Zrobiła krok w jego stronę, nawet sobie tego nie uświadamiając, a potem drugi. Wolno przesuwali się po obrzeżach sali.
– Mimo wszystko wierzę, że mieszkańcy Taquulu odczują wielką ulgę, zwłaszcza ci z pogranicza. Konieczne są jedynie wspólne działania, by wstrzymać niepokoje w regionach górskich.
Intensywność jego spojrzenia wręcz paliła. Dziwne – myślała. – Przed chwilą jego oczy miały chłód kamienia.
– Być może.
– Nie zgadzasz się ze mną?
Na jego ustach znów pojawił się drwiący uśmiech.
– Nie sądzę, by tak łatwo było osiągnąć pokój.
– Mam nadzieję, że się mylisz.
– Wątpię.
Roześmiała się. Jego ironia była tak naturalna, jakby nie był jej świadom.
– Wierzę, że ludzie mogą przestrzegać warunków umowy – dodał z powagą. – Ale nienawiść umiera długą, powolną śmiercią. Obie strony poniosły wiele strat. Ile ofiar pochłonęła ta wojna? Ile niewyrównanych rachunków pozostało?
Jego słowa napełniły ją smutkiem. Zastanawiała się, czy i on nie stracił kogoś bliskiego w tej okrutnej wojnie.
– Myślę, że zemsta nie przynosi nic dobrego – odparła w zamyśleniu. – Czy nie lepiej szukać nadziei w przebaczeniu, niż płacić śmiercią za śmierć, cierpieniem za cierpienie?
Milczał. Nie wiedziała, czy się z nią zgadza, czy nie. Dotarli na przeciwległy kraniec marmurowej sali i jakby kierowani jakąś milczącą umową ruszyli po schodach w dół. Nie były strome, ale on wyciągnął rękę, dotykając jej pleców opiekuńczym gestem.
Nie miało to znaczenia, żadnego. Ale nigdy by sobie na to nie pozwolił, gdyby wiedział, z kim ma do czynienia. Zwykły śmiertelnik nie mógłby się tak spoufalać z Jej Królewską Wysokością księżniczką Taquulu. Tyle że nikt oprócz kilku służących, które pomagały jej w przygotowaniach, nie znał jej tożsamości. A teraz, gdy schodzili po schodach, z każdym kolejnym krokiem jej ciało coraz silniej ku niemu ciążyło.
Na dole wskazał brzeg akwenu.
– Zostań ze mną chwilę. – Zabrzmiało to jak rozkaz, a ona ukryła uśmiech. Nikt w Taquulu nie odważyłby się przemawiać do niej tym tonem.
Posłusznie skinęła. Nie dlatego, że tego żądał, lecz dlatego, że niczego bardziej nie pragnęła. Jego dłoń nadal spoczywała na jej plecach, gdy ją prowadził. Mogli się zatrzymać przy wielkim stole, wokół którego zgrabnie krążyły tancerki, lecz tego nie zrobili. Było tam wszystko, czego można by chcieć. Dlatego nie rozumiała, czemu nagle go spytała:
– Czy chciałbyś zobaczyć coś specjalnego?
Obrócił się do niej, z namysłem mrużąc oczy, zanim krótko skinął.
Ogarnęło ją nagłe uczucie ulgi. I choć powinno to stanowić ostrzeżenie, czuła jedynie napływającą gwałtownie falę adrenaliny. Ale nie tylko to. Gdzieś, głęboko w jej wnętrzu, budziło się pożądanie. Mężczyzna obok niej poruszał się z naturalną, wręcz uderzającą pewnością siebie. Roztaczał aurę władzy i bogactwa.
Zastanawiała się, kim jest. Może zagranicznym delegatem lub jednym z wielkich przemysłowców, których zapraszano z ważnych okazji? A może jakimś bogatym inwestorem?
Kolejne schody, starsze i mniej imponujące niż te marmurowe, prowadziły w kierunku przeciwnym niż laguna, ku krętej ścieżce. Gdy się na niej znaleźli, jego dłoń nadal jej dotykała, budząc dziwne przeczucie nieuchronnie zbliżającego się przeznaczenia – jakby ta noc i to spotkanie zapisane były w gwiazdach już dawno, dawno temu.
