Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Koko Petera Strauba to wciągający thriller psychologiczny, w którym horror i paranoja są nie do odróżnienia od rzeczywistości.
Koko. Tylko czterech mężczyzn wie co to znaczy. Teraz muszą to powstrzymać. Byli wietnamscy weterani - lekarz, prawnik, robotnik i właściciel restauracji.
Bardzo różnią się od siebie, łączy ich jednak wspólna historia i jedna przygniatająca tajemnica. Teraz połączyli się ponownie i wkrótce wyruszą na wyprawę, która poprowadzi ich z Waszyngtonu, przez cmentarze i zaułki Dalekiego Wschodu, do ludzkiej dżungli Nowego Jorku, gdzie zapolują na kogoś z przeszłości, kto powstał z mroku, aby zabijać, zabijać, zabijać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 787
Część pierwsza Monument
1
Waszyngton
1
O trzeciej po południu w szary wietrzny listopadowy dzień lekarz pediatra Michael Poole spojrzał przez okno na parking hotelu Sheraton. Furgonetka VW, pomalowana sprayem w rozmyte symbole pokoju i prowadzona przez pijaka albo wariata, skręcała między pierwszym rzędem zaparkowanych aut a wjazdem, zatrzymując trąbiące samochody na pojedynczym pasie. Zakończyła manewr, uderzając przednim zderzakiem w kratę chłodnicy i reflektory zakurzonego małego camaro. Cały przód camaro złożył się w harmonijkę. Ryknęły klaksony. Furgonetka miała przed sobą zablokowane, sfrustrowane pojazdy wroga. Kierowca wycofał i Michael myślał, że ucieknie, pojedzie na wstecznym wzdłuż rzędu aut do wyjazdu na Woodley Road, ale auto wcisnęło się na wolne miejsce dwa samochody dalej.
– Cóż, cholera – mruknął Michael. – Facet poświęcił camaro dla miejsca parkingowego.
Dwa razy dzwonił do recepcji z pytaniem o wiadomości, ale żaden z trzech mężczyzn jeszcze się nie zameldował. O ile Conor Linklater nie wpadł na pomysł, żeby jechać z Norwalk motocyklem, prawie na pewno wsiadł do wahadła z Nowego Jorku, ale podobała mu się fantazja, że zobaczy ich wszystkich wysiadających z furgonetki, jedynych ocalałych z ich plutonu: Harry’ego „Beansa” Beeversa, Zagubionego Szefa, najgorszego porucznika świata; Tinę Puma, Pumo Pumę, zwanego przez Underhilla „Lady” Pumo; dzikiego małego Conora Linklatera. Oczywiście podjadą przed hotel osobno, taksówkami, ale chciał, żeby wysiedli z furgonetki. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo pragnął, żeby do niego dołączyli – wprawdzie zamierzał najpierw sam zobaczyć pomnik, ale jeszcze bardziej chciał zobaczyć go później z nimi.
Michael Poole patrzył, jak otwierają się drzwi furgonetki. Najpierw ukazała się dłoń zaciśnięta na szyjce butelki, którą natychmiast rozpoznał – był to jack daniel’s sour mash.
Za jackiem danielsem powoli wysunęła się gruba ręka, a potem głowa nakryta oklapłym kapeluszem wojskowym. Mężczyzna, który teraz zatrzaskiwał drzwi po stronie kierowcy, miał ponad sześć stóp wzrostu i ważył co najmniej dwieście trzydzieści funtów. Nosił maskujący mundur polowy w tygrysie pręgi. Dwóch niższych mężczyzn w podobnych strojach wysiadło przez przesuwane drzwi z boku furgonetki. Rosły brodacz w podniszczonej kamizelce kuloodpornej zatrzasnął drzwi pasażera i obszedł przód furgonetki, żeby wziąć butelkę. Roześmiał się, potrząsnął głową, pociągnął solidny łyk i przekazał flaszkę jednemu z pozostałych. Poole uznał, że indywidualnie i zbiorowo są podobni do dziesiątków żołnierzy, których znał. Pochylił się i patrzył z czołem przyciśniętym do szyby.
Oczywiście nie znał żadnego z nich. Podobieństwo miało charakter ogólny. Wielkolud nie był Underhillem i pozostali nie byli jego kolegami.
Chciał zobaczyć tam znajomych, tak wyglądała prawda. Marzyło mu się wielkie doniosłe spotkanie po latach ze wszystkimi, których znał w Wietnamie, żywych lub martwych. I chciał zobaczyć pomnik – co więcej, chciał go pokochać. Niemal bał się iść do miejsca upamiętniającego poległych w Wietnamie. Na zdjęciach wyglądało pięknie, mocne, surowe i posępne. Warte kochania. Jedynym pomnikiem, jakiego kiedykolwiek spodziewał się dla siebie, był pomnik odrębności, ale przecież mógł na niego liczyć również każdy z tych kowbojów na parkingu, ponieważ zawsze byli niepodobni do innych, tak jak niepodobni są zmarli. Wszyscy razem odróżniali się tak bardzo, że równie dobrze mogliby należeć do odrębnego plemienia. Chciał znaleźć na pomniku nazwiska, które zastąpiły jego nazwisko.
Wielki kowboj wyjął z kieszeni koszuli kawałek papieru i pisał zgięty wpół nad maską furgonetki. Pozostali wyładowali worki marynarskie. Butelka jacka danielsa przechodziła z rąk do rąk, aż kierowca wziął ostatni łyk i wsunął ją do worka.
Michael chciał być na zewnątrz, działać. Zgodnie z harmonogramem, który odebrał w recepcji na dole, parada na Constitution Avenue już się rozpoczęła. Zanim po raz pierwszy spojrzy na pomnik i wróci, pozostali już będą zameldowani.
Chyba że Harry Beevers pije w barze restauracji Tiny Puma i prosi o jeszcze jedno martini z wódką, o jeszcze jedno malutkie martooni. Wtedy złapiemy wahadło o piątej zamiast o czwartej, albo o szóstej, a może o siódmej. Tina Pumo, jedyny ze starej grupy, z którą Poole widywał się mniej więcej regularnie, powiedział mu, że Beevers czasami spędza u niego całe popołudnia. Sam od czterech czy pięciu lat tylko raz rozmawiał z Beeversem, trzy miesiące temu, kiedy Beevers zadzwonił do niego, żeby przeczytać na głos przysłany mu przez brata artykuł ze „Stars and Stripes”, o serii przypadkowych morderstw, które na Dalekim Wschodzie popełnił ktoś, kto podpisał się Koko.
Poole cofnął się od okna. Nie był to czas na rozmyślanie o Koko. Wielkolud w tygrysich paskach i kapeluszu wojskowym wsunął kartkę pod wycieraczkę na przedniej szybie camaro. Co napisał? „Wybacz, że rozwaliłem ci auto, stary, zapraszam na szklaneczkę jacka…”.
Poole usiadł na skraju łóżka, podniósł słuchawkę i po chwili wahania wykręcił numer Judy, która o tej porze pracowała w szkole.
– Jestem na miejscu, ale inni jeszcze się nie zjawili – powiadomił ją, gdy odebrała.
– Co mam powiedzieć? „Biedny Michael”?
– Nie, uznałem, że chciałabyś wiedzieć, co się dzieje.
– Posłuchaj, Michael, masz jakąś konkretną sprawę? Ta rozmowa nie ma sensu. Spędzisz kilka dni na piciu i rozrzewnianiu się ze swoimi starymi kumplami z wojska. Czy jest w tym jakaś rola dla mnie? Przeze mnie poczułbyś się winny, to wszystko.
– Nadal żałuję, że nie pojechałaś ze mną.
– Moim zdaniem przeszłość należy do przeszłości, bo tam jest jej miejsce. Czy to ci coś mówi?
– Chyba tak – mruknął.
Zapadła cisza, która trwała zbyt długo. Judy nie odezwie się, dopóki on tego nie zrobi.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Pewnie dziś wieczorem zobaczę się z Beeversem, Tiną Pumem i Conorem, a jutro chciałbym wziąć udział w obchodach. Przypuszczam, że wrócę do domu w niedzielę około piątej lub szóstej.
– Pańscy pacjenci są nadzwyczaj wyrozumiali.
– Wysypka od pieluchy rzadko kończy się śmiercią – stwierdził, a Judy przeciągle wypuściła powietrze. – Zadzwonić jutro?
– Nie trudź się. To miłe, ale nie zawracaj sobie głowy, naprawdę.
– Naprawdę – powiedział i odłożył słuchawkę.
2
Michael szedł powoli przez hol Sheratona, patrząc na mężczyzn stojących w kolejce do recepcji, wśród nich wielkiego kowboja w mundurze w tygrysie paski i jego trzech kumpli, oraz na grupy ludzi siedzących na wyściełanych ciemnozielonych krzesłach i ławkach. Sheraton należał do tych hoteli, w których nie ma prawdziwego baru. Kobiety w obcisłych, prawie przejrzystych sukienkach nosiły drinki do dwudziestu czy trzydziestu stolików w holu. Wydawało się, że wszystkie pochodzą z tej samej wysokiej, leniwej, przystojnej rodziny. Zwykle te księżniczki serwowały gin z tonikiem i wodę perrier z limonką modnie ostrzyżonym biznesmenom w ciemnych garniturach – jak jego sąsiedzi w hrabstwie Westchester – a teraz stawiały kieliszki tequili i butelki piwa przed dzikusami w kurtkach bojowych i kapeluszach, w bajeranckich mundurach polowych i jeszcze bardziej odlotowych czapkach khaki z daszkiem.
Cierpka rozmowa z żoną sprawiła, że Michael miał ochotę usiąść wśród tych dzikich ludzi i zamówić drinka. Ale wiedział, że jeśli usiądzie, da się wciągnąć w różne rzeczy. Ktoś go zagada. Wtedy postawi drinka facetowi, który był w niektórych tych samych miejscach co on, albo w pobliżu, albo miał przyjaciela, który był w pobliżu tych miejsc. Wtedy facet postawi mu drinka. Doprowadzi to do opowieści, wspomnień, teorii, rzewnych obietnic, ślubów braterstwa. W końcu dołączy do parady jako członek bandy nieznajomych i będzie oglądać pomnik przez gęsty kojący filtr alkoholu. Dlatego szedł dalej.
– Kawaleria powietrzna do samego końca! – krzyknął ktoś za jego plecami głosem przesiąkniętym whisky.
Wyszedł bocznymi drzwiami na parking. Było trochę za zimno na tweedową marynarkę i sweter, postanowił jednak nie wracać na górę po płaszcz. Ciężkie kłębiące się chmury groziły deszczem, ale uznał, że będzie mu wszystko jedno, jeśli się rozpada.
Podjazdem z ulicy wjeżdżały samochody: tablice rejestracyjne z Florydy, Teksasu, Iowa, Kansas i Alabamy, marki wszelkiego rodzaju, od hardcorowych pickupów GM po maleńkie japońskie importy. Furgonetka kowboja i jego kumpli przybyła do Waszyngtonu z New Jersey, stanu ogrodów. Pod wycieraczką camaro tkwiła notatka: „Stałeś mi na drodze, więc pierdol się!!!”.
