Koci Tata. O tym, jak kot przewartościował mi świat i nauczył kochać życie - Jackson Galaxy, Joel Derfner - ebook

Koci Tata. O tym, jak kot przewartościował mi świat i nauczył kochać życie ebook

Jackson Galaxy, Joel Derfner

0,0
42,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Inspirująca historia dwóch złamanych istot, które się nawzajem poskładały

Koci behawiorysta i gwiazda hitowego programu telewizyjnego Animal Planet Kot z piekła rodem, Jackson Galaxy, znany również jako „Koci tata”, nie wygląda na kogoś, kto mógłby być ekspertem od kotów. Ze swoją kozią bródką i z tatuażami przypomina członka klubu Hells Angels. Jednak zdolność Galaxy’ego do nawiązywania nici porozumienia nawet z najbardziej niespokojnymi kotami – nie wspominając o zestresowanych ludziach żyjących w ich sąsiedztwie – jest inspirująca.

W tej książce Galaxy opowiada przejmującą historię swojej trzynastoletniej relacji z drobnym, szaro-białym, krótkowłosym kotem o imieniu Benny, a także udziela wyjątkowych porad dotyczących życia z kotem, opieki nad nim i kochania go.

Kiedy Benny pojawił się w jego życiu, Galaxy był podupadłym muzykiem rockowym, który nie miał zbyt wiele do roboty poza pracą na pół etatu w schronisku dla zwierząt i nadużywaniem narkotyków. Poprzednia opiekunka Benny’ego oddała kota w kartonowym pudle do schroniska. Benny miewał się już lepiej – jego miednica została właśnie roztrzaskana przez koła samochodu – a jego opiekunka upierała się, że był „krnąbrny” od pierwszego dnia. Nic bardziej mylnego.

Porady Galaxy’ego w duchu idei „kociego mojo” pozwalają zrozumieć, czego koty najbardziej potrzebują od nas, ludzi, aby żyć szczęśliwym i zdrowym życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 284

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WSTĘP

Jestem kocim behawiorystą.

Kiedy tak się przedstawiam, w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto mój rozmówca, bez względu na to, kim jest, reaguje następująco:

– Kim?!

– Kocim łapiduchem – wyjaśniam, co znowu wywołuje tępe spojrzenie. – Kocim terapeutą – próbuję. – Zaklinaczem kotów. – Znów nic. – Jeśli kot sika ci na łóżko, to mogę przyjść do ciebie do domu i pomóc sprawić, żeby przestał.

Wtedy być może rozmówca załapuje, po czym nieuchronnie pyta:

– Naprawdę da się z tego wyżyć?

– Tak, gdy trafia się dobry tydzień.

Właśnie tak odpowiedziałem reporterce, gdy zapytała, co mówię ludziom ciekawym, z czego się utrzymuję.

– Cóż, jeśli mam być szczera – stwierdziła – niezupełnie kojarzysz się z powszechnymi wyobrażeniami o kocim tacie.

Miała rację. Jestem solidnie wytatuowany. Głowę golę na łyso. Z uszu zwisają długie kolczyki, które sięgają mi do charakterystycznie przyciętej brody, a ta z kolei dochodzi do piersi.

Nie szkodzi, odparłem, taki wizerunek to zamierzony element mojego planu. Uważam, że należy gwałtownie odejść od utartych poglądów na temat wyglądu opiekuna czy opiekunki kotów. Nasz kraj powinien być pełen kocich tatusiów i mam, wywodzących się spośród motocyklistów, polityków, duchownych i wszystkich innych grup społecznych. Chodzi o to, by uchronić miliony kotów przed umieraniem w bezdomności.

Udzieliłem tego wywiadu na około rok przed premierą programu telewizyjnego My Cat from Hell1. Pomagam w nim ludziom pragnącym wzmocnić więź z kotami. Stosuję metody, które zacząłem rozwijać, pracując w schronisku dla zwierząt, gdzie nauczyłem się kochać i doceniać koty oraz współdziałać z nimi na wyższym poziomie. Poznałem dziesiątki tysięcy kotów, zarówno w schroniskach, jak i w domach. Niniejsza książka opowiada jednak tylko o jednym z nich, o tym, od którego nauczyłem się najwięcej.

Benny był trzema kilogramami kociej frustracji; pokochałem go z całego serca. Staram się nie faworyzować jednych stworzeń kosztem innych, a muszę dodać, że mój dom zawsze był ich pełen. Benny pod każdym względem wymagał więcej uwagi i starań od pozostałych, ponieważ był nieco upośledzony fizycznie i behawioralnie. Przez niemal czternaście lat byłem jego kocim tatą, a on sprawił, że zachowałem pokorę, gdy sława zapukała do moich drzwi. Po przeprowadzce z Boulder do Kalifornii siłą rzeczy straciłem kontakt ze znanymi mi lekarzami zwierząt. Gdy więc problemy zdrowotne Benny’ego zaczęły wysuwać się na pierwszy plan, usiłowałem w nowym miejscu znaleźć weterynarzy, którzy podzielaliby moją wiarę w zintegrowane podejście do żywych istot. W lokalnej przychodni dla zwierząt poddano Benny’ego pierwszej sesji akupunktury. Obserwowałem, jak zdawał się mięknąć pod wbijanymi w odpowiednie miejsca igłami, weterynarz prezentował jednak podejście do kociego pacjenta niewiele lepsze od tego, jakim wykazałby się doniczkowy kaktus. Przyszło mi do głowy, żeby opisać wszystkie te doświadczenia w blogu, ale zdałem sobie sprawę, że moja przygoda z Bennym wykracza poza rozmiary blogowego wpisu; obejmowała dorastanie, naukę, niepowodzenia, lekcje ustępliwości i miłości. Zapragnąłem opisać całą jego historię. Podobnie jak w przypadku programu My Cat from Hell, pomysł polegał na przedstawieniu widzom, a w książce czytelnikom, najbardziej dziwacznego zachowania kota i sposobu zaradzenia wynikającym z niego problemom, a także zachęceniu do potraktowania kotów z rozbudzonym na nowo uznaniem. „Cóż, problemy tego kociska wymagają dziesięciostopniowego zaangażowania, a ty dopiero osiągnąłeś szósty stopień. Mogę temu zaradzić”.

Benny był zarazem świadkiem i współuczestnikiem najbardziej chaotycznego okresu w moim życiu. Uznałem za ważne opisanie tego, co, mówiąc szczerze, skrywałem jako sprawy ściśle osobiste. Rzecz w tym, że cenię ponad wszystko relacje, które nawiązałem ze zwierzętami w trakcie minionych siedemnastu lat. Nie boję się stwierdzić, że bez nich już dawno temu zszedłbym z tego świata. Aby je uhonorować, musiałem ukazać mroczne zaułki, z których zwierzaki bezpiecznie mnie wyprowadziły, chociaż usilnie starałem się zniszczyć każdy z darów, jaki świat rzucił mi pod nogi. Benny był jednym z najsurowszych i zarazem najbardziej wdzięcznych przedstawicieli tej zwierzęcej gromadki. Czuję się dumny, że mogę opowiedzieć o naszej wspólnej przygodzie.

1My Cat from Hell (ang.) – Kot z piekła rodem (przyp. tłum.).

WPROWADZENIE

Związek z Bennym był długotrwały i burzliwy. Ten drobny, szaro-biały domowy kot o krótkiej sierści rzucał mi wyzwanie codziennie przez ponad trzynaście lat. Ilekroć uznawałem, że wszystko wiem o kotach, o swoim miejscu i mojej roli w ich świecie, gdy robiąc głęboki wdech i splatając dłonie za głową, usadawiałem się wygodnie w fotelu i spoglądałem na Benny’ego, on natychmiast demonstrował, że mnie lekceważy.

Opowieść o nas to historia dwóch straceńców, którzy nawzajem stawiali się do pionu. Poprzednia opiekunka Benny’ego określiła go mianem nieokiełznanego, choć kot siedział w tekturowym pudle, z miednicą strzaskaną przez koła samochodu. Pracowałem w schronisku dla zwierząt, ponieważ pełen urazów, żalu i goryczy czerpałem pocieszenie z przebywania wśród jedynych istot, z którymi odczuwałem wspólnotę. Życie artysty – autora piosenek, wokalisty, gitarzysty, szefa zespołu muzycznego, aktora i performera – słowem całe moje życie dawało mi w kość. Ledwie wygrzebawszy się z załamania nerwowego, zastosowałem swoistą autoterapię – samotność, również emocjonalną. Przez pewien czas moją pustelnią był magazyn bez okien, pozbawiony telefonu i bieżącej wody. W moim przypadku to podziałało; trwałem, sikając do butelek, płacąc bardzo skromne rachunki i tkwiąc w oszołomieniu z powodu mnóstwa nałogów.

Mniej więcej w tym czasie mój zespół odniósł sukces, a mnie udało się nawiązać empatyczną więź z kotami. Słowo daję, że wówczas nie myślałem o zawodowym zajmowaniu się zwierzakami. Chciałem jedynie, by ustało gadanie, które ciągle słyszałem w głowie. Pragnąłem spokoju od hałasu w mieście, jak określiłem to w jednym z wielu nieukończonych, ponaddwudziestominutowych utworów muzycznych. Zamierzałem tylko czyścić klatki, sprzątać kocie kupy, doprowadzać do adopcji bezdomnych zwierzaków, a w rezultacie zostałem specjalistą od kotów, konsultantem w sprawach kociego zachowania i doradcą w kwestii tego, jak ulepszyć im życie, gdy mieszkają pod jednym dachem z ludźmi. Mimo że pokrywała mnie warstwa wypacanych farmaceutyków, która przytępiała moją fizyczną i duchową jaźń, zmuszałem się do nauki, czytania, analizowania i obserwowania. Chociaż nie podchodziłem do tych zadań entuzjastycznie, to coś z tego mi zostało.

Gdy po raz pierwszy otworzyłem tekturowe pudło i spojrzałem Benny’emu w oczy, legło w gruzach egoistyczne marzenie o niesłychanie przyjemnej egzystencji w oderwaniu od ludzkości. W trakcie wspólnego życia Benny nieustannie stwarzał trudności, które miały charakter fizyczny, behawioralny lub przejawiały się w sferze eterycznej, obejmującej to, co materialne i duchowe. Codziennie załamywałem ręce, prosząc go o pomoc, albo uciekałem się do pomysłów innych osób lub odwoływałem się do zachowania rozmaitych kotów, byle tylko coś do niego przemówiło. Bywał agresywny wobec ludzi, kotów i psów. Najwyraźniej pod wpływem kaprysu postanawiał nie przestrzegać wymogów czystości lub ogłaszał strajk głodowy. Mowa ciała Benny’ego i kocie komunikaty były niezrozumiałe. Strzaskana miednica utrudniała mu poruszanie się, od czasu do czasu niemal paraliżowała go astma, nierozpoznane wcześniej dolegliwości, które go dopadały, rzuciły mnie na kolana. Wierzcie mi lub nie, było to dla mnie z pożytkiem.