On również nie umiałby wyjaśnić, dlaczego za nią podążył. Od chwili, w której dostrzegł ją po przeciwnej stronie tłumnej sali, ogarnął go niepokój. Pragnął z nią porozmawiać. Wokół roiło się od pięknych kobiet we wspaniałych kreacjach i olśniewających klejnotach, ale widział tylko ją. Czarna szata przylegała do jej ciała jak druga skóra, tak wyraźnie podkreślając idealne kształty, że Amir po raz pierwszy od dawna uległ fizycznej fascynacji.
Nie tłumaczyło tego jedynie pożądanie.
A więc dlaczego pozwolił jej się oderwać od towarzystwa zgromadzonego w pałacu? Przecież wiedział, że wkrótce ma stanąć u boku szejka Malika Kadira, by podkreślić ich świeżo nawiązaną „przyjaźń”. A przynajmniej w oczach świata ją pozorować.
Dla niego bowiem nic się nie zmieniło. Nadal żywił wobec Kadirów gorącą nienawiść. Przed dziewiętnastu laty, z chwilą śmierci rodziców, poprzysiągł im zemstę i zamierzał dotrzymać tej przysięgi.
– Dokąd mnie prowadzisz?
– Cierpliwości. Zaraz zobaczysz.
Mówiła z lekkim amerykańskim akcentem, a jej aksamitny, śpiewny głos brzmiał w jego uszach jak muzyka.
– Zawsze wyprowadzasz na pustkowie mężczyzn, których nie znasz?
Jej śmiech miał dźwięczność dzwonka.
– Przede wszystkim trudno to nazwać pustkowiem. Może zauważyłeś te wypielęgnowane ogrody?
Skinął głową, milcząco potwierdzając.
– A co do wyprowadzania mężczyzn, których nie znam… – urwała w pół zdania i przystanęła. Jej oczy mówiły więcej niż słowa. Gdy nerwowo łapała oddech, ciche nocne powietrze zdawało się falować. W górze, nad pustynią, lśniły gwiazdy – srebrne na tle aksamitnej czerni.
Nic nie olśniewało go bardziej niż ta kobieta. Jego dłonie sięgnęły do jej maski. Pragnął zobaczyć ją całą. Ale ona mocno je przytrzymała, lekko kręcąc głową.
– Nie. Niech tak zostanie.
Zdziwiły go jej słowa. Czyżby chciała zachować anonimowość? Schylił głowę, ale zamiast się odsunąć, ujął jej dłonie. Jego dotyk był początkowo delikatny, jakby zadawał pytanie. W odpowiedzi nieco się zbliżyła, lekko go muskając. To wystarczyło. Stracił nad sobą kontrolę jak nastolatek ogarnięty gwałtownym pożądaniem. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni dał się kierować tak prymitywnej sile.
– Chodź ze mną – szepnęła gorączkowo. Chwyciła go za rękę, splatając z nim palce, i pociągnęła. Noc była ciemna, a oni znacznie oddalili się od pałacu, jednak gdy nagle pojawił się przed nimi ogromny krzew, doznał ulgi. Ona tymczasem rozsunęła luźno zwisające gałęzie, rzucając mu przez ramię zagadkowe spojrzenie, po czym zniknęła w ścianie drzew. Na moment przystanął, by się rozejrzeć, zanim za nią podążył. Otoczyły ich wielkie pachnące drzewa pokryte gęstym listowiem. Nawet księżycowa poświata nie rozjaśniała tej gęstwiny. Wewnątrz niej panował głęboki mrok. – Tędy. – Pociągnęła go w głąb, dotykając drugą dłonią liści, jakby kierowała się pamięcią. Skręciła w bok, a potem znów i znów. Wtedy usłyszał szum wody – początkowo odległy, lecz z każdym krokiem głośniejszy. Nie zatrzymywała się, aż w końcu dotarli do fontanny w centrum tego ogrodu labiryntu.
– Pięknie tu, prawda? – spytała, obracając się do niego. Ale on, choć pewien, że to prawda, nie mógł oderwać wzroku od niej. I choć gorąco pragnął zerwać z niej maskę, gdyby nawet to zrobił, w gęstym mroku labiryntu nie mógłby zobaczyć jej twarzy.
– Tak – mruknął niskim, gardłowym głosem.
Uniósł dłoń i delikatnie ujął jej podbródek. A potem zaczął się w nią wpatrywać tak intensywnie i długo, jakby próbował zrozumieć to, co się między nimi działo.
– To pałacowy labirynt, wiesz?
Skinął tylko.
– Słyszałem o nim.
– Oczywiście. Jest słynny w całym Taquulu. – Uśmiechnęła się, a on dostrzegł jedynie połysk czerwonych warg. Nie wyprowadzał jej z błędu. Nie musiała wiedzieć, że pochodzi z Ishkany. Ani… że jest szejkiem.