Michael zatrzymał taksówkę i poprosił kierowcę, żeby zawiózł go na Constitution Avenue.
– Idzie pan w paradzie? – zapytał od razu taryfiarz.
– Zgadza się.
– Jest pan weteranem? Był pan tam?
– Zgadza się.
Michael spojrzał w lusterko wsteczne. Taksówkarz mógł być jednym z tych gorliwych, zdesperowanych, lekko szalonych studentów skazanych na wyrzucenie z uczelni medycznej: bezbarwne plastikowe okulary, włosy koloru pomyj, blada, młodzieńcza skóra. Plakietka informowała, że nazywa się Thomas Strack. Krew z ogromnego pryszcza zaschła na kołnierzyku jego koszuli.
– Walczył pan? W wymianie ognia?
– Od czasu do czasu.
– Zawsze chciałem o coś spytać… mam nadzieję, że się pan nie obrazi.
Michael wiedział, co zaraz usłyszy.
– Jeśli nie chcesz, żebym się obraził, nie zadawaj obraźliwych pytań.
– W porządku. – Taryfiarz odwrócił głowę, by na niego spojrzeć, po czym znów skierował wzrok prosto przed siebie. – No dobra, nie ma potrzeby być nieprzyjemnym.
– Nie mogę ci powiedzieć, jak to jest kogoś zabić.
– To znaczy, że nikogo pan nie zabił.
– Nie, to znaczy nie mogę ci powiedzieć.
Taksówkarz przejechał resztę drogi w pełnym wściekłości milczeniu. Mogłeś mi coś powiedzieć. Pokazać krwawą jatkę, czemu nie? Pokaż mi to stare dobre poczucie winy, pokaż tę piękną starą ekstazę. Przeszłość należy do przeszłości, bo tam jest jej miejsce. Nie trudź się, naprawdę. Stałeś mi na drodze, więc pierdol się.
Wezmę potrójne martini z finlandią i lodem, zatrzymaj oliwki, proszę, zatrzymaj wermut, proszę, zatrzymaj lód, proszę, i to samo dla moich czterystu kumpli, proszę. Może wyglądają trochę śmiesznie, ale to moje plemię.
– W porządku? – zapytał taryfiarz.
Obok samochodu stał mur ludzi. Michael widział flagi i transparenty. Zapłacił i wysiadł.
Mógł spoglądać ponad głowami większości osób na chodnikach. Tutaj zebrało się plemię, zgadza się. Mężczyźni, którzy kiedyś byli żołnierzami, ubrani tak, jakby nadal służyli, zajmowali całą szerokość Constitution Avenue. Maszerowali nierówno w grupach wielkości plutonu, przeplatanych orkiestrami ze szkół średnich. Inni stali na chodniku i tylko patrzyli, ponieważ pogodzili się z tym, kim byli i kim się stali z powodu tego, co robili. Gapie klaskali. Michael zdał sobie sprawę, że do tej pory nie do końca wierzył w realność tej parady.
Nie ma serpentyn ani limuzyn jak na Piątej Alei po uwolnieniu przetrzymywanych w Teheranie zakładników, ale pod wieloma względami tak jest lepiej, bardziej kameralnie, mniej euforycznie, za to bardziej emocjonalnie. Michael przecisnął się przez tłum na chodniku. Zszedł z krawężnika i ruszył za najbliższą liczną nieregularną grupą. Niespodziewanie łzy zasnuły mu oczy.
Trzy czwarte mężczyzn przed nim było wojownikami z dżungli wyposażonymi we wszystko poza claymore’ami i M-16. Jedną czwartą stanowili tędzy weterani drugiej wojny światowej, przywodzący na myśl byłych bokserów. Wyszło słońce, on jednak spostrzegł to dopiero wtedy, gdy zobaczył długie cienie pełznące ku niemu po ulicy.
Widział Tima Underhilla, kolejny długi cień kroczący z wypiętym brzuchem i dryfującym dymem z cygara. Underhill mamrotał w myślach nieprzyzwoite zabawne uwagi na temat wszystkich w zasięgu wzroku, ubrany w letnią bluzę z bandaną i workowate spodnie khaki. Na lewym ramieniu miał rozsmarowaną krew komara.
Na przekór wszystkiemu Michael żałował, że Underhilla nie ma teraz przy nim. Zdał sobie sprawę, że brał go pod uwagę – nie rozmyślał o nim ani się nad nim nie zastanawiał, tylko brał pod uwagę – odkąd Harry Beevers zadzwonił do niego pod koniec października, by opowiedzieć o artykułach prasowych, które brat przysłał mu z Okinawy.
W dwóch odrębnych zdarzeniach trzy osoby, angielski turysta po czterdziestce i dwoje starszych Amerykanów, zostały zamordowane w Singapurze mniej więcej w czasie, gdy zakładnicy wrócili z Iranu do Stanów Zjednoczonych. Uważano, że morderstwa popełniono w odstępie od tygodnia do dziesięciu dni. Anglika znaleziono na terenie hotelu Goodwood Park, amerykańską parę w pustym bungalowie w dzielnicy Orchard Road. Wszystkie trzy ciała były okaleczone, a przy dwóch leżały karty do gry z niezwykłym i zagadkowym napisem: „Koko”. Sześć miesięcy później, latem 1981 roku, w pokoju hotelowym w Bangkoku znaleziono podobnie okaleczonych dwóch francuskich dziennikarzy. Na zwłokach leżały karty do gry z tą samą nazwą. Jedyna różnica między tymi zabójstwami a tamtymi, które miały miejsce po Ia Thuc półtorej dekady wcześniej, polegała na tym, że karty nie były pułkowe – pochodziły ze zwykłych komercyjnych talii.
Michael pomyślał, że Underhill mieszka w Singapurze, a przynajmniej zawsze twierdził, że zamierza tam osiąść po zakończeniu służby. Nie mógł jednak wykonać mentalnego skoku, który był niezbędny, żeby skazać Tima Underhilla za morderstwa.
W Wietnamie poznał dwóch niezwykłych ludzi, którzy wyróżniali się jako wyjątkowo godni szacunku i podziwu w tym na wpół cyrku, na wpół laboratorium ludzkich zachowań, jakim staje się istniejąca od dawna jednostka bojowa. Jednym był Tim Underhill, a drugim chłopak z Milwaukee, M.O. Dengler. Najodważniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek znał, Underhill i mały Dengler, czuli się w Wietnamie jak ryby w wodzie.
Po wojnie Tim Underhill wrócił na Daleki Wschód tak szybko, jak tylko się dało, i został odnoszącym umiarkowane sukcesy pisarzem kryminałów. M.O. Dengler zginął w dziwacznym zdarzeniu w Bangkoku, gdzie przebywał na urlopie wraz z innym żołnierzem, Victorem Spitalnym, i nigdy nie wrócił z Azji.
Och, Michael Poole tęsknił za Underhillem. Tęsknił za obydwoma, Underhillem i Denglerem.
Grupa weteranów za nim, równie rozproszona i zróżnicowana jak ta z przodu, stopniowo go doganiała. Uświadomił sobie, że nie maszeruje już sam; szedł szpalerem tłumów na chodnikach z dwójką wąsatych piechurów wzrostu Denglera i gromadą weteranów różnych wojen w garniturach z poliestru.
Jakby czytając w jego myślach, jeden z idących obok niego denglerowatych piechurów przysunął się i coś szepnął. Michael pochylił się i osłonił dłonią ucho.
– Byłem cholernie dobrym wojownikiem, człowieku – szepnął trochę głośniej niski były żołnierz. Łzy błyszczały mu w oczach.
– Prawdę mówiąc, przypominasz mi jednego z najlepszych żołnierzy, jakich kiedykolwiek znałem – odparł Michael.
– Bez jaj. – Mężczyzna energicznie skinął głową. – W jakiej byłeś jednostce?
Poole podał mu nazwę dywizji i batalionu.
– Który rok? – Mężczyzna przechylił głowę, żeby przyjrzeć się jego twarzy.
– Sześćdziesiąty ósmy, sześćdziesiąty dziewiąty.
– Ia Thuc – powiedział natychmiast piechur. – Pamiętam. To wy, prawda? „Time” i cały ten szajs?
Poole skinął głową.
– Racja, kurwa. Powinni dać temu porucznikowi Beeversowi pierdolony Medal Honoru za to, co zrobił, a potem mu go odebrać za chlapanie ozorem przed pierdolonymi dziennikarzami – stwierdził piechur i odsunął się płynnym ruchem, który byłby bezgłośny, gdyby szli po kruchych gałązkach.
Dwie grubaski z krótkimi puszystymi włosami, w pastelowych spodniach i o spokojnych kościelno-piknikowych twarzach, rytmicznie machały czerwonym transparentem z surowymi czarnymi literami pow-mia1. Kilka kroków dalej dwóch młodych byłych żołnierzy maszerowało z innym transparentem: odszkodowanie za agent oranage.
Agent orange, czynnik pomarańczowy. Victor Spitalny przekrzywił głowę, wysunął język i stwierdził, że smakuje nieźle. Skurwysyny, pijcie to! To gówno boo-koo dobre dla flaków! Washington, Spanky Burrage i Trotman, czarni żołnierze w jednostce, wybuchli śmiechem i wpadli w gęste poszycie dżungli przy szlaku, wzajemnie klepiąc się po plecach i bokach, powtarzając „boo-koo dobre dla flaków”. Rozzłościli Spitalny’ego, który, jak wiedzieli, na swój głupi sposób próbował być zabawny. Zapach ni to benzyny, ni rozpuszczalnika przemysłowego przywierał do nich wszystkich, dopóki nie zamaskował go albo nie zmył pot, środek odstraszający owady i brud.
Poole przyłapał się na wycieraniu dłoni, ale było za późno, żeby pozbyć się czynnika pomarańczowego. Jakie to uczucie zabić kogoś? Nie mogę ci powiedzieć, bo nie mogę ci powiedzieć. Sądzę, że może sam się zabiłem, ale nie wcześniej, niż zabiłem mojego syna. Sraj w gacie, człowieku, ze śmiechu.
3
Gdy Michael Poole dotarł do parku, parada roztopiła się w tłum złożony z uczestników przemarszu i gapiów, którzy teraz razem szli po trawie. Luźne grupy sunęły jak okiem sięgnąć, wędrowały między rzadkimi drzewami, zapełniały całą scenerię. Chociaż jeszcze nie widział pomnika, wiedział, gdzie jest. Jakieś sto jardów przed nim tłumy schodziły do naturalnej niecki, z której płynął psychiczny blask zbyt wielu ludzi. Na samym dole stał monument. Michael czuł, jak mrowi go skóra na głowie.
Falanga mężczyzn na wózkach inwalidzkich jechała po długim pasie trawy przed niecką. Jeden wózek przechylił się i wypadł z niego wychudzony, czarnowłosy, beznogi mężczyzna o szokująco znajomej twarzy. Serce mu zamarło – to Harry Beevers. Rzucił się z pomocą. Nagle wyhamował. Przyjaciele już otaczali leżącego mężczyznę, który, tak czy inaczej, nie mógł być jego dawnym porucznikiem. Dwóch postawiło fotel. Trzymali go nieruchomo, gdy mężczyzna dźwignął się na kikutach na metalowe podnóżki. Złapał się za podłokietniki i zwinnie wciągnął na fotel.
Tłum stopniowo wyprzedzał inwalidów. Michael rozejrzał się. Otaczały go znajome twarze, które po drugim rzucie oka zmieniły się w twarze obcych. Do trawiastej niecki zmierzały różne rosłe brodate wersje Tima Underhilla, a także kilku szczupłych, umięśnionych Denglerów i Spitalnych. Rozpromieniony pyzaty Spanky Burrage trzepnął dłoń czarnoskórego mężczyzny w kapeluszu Sił Specjalnych. Poole zastanawiał się, co się stało z dapem, skomplikowaną serią uścisków dłoni, którymi zwykli witać się czarni w Wietnamie. Dapy były cudowną mieszaniną powagi i wesołości ukrytej za twarzą pokerzysty.
Ludzie spływali do niecki. Starsze kobiety i małe dzieci trzymały chorągiewki. Po prawej stronie, za dwoma młodymi mężczyznami o kulach, dreptał staruszek z łysiną w kolorze fabrycznej bieli, z rzędem medali nad lewą kieszenią kraciastej koszuli. Obok niego rumiany siedemdziesięciolatek w czapce garnizonowej VFW zmagał się ze lśniącym chodzikiem. Poole spoglądał w twarz każdemu mężczyźnie mniej więcej w swoim wieku i zauważył, że większość odpowiada mu spojrzeniem – krzyżowy ogień sfrustrowanego rozpoznania. Zrobił jeszcze jeden krok po zdeptanej trawie i spojrzał prosto przed siebie.
Monument był długą linią czystej czerni, przerywaną przez sylwetki ludzi. Ludzie stali wzdłuż szczytu albo chodzili po przystrzyżonej na jeża trawie, jakby mierzyli ją krokami. Inni kucali lub pochylali się, żeby odszukać nazwiska wyryte w polerowanym kamieniu. Poole przeszedł kawałek dalej, zatłoczona niecka rozszerzyła się i opadła, i teraz miał przed sobą całą scenę.
Ludzie stali przed ogromnym, złamanym czarnym skrzydłem monumentu, ale go nie przytłaczali. Przypuszczał, że pochłonięcie go wymagałoby znacznie liczniejszych tłumów. Zdjęcia nie do końca oddawały jego skalę. Siła pomnika wyrastała z jego ogromu. Na zwężających się krańcach miał tylko kilka cali wysokości, ale w załamanym środku ponad dwukrotnie przewyższał mężczyznę średniego wzrostu. Wzdłuż niego, oddzielona szerokim na stopę pasem ziemi, już pełnym chorągiewek, liter przypiętych do patyków, wieńców i fotografii zmarłych, biegła pochyła ścieżka z granitowych płyt.
Ludzie powoli szli przed tą wyrazistą blizną w ziemi i coraz wyższymi granitowymi tablicami. Od czasu do czasu przystawali, żeby pochylić się i dotknąć jakiegoś nazwiska. Michael widział wiele uścisków. Chudsza wersja nielubianego sierżanta z unitarki wsuwała małe czerwone maki jeden po drugim w szczeliny między panelami. Tłum w kształcie klina, ze szpicem naprzeciwko centralnej części pomnika, rozkładał się niczym wachlarz na łagodnym trawiastym zboczu niecki. Biła od niego gęsta, zbita fala emocji.
Oto co zostało z wojny. Wojna wietnamska składała się z nazwisk wyrytych na pomniku, a ludzie albo przechodzili tam i z powrotem przed nimi, albo stali i się w nie wpatrywali. Dla Poole’a rzeczywisty Wietnam był teraz tylko kolejnym krajem – odległym o wiele tysięcy mil, z historią pełną wojen i specyficzną niedostępną kulturą. Jego historia i kultura przez krótki katastrofalny czas przecinała się z tą amerykańską. Ale rzeczywisty kraj Wietnam nie był jego Wietnamem; jego Wietnam był tutaj, w tych amerykańskich imionach i twarzach.
Obok niego znów zjawił się duch Underhilla, ugniatając muskularne ramię zakrwawionymi palcami – jasne smugi owadziej krwi na opalonej skórze. Ach, lady Michael, oni wszyscy są dobrymi ludźmi, po prostu dali się zepsuć wojnie, to wszystko. Ironiczny chichot. Nas to nie dotknęło, prawda, lady Michael? Mamy w zwyczaju być ponad tym wszystkim, prawda? Powiedz mi, że tak.
Chyba widziałem, jak rozbijasz samochód, żeby wjechać na miejsce parkingowe – powiedział Poole do wyimaginowanego Tima Underhilla.
Rozbijam samochody tylko na papierze.
Underhill, zabiłeś tych ludzi w Singapurze i Bangkoku? Czy położyłeś karty Koko na ich ciałach?
Nie sądzę, że zdołasz mi to udowodnić, lady Michael.
– Powietrznodesantowy! – krzyknął ktoś.
– Do samego końca! – odkrzyknął ktoś inny.
Poole zbliżał się do pomnika przez w większości nieruchomy tłum. Sierżant, który wyglądał jak jego stary sierżant z Fort Sill, wsuwał teraz malutkie czerwone maki w szczelinę między dwoma środkowymi wysokimi panelami. Maki wystające spomiędzy pionowych płyt odbijały się dwukrotnie, za każdą czerwoną strzałką leżały dwa czarne cienie. Potężny rozczochrany mężczyzna trzymał obszytą frędzlami flagę wielkości Teksasu. Poole stanął obok meksykańskiej rodziny tuż przy granitowym chodniku i po raz pierwszy zobaczył odbicie w wysokim czarnym panelu. Lustrzani ludzie płynęli przed nim. Lustrzana meksykańska rodzina – mężczyzna i kobieta, dwie nastolatki i mały chłopiec z flagą – wpatrywała się w to samo miejsce na ścianie. Rodzice trzymali oprawioną w ramkę fotografię młodego żołnierza piechoty morskiej. Pool, z zadartą głową, podobnie jak inni, szukał konkretnego nazwiska. Nagle jakby w złudzeniu optycznym, prawdziwy Poole zobaczył imiona wyskakujące z czarnej ściany. Donald Z. Pavel, Melvin O. Elvan, Dwight T. Pouncefoot. Spojrzał na następny panel. Art A. McCartney, Cyril P. Downtain, Masters J. Robinson, Billy Lee Barnhart, Paul P.J. Bedrock. Howard X. Hoppe. Bruce G. Hyzop. Wszystkie nazwiska wydawały się w równym stopniu obce i znajome.
Ktoś za nim powiedział: „Alfa Papa Charlie”. Michael odwrócił głowę, czując mrowienie w uszach. Teraz ludzie zapełniali już całą płytką nieckę. Zasłaniali wzniesienie. Alfa Papa Charlie. Bez rozpytywania nie sposób było powiedzieć, który z mężczyzn, siwych, łysych, z kucykiem, o twarzach gładkich i dziobatych, ze szwami i bliznami, przemówił naelektryzowany uczuciem. Z grupy czterech czy pięciu mężczyzn w dżunglowych kapeluszach i zielonych kurtkach doszedł inny, bardziej szorstki głos: „…straciłem go pod Da Nang”.
Da Nang. Na terytorium I Korpusu, w jego Wietnamie. Przez dłuższą chwilę nie mógł poruszać rękami ani nogami. Napływały do niego nazwy miejsc, których nie pamiętał przez czternaście lat – Chu Lai, Tarn Ky. Zobaczył wąską ścieżkę za rzędem chat; czuł zapach pęków marihuany suszącej się pod sufitem przybudówki, w której mieszkała i prosperowała mamasan Si Van Vo. I Smocza Dolina, o Boże. Phu Bai, strefa lądowania Sue, Hue, Quang Tri. Alfa Papa Charlie. Po drugiej stronie zbiorowiska krytych strzechą chat rząd bawołów sunął przez błotnistą równinę w kierunku górskiego szlaku. Miliony owadów zaciemniały wilgotne powietrze. Marmurowa Góra. Wszystkie te urocze miejsca pomiędzy Kordylierą Annamską a Morzem Południowochińskim, gdzie martwy specjalista Cotton, zabity przez snajpera Elvisa, leniwie wirował w spienionej różowej wodzie. Dolina A Shau: tak, chociażbym chodził…
Tak, chociażbym chodził ciemną doliną A Shau, zła się nie ulęknę. Michael widział M.O. Denglera podskakującego na wysokiej, wąskiej ścieżce, uśmiechającego się do niego przez ramię, z klamotami i amunicją na plecach. W tle radosnej twarzy Denglera rozciągał się falisty krajobraz o niewiarygodnej głębi i delikatności, zanurzający się na setki metrów we mgle, pomalowany dziesiątkami różnych tonów zieleni i toczący się ku zielonej niebiańskiej nieskończoności. Byłeś niegrzeczny? – zapytał go Dengler. Jeśli nie, nie masz się o co martwić. Tak, chociażbym kroczył doliną A Shau…
Poole w końcu zdał sobie sprawę, że płacze.
– Tak, Polacy po obu stronach. – Usłyszał w pobliżu głos starszej kobiety. Otarł oczy, ale znów się zapełniły, tak szybko, że nie widział niczego poza kolorowymi plamami. – Cała okolica była polska, z obu stron, w górę i w dół. Ojciec Toma walczył w drugiej wojnie światowej, ale rozedma płuc zatrzymała go dzisiaj w domu.
Wyjął z kieszeni chusteczkę i przycisnął ją do oczu, próbując zapanować nad łzami.
– Powiedziałam, staruszku, możesz robić, co chcesz, ale mnie nic nie powstrzyma od wyjazdu do Waszyngtonu na Dzień Weterana. Nie martw się, synu, nikt tutaj nie ma nic przeciwko, jeśli wypłakujesz oczy.
Powoli zdał sobie sprawę, że ta ostatnia uwaga była skierowany do niego. Opuścił rękę z chusteczką. Otyła, siwowłosa kobieta po sześćdziesiątce patrzyła na niego z babciną troską. Obok niej stał czarnoskóry mężczyzna w wyblakłej kurtce Sił Specjalnych, w kapeluszu Korpusu Wojskowego Australii i Nowej Zelandii na niesfornym afro.
– Dzięki – mruknął. – To coś… – wskazał za siebie, na pomnik – …w końcu mnie dopadło.
Czarny były żołnierz skinął głową.
– Właśnie słyszałem, jak ktoś coś powiedział, już nawet nie pamiętam, co takiego…
– Tak, ja też – powiedział czarny mężczyzna. – Słyszałem, jak ktoś powiedział „jakieś dwadzieścia kilosów od An Khe” i… cholera, zniknął mi żołądek.
– Pierwszy Korpus. Byłeś trochę na południe ode mnie. Jestem Michael Poole, miło cię poznać.
– Bill Pierce. – Uścisnęli sobie dłonie. – Ta pani tutaj to Florence Majeski. Jej syn był w moim oddziale.
Poole nagle zapragnął zamknąć staruszkę w ramionach, ale wiedział, że jeśli to zrobi, znowu się rozklei. Zadał pierwsze pytanie, jakie wpadło mu do głowy:
– Śmignąłeś ten kapelusz Wietnamcowi z południa? Kangurowi? ARVN-owi?
Pierce uśmiechnął się.
– Zerwałem go, jadąc dżipem. Biedaczysko.
Wtedy już wiedział, o co naprawdę chciał zapytać Pierce’a.
– Jak można w całej tej gęstwie znaleźć nazwiska, których się szuka?
– Na obu krańcach pomnika są żołnierze piechoty morskiej. Mają książki ze wszystkimi nazwiskami i numerami tablic, na których się znajdują. Możesz też zapytać jedną z żółtych czapek. Po to tu są, ze względu na tych wszystkich dodatkowych ludzi. – Pierce zerknął na panią Majeski.
– Mieli Toma w księdze – powiedziała starsza pani.
– Tam widzę jednego. – Pierce wskazał na prawo od Michaela. – On znajdzie dla ciebie, co trzeba.
W niewielkiej grupie ludzi wysoki, brodaty, młody, biały mężczyzna w żółtym kaszkiecie przeglądał kartki w segregatorze i wskazywał konkretne panele.
– Niech cię Bóg błogosławi, synu – powiedziała pani Majeski. – Jeśli kiedyś będziesz w Ironton w Pensylwanii, wpadnij z wizytą.
– Powodzenia – rzucił Pierce.
– Wzajemnie, wam obojgu. – Pool uśmiechnął się i odwrócił.
– Mówiłam poważnie! – krzyknęła pani Majeski. – Zajrzyj do nas!
Michael pokiwał ręką i podszedł do mężczyzny w żółtej czapce. Otaczało go co najmniej dwadzieścia osób i wszystkie pochylały się w jego stronę.
– Po kolei, inaczej nie dam rady – powiedział mężczyzna płaskim głosem mieszkańca Środkowego Zachodu. – Proszę, dobrze?
Reszta powinna już być w hotelu, pomyślał Poole. To niedorzeczny gest.
Młody człowiek w żółtej czapce przejrzał kartki, wskazał panele, otarł wilgoć z czoła. Michael wkrótce stanął przed nim. Wolontariusz miał na sobie niebieskie dżinsy i rozpiętą do połowy dżinsową koszulę na wilgotnym szarym T-shircie. Jego broda błyszczała od potu.
– Nazwisko.
– M.O. Dengler.
Mężczyzna przerzucił kartki, znalazł literę D i przesunął palcem w dół kolumny.
– Jest. Jedynym Denglerem jest Dengler, Manuel Orosco, z Wisconsin. Akurat to mój stan rodzinny. Panel czternasty na zachód, linijka pięćdziesiąta druga. Tam. – Wskazał w prawo.
Małe maki jak czerwone łebki szpilek cętkowały krawędzie płyty, przed którą stała liczna nieruchoma gromada ludzi. nigdy więcej wietnamu, głosił jasnoniebieski transparent.
Manuel Orosco Dengler? Hiszpańskie imiona były niespodzianką. Nagła myśl zatrzymała Michaela, gdy szedł przez tłum w stronę niebieskiego sztandaru: przewodnik wskazał mu niewłaściwego Denglera. Potem przypomniał sobie, że przecież powiedział, że to jedyny Dengler. I inicjały się zgadzały. Manuel Orosco musi być jego Denglerem.
Ponownie znalazł się przed monumentem. Jego ramię dotykało ramienia kudłatego łkającego weterana z podkręconymi wąsami. Obok niego kobieta o platynowych włosach, długich do paska niebieskich dżinsów, trzymała za rękę dziewczynkę, również blondynkę. Dziecko bez ojca, podczas gdy on już zawsze będzie ojcem bez dziecka. Po drugiej stronie pasa darni, obsadzonego chorągiewkami, wieńcami i przypiętymi do patyków fotografiami młodych żołnierzy, wznosił się przed nim czternasty panel, zachodni. Poole liczył, aż dotarł do pięćdziesiątej drugiej linii. Skoczyło ku niemu pełne nazwisko M.O. Denglera, manuel orosco dengler, wyryte w czarnym wypolerowanym granicie. Podziwiał chirurgiczną precyzję grawerunku, nieupiększoną klarowność liter. Wiedział, że nigdy nie miał innego wyboru, jak stanąć przed tym nazwiskiem.
Denglerowi podobały się nawet racje żywnościowe, którymi pogardzali inni. Twierdził, że mięso z indyka o smaku psiej karmy, puszkowane w 1945 roku, jest lepsze niż wszystko, co kiedykolwiek przyrządziła jego matka. Dengler lubił patrole. (Hej, jako dzieciak przez cały czas byłem na patrolu). Upał, zimno i wilgoć nie robiły na nim większego wrażenia. Według niego, podczas burz lodowych w Milwaukee tęcze zamarzały do samej ziemi i dzieciaki wybiegały z domów, odłupywały kawałki swoich ulubionych kolorów i lizały je, aż stawały się białe. Jeśli chodzi o brutalność i strach przed śmiercią, Dengler mówił, że na zewnątrz zwyczajnej knajpy w Milwaukee widzi się co najmniej tyle przemocy, co podczas przeciętnej wymiany ognia; w środku, twierdził, widzi się trochę więcej.
W Smoczej Dolinie Dengler nie dbał o ostrzał, targając rannego Trotmana do sanitariusza Petersa, przez cały czas gadając spokojnie i z humorem. Dengler wiedział, że nic go tam nie zabije.
Poole zrobił krok do przodu, uważając, żeby nie zdeptać fotografii albo wieńca, i przesunął palcami po ostrych krawędziach wyrytego w zimnym kamieniu nazwiska Denglera.
Mignęła mu szybka, nieszczęsna, znajoma wizja Spitalny’ego i Denglera biegnących razem przez kłęby dymu w kierunku wejścia do jaskini w Ia Thuc.
Odwrócił się od granitowej ściany. Jego twarz wydawała się zbyt ściągnięta. Blondynka posłała mu współczujący, ostrożny półuśmiech i pociągnęła córeczkę do tyłu.
Poole chciał zobaczyć swoich wojowników. Spowijało go dojmujące uczucie samotności i izolacji.
2
Wiadomość
1
Michael był tak bardzo pewien, że w hotelu będzie na niego czekać wiadomość od przyjaciół, że prosto od drzwi obrotowych pomaszerował do recepcji. Harry Beevers zapewnił go, że będą „mniej więcej po południu”. Była za dziesięć piąta.
Zaczął przeglądać przegródki za biurkiem, gdy tylko mógł odczytać numery pokoi pod nimi. Mając za sobą trzy czwarte drogi przez hol, zobaczył biały hotelowy formularz w swojej prostokątnej przegródce. Od razu poczuł się znacznie mniej zmęczony. Beevers i pozostali dwaj już są.
Podszedł do biurka i przyciągnął uwagę recepcjonisty.
– Jest dla mnie wiadomość. Pool, pokój dwieście cztery.
Wyjął z kieszeni marynarki duży klucz i pokazał go mężczyźnie, który z niemal irytującym brakiem pośpiechu zaczął wodzić wzrokiem po przegródkach. W końcu znalazł właściwą i wyjął formularz. Zerknął na wiadomość, podając kartkę, po czym się uśmiechnął.
– Proszę.
Michael wziął kartkę, spojrzał na nazwisko i stanął plecami do recepcjonisty, żeby przeczytać wiadomość. „Próbowałam oddzwonić. Naprawdę odłożyłeś słuchawkę? Judy”. Godzina 15.55 została wybita fioletowym tuszem – zadzwoniła tuż po tym, jak wyszedł z pokoju.
Odwrócił się i zobaczył, że recepcjonista patrzy na niego tępym wzrokiem.
– Chciałbym wiedzieć, czy pewne osoby, które powinny tu być, już się zameldowały.
Przeliterował nazwiska.
Mężczyzna powoli wystukał je na klawiaturze terminala komputerowego, zmarszczył brwi, przekrzywił głowę, znowu zmarszczył brwi. Ani trochę nie zmieniając postawy, spojrzał na niego z ukosa i powiedział:
– Pan Beevers i pan Pumo jeszcze nie przybyli. Nie mamy rezerwacji dla pana Linklatera.
Conor prawdopodobnie chciał zaoszczędzić i waletować w pokoju Puma.
Poole odwrócił się, włożył wiadomość Judy do kieszeni marynarki i po raz pierwszy od powrotu do hotelu rozejrzał się po holu.
Mężczyźni w ciemnych garniturach i pasiastych krawatach siedzieli na ławkach i przy stolikach. Większość z nich nie miała zarostu i nosiła gęsto zadrukowane białe plakietki. Rozmawiali ściszonymi głosami, wertowali notatniki, wbijali liczby do komputerów kieszonkowych. Podczas pierwszych surrealistycznych osiemnastu miesięcy po powrocie z Wietnamu Michael Poole bezbłędnie rozpoznawał tych, którzy też tam byli. Z czasem instynkt pozwalający odróżniać weteranów od cywilów osłabł, ale wiedział, że co do tej grupy nie może się mylić.
– Dzień dobry panu – odezwał się ktoś tuż przy nim.
Spojrzał na promiennie uśmiechniętą młodą kobietę o okolonej chmurką blond włosów twarzy fanatyczki. Trzymała tacę ze szklankami czarnego płynu.
– Mogę zapytać, czy jest pan weteranem konfliktu w Wietnamie?
– Byłem w Wietnamie.
– Koncern Coca-Cola Company wraz z resztą Ameryki dziękuje panu osobiście za wysiłki podczas konfliktu wietnamskiego. Korzystając z okazji, pragniemy wyrazić naszą wdzięczność i przedstawić nasz najnowszy produkt, Diet Coke, w nadziei, że panu zasmakuje i podzieli się pan wrażeniem z przyjaciółmi i innymi weteranami.
Poole spojrzał w górę i zobaczył, że wysoko pod sufitem holu wisi jasnoczerwony transparent z materiału podobnego do jedwabiu spadochronowego. Biały napis głosił: korporacja coca-cola i diet coke wita weteranów wietnamu! Spojrzał na dziewczynę.
– Chyba sobie daruję.
Dziewczyna zwiększyła moc uśmiechu. Zdumiewająco przypominała stewardesy z jego lotu z San Francisco do Wietnamu. Oderwała od niego wzrok i odeszła.
– Miejsca spotkań są na dole, proszę pana – odezwał się recepcjonista. – Może tam czekają pańscy przyjaciele.
2
Należący do kadry kierowniczej mężczyźni w niebieskich garniturach popijali drinki, udając, że nie wodzą wzrokiem za dziewczętami, które krążyły po holu z nieludzkimi uśmiechami i tacami dietetycznej coli. Michael dotknął wiadomości od Judy w kieszeni marynarki. Albo kartka była gorąca, albo miał rozpalone czubki palców. Jeśli usiądzie w barze w holu i będzie przyglądać się wchodzącym przez drzwi przybyszom, w ciągu kilku minut ktoś go zapyta, czy jest weteranem konfliktu w Wietnamie. Podszedł do wind i czekał, aż z kabiny wyjdzie dziwna mieszanina weteranów i dyrektorów Coca-Coli, wzajemnie traktujących się jak powietrze. Poza nim do windy wsiadła tylko jedna osoba, pijany wielkolud w mundurze w tygrysie pręgi. Mężczyzna przyjrzał się przyciskom i ze cztery albo pięć razy nacisnął szesnaście, po czym potknął się i zatoczył na poręcz z tyłu kabiny. Wydał mgliste beknięcie o zapachu bourbona. Poole w końcu rozpoznał kierowcę furgonetki, który staranował camaro.
– Znasz to, prawda? – zapytał go wielkolud. Wyprostował się i zaczął wywrzaskiwać piosenkę, którą Poole i każdy inny weteran znał na pamięć. – W drodze do domu, chciałbym być w drodze do domu…
Poole dołączył do niego w drugim wersie, śpiewając cicho i monotonnie, a później kabina znieruchomiała i drzwi się otworzyły. Olbrzym nadal śpiewał, z zamkniętymi oczami, gdy Poole przeszedł z brązowej wykładziny windy na zieloną wykładzinę w holu. Drzwi się zamknęły. Winda pojechała w górę i Poole słyszał tłukące się w szybie echo głosu mężczyzny.
3
Spotkanie po latach
1
Wietnamski żołnierz, który wyglądał jak dwunastolatek, stał nad nim i dźgał go w szyję lufą szwedzkiego pistoletu maszynowego z przemytu; musiał kogoś zabić, żeby go zdobyć. Poole udawał trupa, żeby żołnierz go nie zastrzelił; miał zamknięte oczy, ale wyraźnie widział jego twarz. Szorstkie czarne włosy opadały na szerokie gładkie czoło. Czarne oczy i twarde, niemal pozbawione warg usta wydawały się prawie spokojne w swoim braku wyrazu. Kiedy lufa karabinu boleśnie wbiła mu się w szyję, Poole bezwładnie przesunął głowę po tłustej ziemi w realistycznej imitacji śmierci, jak miał nadzieję. Nie może umrzeć: jest ojcem i musi żyć. W powietrzu nad jego twarzą trzepotały wielkie opalizujące owady, ich skrzydła szczękały jak zardzewiałe nożyce.
Czubek lufy przestał dźgać szyję. Ogromna kropla potu spłynęła z prawej brwi do małego zagłębienia między grzbietem nosa a kącikiem oka; jeden z zardzewiałych owadów wlazł mu do ust. Kiedy Wietnamczyk nie odszedł do żadnego z prawdziwych trupów w pobliżu, Poole wiedział, że zaraz umrze. Jego życie dobiegło końca i nigdy nie pozna swojego syna, Roberta. Jego miłość do tego nieznanego syna, podobnie jak świadomość, że żołnierz rozwali mu głowę na tym zasłanym trupami wąskim polu, nie miała granic.
Strzał nie padł. Inny z zardzewiałych owadów spadł na śliski od potu policzek niczym kula, która straciła impet, i przez irytująco długi czas wiercił się, leżąc na grzbiecie, zanim się pozbierał i ociężale odleciał.
Nagle Poole usłyszał cichy trzask i szmer, jakby wyciągano z futerału jakiś przedmiot. Stopy żołnierza poruszyły się, gdy przeniósł ciężar ciała. Zdał sobie sprawę, że mężczyzna klęczy obok niego. Zupełnie zwyczajna ręka, drobna, jak dziewczęca, przycisnęła jego głowę do zakrwawionej ziemi, po czym szarpnęła za prawe ucho. Udawanie trupa okazało się zbyt udane – wietkong chciał uciąć mu ucho jako trofeum. Oczy Poole’a same się otworzyły. Przed nimi, po drugiej stronie długiego, szarego noża, tam, gdzie powinno być niebo, wisiały nieruchome czarne oczy żołnierza. Wietnamczyk sapnął. Przez całe pół sekundy powietrze wypełniał smród rybnego sosu.
Poole gwałtownie usiadł w łóżku i żołnierz rozpłynął się jak mgła. Dzwonił telefon. Jego pierwszą w pełni świadomą myślą było to, że syn znów odszedł.
Zniknęły też trupy i opasłe owady. Po omacku sięgnął po słuchawkę.
– Mike? – zapytał ktoś metalicznym głosem.
Spojrzał przez ramię i zobaczył nijaką bladą tapetę nad łóżkiem, przedstawiającą mglisty chiński krajobraz. Odkrył, że może oddychać.
– Michael Poole, słucham – powiedział do słuchawki.
– Mike! Jak się masz? Mówisz trochę dziwnie, stary.
Wreszcie rozpoznał głos Conora Linklatera, który teraz z głową odwróconą od telefonu mówił:
– Hej, mam go! Jest w swoim pokoju! Mówiłem ci, stary, że Mike będzie w pokoju, pamiętasz? – Potem znów odezwał się do niego: – Hej, stary, nie dostałeś naszej wiadomości?
To mu przypomniało, że rozmowy z Conorem Linklaterem są bardziej chaotyczne niż z większością innych ludzi.
– Raczej nie. O której się zjawiliście? – Spojrzał na zegarek i zobaczył, że spał pół godziny.
– Przyjechaliśmy około wpół do piątej, stary, i od razu zadzwoniliśmy do ciebie. Na początku powiedzieli, że cię tu nie ma. Tina kazał im sprawdzić dwa razy i wtedy powiedzieli, że jesteś, ale nikt nie odbierał w twoim pokoju. Czemu nie odpowiedziałeś na naszą wiadomość?
– Poszedłem pod pomnik – wyjaśnił Poole. – Wróciłem parę minut przed piątą. Obudziłeś mnie w środku koszmaru.
Conor nie pożegnał się i nie odłożył słuchawki. Mówiąc ciszej niż wcześniej, dodał:
– Stary, mówisz tak, jakby ten koszmar naprawdę dał ci w kość.
Szorstka dłoń odrywająca ucho od głowy; ziemia tłusta od krwi. Pamięć podsunęła mu widok pola, na którym wyczerpani mężczyźni niosą zwłoki w kierunku niecierpliwych śmigłowców w mglistym, niebieskim świetle wczesnego poranka. Niektóre zwłoki miały krwawoczarne dziury tam, gdzie powinny być uszy.
– Chyba wróciłem do Smoczej Doliny – powiedział. Właśnie to sobie uświadomił.
– Spokojnie. Już wychodzimy. – Conor Linklater rozłączył się.
W łazience Poole ochlapał wodą twarz, z grubsza wytarł ją ręcznikiem i przejrzał się w lustrze. Mimo drzemki był blady i zmęczony. Megawitaminy w przezroczystym blisterze leżały na blacie obok szczoteczki do zębów. Wyłuskał jedną kapsułkę i połknął.
Przed wyjściem z pokoju zadzwonił do recepcji i zapytał o wiadomości.
Mężczyzna powiadomił go, że ma dwie.
– Pierwsza, odebrana o piętnastej pięćdziesiąt pięć, brzmi „Próbowałam oddzwonić…”.
– Odbiorę na dole – przerwał mu Poole.
– Druga, odebrana o szesnastej pięćdziesiąt, brzmi: „Właśnie przyjechaliśmy. Gdzie jesteś? Po powrocie zadzwoń pod jeden trzy jeden pięć”. Podpisano „Harry”.
Zadzwonili, kiedy był jeszcze w holu na dole.
2
Michael Poole chodził tam i z powrotem między oknem wychodzącym na parking i drzwiami. Ilekroć docierał do drzwi, zatrzymywał się i słuchał. Windy grzechotały w szybach, kabiny przesuwały się z piskiem. Po chwili usłyszał sygnał i uchylił drzwi, żeby spojrzeć w głąb korytarza. Schludny siwy mężczyzna w białej koszuli i niebieskim garniturze z plakietką w klapie śpieszył w jego stronę kilka kroków przed wysoką blondynką w szarym flanelowym kostiumie z fantazyjnie zawiązaną apaszką w tureckie wzory. Cofnął głowę i zamknął drzwi. Usłyszał, jak mężczyzna manipuluje kluczem kawałek dalej w korytarzu. Wrócił do okna i spojrzał na parking. Sześciu mężczyzn w mundurach z niedopasowanych elementów, z puszkami piwa w rękach, siedziało na maskach i bagażnikach samochodów. Wyglądało na to, że śpiewają. Wrócił do drzwi i czekał. Gdy tylko usłyszał, że winda ponownie zatrzymuje się na jego piętrze, otworzył drzwi i wychylił się na korytarz.
Wysoki, przejęty Harry Beevers i Conor Linklater wyszli razem na korytarz, a chwilę później pojawił się znękany Tina Pumo. Conor zobaczył go pierwszy. Uniósł pięść, uśmiechnął się i zawołał: „Mikey, dziecino!”. Inaczej niż ostatnim razem, kiedy się widzieli, był gładko ogolony, z rudymi włosami przystrzyżonymi niemal na punka. Zwykle nosił workowate niebieskie dżinsy i koszule w kratkę, ale tym razem wysilił się na bardziej wyrafinowany strój. Zdobył gdzieś czarną koszulkę z dużymi nieregularnymi żółtymi literami układającymi się w napis agent orange, a na niej miał dużą luźną czarną dżinsową kamizelkę z licznymi kieszeniami i rzucającą się w oczy białą stebnówką. Czarne spodnie miały kant.
– Conor, uczta dla oczu – powiedział Poole. Wyszedł na korytarz, przytrzymując drzwi lewą ręką.
Conor Linklater, pół głowy niższy od niego, objął jego klatkę piersiową i mocno go przytulił.
– Stary – powiedział w jego szczękę i żartobliwie go cmoknął. – Serce puchnie na twój widok.
Uśmiechając się ironicznie z tego dojrzałego linklateryzmu, Harry Beevers podszedł do Poole’a i objął go niezręcznie w fali piżmowej wody kolońskiej. Róg aktówki trącił Poole’a w biodro.
– Michael, serce puchnie – szepnął mu Beevers do ucha.
Poole delikatnie odsunął się i ujrzał zbliżenie dużych, zachodzących na siebie przebarwionych zębów Harry’ego.
Tina Pumo kołysał się przed nimi w korytarzu, dziko szczerząc zęby pod sumiastym wąsem.
– Spałeś? – zapytał. – Nie dostałeś naszej wiadomości?
– Dobra, zastrzel mnie – odparł Poole z uśmiechem.
Conor i Beevers oderwali się od niego i osobno ruszyli ku drzwiom.
Pumo przekrzywił głowę jak Tomek Sawyer i nieledwie wbijał palce stóp w dywan.
– Oj, Mikey, ja też chcę cię przytulić – powiedział i to zrobił. – Dobrze cię znowu widzieć, stary.
– I ciebie.
– Wejdźmy do środka, zanim aresztują nas za urządzanie orgii. – Harry Beevers już stał w wejściu do pokoju Michaela.
– Nie dziw się, poruczniku – rzucił Conor Linklater, ale i tak przyśpieszył, zerkając spod oka na pozostałą dwójkę.
Pumo roześmiał się, walnął Michaela w plecy i go puścił.
– Co robiliście od przyjazdu? – zapytał Michael. – To znaczy oprócz pomstowania na mnie.
Krążąc po pokoju, Conor odparł:
– Teeny-Tiny zamartwiał się o swoją restaurację.
Przezwisko Puma, Tiny, narodziło się w czasach, kiedy był niewyrośniętym dzieciakiem w mieścinie na północy stanu Nowy Jork, później zostało zmienione na Teeny i ostatecznie utrwaliło się jako Tina. Po dziesięciu latach pracy w branży Pumo dorobił się własnej restauracji w SoHo, która serwowała wietnamskie jedzenie i kilka miesięcy temu doczekała się pochwalnej wzmianki w nowojorskim czasopiśmie.
– Już tam dzwonił dwa razy, stary. Do spółki z sanepidem nie pozwoli mi zmrużyć oka przez całą noc.
– To nic takiego – zaprotestował Tina. – Wypadła niezręczna pora na wyjazd, to wszystko. Wprowadzamy małe zmiany w restauracji i muszę pilnować, żeby wszystko szło, jak trzeba.
– Z sanepidem? – powtórzył Michael.
– Naprawdę, to nic poważnego. – Pumo uśmiechnął się dziko, strosząc wąsy. Jego kurze łapki pogłębiły się i wydłużyły bez sugestii humoru. – Świetnie nam idzie. Mamy rezerwacje na większość wieczorów. – Usiadł na brzegu łóżka. – Harry może potwierdzić. Interes kręci się jak ta lala.
– Co mam powiedzieć? – zapytał Beevers. – Jesteś historią sukcesu.
– Rozejrzeliście się po hotelu? – spytał Poole.
– Zajrzeliśmy do sali na dole – odparł Pumo. – Wielka impreza. Możemy dzisiaj zaszaleć, jeśli chcecie.
– Też mi impreza – burknął Beevers. – Gromada facetów stoi z kciukami w tyłkach. – Zdjął marynarkę, odsłaniając szelki z rozdokazywanymi cherubinkami na czerwonym tle, i rzucił ją na oparcie krzesła. – Zero organizacji, nada, rien. Tylko ci z kawalerii powietrznej trzymają fason. Mają budkę, pomagają ci szukać innych facetów z twojej jednostki. Rozejrzeliśmy się, ale chyba nie widzieliśmy nikogo z całej naszej cholernej dywizji. Poza tym wpakowali nas do brudnej obskurnej sali, która wygląda jak szkolna sala gimnastyczna. Jest stoisko z dietetyczną colą, jeśli to cię kręci.
– Szkolna sala gimnastyczna, stary – mruknął Conor, intensywnie wpatrując się w lampkę nocną.
Poole uśmiechnął się do Puma, który odwzajemnił uśmiech.
Linklater podniósł lampkę i zbadał wnętrze abażuru, po czym odstawił ją i przesuwał palcami po sznurze, aż znalazł włącznik. Włączył i wyłączył lampkę.
– Usiądź, na litość boską, Conor – powiedział Beevers. – Denerwujesz mnie, gdy tak się miotasz. Mamy poważne sprawy do omówienia, jeśli nie pamiętasz.
– Pamiętam, pamiętam. – Conor przestał bawić się lampką. – Hej, nie ma gdzie usiąść. Ty i Mike zajęliście krzesła, a Tina panoszy się na łóżku.
Harry Beevers wstał, zdjął marynarkę z oparcia i szerokim gestem wskazał puste krzesło.
– Jeśli dzięki temu się uspokoisz, chętnie oddam ci krzesło. Bierz, Conor, daję ci je. Siadaj. – Zabrał szklankę i klapnął obok Puma na łóżku Michaela. – Myślisz, że dasz radę spać z tym facetem w jednym pokoju? Pewnie nadal gada do siebie przez całą noc.
– W mojej rodzinie wszyscy gadają do siebie, poruczniku – zaznaczył Conor. Przysunął krzesło bliżej stołu. Zaczął bębnić palcami po blacie, jakby grał na wyimaginowanym pianinie. – Pewnie ci z Harvardu tak się nie zachowują…
– Nie poszedłem na Harvard – powiadomił go Beevers ze znużeniem w głosie.
– Mike! – Conor uśmiechnął się do Poole’a, jakby dopiero teraz go zobaczył. – Dobrze cię widzieć! – Klepnął go w plecy.
– Tak – mruknął Tina Pumo. – Jak tam sprawy, Michael? Minęło trochę czasu.
Ostatnio Tina zamieszkał z piękną Chinką po dwudziestce, niejaką Maggie Lah. Jej brat był barmanem w Sajgonie, jego restauracji. Przed Maggie miał wiele dziewczyn i o każdej mówił, że ją kocha.
– Cóż, myślę o pewnych zmianach – odparł Michael. – Jestem zajęty jak dzień długi, ale w nocy ledwie pamiętam, co robiłem.
Przerwało mu głośne pukanie do drzwi.
– Obsługa – powiedział i wstał.
Kelner wprowadził wózek, ustawił szkło na stole. Atmosfera w pokoju stała się bardziej świąteczna, gdy Conor otworzył budweisera, a Harry Beevers nalał wódki do szklanki. Michael nigdy nie wyjaśnił swojego na wpół skrystalizowanego planu sprzedaży praktyki w Westerholmie i przekonania się, czego mógłby dokonać w jakiejś zapadłej dzielnicy, na przykład na Południowym Bronxie, gdzie dzieci naprawdę potrzebują lekarzy. Judy zwykle wychodziła z pokoju, kiedy zaczynał o tym mówić.
Po odejściu kelnera Conor wyciągnął się na łóżku, przekręcił na bok i zapytał:
– Więc widziałeś nazwisko Denglera? Na pomniku?
– Pewnie. Ale mam małą niespodziankę. Wiecie, jak brzmiało jego pełne imię i nazwisko?
– M.O. Dengler – odparł Conor.
– Nie bądź idiotą – powiedział Beevers. – Chyba Mark. – Spojrzał na Tinę, szukając pomocy, ale Tina tylko zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
– Manuel Orosco Dengler – wyrecytował Michael. – Byłem zdumiony, że o tym nie wiedziałem.
– Manuel? – powtórzył Conor. – Dengler był Meksykaninem?
– Michael, znalazłeś niewłaściwego Denglera – powiedział ze śmiechem Tina Pumo.
– Nie. Jest tylko jeden M.O. Dengler. W ogóle jest tylko jeden Dengler. Nasz.
– Meksykanin – mruknął w zadumie Conor.
– Słyszałeś kiedyś o Meksykanach z nazwiskiem Dengler? Pewnie rodzice dali mu hiszpańskie imiona. Kto wie? A zresztą kogo to obchodzi. Był cholernie dobrym żołnierzem, tyle mi wiadomo. Szkoda, że…
Pumo uniósł szklankę do ust, zamiast dokończyć zdanie, i mężczyźni nie odzywali się przez niemal elastycznie długą chwilę.
Linklater wymamrotał coś niezrozumiałego, przeszedł przez pokój i usiadł na podłodze.
Michael wstał, żeby dorzucić świeże kostki lodu do swojej szklanki. Oparty o ścianę Conor Linklater w czarnym ubraniu wyglądał jak chochlik, brązowa butelka piwa zwisała mu między kolanami. Pomarańczowy napis na jego piersi miał prawie ten sam odcień co włosy. Conor patrzył na Michaela z nieznacznym tajemniczym uśmiechem.
3
Może Beans Beevers nie poszedł na Harvard ani do Yale, myślał Conor, ale gdzieś chodził – w miejsce, które wszyscy w zasięgu wzroku uważali za oczywiste. Miał wrażenie, że jakieś dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi w Stanach Zjednoczonych martwi się o pieniądze – brak wystarczającej ilości gotówki doprowadza ich do szaleństwa. Nie mając na gorzałę, posuwają się do rabowania: zapomnienie, napięcie, zapomnienie. Pozostałe pięć procent populacji unosi się nad tym zamętem jak piana na fali. Skończyli szkoły, do których chodzili ich ojcowie, pobierają się i rozwodzą, jak Harry ożenił się i rozszedł z Pat Caldwell. Mają pracę polegającą na przerzucaniu papierów i gadaniu przez telefon. Zza biurek obserwują, jak pieniądze wchodzą przez drzwi, wracając do domu. Nawet przekazują sobie nawzajem tę pracę – Beans Beevers, który spędzał tyle samo czasu w barze Puma, co za biurkiem, pracował w kancelarii prawnej Pat Caldwell.
Kiedy dorastał w South Norwalk, swego rodzaju zdumienie i pełna urazy ciekawość kazały mu pedałować starym schwinnem drogą numer 136 do Mount Avenue w Hampstead. Ludzie z Mount Avenue byli tak bogaci, że prawie niewidoczni, podobnie jak ich ogromne domy – z drogi widział tylko fragmenty ceglanych albo stiukowych ścian. Miał wrażenie, że w większości tych nadbrzeżnych rezydencji nie ma nikogo poza służbą, a jednak od czasu do czasu dostrzegał oczywistego właściciela-mieszkańca. Ze swoich krótkich obserwacji dowiedział się, że chociaż właściciele-mieszkańcy z Mount Avenue zwykle noszą takie same szare garnitury i niebieskie marynarki, co wszyscy inni w Hampstead, czasami – jak Harry Beevers – paradują w neonowym różu i jadowitej zieleni, w śmiesznych muszkach i jasnych dwurzędowych garniturach. Trochę przypominało to nowe szaty cesarza – nikt nie miał odwagi powiedzieć tym protestanckim milionerom, że wyglądają idiotycznie. (Conor był pewien, że żaden z nich nie jest katolikiem). Muszki! Czerwone szelki z dzidziusiami!
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu – oto on, prawie spłukany, myśli, że powinien współczuć bogatemu prawnikowi. W przyszłym tygodniu będzie wstawiać płyty kartonowo-gipsowe w odnawianej kuchni, za co może wpadnie mu kilka stówek. Harry Beevers prawdopodobnie zarabia dwa razy więcej w czasie, gdy siedzi na stołku barowym i gawędzi z Jimmym Lahem. Conor uniósł wzrok z boleśnie skrzącym się poczuciem humoru i zobaczył, że Michael Poole na niego patrzy, jakby chodziły mu po głowie takie same myśli.
Beevers ma w zanadrzu typowy kit, pomyślał, ale Michael jest za mądry, żeby się na to nabrać, cokolwiek to będzie.
Conor uśmiechnął się, wspominając, jak Dengler nazywał ludzi, którzy nigdy nie poznali uczucia strachu i wszystko uważali za rzecz oczywistą: „dwuwymiarowi”, jak postacie w kreskówkach. Teraz ci dwuwymiarowi rządzili wszystkim – pięli się w górę, tratując wszystko na swojej drodze. W dzisiejszych czasach wydawało się, że połowa facetów w Donovan’s, jego ulubionym barze w South Norwalk, jest po studiach, nakłada piankę na włosy i pije koktajle z blendera. Odnosił wrażenie, że nagle zaszła jakaś ogromna zmiana, że wszyscy ci nowi ludzie właśnie wyskoczyli ze swoich telewizorów. Ich moralność była tak popieprzona, że niemal mógłby im współczuć.
Myślenie o kreskówkach go przygnębiło. Miał ochotę wypić dużo więcej, chociaż wiedział, że zbliża się do swojego limitu. Ale czy nie jest to spotkanie po latach? Siedzą w pokoju hotelowym jak banda zgredów. Dopił ostatnie piwo.
– Daj mi trochę tej wódki, Mikey – powiedział i wrzucił pustą butelkę po piwie do kosza na śmieci.
– Brawo! – Pumo zasalutował szklaneczką.
Michael nalał wódkę do szklanki i przeszedł przez pokój, by ją podać.
– Dobra, toast – powiedział Conor i wstał. – Rany! Dobrze jest to zrobić. – Wzniósł szklankę. – Za M.O. Denglera. Nawet jeśli był Meksykaninem, w co wątpię.
Wlał do gardła lodowatą wódkę. Od razu poczuł się lepiej, tak dobrze, że wychylił resztę.
– Rany, czasami pamiętam całe to gówno, jakby to było wczoraj, a prawie wcale nie pamiętam tego, co było wczoraj. Czasami myślę o gościu, który prowadził klub w Camp Crandall, z gigantyczną ścianą skrzynek z piwem…
– Manly – wtrącił ze śmiechem Tina Pumo.
– Manly. Pieprzony Manly. Zaraz zacznę myśleć o tym, skąd brał całe to piwo. A potem o drobiazgach, co mówił, jak się zachowywał.
– Manly pasował do baru, zupełnie jakby się za nim urodził – zauważył Beevers.
– Zgadza się! Założę się, stary, że ma teraz mały biznes, wszystko poukładane, porządne auto i własny dom, ma żonę, dzieci, obręcz do kosza na garażu… – Conor przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń, czerpiąc przyjemność ze swojej wizji życia Manly’ego. Manly idealnie pasowałby do przedmieścia. Myślał jak przestępca, nie będąc przestępcą, więc pewnie zarabia fortunę na czymś takim, jak instalowanie systemów alarmowych. Wtedy Conor przypomniał sobie, że w pewnym sensie to Manly zapoczątkował ich wszystkie kłopoty w Wietnamie…
Dzień przed wejściem do Ia Thuc Manly odłączył się od kolumny i został sam w dżungli. Nie zamierzał hałasować, ale nagle zaczął buczeć jak spanikowany dwumetrowy trzmiel. Wszyscy w kolumnie zamarli. Snajper zwany Elvisem tropił ich od dwóch dni i ten hałas był wszystkim, czego potrzebował do szczęścia. Conor wiedział, co trzeba zrobić – dawno temu nauczył się wtapiać w tło. Było to niemal mistyczne. Dosłownie stawał się niewidzialny (i wiedział, że to działa, bo dwukrotnie patrole Wietkongu patrzyły prosto na niego i go nie widziały). Dengler, Poole, Pumo, a nawet Underhill prawie mu dorównywali w tej sztuce, natomiast Manly był kompletną nogą. Conor zaczął cicho skradać się przez dżunglę w kierunku dźwięku – był dość wściekły, by zabić Manly’ego, jeśli inaczej nie da się go uciszyć. Po ułamku sekundy, jakby dzięki telepatii, wiedział, że Dengler bezgłośnie podąża za nim.
Manly przedzierał się przez zasłonę zieleni, rąbał ją maczetą, w drugiej ręce trzymając M-16 na wysokości biodra. Conor szedł ku niemu, na wpół myśląc o poderżnięciu mu gardła, gdy nagle obok Manly’ego zmaterializował się Dengler i złapał go za rękę z maczetą. Przez sekundę trwali nieruchomo. Conor podkradał się, pełen strachu, że Manly wrzaśnie, gdy minie odrętwienie. Usłyszał pojedynczy trzask z prawej strony, skądś z góry, i zobaczył przewracającego się Denglera. Doznał szoku tak silnego i nagłego, że zlodowaciały mu dłonie i stopy.
Razem z Manlym zaprowadzili Denglera z powrotem do kolumny. Wprawdzie impet rzucił go na ziemię i rana obficie krwawiła, ale na szczęście była powierzchowna. Pocisk wyrwał mu z lewego ramienia kawałek ciała wielkości myszy. Peters kazał mu się położyć, opatrzył i zabandażował ranę, po czym uznał, że jest zdolny do ruchu.
Conor pomyślał, że gdyby Dengler nie został wtedy ranny, Ia Thuc mogłoby okazać się po prostu kolejną pustą wioską. Widok cierpiącego kolegi zwarzył im humory i spotęgował niepokój. Może wszyscy byli głupi, wierząc w Denglera tak, jak wierzyli. Widząc zakrwawionego kumpla znów leżącego na ziemi, poczuł się równie wstrząśnięty jak wtedy, gdy zobaczył, że dostał. Po czymś takim łatwo było dać się ponieść, przekroczyć granicę w Ia Thuc. Po Ia Thuc nic już nie było takie samo. Nawet Dengler się zmienił, może z powodu rozgłosu i sądu wojennego. On sam tyle ćpał, że nadal nie pamiętał pewnych rzeczy, które wydarzyły się w miesiącach dzielących Ia Thuc od powrotu do cywila – ale wiedział, że tuż przed sądem wojennym odciął uszy martwemu Wietnamczykowi z Północy i wetknął mu w usta kartę Koko.
Conor zdał sobie sprawę, że zaraz wpadnie w chandrę. Żałował, że wspomniał o Manlym.
– Dolewka – mruknął, podszedł do stołu i nalał wódkę do kieliszka.
Pozostali trzej wciąż na niego patrzyli, uśmiechając się do swojej cheerleaderki – zawsze liczyli na to, że zapewni im dobrą zabawę.
– Hej, za dziewiąty batalion dwudziestego czwartego pułku piechoty. – Conor przełknął kolejny lodowaty pocisk wódki i w jego umyśle zamajaczyła twarz Harlana Huebscha.
Harlan Huebsch był dzieciakiem z Oregonu, który kilka dni po przybyciu do Camp Crandall wszedł na minę i wyleciał w powietrze. Bardzo wyraźnie pamiętał jego śmierć, ponieważ mniej więcej godzinę później, kiedy w końcu dotarli na drugą stronę małego pola minowego, przewrócił się na trawiastej grobli i zobaczył długi skręcony drut zaplątany w sznurowadło na prawej nodze. Jedyna różnica między nim a Huebschem polegała na tym, że mina Huebscha zadziałała.
Teraz nazwisko Harlana Huebscha widniało na pomniku…
Obiecał sobie, że je znajdzie, gdy pójdą tam razem.
Beevers postanowił wznieść toast za Blaszanego Drwala i chociaż wszyscy się do niego przyłączyli, Conor wiedział, że tylko Beans robi to na poważnie.
Mike Poole wzniósł toast za Si Van Vo, co Conor uznał za zabawne i zaraz potem kazał wszystkim wypić za Elvisa. A Tina Pumo skończył wznosić toast za Dawn Cucchio, dziwkę poznaną na urlopie w Sydney. Conor dostał takiego ataku śmiechu na myśl o piciu za Dawn Cucchio, że musiał oprzeć się o ścianę, by nie stracić równowagi.
Potem znów narosły w nim mroczniejsze, posępniejsze uczucia. Czas spojrzeć prawdzie w oczy: jest bezrobotnym robolem, siedzącym z prawnikiem, lekarzem i facetem, który ma tak elegancką knajpę, że jej zdjęcia publikują w gazetach.
Conor zdał sobie sprawę, że gapi się na Puma, który wyglądał jak z żurnala GQ. Zawsze prezentował się elegancko, zwłaszcza w swojej restauracji. Zachodził tam kilka razy w roku, chociaż większość pieniędzy wydawał w barze. Podczas ostatniej wizyty widział apetyczną małą Chinkę, z pewnością Maggie.
– Słuchaj, Tina, jakie jest najlepsze danie w twojej restauracji?
Zająknął się na słowie „najlepsze”, ale nie sądził, żeby to zauważyli.
– Prawdopodobnie kaczka po sajgońsku – odparł Tina. – Przynajmniej dla mnie. Marynowana pieczona kaczka, suszony makaron ryżowy. Smakuje niebiańsko.
– Dajesz na wierzch ten sos rybny?
– Sos nuoc mam? Pewnie.
– Nie wiem, jak można jeść to paskudztwo. Pamiętasz, jak tam byliśmy? Wszyscy wiedzieliśmy, że to gówno jest niejadalne, stary.
– Mieliśmy wtedy po osiemnaście lat. Szczytem marzeń kulinarnych był dla nas burger z frytkami.
Conor nie przyznał się Tinie, że nadal uwielbia burgery z frytkami. Przełknął kolejną srebrną kulkę wódki i poczuł się przybity bardziej niż kiedykolwiek.
4
Ale po chwili znów było prawie jak za dawnych czasów. Conor dowiedział się, że Tina poza wszystkimi zwyczajnymi kłopotami ma dodatkowe ekscytujące komplikacje, ponieważ Maggie jest prawie dwadzieścia lat młodsza od niego i nie tylko równie szalona jak on, ale też mądrzejsza. Kiedy się wprowadziła, zaczął odczuwać „zbyt dużą presję”. Taka reakcja była absolutnie typowa. Maggie w porównaniu z innymi jego dziewczynami wyróżniła się tym, że po kilku miesiącach zniknęła. Wypumowała Puma. Dzwoniła do niego, ale nie chciała mu powiedzieć, gdzie jest. Czasami zamieszczała szyfrowane wiadomości na ostatniej stronie „Village Voice”.
– Wiecie, jak to jest czytać ostatnią stronę każdego numeru „Voice”, gdy ma się czterdzieści jeden lat? – zapytał Pumo.
Conor nigdy nie przeczytał ani jednej strony z żadnego numeru „Village Voice”, więc pokręcił głową.
– Jest tam każdy błąd, jaki kiedykolwiek popełniłeś w relacjach z kobietą, czarno na białym w zimnym, twardym druku. Zakochanie się w czyjejś urodzie: „Piękna blondynko w koszulce Virginia Woolf w Sedutto’s, nie nawiązałem rozmowy i teraz pluję sobie w brodę. Wiem, że moglibyśmy stworzyć wyjątkową parę. Zadzwoń, proszę, do mężczyzny z plecakiem. 581-4901”. Romantyczna idealizacja: „Suki. Jesteś moją spadającą gwiazdą. Nie mogę bez ciebie żyć. Bill”. Romantyczna rozpacz: „Cierpię, odkąd odeszłaś. Samotny w Yorkville”. Masochizm: „Bokserko – nie miej wyrzutów sumienia, wybaczam ci. Purchawka”. Przekombinowanie: „Ci-puszka. Kręciołek koffa mniam-mniam”. Niezdecydowanie: „Mesquite. Ciągle myślę. Margarita”. Oczywiście jest też wiele innych rzeczy. Modlitwy do Świętego Judy. Numery, pod które możesz zadzwonić, jeśli chcesz rzucić kokę. Lekarstwa na łysienie. Dużo ogłoszeń „striptiz na prezent”. I Żydzi dla Jezusa, tydzień w tydzień. Ale przede wszystkim złamane serca, te straszne męczarnie ludzi po dwudziestce. Conor, mozolę się nad tą ostatnią stroną jak nad kamieniem z Rosetty. Biorę tę cholerną gazetę, gdy tylko w środę rano trafi na stoiska. Czytam tę stronę cztery albo pięć razy, bo za pierwszym łatwo przeoczyć wskazówki. Widzisz, muszę wykombinować, które wiadomości są od niej. Czasami nazywa siebie „Typ A”, od Tajpej, gdzie się urodziła, a kiedy indziej jest „Skórzaną Damą”. Albo „Półksiężycem”, w zeszłym roku zrobiła sobie taki tatuaż.
– Gdzie? – zaciekawił się Conor. Teraz czuł się w miarę nieźle, tylko trochę pijany. W każdym razie nie był tak nawalony jak Pumo. – Na tyłku?
– Trochę poniżej pępka. – Tina miał taką minę, jakby żałował, że poruszył temat tatuażu swojej dziewczyny.
– Maggie ma półksiężyc wytatuowany na cipce?
Chciałby być wtedy w salonie tatuażu. Chinki, nawet jeśli nie były w jego guście, zawsze kojarzyły mu się ze Smoczą Damą z komiksu Terry and the Pirates, i musiał przyznać, że Maggie jest bardziej niż ładna. Wszystko w niej wydawało się zaokrąglone. Jakoś udawało jej się sprawiać, że wyglądała normalnie z nastroszoną punkową fryzurą i w nowych ubraniach z dziurami. Nie miał pojęcia, jak to robi.
– Nie. Przecież mówiłem – burknął Pumo. Wyglądał na zirytowanego. – Ciut poniżej pępka. Większą część zakrywa dół bikini.
– Prawie na cipce! Czy kawałek jest we włosach? Byłeś tam, kiedy facet to robił? Płakała czy coś?
– Pewnie, że byłem. Chciałem mieć pewność, że gość się nie zdekoncentruje. – Pumo pociągnął łyk drinka. – Maggie nawet nie mrugnęła.
– Jaki jest duży? – dociekał. – Jak pół dolara?
– Skoroś taki ciekawy, poproś ją, niech ci pokaże.
– Pewnie. Już to widzę.
Później Conor podsłuchał część rozmowy Mike’a Poole’a z Beansem Beeversem – coś o Ia Thuc i o piechurze, z którym Mike rozmawiał na paradzie.
Beevers zapytał:
– Był weteranem?
– Wyglądał tak, jakby wrócił tydzień temu – odparł Mike z lekkim uśmiechem.
– Naprawdę mnie pamiętał i powiedział, że powinienem dostać Medal Honoru?
– Powiedział, że powinni ci go dać za to, co zrobiłeś, a później odebrać za chlapanie jęzorem przy dziennikarzach.
Conor po raz pierwszy był świadkiem konfrontacji Beeversa z niegdyś szeroko rozpowszechnioną opinią, że postąpił jak palant, chwaląc się Ia Thuc przed prasą. Oczywiście Beevers zachowywał się tak, jakby usłyszał tę opinię po raz pierwszy.
– Absurd – rzucił. – Mogę zgodzić się z nim tylko w kwestii Medalu Honoru, z niczym więcej. Jestem dumny ze wszystkiego, co tam zrobiłem, i mam nadzieję, że wy też. Gdyby to zależało ode mnie, wszyscy dostalibyśmy medale. – Spojrzał na przód koszuli, wygładził ją, po czym uniósł i wysunął podbródek. – Ale ludzie wiedzą, że postąpiliśmy właściwie. To równie dobre jak medal. Ludzie zgadzają się z decyzją sądu wojskowego, nawet jeśli zapomnieli, że to się w ogóle zdarzyło.
Conor zastanawiał się, jak Beans może mówić takie rzeczy. Niby skąd ktokolwiek mógł wiedzieć, że w Ia Thuc postąpili właściwie, skoro nawet ci, którzy tam byli, niezupełnie wiedzieli, co się tam stało?
– Zdziwiłbyś się, ilu facetów spotykam. Mam tu na myśli prawników, a także sędziów, którzy znają moje nazwisko dzięki tamtej akcji – kontynuował Beevers. – Prawdę mówiąc, bycie kimś w rodzaju bohatera drugiej ligi nie raz pomogło mi na gruncie zawodowym. – Popatrzył na nich z tak słodką szczerością, że Conor miał ochotę się zrzygać. – Nie wstydzę się niczego, co zrobiłem w Wietnamie. Trzeba szukać pozytywnych stron w tym, co się nam przydarza.
Michael Poole parsknął śmiechem.
– Powiedziane z serca, Harry.
– To ważne – upierał się Beevers. Przez sekundę wyglądał jednocześnie na zmartwionego i zdziwionego. – Mam wrażenie, że wy trzej o coś mnie oskarżacie.
– O nic cię nie oskarżam, Harry – zaprzeczył Poole.
– Ja też nie – zawtórował mu zirytowany Conor. Wskazał na Tinę Puma. – On też nie!
– Byliśmy ze sobą na każdym kroku – powiedział Harry i Conor dopiero po chwili zorientował się, że wrócił do rozmowy o Ia Thuc. – Zawsze sobie pomagaliśmy. Byliśmy zespołem, wszyscy, łącznie ze Spitalnym.
Conor nie mógł już dłużej tego znieść.
– Szkoda, że ten dupek tam nie zginął. Nigdy nie spotkałem nikogo równie podłego. Spitalny nikogo nie lubił, stary. Mam rację? I twierdził, że pożądliły go osy? W jaskini? Nie sądzę, żeby w Wietnamie w ogóle były osy, stary. Widziałem tam robale wielkości psów, stary, ale nigdy nie widziałem os.
Tina przerwał mu głośnym jękiem.
– Nie mów mi o osach. Nie mów mi o robalach, jakichkolwiek robalach!
– Mają związek z twoimi problemami? – zapytał Mike.
– Sanepid ma jednoznaczne odczucia w kwestii sześcionogich stworzeń – powiedział Pumo. – Nie chcę o tym gadać.
– Wróćmy do tematu, jeśli nie masz nic przeciwko – zaproponował Beevers, obrzucając Poole’a tajemniczym spojrzeniem.
Do diabła, jakiego tematu? – zastanowił się Conor.
– Może trochę tu zabalujemy, a potem zejdziemy na dół, wrzucimy coś na ząb, trochę się rozerwiemy? – zaproponował Pumo. – Ma tu być Jimmy Steward. Zawsze lubiłem Jimmy’ego Stewarta.
– Mike, czy tylko ty wiesz, do czego zmierzałem? – zapytał Beevers. – Przypomnij im, dlaczego tu jesteśmy. Pomóż mi.
– Porucznik Beevers uważa, że czas porozmawiać o Koko – oznajmił Poole.
4
Automatyczna sekretarka
1
– Podaj mi teczkę, Tina. Jest gdzieś pod ścianą. – Beevers pochylił się na łóżku i wyciągnął rękę. Tina na oślep szukał pod stołem aktówki. – Masz cały dzień, nie ma pośpiechu.
– Pchnąłeś ją krzesłem, gdy wstawałeś – powiedział niewidoczny pod stołem Pumo. Wynurzył się z teczką w obu rękach.
Beevers położył ją na kolanach i otworzył.
Poole pochylił się i zobaczył kserokopię znajomej strony ze „Stars and Stripes” z przypiętymi do niej kopiami innych artykułów prasowych. Beevers wyjął pliki papierów.
– Po komplecie dla każdego. Michael już zna niektóre z tych materiałów, ale uznałem, że wszyscy powinniśmy mieć kopie. W ten sposób każdy będzie wiedział, o czym mowa. – Wręczył Conorowi pierwszy spięty zszywkami plik. – Uspokój się i skup na tym.
– Sieg Heil – prychnął Conor i zajął miejsce obok Michaela Poole’a.
Beevers wręczył zszyte kartki Poole’owi i Pumie, ostatni zestaw położył obok siebie na łóżku, zatrzasnął aktówkę i odstawił ją na podłogę.
– Masz cały dzień, nie ma pośpiechu – mruknął Pumo.
– Aleś ty drażliwy.
Beevers wziął papiery i zmrużył oczy. Odłożył plik na kolana i sięgnął do kieszeni na piersi marynarki. Wyjął etui, a z niego duże okulary z wąskimi owalnymi szylkretowymi oprawkami. Położył puste etui na marynarce i założył okulary na nos. Ponownie przejrzał papiery.
Poole zastanawiał się, ile razy dziennie Beevers odstawia tę małą prawniczą szopkę.
Beevers uniósł wzrok znad papierów. Muszka, szelki, duże okulary.
– Przede wszystkim, mes amis, chcę powiedzieć, że wszyscy dobrze się bawiliśmy i że przed wyjazdem będzie znacznie więcej zabawy, ale… – znacząco spojrzał na Conora – …jesteśmy tu razem, ponieważ przeżyliśmy wspólnie kilka ważnych doświadczeń. I… przeżyliśmy je, ponieważ mogliśmy wzajemnie na sobie polegać.
Spuścił wzrok na swoje papiery.
– Przejdź do rzeczy, Harry – poprosił Pumo.
– Jeśli nie rozumiesz, na czym polega praca zespołowa, wszystko ci umyka. – Powiódł po nich wzrokiem. – Przeczytajcie artykuły. Są trzy, jeden ze „Stars and Stripes”, drugi z singapurskiego „Straits Timesa”, a trzeci z „Bangkok Post”. Mój brat George, który jest zawodowym żołnierzem, słyszał co nieco o incydentach z Koko i gdy zobaczył nazwę w artykule „Stars and Stripes”, przysłał mi wycinek. Później poprosił mojego drugiego, starszego brata, Sonny’ego… jest zawodowym sierżantem w Manili… żeby przejrzał tyle azjatyckich gazet, ile tylko zdoła. George zrobił to samo na Okinawie. Razem sprawdzili prawie wszystkie anglojęzyczne dzienniki wydawane na Dalekim Wschodzie.
– Masz dwóch braci trepów? – zapytał Conor. – Sonny i George, trepy w Manili i na Okinawie? Z rodziny z Mount Avenue?
Beevers spojrzał na niego, zniecierpliwiony.
– Dwa artykuły ukazały się w gazetach w Singapurze i Bangkoku i dzięki nim je mamy. Poszperałem trochę na własną rękę, ale najpierw przeczytajcie te kawałki. Jak zobaczycie, nasz chłopak nie próżnował.