Uważam, że bez Benny’ego także mógłbym odnieść sukces jako koci behawiorysta, ale przeżycia, których mi dostarczył, sprawiły, że w końcu musiałem zapomnieć o własnej wygodzie. Nie powiem, przez lata dobrze mi się żyło w oderwaniu od rzeczywistości. Wierzyłem, że zamknięcie się w pomieszczeniu z pustaków, uzależnienia, cynizm i autodestrukcja utrzymywały mnie przy zdrowych zmysłach. Okazało się, że przy Bennym ten tryb życia nie wchodzi w rachubę. Jeśli mam być szczery, to nie chciało mi się zmieniać, aby dogadywać się z Bennym, słyszeć go, uczyć się od niego czy też przebywać razem z nim, czy jakimkolwiek innym kotem. Zostałem zmuszony do zerwania z objadaniem się, alkoholem, narkotykami. Trzeba było nabrać pokory, być obecnym duchem i ciałem, przyłożyć się do nauki i odważyć się na diametralną zmianę. Na to wszystko nie zdobyłbym się dla człowieka (w tym dla siebie), a zrobiłem to dla Benny’ego.

W swoich ostatnich miesiącach nauczył mnie, jak umierać. Śmierć widywałem często. Pracując w schronisku, utrzymałem przy życiu niezliczone stworzenia, ale też uwalniałem od cierpień ich zwierzęcych współbraci. Sam również coś podobnego przeżyłem. Benny nauczył mnie czegoś nawet wtedy, gdy życie w nim dogasało. W tym czasie uważałem się za autorytet w sprawach kotów. Mimo to z powodu kombinacji niekompetencji (dosyć wielu weterynarzy), uporu i kompleksu Boga (z mojej strony) oraz nieprzeniknioności (Benny’ego) zostały obnażone wszystkie moje braki. Na powrót stałem się szesnastoletnim autorem piosenek, miotającym się na scenie, wyśpiewującym swoje prawdy ludziom na widowni tak, aż odwracali wzrok. Musiałem przeżyć śmierć Benny’ego, aby wznieść się duchowo i przekonać, czym jest ból, poczucie straty i miłość.

W dniu, w którym umarł, opowiedziałem mu ze szczegółami, że napiszę książkę o tym, jak obaj wzajemnie się leczyliśmy, jak nie pozwalaliśmy sobie zmarnować życia. Dodałem, że zamieszczę w książce praktyczne porady na temat metod i technik wypracowanych w czasie, który spędziliśmy razem. Może to się wydać sentymentalne, zależało mi jednak, aby Benny żył dalej za sprawą mojej opowieści. Tak dalece różnił się od krewniaków, że mogłem dogłębnie poznać umysł i ciało kota. Wszystkie koty – a właściwie wszystkie zwierzęta – doprowadziły mnie do rzeki poznania. Dzięki Benny’emu zanurzyłem się w niej, a teraz, gdy wychynąłem, aby zaczerpnąć trochę powietrza, opowiem, czego się nauczyłem.

Nadwrażliwe i wystrojone demony

Mój życiowy plan sprawiał wrażenie dość topornego. Chciałem wynajdować takie zajęcia, które prawie nie wymagały myślenia. Pracować w kawiarni. Zatrudnić się w lombardzie albo handlować używanymi gitarami. Nająć się do roboty w ogrodnictwie (co w miastach leżących powyżej Boulder, w Kolorado, ponad dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza oznaczało taszczenie kamieni w taczce z jednego końca posesji na drugi). Czyścić przeklętą szczoteczką do zębów półki w wypożyczalniach audiobooków.

Nie zamierzałem entuzjazmować się lub przejmować wykonywaną pracą; chciałem odwalić robotę i otrzymać za nią wypłatę. Tylko w takich okolicznościach znalazłbym w sobie tyle kreatywności, żeby za dnia wymyślać piosenki i nadawać im ostateczny kształt wieczorami wraz z moim zespołem, Pope of the Circus Gods. Pamiętam, że olśniło mnie, gdy jako pracownik piekarni rozwoziłem bagietki o czwartej rano. Okutany od stóp po czubek głowy w ten mroźny lutowy świt, siedząc w zdezelowanym wozie dostawczym, błyskawicznie, w rytm szczękania zębami z zimna, ułożyłem w głowie słowa jednego z moich ulubionych utworów: „W innej bajce czekałbym na nią przez całą noc. A kiedy w końcu otworzyła zamek moją kartą kredytową, udawałem, że śpię”. Wymyśliłem też podniosłą, podobną do hymnu melodię refrenu, a kiedy słońce rzucało czerwony blask na góry Flatirons, narodził się mój utwór Notes from the Shed. Ogarnęła mnie niewyobrażalna ulga. Już jako jedenasto- czy dwunastolatek zorientowałem się, że jestem w tym dobry, ale towarzyszyła mi obawa, że twórcze źródło wyschnie raczej prędzej niż później. Ilekroć nawiedzał mnie pomysł na piosenkę, oddychałem z ulgą, bo oto wciąż pozostawałem twórcą.

Naturalnie, zdarzało się wiele poranków, gdy nie spływało na mnie natchnienie, jednak tamtego szczególnego dnia sięgnąłem po artystyczny dar na dowód, że życiowy plan mógł zadziałać. Niestety, karmiłem się złudzeniami. W rzeczywistości załamanie nerwowe, które dopadło mnie pół roku wcześniej, pozbawiło mnie sił twórczych. Przepisywane mi rozmaite leki prawie odcięły mnie od mrocznego źródła, z którego kiedyś instynktownie czerpałem. Okrutnym zrządzeniem losu właśnie po to zaordynowano te medykamenty. Może właśnie dlatego doszło do redukcji życiowych aspiracji. Niewykluczone, że przyczyniłem się do tego sam, desperacko sięgając po leki. Moim jedynym celem było wydostanie się z matni, w którą wpadłem, i zadbanie o to, abym ponownie tam się nie znalazł. Pisanie piosenek raczej nie prowadziło do osiągnięcia tego celu, podobnie jak ograniczenie do niezbędnego minimum inwestowania we własne życie.

Problem tkwił w tym, że nie potrafiłem powściągnąć własnych ambicji. Podczas pracy w lombardzie snułem wizje przekształcenia tego sklepiku w pierwszy w całym Boulder magazyn skupujący klasyczne i poszukiwane instrumenty muzyczne. W kawiarni okazałem się nie dość dobry na speca od parzenia kawy; musiałem stać się wyrobnikiem, gościem od smażenia. Wyobraźnia i ambicje nieustannie ścierały się we mnie ze strachem przed popadnięciem w obłęd i niewiarygodnymi dawkami substancji, które miały temu zapobiec. Jeśli nigdy nie otarliście się o szaleństwo, to wyjaśnię, że szaleniec to spocony taksówkarz o cuchnącym oddechu, który zatrzaskuje drzwiczki wozu i zawozi cię tam, gdzie sam chce jechać. Wydaje się tym bardziej szczęśliwy, im ktoś usilniej próbuje się wydostać z taksówki. Obłęd uwielbia towarzystwo, a właściwie wręcz go potrzebuje.

Krótkotrwała kariera w kuchni pewnej szacownej restauracji zakończyła się z hukiem, gdy zakrwawiony opatrunek, który zsunął mi się z palca, znalazł się w ustach pewnego stałego klienta. Wtedy stwierdziłem, że mam zdecydowanie dosyć usługiwania ludziom. Tydzień później natknąłem się w gazecie na ogłoszenie, że Human Society of Boulder Valley (HSBV) poszukuje pracownika do opieki nad zwierzętami, i uznałem to za znak. Moje relacje z innymi miały być od tej pory tak czyste, jak to tylko możliwe. Przecież chodziło o poszukiwanie prostoty. O pisanie piosenek, granie w zespole, służenie zwierzętom – energicznie przytakiwałem ruchem głowy, kiedy w myślach przedstawiałem te plany radzie nadzorczej – to da się zrobić!

Zabawne w decyzjach podjętych na podstawie znaków, przeczuć czy wizji jest to, że zazwyczaj są niczym więcej niż tylko szlachetnymi złudami, inną metodą szkodzenia samemu sobie i zamykania się przed prawdziwym życiem. Pod taką szlachetnością skrywało się głębokie poczucie emocjonalnej pustki. Już nie było mnie stać na szczere związki z ludźmi, ponieważ byłem zanadto wykończony dotychczasowymi doświadczeniami, nazbyt czujny i za bardzo podejrzliwy wobec skutków tych związków.

***

Wybrałem się na rozmowę kwalifikacyjną w HSBV, mając za sobą zatrudnienie w restauracji i w lombardzie, pracę przy czyszczeniu taśm audiobooków, przewożenie kamieni. Wcześniej nie zdarzyło się, bym szedł na podobną rozmowę tak pewny siebie. Nie uważałem za celowe ukrywanie tego, kim naprawdę jestem. Zdobiące ramiona tatuaże dopiero zaczynały nabierać pełnego kształtu. Lubiłem dużą biżuterię, nosiłem okulary w stylu Eltona Johna, na głowie miałem mnóstwo dredów zafarbowanych na wszystkie kolory tęczy, z wplecionymi w nie afrykańskimi paciorkami i wszelkimi innymi ozdobami. Założyłem, że przyjmą mnie ze względu na moje zamiłowania i na podstawie doświadczenia, które zdobyłem jako wolontariusz (co zmyśliłem). Zatrudnią mnie, bo za takie marne pieniądze nie znajdą nikogo lepszego ode mnie do sprzątania gówien, spłukiwania klatek wodą pod ciśnieniem i do dbania o powierzone opiece zwierzęta.

Kierowniczką schroniska była Audrey. Znała się na rzeczy, była energiczna, a przy tym wyluzowana i seksowna – gorąca jak słońce w lipcu. Pamiętam, że dziwiło mnie, iż rozmowa kwalifikacyjna nie tylko nie wprawia mnie w zdenerwowanie, ale wręcz pozwalam sobie na flirtowanie. Nie ostentacyjne, bez sztywnego kołnierzyka, złotego łańcucha i taniej wody kolońskiej, ale subtelne na tyle, by przesądzić o tym, że zostanę przyjęty.

Kiedy jest się bez reszty przekonanym o doskonałości doboru, przeświadczonym, że wszechświat zrzucił cię jak UFO w Roswell w celu idealnego dopasowania elementów kosmicznej mozaiki, nie trzeba się martwić, że wypadnie się na kogoś takiego jak handlarz używanych samochodów. Podczas rozmowy nie było potrzeby uciekania się do chwytów w rodzaju „Co powinienem zrobić, żeby wcisnąć ci ten wspaniały wóz?”, pokazując rzęcha z wyścigu w Monte Carlo w 1974 roku. Gdy Audrey zapytała o moje dotychczasowe doświadczenie w pracy ze zwierzętami, na poczekaniu wymyśliłem kłamstwa o wolontariacie w schronisku w Nowym Jorku. Nie przyszło mi do głowy, że Audrey może się wykazać skrupulatnością, zadzwonić i to sprawdzić. Dążyłem do tego, by nie miała wątpliwości i od razu machnęła ręką na formalności, po czym awansowała mnie na stanowisko wiceprezesa.

– Czy masz doświadczenie w pracy z agresywnymi zwierzętami?

Pokazałem ramiona – wymyślone blizny pokryte tatuażami.

– Nie widać? Sprawka mieszańca, z domieszką rasy akita. Trochę przerażający. Ale to – skrzywiłem się, wskazując na grupkę piegów koło lewego nadgarstka – naprawdę bolało. Wierzyć się nie chce, ale to robota pewnego kociaka. Nie boję się gryzących psów.

– Zgoda, dostałeś tę pracę! – powiedziała z naciskiem Audrey.

Czy śniło wam się kiedyś, że pewnie kroczycie i nagle, zerkając w dół, widzicie, że stąpacie po linie? Staracie się utrzymać równowagę, a ryzyko upadku wynosi pięćdziesiąt procent. Cóż, ja w tym marzeniu na jawie nie spojrzałem pod nogi i równym, sprężystym krokiem zmierzałem do wytyczonego celu, zupełnie niczym John Travolta na ulicach Brooklynu w pierwszych scenach Gorączki sobotniej nocy. Przeszedłem jak burza przez rozmowę kwalifikacyjną, mimo oczywistych ostrzeżeń.

Lepiej adoptować niż kupować

W tym roku zginie w amerykańskich schroniskach około czterech milionów kotów i psów. Tego się doczekaliśmy mimo propagowania sterylizacji zwierząt domowych. Lepiej adoptować zwierzaki, które nas potrzebują, niż przyczyniać się do dosłownie nadprodukcji nowych.

Choć około trzydzieści procent trafiających do schronisk podopiecznych to zwierzęta rasowe, nadal wspiera się masowe hodowle, zwane powszechnie fabrykami szczeniąt i kociąt.

Mamy dwa wyjścia – zaakceptować i kultywować rolę opiekunów zwierząt albo utrwalać obyczaj uznający je za maskotki, których można się pozbywać i zastępować innymi. Innych możliwości nie ma.

– Jackson, bierzemy na siebie współodpowiedzialność za eutanazję zwierząt. Nie mogę cię zatrudnić, jeżeli nie jesteś w stanie tego zaakceptować.

– Oczywiście, to jedyne wyjście. Nie potrafię sobie wyobrazić zrzucania takiego brzemienia na jedną osobę. To byłoby nieuczciwe, prawda?

– Nie jest to dla ciebie problemem?

– Problem to określenie względne. Gdybym opowiadał się za takim rozwiązaniem i był na twoim miejscu, postępowałbym inaczej, ale w tych okolicznościach zgadzam się na to, a z twoją pomocą dam sobie radę.

Przynajmniej to, nawiasem mówiąc, nie było absolutnie żadną bzdurą. To była tylko projekcja tego, jak może się czuć. Audrey zapoznała mnie ze statystykami. W tamtym okresie, na początku lat dziewięćdziesiątych, w amerykańskich schroniskach co roku zabijano od dziesięciu do dwunastu milionów zwierząt. Zabrakło domów, które mogłyby przyjąć je pod swój dach. Wówczas, inaczej niż współcześnie, większość ludzi nawet nie potrafiła wyobrazić sobie świata, w którym nie zabija się zwierząt, a co dopiero dążyć do osiągnięcia takiego stanu. Nasze zadanie polegało na edukowaniu opinii publicznej, maksymalnym upowszechnianiu idei sterylizacji zwierząt i pomocy tym istotom, którym się nie poszczęściło. Równocześnie w określonych przypadkach przeprowadzaliśmy ich eutanazję. Właśnie o tym powiedziałem Audrey.

– Zwierzęta trafiają tutaj w tak strasznym stanie i z takimi urazami, że często nie możemy ich uratować – zauważyła.

Pokiwałem głową. Z trudem przełknąłem ślinę, starając się znaleźć odpowiednie słowa. Ten wprawiający mnie w zakłopotanie nerwowy odruch pojawił się po raz pierwszy podczas występu przed większą publicznością, a zdarzyło się to, gdy miałem trzynaście lat.

– Będziesz odpowiadał za załadowywanie i opróżnianie krematorium.

I znowu powolne, nieme przytaknięcie.

– Będziesz też musiał asystować przy eutanazji albo przeprowadzać ją na życzenie opiekunów zwierzaków, w ich obecności.

Znów zareagowałem wysilonym przełknięciem śliny, a przy tym jedyny raz spojrzałem w przepaść pod nogami. Przerażała mnie perspektywa wkłuwania się w żyłę i jednoczesnego pocieszania zwierzęcia i człowieka. W tej fazie rozmowy kwalifikacyjnej trudno mi było zachowywać się niczym Zelig, a jednak spróbowałem, rozpaczliwie usiłując wymyślić odpowiedź poświadczającą mój profesjonalizm.

– Czy zostanę podszkolony do tej roli?

– Oczywiście. Do czasu, aż opanujesz procedurę i będzie ci to przychodziło stosunkowo łatwo, postaramy się przesadnie nie stresować opiekunów zwierząt, gdy ty będziesz robił swoje.

– W takim razie nie ma problemu.

W dalszym ciągu Audrey szukała dziur w moich dobrych intencjach. Przypuszczalnie za swojej kadencji miała do czynienia z tłumami kandydatów mojego pokroju – niedoświadczonych, choć z pozoru pełnych zapału, którzy pękali jak tanie parasolki podczas burzy. Nie chciałem jednak dać za wygraną, chociaż z pewnością były takie chwile, gdy instynkt wyganiał mnie na ulicę i dalej.

Paradoksalnie widok maskotki schroniska, kota o imieniu Cheeks2, nazwanego tak, bo brakowało mu ogona, sprowadził moje ciśnienie do znośnego poziomu w trakcie dociekliwych pytań Audrey. Kot paradował po białym laminowanym blacie stołu, chłodnym w letnim ukropie, a gdy go dotknąłem, uwalił się, rozpraszając swoją obecnością wiszące w powietrzu napięcie.

Każde z dociekań Audrey kończyła zadawanym energicznie pytaniem:

– Czy to ci odpowiada?

– Tak. Wchodzę w to, chcę się przydać – odpowiadałem zgodnie z prawdą, niespodziewanie tłumiącą obawę przed wyzwaniem. Wówczas nie rozumiałem, że wbrew lękom, które mnie omotały, rzeczywiście chciałem poznawać życie i służyć innym.

Po godzinnej, w sumie pozytywnie zakończonej rozmowie Audrey oprowadziła mnie po budynku, po czym wyszliśmy na zewnątrz, na podwórko. Zerkając na pobliski staw, spytałem, kiedy zapadnie ostateczna decyzja. Odparła, puszczając do mnie oko:

– Och, jeszcze dziś, jestem tego pewna.

Wróciłem do domu ze świadomością, że rozpocznę nowy etap w życiu. Inaczej niż wcześniej, gdy po zatrudnieniu się mówiłem sobie „Super, mam trochę kasy, spłacę czynsz i dilera prochów”, wiedziałem, że tym razem zaangażuję się na całego. Czułem się z tym dobrze mimo sporadycznych napadów lęku przed odpowiedzialnością. Stało się tak, bo przemówiły do mnie zwierzęta, które zobaczyłem w schronisku z bliska. Psy lizały mi palce przez kraty. W strefie adopcyjnej jeden z nich zaczął przenikliwie szczekać, po czym kolejno dołączali jego towarzysze niedoli, co skojarzyło mi się z upadającymi kostkami domina. Koty, zamknięte w klatkach pół na pół metra, obserwowały mnie, oceniając stopień zagrożenia. Wszystkie te zwierzaki miałem przed oczami, kiedy wracałem do domu. Ludziom, którzy się u mnie zebrali, powiedziałem, że poczułem powołanie do służenia zwierzętom i że, ku mojemu zadowoleniu, mogę być potrzebny. Bez względu na porę, w pokoju dziennym przebywało do tuzina osób, w tym członkowie mojej kapeli. Byłem kimś w rodzaju przewodnika tej gromady, która co wieczór zasiadała w kółku na podłodze niczym rada starszyzny. Tym razem puszczając w obieg fajkę do palenia ziół, wiedziałem, że każdy z nich wyczuje, iż ulga ze znalezienia życiowego celu ogrzewa pokój jak panel baterii słonecznej.

Wtedy zadzwoniła Audrey, aby poinformować, że mnie nie zatrudni.

– Naprawdę? – Nie było cienia ironii w tym pytaniu. Byłem wstrząśnięty. – Naprawdę? – powtórzyłem.

Zwykle w takiej sytuacji wyłączałem się wewnętrznie, ale tym razem nie potrafiłem, bo się zdenerwowałem.

– Pewnie źle wypadłem podczas rozmowy.

– Nie, wcale nie.

– Cóż… – Moja twarz nabrała paskudnie czerwonego koloru pod wpływem złości i zażenowania, które ogarnęły mnie na myśl, że ja, przewodnik gromady, powiedziałem wcześniej kumplom, że w moim życiu dokonał się dramatyczny zwrot.

– Słowo daję, wcale nie. Po prostu chcemy pójść w trochę innym kierunku.

– Hm… A jaki to kierunek?

Nastąpiła dyplomatyczna pauza, potrzebna na wymyślanie, co by tu powiedzieć, żeby pytający nie dostał palpitacji serca.

– Przykro mi, Jackson. Mam nadzieję, że następnym razem ci się powiedzie.

– No, tak. Ja… hm… też… – odparłem i usłyszałem trzask odłożonej słuchawki.

Co, do kurwy nędzy, właściwie się stało?

Popatrzyłem na słuchawkę i natychmiast odłożyłem ją jak radioaktywny przedmiot. Mimo to poczułem się jak porażony. Skrajnie przygnębiony, walczyłem z mdłościami.

Na wpół świadomy, pętałem się po domu. Zajrzałem na górę, szukając kolegi z pokoju albo narkotyków, a może kolegi z narkotykami. Na dole, w pokoju dziennym, zostawiłem dziewięć osób i dziewięć kociaków. Kiedy ponownie mnie zobaczyli, nikt o nic nie zapytał, bo wszyscy bez trudu się domyślili, że właśnie spotkało mnie coś parszywie pechowego.

Chrzanić HSVB, pomyślałem. Jak się nie zorientowali, że trafił im się wyjątkowy podarunek w opakowaniu, które im się nie spodobało, to znaczy, że nie zasługują na kogoś takiego jak ja. Byłem istnym mistrzem w szkodzeniu sobie i napawaniu się własnym cierpieniem. Chciałem napisać przebojowy utwór, a potem rozciągnąć go do trzynastu minut, składających się z chwytliwej zwrotki, refrenu i instrumentalnego solo, uzupełnionych balastem w postaci trzyminutowego monologu, którego za nic nie dałbym wyciąć. Wszystko albo nic z tego.

Nie jestem pewien, kiedy się zorientowałem, że nie zostałem zatrudniony z powodu dredów, w każdym razie potwierdzenie tego odkrycia przyszło z zewnątrz. Fakt, że nie dołączyłem do ludzi i zwierzaków w schronisku, nie tylko wyprowadził mnie z równowagi, ale także sprawił, że solidnie zaszalałem. Byłem mocno nawalony przez tygodnie. Nieco wcześniej odkryłem nową mieszankę: klonopin (mój lek przeciwlękowy) razem z trawką, syropem na kaszel, grzybami halucynogennymi i środkami antydepresyjnymi. Znalazłem się w obłędnym świecie, w przewidywalnych całodziennych odlotach, przechodząc od oszołomienia do ślinienia się. Zacząłem się spotykać z pewną dziewczyną, a przygnębiające wspomnienie o niej wypaliło się przez to zaćmienie i nie opuszcza mnie do dziś (na szczęście nie pamiętam jej imienia). Piliśmy, wciągaliśmy towar nosem, łykaliśmy wszystko, co tylko się dało, a w środku nocy braliśmy kilka działek koki typu „stłuc szkło w razie awarii”, żeby nie usnąć w trakcie zabawy. Obijaliśmy się w zwolnionym tempie i całowali, nie trafiając w usta i śmiejąc się z zakłopotaniem. W czasie tego szaleństwa chodziło o to, by samemu się zagubić wraz z inną osobą, a przy tym nie popłakać. Gdybym choć na chwilę oprzytomniał, zapewne połapałbym się, że doszedłem do punktu, w którym imprezowanie stało się ciągiem rozpaczliwych zabiegów, czymś w rodzaju próby ocalenia tonącej łodzi za pomocą słoika po galaretce.

Jednak nie uczyniłem niczego, by oprzytomnieć. Liczyłem, że wszechświat zatroszczy się o mnie i nie da mi zginąć.

Przez większość życia uważałem się za kogoś kruchego, źle dostosowanego nawet do delikatnego traktowania, a co dopiero do młócki w kieracie. Inni uważali mnie za osobnika nadwrażliwego i często to podkreślali. Przeżywałem kolejne lata tak, jak gdybym miał być świadkiem wypadku samochodowego. Babka ze strony matki kiedyś krótko występowała w wodewilach i jako jedyna w rodzinie, poza mną, miała talenty artystyczne, jeśli nie liczyć wyczucia rytmu – rodzice poznali się w klubie tanecznym i przełamali dzielącą ich barierę językową za sprawą pewnych tanecznych ruchów na parkiecie. Lubiła mi opowiadać, jak podczas miesiąca miodowego nad Niagarą obudziła się w środku nocy oblana zimnym potem i zbudziła mojego dziadka. „Cy! – wrzeszczała, zbierając rzeczy. – Natychmiast musimy stąd uciekać!”. Tak postąpili, bo nawet tuż po ślubie dziadek wolał nie przeciwstawiać się żonie. Tej samej nocy ich hotel spłonął do szczętu. Babka stwierdziła, że jesteśmy ulepieni z tej samej mediumicznej gliny. Nie pomyliła się; należała do nałogowców i zmarła na raka płuc na skutek palenia. Po raz ostatni widziałem ją w szpitalnym łóżku. Dotknęła mojej twarzy i powiedziała: „Wszyscy będą cię nakłaniali do rzucenia palenia, kochany, ale nie daj się namówić”.

Chociaż nadwrażliwość szarpała mi nerwy przez dobę siedem dni w tygodniu, to także rozbudziła we mnie niewiarygodne zadziwienie nad stanem ludzi i zwierząt. Niemal było mi pisane, że zostanę artystą, a nie na przykład dyplomowanym księgowym. Potrafiłem przejrzeć ludzi, obserwując, jak poruszali się, kołysząc biodrami, przechodząc przez Broadway.

Pewnego dnia urodzony na Węgrzech ojciec przyniósł do domu stary gramofon marki Motorola, wielkie pudło obszyte materiałem. Otwierało się przód z głośnikami jak książkę i nastawiało płytę na obrotowym talerzu, umieszczonym w środku. Ojciec zajrzał też do kosza z przecenami w księgarni i na chybił trafił wybrał płyty. Nieważne, co to były za kawałki. Byłem nimi urzeczony. Naturalnie, gdy odkryłem inne single, zafascynował mnie Rockin’ Robin zespołu Jackson Five. Muzyka wciągnęła mnie całkowicie. Rodzice uwielbiali styl doo-wop, a ja wchłaniałem i przetrawiałem wszystko, od Dion po Shirelles. Co wieczór odstawiałem dla nich występ, złożony z jednego utworu, zwykle Chantilly Lace w wykonaniu Big Boppera. Trzymałem w dłoni słuchawkę, bo piosenka zaczynała się od dzwonka telefonu i zaśpiewanych soczystym barytonem Helloooo, baby!. Już wtedy, zanim przestałem być dzieckiem i wkroczyłem w wiek dojrzewania, pragnąłem swobody w życiu. Nie chciałem wpaść w pułapkę planowania i martwienia się o osiągnięcie sukcesu, a także myśleć, że osmali się sobie skrzydła, jak wzleci się za wysoko. W przebłysku intuicji pojąłem, że umrę wolny z motorolą zawieszoną na szyi.

Nadwrażliwa energia, którą dostrzegła we mnie babcia, nieźle mi się przysłużyła jako piosenkarzowi (a także autorowi tekstów, aktorowi i nieuleczalnemu flirciarzowi). Potrafiłem ją spożytkować na coś przydatnego. (Nie szkodzi, że coś przydatnego wyniknęło z umiejętności głośnego wydzierania się podczas występów. W pewnym momencie zarzuciłem aktorstwo i podjąłem występy estradowe, ponieważ na ogół grałem role świrów. Wydaje mi się, że jako wokalista rozsadziłem stereotyp wrażliwego piosenkarza i autora piosenek na milion cholernych kawałków w kształcie Dana Fogelberga. Tło muzyczne nigdy nie było dla mnie).

Życie wykonawcy estradowego sprzyjało pozostawaniu w nieustającej euforii. Po raz pierwszy wystąpiłem publicznie, gdy jeszcze nie byłem nastolatkiem, a mimo to poczułem się na scenie jak w domu. W blasku reflektorów znikały frustracja i nieśmiałość, z którymi borykałem się na co dzień. Mama często opowiadała mi zabawną historyjkę o tym, jak szedłem z nią ulicą, wystrojony w jaskrawe kolory, z wielkimi kolczykami zwisającymi do ramion, łypiąc groźnie na wszystkich przechodniów i zastanawiając się na głos, na co się tak gapią.

Niemal wraz z wzięciem do rąk gitary odkryłem w sobie zainteresowanie komponowaniem piosenek. A gdy powstały, po prostu musiałem odgrywać je ludziom. Na Manhattanie występowałem jako artysta uliczny, chociaż jeszcze nie wiedziałem, że tak to się określa. Odkryłem, że potrzebuję wielkomiejskiego hałasu, aby się skoncentrować na graniu. Pieniądze wrzucane do futerału gitary były jedynie przyjemnym dodatkiem, nie celem. Od razu zwróciłem na siebie uwagę. Wcześnie wyostrzył się we mnie zmysł obserwacji, który podrasowałem w trakcie studiów aktorskich w college’u, bo obok muzyki zająłem się występami teatralnymi. Pytania, które mnie nurtowały, były takie same. Zarówno wtedy, gdy na początku pisałem muzykę do spektakli, jak i później, kiedy przebywałem za kulisami. Szedłem do parku, obserwowałem ludzi i zadawałem sobie w duchu pytania: Jakie jest ich życie wewnętrzne? Co działo się przed chwilą i po tym, jak zetknęli się ze mną? Dokąd idą? Kogo zostawili w domu? Dlaczego ten wypina pierś, a tamta kuli ramiona? Z zebranych tym sposobem wątków sklecałem opowieść, którą mogłem odtworzyć w sobie. Trzeba było uruchomić wyobraźnię i w oparciu o obserwacje (ludzi, a później kotów) i domysły stworzyć całość oraz uzupełnić ją o wiarygodne i ważne elementy.

Wkrótce odkryłem inne źródła euforii, dzięki którym byłem nakręcony i czułem się wspaniale bez wychodzenia na scenę. Zaraz po papierosach trafiłem na trawkę, mniej więcej wtedy, gdy skończyłem czternaście lat. Właściwie alkohol zawsze pozostawał w tyle wobec innych używek, ale był łatwiej dostępny. Nie będę się zagłębiał w nudną i dobrze znaną historię o tym, co, gdzie i jak. Wystarczy powiedzieć, że nie było takiego odlotu, którego byłoby mi za mało. Młode dziewczyny marzą o straceniu dziewictwa z facetem, który będzie miłością ich życia, natomiast ja marzyłem o halucynogennych grzybach, LSD i pejotlu. Budziłem się z mocno bijącym sercem, jak ze snu erotycznego. Przypuszczam, że częściowo były to sny erotyczne.

Taki był ze mnie małolat. Wszystko, czego skosztowałem, rozbudzało mi smak na więcej.

Dość długo trzymałem swoje demony pod kontrolą; byłem dobrze funkcjonującym nałogowcem. Nie zawalałem obowiązków, nie znikałem ze szkoły. Ciągle pisałem świetną muzykę i nie odpuściłem żadnego koncertu. Nawiązywałem różne znajomości z normalnymi ludźmi oraz z takimi imprezowiczami jak ja. Ukończyłem college nie w tak kiepskim stanie jak niektórzy z moich kumpli i przebrnąłem przez uzupełniające kształcenie bez wielu zakrętów (chyba że uznacie za zakręt to, że koledzy z mojej grupy na kursie dramatopisarskim z reguły obsadzali mnie w roli psychopatów).

Gdy jednak przeniosłem się do Boulder, żeby zostać pełnoetatowym wokalistą i autorem piosenek, zacząłem czuć się niepewnie i co rusz zerkałem pod nogi, stojąc na linie, z której nie schodziłem od lat. W świecie dorosłych nadwrażliwość mi nie sprzyjała, ponieważ nie narzuciłem sobie odpowiednich ograniczeń, niezbędnych do funkcjonowania. To błogosławieństwo i zarazem przekleństwo, prawda?

Wielu artystów i uzależnionych opowiada identyczną historię: odurzamy się, żeby doznać twórczego odlotu i po zejściu ze sceny, w trakcie zwyczajnych czynności, pozostać w nastroju euforii. Czasami musimy się znieczulić. Niestety, po drodze gubimy z oczu cel i przekuwamy chemiczne przewodniki duchowe w młoty kowalskie. Nie chcemy wpaść w pułapkę artystycznego banału, tylko mieć dostęp do głęboko ukrytego, nieznanego szajsu po to, by odkryć prawdę. Czasami lekarz musi zrobić znieczulający zastrzyk, zanim wyciągnie kulę z rany. Nieuchronnie okazuje się, że lepiej profilaktycznie aplikować sobie takie zastrzyki. Niestety, na każdym kroku pojawiają się trudności i nie zawsze mamy odpowiednie narzędzia do ich przezwyciężenia. Czemu więc nie przygotować się na to z góry, serwując sobie odlot? Na przykład jak kot, który nerwowo obchodzi dom i spryskuje ściany przy oknach i drzwiach. Robiąc tak, wyobraża sobie, że powstrzymuje obcych przed wtargnięciem na jego teren. Lepiej się zabezpieczyć, nawet gdy nikt nie kręci się w pobliżu. A jak już ktoś wejdzie, to od razu będzie wiedział, do kogo należy ten kawałek świata.

Gdy wylądowałem w Boulder w 1992 roku, byłem na granicy unicestwienia, ale dopiero po kolejnych sześciu miesiącach ją przekroczyłem. Z zapałem faszerowałem się lekami, równocześnie podejmowałem beznadziejne zajęcia, byle tylko mieć pieniądze niezbędne na mieszkanie, towar, żarcie (dla ludzi i kotów) i struny do gitary. Byłem kimś w rodzaju upośledzonego geniusza, stojącego na czele grupy ludzi. Pozwalałem im myśleć za siebie, a potem miałem pretensję, że nie wzięli pod uwagę przede wszystkim moich potrzeb. Patrząc na to z perspektywy czasu, dostrzegam, że otaczałem się ludzkimi i farmakologicznymi piorunochronami. Uważałem się za narażonego na nieuchronne gromy, które w końcu zrobiły ze mnie kłębek nieosłoniętych nerwów, miotający się w pościeli albo ubrany i rozpaczliwie usiłujący zmusić się do pójścia do pracy.

Zapisałem się do psychoterapeuty i psychiatry, do tego pierwszego, żeby mnie słuchał, a do drugiego po leki na receptę. Błagałem o skierowanie choćby na krótko do szpitala po to, żebym dał radę się pozbierać. Zamiast tego psychiatra wpuściła mnie w coś, co okazało się trwającą dziesięć lat kuracją lekami psychotropowymi. Oczywiście, jak każdy uzależniony obwiniałem ją o utratę wszystkiego, co dla mnie drogie. Straciłem przyjaźnie i znajomości, moją kapelę, twórczą wenę, co gorsza, spadając na samo dno, zyskałem nowego oddanego przyjaciela, lek o nazwie Klonopin.

Na cud zakrawa fakt, że choć na kilka następnych lat opuściła mnie kompozytorska muza, powróciła w innym wydaniu, wyrażając się w zwierzęcej postaci.

***

Kiedy wyczytałem w rubryce z ogłoszeniami o pracę, że HSVB szuka pracownika, zdenerwowałem się tak, że poczułem skurcz żołądka, i jednocześnie zrobiło mi się smutno. Oto znowu świat wciskał moją twarz w zwierzęcą kupę. Rozbudziły się parszywe, niechciane emocje tylko po to, abym poczuł się kompletnie zdołowany. Był upalny letni dzień, a mimo skwaru oblewał mnie zimny pot pod wpływem tego, co akurat wziąłem lub wypiłem. Stałem prawie nagi na balkonie i grałem swoje kawałki tak głośno, jak tylko się dało. Trzech kumpli siedzących w pokoju śpiewało razem ze mną. Naprzeciwko, na balkonie, opalała się lokalna wzorcowa para. Najwyraźniej im się nie spodobało, że zagłuszałem zespół Phish, którego słuchali.

– Hej! – zawołała młoda kobieta podobna do Barbie. – Może bylibyście łaskawi się uciszyć?

Nie doczekała się odpowiedzi, tylko potrząsania głową w stylu Chrisa Cornella lub Roberta Planta, niewidoczną wśród dredów.

– Nawet nie grasz dobrze! – wrzasnęła do mnie.

W tym momencie przypomniał mi się koncert, który kilka tygodni wcześniej zagrałem dla pustej sali, jeśli nie liczyć jednego stolika z dziewczynami, które wyglądały jak ona. Były tak pijane, że aby odśpiewać Sto lat dla jednej z nich, zakłóciły mi wykonanie jednego z utworów. Pod wpływem tego wspomnienia zacząłem śpiewać i grać jeszcze głośniej, choć pękła jedna ze strun. Fałszowałem i, jak sądzę, bardzo mnie to cieszyło.

– Jezu Chryste! – zawołała wściekła Barbie. – Musisz być takim dupkiem?

Pokazałem jej gestem, żeby się wypchała. Kumple zaśmiali się wyjątkowo szorstko i głośno.

Wtedy podniósł się jej facet, podobny do Kena, tyle że w rozmiarach żywego człowieka. Słowo daję, że napiął umięśniony brzuch, aby wstać z hamaka. Wypychając z płuc powietrze za pomocą każdego widocznego mięśnia na brzuchu, wycedził przez zęby:

– Posłuchaj, koleś, wezwę gliny. Czy tego chcesz?

Wtedy mnie poniosło.

– Ty tego chcesz! Ty chcesz! Zamknij się, kurwa, bo inaczej spalę ci chatę, a kiedy będziecie uciekać z pożaru, skuję wam obojgu mordy, aż się popłaczecie!

Pamiętam, że tak się wydzierałem, aż zachrypłem. Kumple nie należeli do osób próbujących łagodzić konflikty, zwłaszcza gdy byli nawaleni jak w tamtą niedzielę. Poza wszystkim rozpierała nas energia. Wrzasnąłem do Mike’a, żeby podał mi nożyczki, a ten głupek mnie posłuchał. Przysięgam, że chciałem jedynie wywołać reakcję i niepohamowane mdłości u tamtej lalkowatej pary, ale z perspektywy czasu wydaje mi się, że jednak był to moment, gdy przejrzałem na oczy. Złapałem nożyczki i ściąłem sobie dreda. Przystawiłem go do nosa, udałem, że głęboko się zaciągam i potrzymałem go z niesmakiem w wyciągniętej ręce jak skarpetkę noszoną przez trzy dni z rzędu w upalny miesiąc. Następnie rzuciłem nim w tamtą parę lalek, trafiając Kena prosto w umięśniony brzuch.

Wrzasnął jak trzynastoletnia fanka na widok Justina Biebera i zabawa się zaczęła. Obcinałem sobie dredy, rzucałem bluzgi i ciskałem granaty z włosów. Wzorcowa para coraz bardziej się nakręcała, a za każdym razem, gdy wydawało się, że zdobędą punkt, trafiałem w nich wielkim, skawalonym, pofarbowanym na pomarańczowo albo purpurowo warkoczykiem, niemytym od miesięcy, o ile nie od lat. Wycofali się, pełni obrzydzenia. Mike stanął za mną i obciął mi resztę dredów. Było tak, jak byśmy lepili na zapas śnieżne kule przed szturmem na lodową fortecę i częścią z nich obrzucili bezlitośnie Barbie i Kena.

Wreszcie to się skończyło. Ukłoniłem się, zszedłem ze sceny… hm… balkonu i ogoliłem sobie głowę. Poczułem się niesamowicie. Dredy bardzo obciążają czaszkę, a tu nagle znikły, razem z paciorkami, monetami i innymi drobiazgami, które były w nie wplecione (nie wspominając o wciśniętych w nie tu i tam gałązkach). Nadal byłem sobą, ale w sposób mniej zakręcony.

Możliwość patrzenia na sprawy z perspektywy czasu to genialne narzędzie ludzkiego doświadczenia – trzeba je z dumą nosić za pasem! Rozstałem się z dredami, powiewającym dumnie na głowie sztandarem odlotowca. To nie oni zmusili mnie do obcięcia włosów, był to tylko element żałosnego, pijackiego stawiania na swoim.

Nie mogłem się doczekać na kolejną wizytę w schronisku dla zwierząt. „Akurat byłem w pobliżu”, tak brzmiał, jak mi się zdaje, tekst, który sprzedałem Audrey. Spojrzała na mnie z uśmiechem.

Tym razem, niech to diabli, dostałem tę robotę.

2Cheek (ang.) – pośladek (przyp. tłum.).

Kaskady, monstrum i 45 pocałunków

W nowej sytuacji nie idzie mi najlepiej, kiedy znajduję się pod presją. Do dziś pamiętam pierwszy dzień w nowej szkole, do której poszedłem jako uczeń siódmej klasy. Niespodziewanie zetknąłem się z nieznanymi sobie wcześniej wynalazkami, takimi jak plan zajęć, semestry, zamykane szafki z cyfrowymi zamkami na kod. Nic mi nie szło, pociłem się przez cały dzień. Po zmarnowaniu ośmiu minut na otwarcie szafki, spowodowanego pomyleniem kodu zamka, usiłowałem wydostać książki do matematyki wraz z ołówkami, cyrklem, kątomierzem i nagle dźgnąłem się w rękę ołówkiem, łamiąc jego zaostrzony grafit. Zaczęła mi lecieć krew i wylądowałem u szkolnej pielęgniarki, która powiedziała mi, że nie ma powodu do obaw, i dodała, że pewnie zrobiłem sobie pierwszy tatuaż. Spodobało mi się jej przypuszczenie, że będzie ich więcej. Nie pomyliła się, a na prawej dłoni nadal widnieje ślad po nieradzeniu sobie z nowymi sytuacjami.

Mój pierwszy dzień w HSVB udał się tylko trochę lepiej. Dokuczał mi gorszy kac niż zwykle. Denerwowałem się (jak pamiętacie, nakłamałem, żeby zatrudniono mnie w schronisku) i poprzedniego wieczoru zadbałem, żeby zaaplikować sobie dodatkową dawkę syropu przeciwkaszlowego, trawki i czerwonego wina tylko po to, by zasnąć. Chociaż wcześniej dostałem materiały szkoleniowe i podręcznik, opisujący krok po kroku moje poranne obowiązki, to wraz z przekroczeniem progu schroniska ogarnął mnie paniczny lęk, podobny do tego, jakiego zaznałem w siódmej klasie. Pocieszające było to, że miałem ręce pełne roboty i do piątej po południu poważne błędy stały się rozmytym ciągiem komedii omyłek.

Nauka nie idzie w las. Kiedy ktoś padł bez czucia na podłogę pięć godzin wcześniej, a teraz wchodzi do pomieszczenia, w którym wycie setki wygłodniałych zwierzaków tłucze człowieka po głowie, to łapie subtelną aluzję, że może lepiej zmodyfikować wieczorne i nocne rytuały albo przynajmniej skorygować asortyment branego towaru. Ta myśl olśniła mnie, zanim poczułem smród. Boksy i klatki dla psów i kotów oraz podwórko to specyficzne zaułki piekła, jeśli chodzi o zapachy.

Najpierw skierowano mnie do Allison, która zajmowała się adopcją psów i miała mnie zapoznać z procedurami obowiązującymi w schronisku. Po kilku chwilach przekonałem się, że Allison szybko traci cierpliwość, a ja już zdążyłem się spocić. Pomieszczenie było wielkie i przeraźliwie akustyczne, ściany zostały wyłożone kafelkami, a u szczytu jednej z nich umieszczono okienka. Przegroda z żużlowych bloków oddzielała dwa długie sektory z wybiegami dla psów, żeby nasi podopieczni nie widzieli zwierząt po drugiej stronie. O ile pamiętam, było dwanaście podłużnych psich wybiegów po obu stronach tego murku. Pośrodku wybiegów znajdowały się metalowe przegródki, które przydawały się do karmienia psów w jednej przegrodzie i czyszczenia w drugiej wtedy, gdy w schronisku nie było kompletu zwierząt. Gdy wolnych miejsc brakowało, przegroda służyła za ściankę oddzielającą dwa wybiegi adopcyjne.

W bardzo wilgotnym powietrzu i równie dotkliwym smrodzie i hałasie, mając na sobie zakładane na buty kalosze, krótkie spodnie i specjalną gumowaną kurtkę, jeszcze przed lunchem czułem się tak, jakbym miał się rozpaść. Zwierzęta sprawiały na mnie takie wrażenie, jakby wiedziały, że jestem świeżo przyjętym frajerem. Kilka psów uciekło z wybiegu, nadeptując mi na kalosze w ramach psiego buntu, zadowolone z siebie niczym Paul Newman w filmie Nieugięty Luke. Nie potrafiłem poradzić sobie z wielokolorowymi nylonowymi zaciskowymi smyczami, którymi doświadczeni opiekunowie zwierząt posługiwali się jak lassami, przerzucając je sobie przez ramię i obwiązując się nimi pod pachą. Wyglądali jak dzielni wodzowie z krajów czwartego świata. Ci weterani psich wojen, których od razu rozpoznałem i których starałem się trzymać, Suzanne, Dustin, Kim, a nawet budząca postrach Allison, poruszali się pewnie, operując smyczami, odsuwając groźniejsze psy tyczkami z chwytakami i przytrzymując zdziczałe koty. Pozazdrościłem im tych umiejętności, gdy wszystko, od czworonogów po miski z nierdzewnej stali, leciało mi nieustannie z rąk.

– Jezu – rzuciła Allison, widząc, że trzeci raz z rzędu źle nałożyłem nylonową smycz – zupełnie jakbyś nigdy tego nie robił.

– Cóż, ja…

– Dobra, nieważne. Po prostu zrób to, jak należy.

Na szczęście, resztę tego dnia zapamiętałem jako pasmo rozmytych zdarzeń.

Przez pierwsze sześć miesięcy pracy w schronisku czułem się jak na kołowrocie zarówno w sensie fizycznym, emocjonalnym, jak i psychicznym.

Pracownicy Animal Welfare Associates3 najpierw szkolili się na zapleczu, stykając się bezpośrednio ze zwierzętami. Przed południem czyściliśmy klatki, karmiliśmy podopiecznych, szykowaliśmy do otwarcia strefę adopcyjną. Wszystko to w szybkim tempie. Spoufalanie się ze zwierzętami, okazywanie im miłości, ograniczało się do czasu spędzanego na przenoszeniu ich z klatki do klatki, zostawianiu im jedzenia i zabieraniu misek. Mieliśmy niecałe trzy godziny od czasu przywleczenia tyłków do pracy do otwarcia strefy adopcyjnej, a do tego czasu każdy zwierzak musiał być wyczyszczony i nakarmiony, a pomieszczenie wysprzątane. Nie było wolnych chwil. Zaciągaliśmy się papierosami, wynosząc resztki jedzenia świniom i kogutom. Wkrótce zacząłem funkcjonować nie tylko na zapleczu; odbierałem oddawane i bezpańskie zwierzaki, nadzorowałem wizyty składane przez opiekunów, których ulubieńców trzymano u nas z rozmaitych powodów, brałem udział w konsultacjach adopcyjnych, dopasowując ludzi do zwierząt, oraz w tym, co w schronisku najlepsze – wynajdywaniu naszym rezydentom nowych domów, byle dalej od tej piekielnej placówki.

W rezultacie stworzyliśmy grono, które zbierało się w domu jednego z pracowników, aby maksymalnie odbić sobie szkody doznane w schronisku. W godzinach pracy byliśmy nabuzowani adrenaliną, po opuszczeniu schroniska trzeba było korzystać z pewnych substancji chemicznych i próbować przylepić nasze stopy z powrotem do ziemi. Zbieraliśmy się u Lonniego – który nadzorował to, co działo się w widywanej przez odwiedzających części schroniska – żeby ostro się nawalić. Potem brałem prysznic, bo po robocie wracałem do magazynu, gdzie nie było bieżącej wody, a stamtąd przemieszczałem się na próbę kapeli.

Był to naprawdę radosny okres. Pracowałem nie po to, żeby wrócić do domu z czekiem, ale dlatego, by ochraniać i kochać podopiecznych. Sprzątałem, zapewniałem wygodę, podnosiłem na duchu, szukałem nowych domów, pomagałem w nawiązaniu więzi między ludźmi a zwierzętami.

Chodziło nie tylko o to, żeby nauczyć się wykonywać te wszystkie czynności. Rzecz w tym, by robić to z empatią i oswoić się ze śmiercią zwierząt albo przynajmniej umieć jakoś to znieść. Zdaje się, że już pierwszego dnia czyściłem krematorium, załadowałem je na nowo i zapoznałem się ze swądem spalenizny. Trwało lato i liczba rozjechanych na drogach zwierząt szybko wzrastała.

Praca w schronisku uczy człowieka wszystkiego, co trzeba wiedzieć o wojnie toczonej w okopach, zmuszając do nieustannego skupiania się na tym, co bezpośrednie. Wszystko, co znajduje się dalej, rozprasza. Po zatrudnieniu w schronisku bardzo szybko zaczyna się szkolenie w przeprowadzaniu eutanazji. Od razu ma się do czynienia z zabijaniem, ponieważ żadne schronisko nie ma ochoty na marnowanie czasu i energii na kogoś, kto szybko się wypali. Zwykle wiadomo, czy ktoś świeżo przyjęty wkrótce odpadnie. Łatwo krytykować pracowników schronisk i uważać ich za bezduszne automaty. Może się to wydawać mało wiarygodne, ale szczerze mówiąc, nigdzie nie poznałem nikogo tak zaangażowanego, nieugięcie oddanego podopiecznym, jak ludzi, którzy codziennie troszczą się o zwierzęta i także często są zmuszeni je zabijać.

Lekarka kliniki sterylizacyjnej, gdzie przechodziłem ogólne szkolenie w pierwszych tygodniach, była osobą całkowicie wypaloną i właściwie nie powinna pracować w miejscu, przez które przewijało się tyle istot. Byłem nowicjuszem, ale tylko ślepy nie dostrzegłby w niej ogromnej niechęci do pracy. W okropnym laboratorium pomagałem w zabijaniu niedonoszonych miotów (zwłaszcza w przeprowadzanych na ostatnią chwilę aborcjach). Suka miała sześć albo siedem szczeniaków; lekarka wyciągała te szczenięta w ich embrionalnych woreczkach, po czym wstrzykiwała im pentobarbital sodu, nazywany przez nas niebieskim sokiem. Embriony robiły się sine, a potem… Było to piętnaście lat temu, a nadal pamiętam, z jakim odgłosem zabijane szczenięta lądowały w misce z nierdzewnej stali. Zamierzałem udowodnić, że daję sobie radę z tego rodzaju rzeczywistością. Nie chciałem wydać się naiwny i zadawać pytań w rodzaju: „Po co zabijać szczeniaki, które zaraz wybiegłyby przez drzwi, gdyby jeszcze tylko trochę podrosły?”.

Podczas gdy robiłem zastrzyki nienarodzonym szczeniętom, lekarka zaczynała do mnie przemawiać zimnym tonem, najwyraźniej powtarzając to, co mówiła już tysiąc razy wcześniej.

– Przypomnij mi, jak się nazywasz.

– Jackson. – Pacnięcie embriona o stal.

– Dobra, Jackson…

Pogarda zaczynała się sączyć z kącika jej ust. Wypowiadała moje imię tak, jakby tak samo nazywał się jej postrzelony wujek, który ją lał, kiedy była dziewczynką.

– Jackson, do tego właśnie dochodzi, gdy ludzie nie sterylizują swoich zwierząt.

Martwy psi embrion znowu pacnął o stal miski. Dla lekarki ten odgłos był znakiem interpunkcyjnym. Wewnętrzne drżenie, które wywołało u mnie mdlący strach, przechodziło w narastającą wściekłość. Nie pracuję w szczenięcej rzeźni, ty ździro, pomyślałem. Jestem z tych dobrych chłopaków.

Nagle przypomniałem sobie określenie „zmęczenie empatyczne”, z którym poprzedniego wieczoru zapoznał mnie Lonnie, kiedy wziąłem sztacha z jego ponadpółmetrowej ceramicznej fajki. Moim zdaniem ta lekarka była wzorcowym przykładem zmęczenia empatycznego. Wiedziałem, że niezależnie od tego, jak długo będę pracował ze zwierzętami, właśnie ona zilustruje to hasło w moim mentalnym słowniku. Lonnie powiedział mi, że to zjawisko dosyć typowe u pracowników schronisk. Wiedział z doświadczenia, że w pewnym momencie dopadało ludzi, po czym ich niszczyło. Po latach całej tej cholernej roboty odgłos pacnięcia zabijanych embrionów w miskę wykorzystujesz dla podkreślania własnych wypowiedzi i przepadłeś. Troszczysz się o zwierzęta, którym służysz, i odczuwasz do nich empatię, a ciągle przywożą nowe, napływają bez ustanku. W końcu masz dość i szukasz kogokolwiek, by zwalić na niego winę za to cierpienie. Empatyczne zmęczenie ogarnia cię powoli, codziennie po trochu, niezauważalnie.

Naturalnie, wówczas nie groziło mi wypalenie. Znajdowałem się w na wpół histerycznym stanie, mknąc przez życie obrońcy zwierząt, jak gdyby wszystkie one należały do mnie. Rzecz jasna, drobne kłamstwa, którymi żonglowałem jak najlepszy na świecie aktor-sprzedawca, miały mnie wkrótce dopaść.

Denerwowałem się jak cholera, widząc swoje nazwisko na wywieszanym codziennie planie E/K (eutanazji/kremacji). Kręciło mnie podjęcie się roli strażnika, opiekuna całego mnóstwa istot bytujących poza moją samolubną egzystencją. Natomiast uśmiercanie ich budziło we mnie niepokój. W każdym kącie stała śmierć i wyczekiwała, aż przestaniemy walczyć i ulegniemy temu, co nieuchronne. Przyrzekłem sobie, że stanę się równoprawnym członkiem zgranego zespołu, a właśnie usypianie zwierząt czyniło nas w ich oczach takimi samymi istotami. Rzecz dokonywała się w ostatnim pomieszczeniu, za ciężkimi metalowymi drzwiami, które w pewnym momencie otwierały się i prowadziły do krematorium. Trzeba było przemycić martwe zwierzęta tylnym wyjściem ze schroniska, żeby przypadkiem żaden gość nie natknął się na nas w holu, i upakować je w krematorium.

Pierwszym zwierzakiem, w którego uśpieniu asystowałem, był pies, mieszaniec pitbulla z labradorem. Wówczas, tak jak obecnie, pitbulle i pokrewne mieszańce stanowiły znaczny odsetek psów uśmiercanych w schroniskach. Tamten bardzo się bał. Zawleczono go do pomieszczenia za pomocą bosaka z chwytakiem, bo był bezpański i nieobliczalny. Starałem się nie zwracać większej uwagi na to, co robiłem, aby spróbować znieść uczestnictwo w tym procederze. Nie zapomniałem kombinacji cyfr do sejfu, z którego wyjąłem środek uspokajający. Pamiętałem, jaką dawkę należało podać psu o takiej masie, po czym odczekałem, aż zadziała. Używaliśmy mieszanki ketaminy i rompunu. Jednym z denerwujących skutków ubocznych tego koktajlu było wprawianie ofiary w stan dysocjacji, rytmicznych halucynacji. Zwierzak kręcił łbem na boki, jak gdyby oglądał mecz tenisowy. Nakazałem sobie w myślach: Mów do psa, pomóż mu choć trochę w tych najtrudniejszych dla niego chwilach. Weź się w garść, Jackson, powiedziałem sobie w duchu. Oddychaj, kurwa, równo i powoli, bo mimo środka uspokajającego ten pies wyczuje, czy cię ponosi, a wtedy i jego poniesie. Teraz wciągnij do strzykawki niebieski sok. Ile trzeba go zaaplikować? Jeszcze nie tak dawno zwierzęta masowo zabijano w komorach dekompresyjnych albo gazowych, a my podnosiliśmy poprzeczkę w zakresie zapewniania im komfortu. (Robiliśmy to po ciemku czy przy zapalonym świetle? Sami czy z innymi?) Ucz się opanowania, delikatnie odsuń psi łeb na bok, żeby zwierzak nie zahaczył zębami ważniaka z Animal Welfare Associates, który wykonuje zastrzyk. Przypomnij sobie, jak wyczuć żyłę, wymacaj ją u szczytu łapy. Jak się nie uda, to znajdź żyłę w zadzie.

Podczas lat spędzonych w schronisku nauczyłem się robić zastrzyki w praktycznie dowolne miejsca: i.p. (zastrzyki dootrzewne), i.m. (domięśniowe), a nawet ukłucia w serce, gdy zwierzę właściwie już nie żyło, ale jego tętno nadal było wyczuwalne. Zdobyłem wprawę we wbijaniu igły pod takim kątem, żeby nie rozwalić żyły. (To było koszmarne, zwłaszcza gdy zwierzę usypiało się w obecności opiekuna. Nie wolno doprowadzać do konieczności szukania nowej żyły u starego zwierzaka, zwiększając jego męki, gdy obok stoi zrozpaczony opiekun). Zależało nam na tym, żeby zwierzę odeszło ze świata w spokoju. Mimo że wydaje się to czymś marginalnym, w takich chwilach robi się, co tylko możliwe. Tamten mieszaniec pitbulla oparł łeb i kark na moich rękach. Audrey zrobiła zastrzyk i poczułem, jak sapnął. Uszło z niego życie. W milczeniu ułożyłem go ostrożnie na przygotowanym wcześniej ręczniku. Od tamtego momentu wyrobiłem sobie taki nawyk. Niezupełnie na znak żałoby, bardziej jako oznakę poszanowania, danie zwierzęciu trochę czasu na wejście w nową rzeczywistość. To pomogło mi i nadal pomaga widzieć w życiu i śmierci etapy przejściowe. Wyczuwałem uchodzącą życiową energię tyle razy, że naprawdę nie zliczę, jednak nigdy nie uznałem tego za coś oczywistego, ani w przypadku moich zwierząt, ani pupili innych. Muszę zaznaczyć, że śmierć jest okropna. Wciąż stosowane zabijanie wspaniałych zwierząt z powodów prewencyjnych jest przerażające, a ja stopniowo uświadamiałem sobie, że się z tym nie godzę. Musiałem wykonać należące do mnie obowiązki i się nie uchylałem, ale jednocześnie robiłem, co w mojej mocy, aby zmienić przyczyny takiego postępowania ze zwierzętami. Poświęciłem się akcji propagowania sterylizacji i pracowałem na rzecz zmiany zasad obowiązujących w schroniskach, na które mogłem mieć wpływ. Chciałem uchronić żywe stworzenia od unicestwiania ich energii i ducha, do czego dochodziło w rezultacie wciągania ich na codzienne listy E/K (do uśpienia) w zimnym, wilgotnym pomieszczeniu.

***

Podczas pewnej imprezy wdałem się po raz pierwszy w intelektualną dyskusję na temat eutanazji nie z pracownikiem schroniska dla zwierząt, tylko, jak facet sam to ujął, z „obrońcą praw zwierząt”. W efekcie poczułem się zraniony. Rozmowa przybrała dziwny obrót, kiedy stwierdził: „Wiem to z doświadczenia, nigdy nie natknąłem się na zwierzę, które musiało zginąć w schronisku”. Zdarzyło mi się, że ktoś, wiedząc, że jestem pracownikiem schroniska, nazwał mnie nazistą. Wiedziałem, że znajomych w innych schroniskach obraźliwie określano robotami, ludźmi bez serca, mordercami. Tym razem jednak słowa tego faceta odebrałem jako okrutną obelgę, udającą żarcik. Wtedy zrodziła się we mnie uraza.

Moja dobra przyjaciółka Lily, pracująca jako wolontariuszka w schronisku, pod koniec lat dziewięćdziesiątych usłyszała o organizacji Best Friends Animal Sanctuary4 i dała się oczarować. Przekazywała na jej cel sporo pieniędzy i radziła ludziom, którzy myśleli o oddaniu czworonogów do HSBV, żeby przejechali się do stanu Utah, do Best Friends Animal Sanctuary. Zwierzęta przebywały w wielkim kanionie, należącym do tej organizacji, bez wiszącego nad ich łebkami widma eutanazji. Pamiętam, że ta wiadomość sprawiła, iż poczułem się urażony, a może zazdrosny albo jedno i drugie – tego nie jestem pewien. W każdym razie zachciało mi się tam podjąć pracę. Nadal jednak zwierzęce sanktuaria, w których nie zabija się zwierząt, czyli modelowe schroniska, to nieosiągalny cel, nie rzeczywistość. Dlatego ktoś musi się zajmować ofiarami naszego społeczeństwa, które wszystko i wszystkich wyrzuca.

Zmierzamy we właściwym kierunku. Liczba zwierzaków zabijanych co roku w amerykańskich schroniskach spadła z dwunastu milionów w tamtym okresie do obecnych czterech milionów. Niestety, choć aż mdli mnie, gdy to mówię, wiele stworzeń w schroniskach dla zwierząt źle kończy, bo wciąż jest ich za dużo, a przyjaznych domów za mało.

Naturalnie, nie chodzi mi o tak zwane kocie kolonie. Takie koty to nasi na wpół dzicy towarzysze. Łapiemy je, sterylizujemy i wracają do swoich miejsc. Żyją zdecydowanie krócej od kotów domowych, a jednak nie wyłapujemy ich po to, by je zabić. Należą nie tylko do nas. Mam na myśli zwierzaki, które są porzucane na łaskę losu, oraz uciekinierów z domów czy obejść. Trafiają pod opiekę pracowników schronisk, przy czym wiele z nich jest zastraszonych, zdziczałych i agresywnych. Brakuje nam miejsca i środków na próby ich resocjalizacji. Mogą tylko albo w miarę humanitarnie umrzeć pod naszym okiem, albo chore, połamane, wygłodzone, niekochane i samotne skończyć na ulicy. Wprawdzie okazujemy im miłość tylko przelotnie, ale jest ona prawdziwa.

Początkowo wielkie ruchy społeczne karmią się przede wszystkim matczynym mlekiem słusznego oburzenia. Ten wstępny okres to czas wrzasków zaczerwienionych z emocji twarzy i wskazywania palcami. Nie szkodzi. Powinniśmy wyrażać niezadowolenie, aby dążyć ku systemowym zmianom. Na późniejszym etapie kończy się wskazywanie palcami, a zaczyna się praca, a ta z reguły przebiega chaotycznie. Obecnie rozwijają się ruchy przeciwko zabijaniu, a organizacje w rodzaju Best Friends Animal Sanctuary zamierzają zmienić zastaną sytuację, zamiast wyrażać niezadowolenie czy oskarżać innych. Nadal są i tacy, którzy zebrawszy wystarczająco dużo informacji, grożą, a potem pienią się, że to, co uznali za celowe zaniedbania, niekompetencję i, co najgorsze, bezwolność, rujnuje schroniska. Ludzie tego pokroju obrzucali mnie wyzwiskami, takimi jak nazista, i codziennie obrażają innych. Oskarżacie administrację schronisk i ich pracowników o zabijanie? Serio? A dlaczego? Czy według waszej oceny są bezwzględni i leniwi?

Naiwność to jedno, ale naiwność ubrana w przekonania o własnej nieomylności to co innego. Zwracam się do wszystkich tego typu krzykaczy z tamtych czasów i na szczęście mniej licznych z obecnych, szkalujących pracowników schronisk, gdzie umierają zwierzęta. Wrzaskiem sprzeciwiacie się zabijaniu, ale nie podejmujecie żadnych działań zmierzających do rozwiązania problemu. Wobec powyższego: chrzańcie się. To samo mówię schroniskom, które twierdzą, że u nich się nie zabija, ale nie przyjmują ślepych kotów albo starych, dwunastoletnich psów, żeby nie psuły statystyk. Podwójne „chrzańcie się” przeznaczam dla tych, którzy z pogardą traktują schroniska, choć przeprowadza się w nich eutanazję, żeby oni mieli czyste ręce.

Miłośników zwierząt, którzy są naszymi potencjalnymi obrońcami, nie należy rozpieszczać i przekonywać, że ich dotacje z ciężko zarobionych pieniędzy rozwiążą problem. Z natury nie jestem czarnowidzem. Uważam jednak, że nie można poprzestać na wołaniu o niezabijanie w schroniskach. Wkurzacie się na ten system, to zróbcie coś, żeby go zmienić. Opiekowaliśmy się zwierzakami w schroniskach, ponieważ kochaliśmy je tak samo, jeśli nie bardziej, od większości ludzi. Wierzcie mi, każdy z nas z całego serca pragnął doczekać dnia, gdy już nie musielibyśmy usypiać zwierząt. Jeśli wątpicie w moje słowa, to też się chrzańcie.

***

Usypianie zwierząt było mocno obciążającym przeżyciem. Natomiast wysłuchiwanie osób, które przekazywały nam mające wkrótce zginąć zwierzaki, przyprawiało nas o silny ból głowy. Serio. Oddano nam czternastoletniego kota, bo miało przyjść na świat dziecko… Psy chore na raka przywożono do schroniska z powodu… raka. W złe dni czuliśmy, że miarka się przebrała.

Pewnego dnia facet przywiózł pięknego afrykańskiego psa na lwy (rodezyjskiego ridgebacka), którego przyjęła moja przyjaciółka Martha.

– Ogromnie mi smutno, ale nie mam wyjścia, muszę go oddać – powiedział.

Martha zarzuciła psu na szyję schroniskową smycz i przyklękła, żeby pomasować mu szyję.

– Dlaczego nie może go pan zatrzymać? – spytała, wstając, aby odprowadzić psa do boksu.

– Przeprowadzam się.

W pierwszej chwili Marthę zamurowało.

– A gdzie niby, do cholery, pan się przeprowadza? Do Chin?

Nie wytrzymała zbyt długo w schronisku.

W takich dniach uświadamialiśmy sobie, co wbijano nam do głów od pierwszych dni pracy: że ci ludzie przynajmniej przyprowadzają zwierzęta do nas, nie porzucają ich na ulicy, nie wywożą daleko od domu, nie zostawiają w opuszczonym mieszkaniu. A trzeba podkreślić, że nadal z szokującą regularnością dochodzi do takich przypadków. Muszę przyznać, że zdobyta w schronisku wiedza na temat tego, jak na świecie postrzega się i traktuje zwierzęta, była o wiele bardziej przygnębiająca od aktu uśmiercania porzuconych stworzeń. Byłem jedynie posłańcem. Wieść nadchodziła z miejsca, gdzie uznano, że żywa istota, która nie mówi ani nie porusza się na dwóch nogach, w ogóle się nie liczy. Czy mogło to nie wpłynąć na dokonane przeze mnie wybory w kwestii życiowych celów? Być opiekunem bezpańskiego psa w ostatnich chwilach jego życia, ukołysać go w ramionach, przekazać mu, że jest kochany, spróbować, by poczuł, że rozstaje się z życiem pełnym miłości… Towarzyszyła mi świadomość, że czynię ten postawiony na głowie świat trochę lepszym, a nie jeszcze gorszym.

Każdy dzień przepracowany w schronisku był inny; nie dało się zaplanować zajęć. Nie mogłem rano powiedzieć sobie: „Dzisiaj zrobię to i tamto”. W HSBV zdarzyć się mogło wszystko i często tak się działo. Pewnego dnia zaspałem, mimo że nastawiłem budzik. Poprzedniego wieczoru, do późna, moja kapela pod nazwą Pope of the Circus Gods grała na imprezie w Hill, czyli centrum życia studenckiego w Boulder. Tym, co mnie budziło, jeżeli zawiódł budzik, był pełny pęcherz i wychodzące zza gór słońce, nieprzyjemnie nagrzewające metal klapy magazynu, w którym mieszkałem. Łapałem jakąś butelkę albo wybiegałem na zewnątrz, w ukryte miejsce, po drodze chwytając okulary słoneczne, żeby nie rozbolała mnie głowa od nagłego wyjścia na oślepiający blask dnia. W magazynie nie mieliśmy naziemnej linii telefonicznej, a wówczas nie było telefonów komórkowych. Kiedy połapałem się, że zaspałem, popędziłem do pracy, bo naprawdę nie chciałem jej stracić. Zdałem sobie sprawę, że udało mi się przebiec na bosaka z magazynu do wozu i dojechać do schroniska po piaszczysto-kamienistym podjeździe dopiero wtedy, gdy znalazłem się na miejscu. Nie mogłem wrócić do swojego lokum po buty, bo zdezorganizowałbym poranne zajęcia w schronisku, przepracowałem więc cały dzień w wielkich gumowcach w rozmiarze uniwersalnym, które zakładaliśmy na buty. Wydawały komicznie pierdzące dźwięki za każdym razem, gdy stawiałem kolejny krok, mając coraz bardziej spocone stopy. Zaangażowanie niezwiązane z zaspokojeniem własnych bieżących potrzeb było czymś nowym i zaskakującym. Tego dnia wykonywałem zwykłe obowiązki – karmiłem zwierzaki, podawałem im leki, poświęcałem im uwagę, znajdowałem dla nich nowe domy.

Nie było tak, że prawdziwe powołanie odkryłem w opiekowaniu się kotami. Nie uważałem się za miłośnika kotów. Wychowywałem się z psem, pierwszego kota przygarnąłem w czasach college’u, ale żaden nie miał mnie na własność aż do czasu podjęcia uzupełniającego kształcenia. Jednak nawet wówczas nie uważałem opieki nad zwierzęciem za powołanie, za życiowy cel. Nie bez przyczyny we wczesnym okresie życia postanowiłem poświęcić się muzyce.

Przekonałem się, że w schronisku, w którym byłem zatrudniony, a także w innych, do których zajrzałem, psy pozostawały w centrum uwagi. Rzecz nie w tym, że celowo lekceważono koty albo że kochano je mniej. Psy dużo lepiej rozumiano i uważano, że łatwiej wpływać na ich zachowanie. Dla zainteresowanych prowadziliśmy zajęcia z tresury psów. Zachęcaliśmy też do wyprowadzania psów na długie spacery po krętych ścieżkach za schroniskiem. Te zabiegi miały przyspieszyć adopcje zwierzaków. Nasze schronisko stwarzało wiele okazji do wzięcia psa.

Z kotami było gorzej. Siedziały w pojedynczych klatkach z nierdzewnej stali, w otoczeniu potencjalnych zagrożeń w postaci przemykających palców, nóg i zapachów. Dla miłośników kotów nie było niczego w rodzaju krętych ścieżek do wyprowadzania na spacery, najczęściej więc kończyło się na czesaniu kotów w klatkach albo na wynoszeniu ich do akurat wolnego pomieszczenia. Nie niwelowało to silnego zaniepokojenia, jakie koty odczuwały z nadmiaru wrażeń. W przeciwieństwie do większości psów, wariujące w zamknięciu koty zamykały się w sobie: przywierały plecami do krat klatki, kuliły się w kuwetach, zagrzebywały w koce, próbując się schować w kryjówkach, których nie było. Potencjalni nowi opiekunowie, którzy spędzali przeciętnie cztery sekundy przed klatką, uznawali takie zachowanie za objaw smutku. A kto chciałby wziąć smutnego kota? Kota, który nie chciał spojrzeć na wizytującego schronisko potencjalnego opiekuna, niepotrzebnie usypiano.

Wszystko o kociej magii

Ciekawe otoczenie jest niezbędne dla dobrego samopoczucia kotów. Zapoznaj się wstępnie z realiami kociego mojo, czyli z tym, jak patrzeć na świat przez szkła o kociej barwie.

Kot musi polować. Zabawa i łowy to dla niego to samo. Jeśli twój kot nie poluje, to znaczy, że nie ma swojej przestrzeni. W tej sytuacji wprowadź interaktywne zabawy. Niech podczas nich kot poluje, łapie, zabija, je. CODZIENNIE.Koty potrzebują własnego terytorium. Wytyczają je śladami zapachowymi i wizualnymi. Zapewnij mu dużo miękkich posłań, koców, słupków do drapania i podobnych rzeczy i rozstaw je w ważnych miejscach – to znaczy tych, które pachną tobą.Kot widzi każde pomieszczenie trójwymiarowo. Nie powinien ograniczać się do podłogi. Udostępnij mu kanapę, siedzenie taboretu, zlew, regały na książki. Zapewni to kotu wyższy poziom poczucia terytorialnego bezpieczeństwa.

Wypominany przez odwiedzających smutek kotów stał się dla mnie bodźcem do poszukiwania innych sposobów. Zacząłem czytać na temat kociego zachowania wszystko, co wpadło mi w ręce. Wręcz chłonąłem każde słowo. Przysięgam, jak na kogoś, kto nie lubi czytać niczego, co nie ma obrazków, był to niezły wyczyn. Jak tylko z lektury czegoś się dowiedziałem, mogłem od razu pójść na zaplecze schroniska i zaobserwować opisane zachowanie. Najwcześniejsze doświadczenia z terapią zabawową i pozytywnymi wzmocnieniami wzięły się z obcowania z kotami, które tak wariowały w klatkach, że trafiły na listę zwierząt do uśpienia. Zajmowałem się nimi po godzinach pracy, eksperymentowałem. Chciałem się zorientować, jaki rodzaj zabaw najbardziej im służy albo jak zastosować wobec nich teorię uwarunkowań instrumentalnych czy metodę treningu z klikerem (CT). Chodziło o to, żeby dały mi przez kraty zachęcający znak, kwalifikujący je do adopcji przez nowych opiekunów, lub przynajmniej podeszły do przodu klatki. Gdy wypróbowałem jedną z metod, sięgałem po inną. Każdy na tym zyskał. Nawet Cheeks, żywa maskotka schroniska, przeszedł próbę, chociaż posprzeczałem się z niektórymi współpracownikami. Uganianie się za hordą myszy, które mieszkały w murach schroniska, i zjadanie ich pomogło mu w cukrzycy, o czym przekonywałem uparcie, kiedy ktoś próbował powstrzymać go, wyciągając kawałki myszy z jego zaciśniętego pyszczka. Zacząłem z entuzjazmem popierać takie nastawienie, nalegając, żeby pracownicy, wolontariusze i właściwie każdy, kto się napatoczył, przypatrywał się, jak Cheeks zdrowieje i cieszy się życiem.

Koty można wychować!

Trening z klikerem (CT) to system szkolenia oparty na pozytywnych wzmocnieniach, wypróbowany ze znakomitym skutkiem na różnych gatunkach zwierząt, od wielorybów i delfinów, po kurczęta, gołębie, koty i psy (patrz książka Karen Pryor Clicker Training for Cats). Chociaż nie jestem fanem stosowania tej skutecznej techniki do nauki sztuczek, które wydają się upokarzające dla zwierząt (np. przeskakiwania przez obręcze czy jazdy na rowerze), to jednak taki trening przydaje się do:

Osiągnięcia pożądanych rezultatów w lepszym porozumiewaniu się z kotem, np. żeby czekał spokojnie, kiedy przygotowuje się posiłek.Nawiązania kontaktu emocjonalnego z kotem za pomocą konkretnych działań.Wplecenia obu powyższych do treningu zręcznościowego, obejmującego ćwiczenia kociego umysłu i ciała, jednocześnie zacieśniając więź między wami.

Właśnie wtedy odkryłem głębszy poziom kociego poznania od poznania, które wcześniej postrzegałem w sobie. Wiedziałem nie tylko, że koty są smutne, ale też, dlaczego. Pozostające pod naszą opieką psy nie tłumiły emocji. Nie zamierzam urazić psów, wprost przeciwnie – psy umieją zmusić człowieka do reakcji. Towarzysząc ludziom, ewoluowały w trakcie rozwoju mniej więcej tak samo jak ludzie ewoluują w otoczeniu innych ludzi. W mniej wymyślny sposób można powiedzieć, że psy wiedzą, jak nas podejść. Natomiast w rozwoju udomowionego kota nie stanowiło to ważnej kwestii, więc koty nie rozwinęły tego talentu.