Nadal się w nią wpatrywał, a ona rozchyliła usta i zmrużyła oczy, tak że pod cienkim woalem maski dostrzegł dwa półksiężyce długich, gęstych rzęs.
Powinien odejść. To było niestosowne. Ale nie potrafił. Miał wrażenie, że niczym sparaliżowany stoi na ruchomych piaskach.
– Jak długo zostaniesz w Taquulu? – spytał w końcu.
Poczuł, że drgnęła.
– Nie wiem.
– Nie lubisz tu być?
Cicho westchnęła.
– Mam mieszane uczucia.
To niejasne wyznanie mówiło więcej, niż można by sądzić.
– A co robisz w Nowym Jorku?
Tym razem spontanicznie się uśmiechnęła.
– Działam w stowarzyszeniu, które zwalcza młodzieńczy analfabetyzm. Wdrażamy inicjatywy na rzecz nauki czytania i pisania dla dzieci w wieku od czterech do siedmiu lat.
Był zdumiony. Nie spodziewał się, że usłyszy coś podobnego. Wyglądała pod każdym względem jak bogata kobieta z modnego towarzystwa, a nie osoba zaangażowana w tak poważną pracę.
– Co cię do tego skłania?
Wciąż na niego patrzyła, ale miał wrażenie, że się zamyka, jakby chciała ukryć jakiś sekret. Nagle poczuł się tym dotknięty.
– To szlachetny cel.
Chciał ją sprowokować, dowiedzieć się więcej, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że balansuje nad przepaścią, że im więcej się dowie, tym bardziej może się to okazać niebezpieczne.
– Owszem. – Zapadła cisza. Jego ciemne oczy wpatrywały się w nią przez długą chwilę, aż w końcu spoczęły na jej ustach. Potem powędrowały niżej, obejmując jej kształty pod czarną lśniącą szatą, która migotała w poświacie księżyca.
– To niewiarygodne – mruknął, gdy przesuwał dłoń wzdłuż jej boku, muskając palcami biodra, a potem wędrując wyżej, ku piersiom. Błagała go spojrzeniem, by ich dotknął, a jego ogarniało coraz silniejsze podniecenie. Pragnął natychmiast ją posiąść, tu, pod gwiazdami, pośród drzew, jedynych świadków tego szaleństwa.
– Jak długo będziesz w Taquulu? – spytała nagle.
Tylko tyle, ile to absolutnie konieczne – pomyślał wyrwany z transu. Każda chwila spędzona w tym kraju zdawała mu się zdradą wobec rodziców i ich pamięci.
– Przybyłem tu wyłącznie z okazji tej uroczystości. Wyjeżdżam natychmiast potem.
– To dobrze. – W jej głosie brzmiało zaproszenie, lecz i nuta buntu. – A odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie… Nie, nigdy tego nie robię.
Milczał, czekając, na dalsze wyjaśnienia.
– Nigdy nie wciągam nieznajomych mężczyzn do labiryntu ani nigdzie indziej.
Jej oddech łaskotał mu szyję. Rozchyliła usta i odrzuciła głowę, by zaraz się ku niemu nachylić, poddając się tej chwili uniesienia.
– Ale ty jesteś inny.
Jego usta lekko drgnęły w uśmiechu.
– Czyżby?
– Choćby ze względu na ubiór. Żaden z obecnych tu mężczyzn nie ubrał się w czerń.
Wolno skinął. Były po temu powody. Przed laty w takich ceremonialnych strojach spotkali się przywódcy ich dwu państw, by umocnić pokój i przyjaźń. Amir wybrał ten ubiór w dowód poszanowania tradycji. Ale tak, miała rację, wszyscy pozostali mężczyźni nosili garnitury lub tradycyjne białe szaty.
– Tyle że zazwyczaj tak się nie ubierasz.
Uniosła rękę, by przycisnąć palce do jego piersi. Zaskoczyła tym nie tylko jego, lecz i siebie, nie cofnęła się jednak.
– Czy zdarzyło ci się spotkać kogoś i nagle poczuć… – Zmarszczyła czoło, szukając odpowiedniego słowa.
Nie było to konieczne. Nie musiała niczego tłumaczyć.
– Nie, nigdy…
I zanim zdołała odpowiedzieć, zamknął ustami jej usta z całą siłą pragnienia, jakie go ogarniało.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej