Kompania braci - Stephen E. Ambrose - ebook + audiobook

Kompania braci ebook

Stephen E. Ambrose

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o żołnierzach sławnej amerykańskiej kompanii piechoty spadochronowej od chwili sformowania w 1942 roku w Stanach Zjednoczonych poprzez lądowanie w Normandii aż do zajęcia Orlego Gniazda Hitlera. Steven Spielberg i Tom Hanks na podstawie tej książki wyprodukowali dziesięcioodcinkowy serial telewizyjny, emitowany w 2003 roku także w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 606

Oceny
4,6 (136 ocen)
105
19
7
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
izuki

Z braku laku…

Ocena dotyczy jedynie audiobooka. Niezrozumiałe dla mnie jest to, że książka napisana z perspektywy mężczyzny żołnierza czytana jest przez kobietę. Dodatkowo jakość montażu audiobooka jest bardzo słaba, gdy lektorka się myli i przejęzyczy to zły wyraz nie jest wycinany, tylko lektorka się poprawia. Szkoda, miałem nadzieję na znakomitego audiobooka, który ma olbrzymi potencjał, a bardzo mocno się rozczarowałem. Z tych powodów nie odsłuchał tego audiobooka, żeby nie psuć sobie świetnej książki. Mam nadzieję że w najbliższej przyszłości wydawca zdecyduje się na zatrudnienie odpowiedniego lektora do stworzenia audiobooka, bo ta książka zasługuje na jej świetne odczytanie
60
Qba53

Nie oderwiesz się od lektury

Lektor fatalny. Źle wymawia nazwy, powtarza zdania. Odebrał większość przyjemności ze słuchania tej świetnej książki. Smutek
40
Zywel

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest świetna, a na jej podstawie powstał jeden z najlepszych seriali wszechczasów. Jednak audiobook... Jak można było zatrudnić do czytania kobietę, która nie potrafi czytać, przekręca nazwiska, nazwy własne i powtarza się? Jej dykcja i ekspresja (a raczej jej brak) zniechęcają
40
PatrycjaMichal

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo dobra. Ale lektorka bardzo nie profesjonalna. Często się powtarza. Zaczyna wersy jeszcze raz. Jakby nigdy nie czytała tej książki. Nigdy nie ćwiczyła tylko czytała na żywioł. Apogeum to rozdział 18. Po prostu strasznie nie profesjonalna. Ktoś powinien to odsłuchać i zmontować na nowo bo się odechciało słuchać
30
andysgrabek

Dobrze spędzony czas

Wartościowa pozycja, ale w audiobooku występują liczne błędy wymowy słów obcych. Np. nazwę własną "Currahee" - czyta się "kurahi" a nie "kuracze". Takich przypadków jest kilkadziesiąt w całej książce i skutecznie wybijają z immersji.
30

Popularność




Tytuł oryginału

BAND OF BROTHERS

E COMPANY, 506th REGIMENT,

101ST AIRBORNE FROM NORMANDY

TO HITLER'S EAGLE'S NEST

Przekład

Leszek Erenfeicht

Konsultacja wojskowa

kpt. mgr inż. Adam Tłustochowicz

Projekt okładki

Dariusz Litwiniec

Korekta

Jolanta Rososińska

Copyright © 1992, 2001 by Stephen E. Ambrose

All rights reserved

Copyright © 2001, 2010 for the Polish edition by Wydawnictwo MAGNUM Ltd.

Copyright © 2001 for the Polish translation by Wydawnictwo MAGNUM Ltd.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny lub w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody właściciela praw.

Warszawa 2022

Wydawnictwo Bellona ul. Hankiewicza 2 02-103 Warszawa tel. +48 22 457 04 02 www.bellona.pl www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

ISBN 978-83-11-16764-3

Wszystkim żołnierzom piechoty spadochronowej Armii Stanów Zjednoczonych w latach 1941-1945, dla których Fioletowe Serce było nie odznaczeniem, lecz oznaką specjalności.

Od chwili tej do końca świata,

...w pamięci ludzkiej będziem żyć:

my, wybrańców garść,

...kompania braci

Henryk V

William Szekspir

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Przedmowa

W czerwcu 2000 roku do Nowego Orleanu przyjechali Tom Hanks i Steven Spielberg, by przez kilka dni uczestniczyć w uroczystym otwarciu National D-Day Museum. Ich obecność wzbudziła wielkie zainteresowanie gości, pracowników muzeum, reporterów, ekip telewizyjnych — w ogóle wszystkich.

W różnych imprezach towarzyszących otwarciu uczestniczyły tysiące weteranów II wojny światowej — większość z nich wzięła udział w ponad trzykilometrowej paradzie. Jadąc w zabytkowych pojazdach wojskowych, machali do zebranych wzdłuż trasy nieprzebranych tłumów, pokazywali transparenty z napisem „Dziękujemy” i reprodukcje pierwszych stron nowoorleańskiego „Times-Picayune” z wielkimi czołówkami obwieszczającymi kapitulację Niemiec i Japonii. To była największa defilada wojskowa, jaką widział Nowy Orlean od czasu zakończenia II wojny światowej — z przemarszem oddziałów w mundurach z epoki, orkiestrami, paradą pojazdów, przelotami historycznych samolotów i oczywiście obecnością weteranów.

Kiedy przed trybuną pojawiła się grupa rangersów, Tom Hanks przeskoczył przez barierkę, by uściskać im ręce i poprosić o autografy. Pytał, czy może sobie zrobić z nimi zdjęcie. Wkrótce dołączył do niego Steven Spielberg. Gwiazdy w jednej chwili przeistoczyły się w fanów.

Tom i Steven pracowali wtedy nad serialem dla telewizji HBO, który miał być ekranizacją tej książki. Byłem pod wrażeniem ich dbałości o szczegóły i zgodność historyczną. Przesyłali mi scenariusze poszczególnych odcinków do zatwierdzenia. Moje uwagi i komentarze czytali z uwagą, bardzo starali się je realizować — mimo że przecież nigdy w życiu nie byłem scenarzystą. Wiem, jak się pisze książki, ale serialu czy filmu fabularnego na pewno nie potrafiłbym stworzyć. Wraz ze mną scenariusze dostawali do przejrzenia także główni bohaterowie tej opowieści. Steven i Tom jeździli do nich i rozmawiali, odkrywając często nie znane fakty, do których nawet ja nie dotarłem.

Co więcej, odtwarzający główne role aktorzy także dzwonili do weteranów, w których mieli się wcielać. Pytali o ich przeżycia i emocje w czasie tamtych wydarzeń. Czy pan się wtedy uśmiechał? Odczuwał radość? Napięcie? A może był pan przygnębiony, w stanie depresji? Kiedy w Anglii zaczęto kręcić zdjęcia do serialu, Tom zdołał nawet namówić Dicka Wintersa, żeby towarzyszył ekipie filmowej jako konsultant.

W „Podziękowaniach” na końcu opowiadam, jak doszło do tego, że w ogóle napisałem książkę o kompanii E. Tom i Steven po przeczytaniu zdecydowali się przerobić ją na scenariusz serialu telewizyjnego, co wcale nie było rzeczą prostą. Na rynku co roku pojawiają się setki, jeśli nie tysiące nowych książek o II wojnie światowej. Tym, co zainteresowało ich w Kompanii braci, był jej zakres — obejmujący niemal całą kampanię w północno-zachodniej Europie — lecz także, a kto wie, czy nie w większym stopniu, sposób przedstawienia: koncentracja na jednej zaledwie, choć wyróżniającej się kompanii piechoty. Na osobowościach i działaniach garstki ludzi. To właśnie owa personalizacja zafascynowała w tej historii mnie, ich i wielu czytelników. Wojna była olbrzymim przedsięwzięciem, którym — lepiej lub gorzej — kierowały dziesiątki mniej lub bardziej wybitnych generałów i polityków. Ludzie mają już dość globalnego spojrzenia. Nie chcą po raz kolejny czytać o Eisenhowerze i Naczelnym Dowództwie, o prezydencie Roosevelcie i jego sztabie, o strategii. Chcą poznać historię i doświadczenia poszczególnych ludzi, żołnierzy, lotników, marynarzy. Chcą wiedzieć, co robili i dlaczego. Szukają w tej lekturze rozrywki, ale też wiedzy, a przede wszystkim — inspiracji.

Tom i Steven, jak wielu z ich pokolenia, są zafascynowani II wojną światową. Doskonale zdają sobie sprawę, jak dużo zawdzięczają tym, którzy w niej walczyli. Większą część swojej pracy właśnie im poświęcili, honorując osiągnięcia weteranów. To się rzuca w oczy.

Podzielam ich uczucia i cieszę się, że mogłem wziąć udział wraz z nimi w ożywianiu historii przez ukazanie indywidualnych losów ludzi, którzy ją tworzyli.

1Chcieliśmy dostać te cholerne skrzydła

Camp Toccoa

lipiec — grudzień 1942

Ludzie do kompanii E 506 pułku piechoty spadochronowej (506 pps) 101 Dywizji Powietrznodesantowej (101 DPD) przybywali z najróżniejszych środowisk, z najrozmaitszych części kraju. Wśród nich i farmerzy, i górnicy, i ludzie gór, i Południowcy. Niektórzy przerażająco biedni, inni z klasy średniej. Był jeden harwardczyk, jeden absolwent Yale i dwóch z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Tylko jeden służył jako żołnierz przed wojną, a paru przyszło z Gwardii Narodowej lub rezerwy. Reszta była obywatelami w mundurach — armią z poboru.

Spotkali się latem 1942 roku, kiedy Europejczycy kończyli trzeci rok wojny. Do wiosny 1944 roku stali się elitarną kompanią lekkiej piechoty powietrznodesantowej. Rankiem 6 czerwca, w dniu lądowania w Normandii, w swojej pierwszej walce kompania E zdobyła i unieszkodliwiła baterię niemieckich haubic 105 mm, trzymającą w szachu odcinek desantowy Utah. Nacierali na Carentan, walczyli w Holandii, bronili Bastogne, prowadzili kontrofensywę w Ardenach, toczyli boje o Nadrenię i zajęli kwaterę Hitlera, Orle Gniazdo w Obersalzbergu. Za sławę zapłacili stratami w wysokości stu pięćdziesięciu procent stanu etatowego. W szczytowym okresie sprawności bojowej, w Holandii w październiku 1944 roku i w Ardenach w styczniu 1945 roku, śmiało mogli się równać z najlepszymi na świecie.

Kiedy zrobili swoje, kompanię rozwiązano, a oni wrócili do domu.

 

Każdego ze stu czterdziestu podoficerów i szeregowych oraz siedmiu oficerów, którzy tworzyli pierwotny stan kompanii, przywiodła do miejsca jej utworzenia w Camp Toccoa, w Georgii, inna droga, ale mieli ze sobą wiele wspólnego. Wszyscy byli młodzi, urodzili się po Wielkiej Wojnie. Wszyscy byli biali, gdyż w Armii Stanów Zjednoczonych panowała w czasie wojny segregacja rasowa. Tylko trzej z nich byli żonaci. Większość za młodu polowała i uprawiała sporty.

Wyznawali specyficzny układ wartości. Najbardziej liczyły się dla nich: życie w znośnych warunkach, hierarchiczna organizacja i bycie częścią elitarnego oddziału. Byli idealistami, gotowymi nadstawiać karku za swoją grupę, poszukującymi oddziału, z którym mogliby się identyfikować, stanowić jego część i traktować jak wielką rodzinę.

Do spadochroniarzy zgłosili się na ochotnika, jak sami mówili — dla emocji, zaszczytu i miesięcznego dodatku spadochronowego (pięćdziesiąt dolarów dla szeregowego, sto dla oficera1). Ale tak naprawdę do skakania z samolotów zgłosili się z dwóch względów natury osobistej. Pierwszy można by ująć słowami Roberta Radera jako „chęć bycia lepszym niż reszta”. Każdy z członków kompanii przeszedł przez to samo, co przeżył Richard Winters: w pewnej chwili doszedł do wniosku, że nie po drodze mu z indywiduami, które spotykał, odkąd przeszedł bramę ośrodka uzupełnień. Musiały być jakieś lepsze sposoby na wojskową karierę. Oni nie uważali, że służba wojskowa to katastrofa, klęska życiowa i dziura w życiorysie. Chcieli przez to przejść, ucząc się czegoś, a czekające ich wyzwania miały pomóc im dojrzeć.

Po drugie, wiedzieli, że idą na wojnę. Skoro tak, nie mieli zamiaru trafić tam w towarzystwie niedouczonych słabowitych poborowych. Mając do wyboru — skakać ze spadochronem jako awangarda ofensywy albo iść noga za nogą, w tłumie ludzi, którym nie można ufać — uznali, że mniejsze szanse na przeżycie mają jako szara masa armatniego mięsa. Kiedy zaczną do nich strzelać, woleli trafić gdzieś, gdzie mogliby na sąsiada patrzyć z nadzieją, a nie z obawą.

Większości z nich Wielki Kryzys lat trzydziestych dał się we znaki i odcisnął głębokie piętno. Dorastając, nierzadko nie dojadali, chodzili w dziurawych butach, podartych swetrach, nie mieli samochodów, czasem nawet radia. Nie byli raczej intelektualistami — Wielki Kryzys albo wojna oderwały ich od szkolnej ławki.

„A, mimo wszystko, bardzo kochałem i wciąż kocham mój kraj”, deklarował po czterdziestu ośmiu latach Harry Welsh. Niezależnie od tego, jak życie się z nimi obeszło, nie winili za to ani jego, ani swego kraju. Wielki Kryzys nauczył ich polegania na sobie samych, ciężkiej pracy, przyjmowania rozkazów. Uprawiając sporty i polując, poznali poczucie własnej wartości i uwierzyli w swoje siły.

Zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że czekają ich poważne niebezpieczeństwa. Wiedzieli, że los będzie od nich wymagał więcej niż od innych. Wcale nie palili się poświęcać najlepszych lat młodości na toczenie wojny, której żaden z nich nie wywołał. Chcieli rzucać piłką na boisku, a nie granatem na polu bitwy, strzelać do lizaków z wiatrówek w wesołym miasteczku, a nie z karabinów Garanda do ludzi. Skoro jednak już mieli trafić na wojnę, postanowili pogodzić się z tym i wyciągnąć ze służby wojskowej ile się da najlepszego.

O wojskach powietrznodesantowych nie wiedzieli nic ponad to, że był to nowy i złożony w całości z ochotników rodzaj broni. Mówiono im, że trening i zaprawa fizyczna będzie cięższa niż to, co do tej pory widzieli i co spotkają w innych oddziałach, ale oni byli jak młode lwy i chcieli się sprawdzić. Po zakończeniu szkolenia spodziewali się, że będą więksi, silniejsi, sprawniejsi i bardziej wytrzymali. A przede wszystkim to szkolenie przejdą z ludźmi, u których boku przyjdzie im walczyć.

„Wielki Kryzys się skończył. Zaczynałem nowe życie, które miało mnie zmienić do głębi”, wspominał lato 1942 roku Carwood Lipton. Nie tylko jego, wszystkich innych ono też zmieniło.

 

Porucznik Herbert Sobel z Chicago był pierwszym członkiem kompanii E, jej dowódcą. Jego zastępcą został podporucznik Clarence Hester z północnej Kalifornii. Ciężko było znaleźć dwóch innych tak różniących się od siebie ludzi. Sobel był Żydem, który oficerskiego stopnia dorobił się w Gwardii Narodowej. Hester zaczynał służbę jako podoficer, a potem skończył podchorążówkę i został promowany na stopień podporucznika. Większość dowódców plutonów i ich zastępców — podporucznik Dick Winters z Pensylwanii, podporucznik Walter Moore z Kalifornii, podporucznik Lewis Nixon, nowojorczyk z Yale — także było produktem podchorążówek i pośpiesznego wojennego programu kształcenia dowódców. Tylko S.L. Matheson jeszcze przed wojną uczęszczał do studium wojskowego Uniwersytetu Kalifornijskiego. Dwudziestoośmioletni Sobel był w kompanii E niemal starcem — reszta kadry oficerskiej miała co najwyżej po dwadzieścia cztery lata.

Kompania E wraz z kompaniami D, F i kompanią sztabową tworzyły 2 batalion 506 pułku piechoty spadochronowej (506 pps). Dowódcą batalionu był major Robert Strayer, trzydziestoletni oficer rezerwy, dowódcą pułku — pułkownik Robert Sink, absolwent West Point z promocji 1927. 506 pułk stał się jednostką eksperymentalną, w której żołnierze mieli odbywać szkolenie unitarne i spadochronowe jako jeden oddział. Upłynie niemal rok, zanim zostanie przyłączony do 101 DPD, „Krzyczących Orłów”. Oficerowie nie mieli o działaniu wojsk spadochronowych większego pojęcia niż żołnierze. Często uczyli ich rzeczy, których sami nauczyli się dzień wcześniej.

Pierwotna kadra podoficerska trafiła do nich z przedwojennej armii.

„Podziwialiśmy ich, stali się dla nas bogami, bo nosili odznaki spadochronowe, byli wyszkolonymi skoczkami. Prawdę mówiąc, nawet gdyby nimi nie byli, ale tylko umieli poprawnie zrobić w tył zwrot, to też byliby lepsi od nas, surowych rekrutów. Potem, patrząc na nich z perspektywy lat, nie kryliśmy swojej pogardy. Gdzie im tam było do naszych kolegów, którzy z czasem awansowali na podoficerskie stopnie”, wspomina szeregowy Walter Gordon z Missisipi.

Pierwszymi szeregowymi kompanii byli Frank Perconte, Herman Hansen, Wayne Sisk i Carwood Lipton. W ciągu kilku dni od jej utworzenia stan osobowy kompanii wzrósł do etatowych stu trzydziestu dwóch żołnierzy i ośmiu oficerów. Podzielono ich na trzy plutony i sekcję dowodzenia. Każdy pluton składał się z trzech dwunastoosobowych drużyn i jednej sześcioosobowej sekcji broni ciężkiej z moździerzem. W kompanii, jako jednostce lekkiej piechoty, bronią wsparcia były karabiny maszynowe (po jednym na drużynę) i moździerze 60 mm (po jednym w każdej sekcji broni ciężkiej).

Niewielu z członków założycieli kompanii E przetrwało szkolenie w Camp Toccoa. „Oficerowie przyjeżdżali i odjeżdżali. Po jakimś czasie wystarczyło raz na nich spojrzeć i człowiek już wiedział, czy dadzą sobie radę. Niektórzy byli jak z masła. Nawet padać nie umieli tak, żeby sobie krzywdy nie zrobić”, wspomina Winters.

To samo dotyczyło wszystkich kandydatów do 506 pps. Jego stu czterdziestu ośmiu oficerów wybrano spośród ponad pięciuset ochotników. Aż pięć tysięcy trzystu ochotników na szeregowych i podoficerów musiało się przewinąć przez obóz, by skompletować etatowy stan tysiąca ośmiuset żołnierzy.

 

Już choćby te liczby pokazują, że szkolenie podstawowe pułku piechoty spadochronowej w Camp Toccoa było poważnym wyzwaniem. Pułkownik Sink miał za zadanie wybrać swoich ludzi, zahartować ich, nauczyć podstaw taktyki piechoty, przygotować do zadań, które postawi przed nimi szkoła spadochronowa, i zbudować pułk, który poprowadzi na wojnę.

„Zajmowaliśmy się głównie sortowaniem ludzi, oddzielaniem ziarna od plew i odsiewaniem tych, którzy nie nadawali się do naszej służby”, wspomina porucznik Hester.

Szeregowy Ed Tipper tak opisuje swój pierwszy dzień w kompanii E:

„Łazimy po placu, a ja patrzę na pobliską górę Currahee i mówię do chłopaków: — Założę się, że jak skończymy szkolenie, to na koniec pogonią nas na szczyt tej cholernej góry, zobaczycie.

Właściwie to nie była żadna góra, ot, taki sobie pagórek, ze trzysta metrów wysokości, ale okolica była równinna i Currahee nad nią dominowała. Ledwie skończyłem mówić, rozległ się gwizdek. Stajemy na zbiórce, każą nam się przebrać w stroje gimnastyczne i zebrać ponownie. Zrzucamy łachy, ciężkie buciory, w koszulkach i spodenkach stajemy ponownie na zbiórce. I co? Zgadliście, zasuwamy w tę i z powrotem na szczyt tej cholernej góry, pięć kilometrów, prawie cały czas biegiem.

Paru ochotników odpadło, zanim jeszcze zaszło słońce. W tydzień później byliśmy już w stanie przebiec, a co najmniej pokonać szybkim marszem, całą trasę”.

Tipper dalej wspomina:

„Pod koniec drugiego tygodnia powiedzieli: dziś nie biegamy. Zaprowadzili nas do stołówki, gdzie każdy wrąbał na obiad potężną porcję spaghetti i klopsów. Wychodzimy ze stołówki, a tu gwizdek na zbiórkę. — Rozkazy się zmieniły. Na szczyt góry, biegiem, marsz!

No i pobiegliśmy, a za nami pojechało kilka sanitarek. Ludzie rzygali tym cholernym spaghetti przez całą drogę. Kto odpadł i skorzystał z zaproszenia łapiduchów do samochodu, wyleciał jeszcze tego samego dnia”.

W tym czasie dowiedzieli się, że Currahee to indiańskie słowo, które znaczy „nie mamy równych sobie”. Od tej pory stało się ono bojowym okrzykiem 506 pułku.

Oficerowie i żołnierze, bez różnicy, biegali na szczyt Currahee trzy, cztery razy w tygodniu. Po jakimś czasie byli już w stanie przebyć cały dystans, pięć kilometrów z okładem, w pięćdziesiąt minut. Codziennie też ćwiczyli na torze przeszkód, robili dziesiątki pompek i przysiadów, godzinami ćwiczyli skłony i skręty tułowia, wymachy, wypady i wszelkie inne figury gimnastyczne.

W chwilach wolnych od ćwiczeń poznawali podstawy żołnierskiego rzemiosła. Po musztrze przyszła kolej na nocne marsze w pełnym oporządzeniu polowym. Trasa pierwszego z nich liczyła niemal osiemnaście kilometrów, potem za każdym razem przybywało po kilometrze lub nawet dwa. W czasie tych marszów nie było przerw na odpoczynek, na papierosa, nie było wody.

„Czuliśmy się okropnie, byliśmy wyczerpani, myśli krążyły tylko wokół jednego: jeszcze dwa kroki i jak się zaraz nie napiję wody, to padnę jak amen w pacierzu”, wspomina szeregowy Burton „Pat” Christenson.

A jednak docierali do końca marszu, a wtedy Sobel zarządzał przegląd oporządzenia. Jeśli potrząśnięta manierka zachlupotała — bo ktoś z niej upił łyk — ochotnik z miejsca wylatywał.

Ci, którym się udało przetrwać, zawdzięczali to osobistej zawziętości, determinacji i chęci zadawania szyku zewnętrznymi oznakami przynależności do elity. Jak wszystkie elitarne oddziały wojskowe na świecie amerykańskie wojska powietrznodesantowe miały własne, odróżniające je od innych, oznaki i odznaki. Po ukończeniu szkolenia spadochronowego każdy z nich miał dostać srebrną odznakę spadochronową — sylwetkę uskrzydlonego spadochronu — noszoną na lewej kieszeni kurtki mundurowej, naszywkę na furażerkę, wysokie buty skoczka. Gordon wspomina: „Teraz [w roku 1990] to może się wydawać pozbawioną sensu dziecinadą, ale wtedy byliśmy gotowi oddać życie za prawo do noszenia tych odznak i wpuszczania spodni w buty, za prawo do bycia spadochroniarzem”.

Jedyny odpoczynek mieli na wykładach — o broni, terenoznawstwie, taktyce piechoty, polowej łączności telefonicznej, sygnalizacji, układaniu i naprawie linii telefonicznych, obsłudze centrali telefonicznej, materiałach wybuchowych. Pozostała część szkolenia — walka na bagnety, walka wręcz — znowu zmuszała ich do wytężenia obolałych mięśni.

Kiedy wręczono im broń, wiedzieli już, że mają się z nią obchodzić delikatnie, jak z żoną. Te cztery z hakiem kilogramy metalu i drewna miały im zastąpić na jakiś czas ukochane kobiety. Mieli je nosić na rękach i troszczyć się o nie, spać z nimi w polu, znać najintymniejsze szczegóły ich budowy, umieć rozłożyć i zmontować z zawiązanymi oczami.

Przygotowanie do szkolenia spadochronowego polegało głównie na skakaniu z wybudowanej w Toccoa dwunastometrowej wieży. Na jej szczycie zakładano delikwentowi uprząż spadochronową i wypychano za barierkę, spuszczając na biegnącej przez bloczek lince zawieszonego na pięciometrowej długości taśmach nośnych. Taki skok w pustkę i lot, zakończony zwykle dość twardym lądowaniem, dawał kandydatom przedsmak tego, co ich czekało w dniu pierwszego prawdziwego skoku ze spadochronem.

Jak w każdym wojsku, tak i tu wszystkim tym czynnościom towarzyszyły skandowane chóralne okrzyki, miarowe śpiewy, pomagające odmierzać krok, wykrzykiwane rozkazy i przekleństwa. Wszyscy wyrażali się, używając języka, który nie przypadkiem nosi miano „krótkich, żołnierskich słów”. Dziewiętnasto- i dwudziestoletni poborowi, wolni od krępujących więzów rodziny i cywilnej kultury, tworzący wyłącznie męskie towarzystwo, używali tego języka jako spoiwa, które łączyło tak różnych, przypadkowo zgrupowanych ludzi w jedną całość. Jak wiadomo, prawdziwi mężczyźni posługują się głównie jednym czasownikiem, zaczynającym się na literę p, i gęsto okraszają swe przemówienia przecinkiem w postaci słowa zaczynającego się na literę k. To ostatnie zastępowało właściwie wszystkie inne rzeczowniki, dając początek równie uniwersalnemu przymiotnikowi i przysłówkowi. Opisywano nimi kucharzy (k...wskie lub p...dolone parzygnaty), ich ostatnie dokonania kulinarne (znowu to tak k...wsko sp...dolili, tego się k...a nie da jeść), czasem tylko przerywając tę monotonię przywołaniem innych rzeczowników i przymiotników, zwykle pochodzących od nazw szczegółów anatomicznych obu płci. David Kenyon Webster, student anglistyki Uniwersytetu Harvarda, zwierzał się po latach, że miał trudności z dostosowaniem się do „ohydnego, monotonnego, a nade wszystko pozbawionego polotu języka”. Niemniej jednak to właśnie ten język sprawiał, że chłopcy, przeistaczający się w mężczyzn, czuli się pewnie, a nade wszystko jeszcze silniej ze sobą związani. W końcu nawet Webster do niego przywykł, choć nigdy nie polubił.

Proces formowania elity żołnierzy nie ograniczał się do nauki przeklinania, strzelania z karabinu i poznawania na własnej skórze granic fizycznych możliwości ludzkiego ciała. Uczono ich też czegoś znacznie ważniejszego — natychmiastowego i bezrefleksyjnego wykonywania rozkazów. Jakakolwiek chwila zawahania w wykonywaniu rozkazu była karana od razu dwudziestoma lub więcej pompkami. Poważniejsze wykroczenia kończyły się odebraniem weekendowej przepustki, wielogodzinną musztrą w pełnym oporządzeniu na placu apelowym i innymi wymyślnymi szykanami. Gordon wspomina: „W armii mają takie powiedzenie: Nie możemy cię zmusić do zrobienia czegoś, ale potrafimy sprawić, byś żałował, że tego nie zrobiłeś. Oj, potrafili!”.

Zespoleni wspólną niedolą, skandowanymi wspólnie hasłami i śpiewanymi w czasie marszu i ćwiczeń piosenkami, stawali się powoli jedną wielką rodziną.

Kompania uczyła się działać jako jednostka. W ciągu kilku dni od swego powstania stu czterdziestu żołnierzy kompanii E umiało już robić zwroty w szyku jak jeden mąż, ruszać biegiem i stawać w miejscu na komendę, padać na ziemię i robić pompki w takt komend sierżanta, wrzeszczeć chórem: „Ołem anie ułkowniku!”, „Tak jest, sir!” i „Nie, sir!”.

To wszystko było częścią rytuałów inicjacyjnych, wspólnych dla każdej armii świata. Podobnie jak nauka picia alkoholu. Pito głównie piwo, bo tylko je wolno było sprzedawać w kantynie bazy, a w pobliżu nie było żadnego miasteczka. Mnóstwo piwa. Pili i śpiewali żołnierskie piosenki. A pod koniec zabawy zawsze znalazł się ktoś, kto się obraził o jakąś uwagę, ktoś, komu spostponowano matkę, siostrę, ukochaną, region pochodzenia czy rodzinne miasto. Pięści szły w ruch bardzo łatwo, jak to wśród chłopców; krwawiły nosy, czerniały sińce pod oczyma, ale nie dochodziło do poważniejszych obrażeń. Kiedy już się rozładowali, niedawni przeciwnicy, wspierając się nawzajem na niezbyt pewnych nogach, wracali do koszar, wznosząc bojowe okrzyki i z obcych sobie ludzi stawali się towarzyszami broni.

Rezultatem tych wspólnych doświadczeń była specyficzna więź, nie dająca się porównać z niczym, co kiedykolwiek łączyło ludzi postronnych. Towarzysze broni są sobie bliżsi niż przyjaciele, bliżsi niż bracia. Jest to jednak więź inna od tej, która łączy kochanków. Towarzysze broni znają się na wylot, ufają sobie bez granic. Znają na pamięć swoje historie życia, anegdotki, wiedzą, jak trafili do wojska, kiedy, gdzie i dlaczego zgłosili się na ochotnika do szkolenia spadochronowego, co lubią pić i jeść, do czego są zdolni. W czasie nocnego marszu poznają się nawzajem po kaszlu, w czasie nocnych ćwiczeń w lesie poznają się po chodzie i sylwetce.

Ich poczucie przynależności stawało się tym silniejsze, im niżej sięgnąć w hierarchii: byli żołnierzami armii, spadochroniarzami z 506 pułku, jego 2 batalionu, ale przede wszystkim kompanii E, swojego plutonu, a nade wszystko swojej drużyny i członkami paczki wewnątrz drużyny czy sekcji. Szeregowy Kurt Gabel z 513 pps wyraził to słowami, które mogłyby paść z ust każdego żołnierza kompanii E: „Wszyscy trzej, Jake, Joe i ja, staliśmy się [...] jednością. Takich jedności było w naszych zwartych pododdziałach mnóstwo. Grupki po trzech, czterech chłopaków, zwykle z tej samej sekcji, a co najwyżej drużyny, zworniki utrzymujące w kupie drużynę czy pluton. [...] To poczucie wspólnoty [...] rozwijało się w więź nierozerwalną i niepowtarzalną. Często zdarzało się, że trzy takie paczki tworzyły razem drużynę, co w walce dawało nieprawdopodobne rezultaty. Ci goście dosłownie narzucali się innym z tym, żeby za nich głodować, marznąć i kiedy trzeba — ginąć. Cała drużyna będzie sobie flaki wypruwać, żeby ich osłaniać, zmienić w razie potrzeby, nie zważając na żadne przeszkody, a przecież cały czas klnąc w żywy kamień tych, przez których muszą nadstawiać karku. To, co się dzieje w takiej drużynie, sekcji karabinu maszynowego czy sekcji rozpoznania, ma w sobie coś mistycznego2”.

Filozof J. Glenn Gray w swoim klasycznym dziele The Warriors celnie ujął samą istotę takiej więzi:

 

Żadne wysiłki organizacyjne, mające na celu osiągnięcie jasno wytyczonego celu, w czasie pokoju nie są w stanie stworzyć takiej więzi, jaka w czasie wojny łączy żołnierzy. [...] To poczucie wspólnoty graniczące z ekstazą. [...] Ludzie tylko wtedy są prawdziwymi przyjaciółmi, kiedy jeden jest gotów oddać życie za drugiego — bez namysłu, refleksji, i bez zważania na poniesioną stratę3.

 

Takie więzy między żołnierzami, zrodzone w pocie na poligonie i zahartowane w ogniu walki, trwają do końca życia. Czterdzieści dziewięć lat po Toccoa szeregowy Don Malarkey z Oregonu pisał o tamtym lecie 1942 roku:

 

Taki był początek najbardziej pamiętnego doświadczenia mego życia, bycia członkiem kompanii E. Od tamtych czasów każdy dzień życia kończę żarliwą modlitwą dziękczynną do Adolfa Hitlera za to, że pozwolił mi spotkać na swej drodze najbardziej utalentowanych i inspirujących ludzi, jakich w życiu poznałem.

 

Każdy żołnierz kompanii E, z którym rozmawiałem, pisząc tę książkę, powiedział coś podobnego, choć może innymi słowami.

W miarę jak zajęcia szkoleniowe się intensyfikowały, podoficerowie awansowani spośród szeregowych stopniowo zastępowali przysłanych z armii. W ciągu roku trzynaście etatów podoficerskich w kompanii E obsadzali już ludzie, którzy tam trafili jako rekruci. Byli to między innymi: szef kompanii, starszy sierżant William Evans, sierżanci James Diel, Salty Harris i Myron Ranney, plutonowi Leo Boyle, Bill Guarnere, Carwood Lipton, John Martin, Robert Rader i Amos Taylor.

„Tych ludzi szanowaliśmy jako naszych przełożonych i za nimi poszlibyśmy choćby w ogień”, oceniał ich po latach jeden z szeregowych.

Także oficerowie, którzy ostali się w kompanii, stanowili grupę ludzi nadzwyczajnych i generalnie — za wyjątkiem dowódcy kompanii, porucznika Sobela — szanowanych.

„Wręcz ciężko było uwierzyć, że istnieją tacy ludzie jak Winters, Matheson, Nixon i inni. To byli naprawdę oficerowie pierwszej klasy i to, że dzielili się z nami swoim czasem, cierpiąc wspólne niewygody i niebezpieczeństwa, zdawało nam się czasem jakimś cudem. Nauczyliśmy się ufać im bez granic”, wspomina szeregowy Rader. Szczególną atencją darzył Wintersa: „Winters odmienił nasze życie. Okazywał nam otwarcie przyjaźń, był szczerze zainteresowany nami i postępami naszego szkolenia, a przy tym jakiś taki nieśmiały i nie powiedział »gówno«, nawet jak w nie wlazł”.

Tę ostatnią cechę potwierdza Gordon: „Kiedyś wyjeżdżał z bazy jeepem i któryś z chłopaków zawołał: »Hej, panie poruczniku, co, na laski jedziemy?«, a Winters spiekł raka”.

Matheson, który wkrótce objął stanowisko adiutanta batalionu, a w przyszłości miał zostać generałem majorem, najbardziej z oficerów kompanii przejmował się swoją karierą wojskową. Hester „ojcował” żołnierzom, a Nixon prowadził światowe życie. Winters nie był ani jednym, ani drugim, nie kaprysił i nie parł do stawiania na swoim za wszelką cenę.

„Dick Winters nigdy nie uważał się za Boga i zawsze postępował jak mężczyzna”, chwalił go szeregowy Rader. Był oficerem, który wyciskał z ludzi to, co w nich najlepsze, bo według Radera „ludzie tak go lubili, że szybciej by zdechli, niż go zawiedli”.

Był — i jest nadal, po tylu latach — ubóstwiany przez żołnierzy kompanii E.

 

Podporucznik Winters miał jednak poważny problem: był nim porucznik (wkrótce awansowany na kapitana) Sobel.

Dowódca kompanii był dość wysoki, szczupłej budowy ciała, z szopą kędzierzawych czarnych włosów. Oczy miał wąskie jak strzelnice bunkra, nos wielki i zakrzywiony, końską twarz i cofniętą szczękę. W cywilu sprzedawał ubrania i nie miał pojęcia o życiu na łonie natury. Był niezdarny, brakowało mu koordynacji ruchowej i żaden był z niego sportowiec. Każdy z żołnierzy kompanii miał lepszą kondycję fizyczną. Kiedy się odezwał, żołnierzy śmieszyły jego manieryczne zdania, „po prostu mówił inaczej”. Ponadto był uosobieniem arogancji.

Sobel stanowił typ zakompleksionego tyrana. Kaprys historii wyniósł go na stanowisko, na którym mógł się wyżywać na podległych mu ludziach. Jeśli ktoś mu podpadł z jakiejkolwiek przyczyny, zawsze znalazł powód, żeby kogoś takiego ukarać za jakieś, choćby najdrobniejsze i nieważne — realne, czy wyimaginowane, przewinienie.

Facet był po prostu sadystą. W czasie sobotniej porannej inspekcji mógł się wyładować. Stając przed wybranymi na ten dzień ofiarami, zgłaszał je do raportu za, na przykład, „brudne uszy”. Kiedy już pozbawił za to przepustek trzech czy czterech żołnierzy, zmieniał repertuar i pół tuzina następnych nieszczęśników siedziało przez weekend w koszarach za „brudny pas” czy cokolwiek innego. Jeśli ktoś przeżył jego inspekcję i spóźnił się z powrotem przed niedzielnym capstrzykiem, Sobel wyciągał go w poniedziałek wieczór, po całym dniu wyczerpujących ćwiczeń, z koszar i kazał łopatką kopać okop „na pełny profil” (czyli okop dla stojącego żołnierza) tylko po to, by po zakończeniu kazać go zasypać.

Sobel chciał mieć — za wszelką cenę — najlepszą kompanię w pułku. Jego metodą było piętrzenie przed swoimi ludźmi wymagań. Zawsze musieli ćwiczyć dłużej, biegać szybciej i pracować ciężej niż inni.

Kiedy kompania biegła na szczyt Currahee, Sobel biegł na jej czele. Głowa mu się kiwała, ręce bezwładnie opadały na boki, co chwila oglądał się przez ramię, czy ktoś nie odpadał od szyku. Klapał przy tym stopami jak przerażona kaczka i krzyczał: „Japońce wam pokażą!” albo „Hi-ho, Silver!”.

Tipper wspomina: „Pamiętam, że wielokrotnie, kiedy kończyliśmy długi bieg, wyczerpani i ledwie żywi, musieliśmy stać i czekać na komendę »Rozejść się!«. Sobel zaś biegał wokoło i wydzierał się: »Baczność! Stać bez ruchu!«. Sukinsyn potrafił nas trzymać tak w nieskończoność, zanim wreszcie nasza zdolność do przeistaczania się w kamienne posągi go zadowoliła. To było nie do wytrzymania, ale robiliśmy, co nam kazał, bo chcieliśmy dostać te cholerne skrzydła”.

U Gordona wywołało to trwającą całe życie nienawiść do Sobela. „Póki nie wylądowaliśmy o świcie 6 czerwca w Normandii, druga wojna światowa toczyła się dla mnie między mną a tym skurwielem”, mówił w roku 1990.

Jak większość szeregowych, Gordon zaklinał się, że kiedy wejdą do walki, Sobel nie przeżyje nawet pięciu minut. Jeśli Niemcy go nie „kropną”, co najmniej tuzin jego własnych żołnierzy z przyjemnością ich w tym wyręczy. Za plecami nikt nie nazywał go ani kapitanem, ani nie wymieniał jego nazwiska. Z powszechnie używanych epitetów chyba tylko „pier...ony gudłaj” nadaje się jako tako do druku.

Oficerowie mieli z Sobelem równie ciężkie życie co szeregowi. Ich zaprawa fizyczna była taka sama jak żołnierzy, ale w odróżnieniu od nich nie mogli po usłyszeniu upragnionej komendy „Rozejść się” zwalić się na łóżka i próbować odpocząć, ale musieli studiować regulaminy i instrukcje, by zaliczać przed Sobelem egzaminy. Na odprawach, jak wspomina Winters, „Sobel cały czas pokazywał, kto tu rządzi. Nie było żadnej dyskusji. Prowadził je cały czas podniesionym, piskliwym głosem. W ogóle nie mówił, cały czas histerycznie krzyczał. To było bardzo irytujące”.

Oficerowie przezywali swojego przełożonego Czarnym Łabędziem. Sobel nie miał przyjaciół. Oficerowie unikali go, kiedy poszedł do kasyna. Nikt nie chciał razem z nim jechać na przepustkę, nikt nie szukał jego towarzystwa. Nikt w całej kompanii E nie znał historii jego życia i nikt nie był jej ciekaw. Dowódca miał natomiast swoich faworytów. Na tej liście pierwsze miejsce nieodmiennie zajmował szef kompanii, starszy sierżant William Evans. Obaj, Sobel i Evans, szczuli jednych przeciw drugim, tu dając przywilej, ówdzie go zabierając.

Każdy, kto kiedykolwiek był w wojsku, zna ten typ: Sobel był klasycznym okazem zupaka. Najwięcej uwagi przykładał do rzeczy o najmniejszym znaczeniu. Paul Fussell w swojej książce Wartime podaje chyba najlepszą definicję zupactwa:

 

To zachowanie charakterystyczne dla stosunków panujących w wojsku, obliczone na uczynienie wojskowego życia jeszcze gorszym, niż jest: małostkowe prześladowanie słabszego, otwarta uzurpacja władzy, autorytetu i prestiżu, sadyzm skrywany za fasadą niezbędnej dyscypliny, ciągłe wyrównywanie zadawnionych rachunków, a zwłaszcza nacisk na trzymanie się litery regulaminów, a nie ich ducha4.

 

Sobel miał nad ludźmi władzę, ale ich szacunek zaskarbił sobie porucznik Winters. To musiało kiedyś doprowadzić do konfliktu. Nikt tego otwarcie nie powiedział, nie każdy w kompanii E nawet zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale fakt pozostawał faktem: obaj oficerowie rywalizowali o przywództwo kompanii.

Niechęć Sobela do Wintersa zaczęła się już w pierwszym tygodniu szkolenia w Toccoa. Winters prowadził gimnastykę. „Stałem na podeście i demonstrowałem poszczególne ćwiczenia, pomagając żołnierzom je wykonywać. Rany, jakie to były ostre chłopaki, a słuchali mnie, jakbym grał na zaczarowanym flecie”.

Obok placu przechodził pułkownik Sink. Zatrzymał się, żeby popatrzyć. Kiedy skończyli, podszedł do niego.

— Poruczniku, który raz pańscy ludzie wykonywali te ćwiczenia?

— Trzeci, panie pułkowniku.

— Dziękuję bardzo, proszę kontynuować.

Kilka dni później, nie pytając o zdanie Sobela, awansował Wintersa na porucznika. Od tej pory Winters trafił na czarną listę dowódcy kompanii. Jeżeli była jakaś brudna robota do wykonania — inspekcja latryn, kolejka służby oficera kasynowego — wiadomo było, że przypadnie Wintersowi.

 

Fussell pisze:

 

Zupactwo można rozpoznać po tym, że zupak największy nacisk kładzie na to, co ma najmniejszy związek z prowadzeniem i wygrywaniem wojen5.

 

Winters nie zgadza się, że Sobel był tylko zupakiem. Uważa, że jakaś część z tego, co robił, miała jednak sens, czego pewnie nie da się powiedzieć o metodach, którymi próbował to wyegzekwować. Kompania E biegała dłużej i szybciej niż inne, ćwiczyła dłużej i ciężej od innych, ćwiczyła walkę na bagnety do wtóru krzykliwego głosu swego dowódcy, który do znudzenia powtarzał im, że Japońcy nauczą ich naprawdę walczyć — ale wszystko składało się na to, że kompania E była najlepszą kompanią batalionu i pułku.

Za największą wadę Sobela Winters uważał, prócz jego autorytarnych metod i złośliwości, brak realnej oceny własnej wartości. Ten człowiek nie miał ani zdrowego rozsądku, ani doświadczenia wojskowego. Nie umiał czytać mapy. Na ćwiczeniach potrafił pytać — przy świadkach! — swego zastępcę:

— Hester, gdzie my jesteśmy?

Hester starał się wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, nie ośmieszając swego przełożonego, ale wszyscy i tak wiedzieli swoje.

Sobel podejmował decyzje bez zastanowienia, nie zasięgając konsultacji — i zwykle się mylił. Pewnej nocy w czasie szkolenia w Toccoa kompania była w lesie na ćwiczeniach. Działali w obronie, to miała być zasadzka: ich zadaniem było jedynie siedzieć cicho i czekać, aż przeciwnik sam wlezie pod lufę. Winters wspomina: „Nic trudnego, łatwizna. Starczy rozstawić ludzi tak, żeby się nawzajem nie powystrzelali, kazać siedzieć cicho i czekać. No to czekamy.

Nagle powiało i liście zaczęły szeleścić, jak to w lesie. A Sobel zrywa się na równe nogi i jak nie zacznie tym swoim piskliwym głosem wrzeszczeć: »To oni! Atakują! Atakują!« Mój ty Boże wszechmogący, gdyby to było naprawdę, przeciwnik wybiłby całą cholerną kompanię do nogi przez tego durnia! Pomyślałem: Nie, ja z nim na wojnę nie idę. Niech się pali, niech się wali, mowy nie ma. Toż on nie ma za grosz zdrowego rozsądku!”

Winters ocenia jednak, że „Sobel był tępym satrapą, ale trzeba przyznać, że kompania chodziła jak zegarek. Kompanię E widać było z daleka, wyróżniała się we wszystkim, co robiła, ci chłopcy byli naprawdę ostrzy”.

Winters nie jest w swojej opinii odosobniony. Szeregowy Rader mówi o swoim dawnym dowódcy, że „rugował bezlitośnie twój cywilny sposób robienia rzeczy i razem z nim twoją godność, ale w zamian robił cię najlepszym żołnierzem w całej armii”.

Problem Sobela polegał według Wintersa na tym, że „nie dostrzegał pogardy i buntu, które wywoływał swoim postępowaniem. Ludźmi rządzi się strachem lub przykładem. My byliśmy rządzeni strachem”.

Każdego z weteranów kompanii E pytałem, czy nadzwyczajna bliskość, która połączyła ich na zawsze, niezwykła spoistość pododdziału, trwała i odporna na czas identyfikacja z kompanią powstała dzięki czy raczej wbrew Sobelowi. Odpowiedź mnie zaskoczyła. Wszyscy, którzy nie twierdzili, że „i jedno, i drugie”, odpowiadali, że to dzięki Sobelowi. Rod Strohl, usłyszawszy pytanie, spojrzał mi w oczy i z naciskiem odparł:

— Herbert Sobel stworzył kompanię E. Kropka.

A mimo to niemal wszyscy, jeszcze po tylu latach, wciąż go nienawidzili za to, jakimi metodami sprawił ten cud. Ta nienawiść jeszcze bardziej zwarła ich szeregi. Winters: „Nie ma wątpliwości — wszyscy dzielili to uczucie. Młodsi oficerowie, podoficerowie, żołnierze, bez różnicy. Wszyscy czuliśmy do niego to samo. To nas do siebie zbliżało. Wszyscy jednak musieliśmy przeżyć Sobela”.

Ta nienawiść była tak zapiekła, że nawet w przypadkach, które powinny mu zaskarbić ich podziw, nie byli do niego zdolni. W Toccoa każdy, szeregowy, podoficer czy oficer, musiał zaliczyć sprawdzian sprawności fizycznej. Przez to ciągłe bieganie na górę i z powrotem, nadprogramowe wizyty na torze przeszkód, pompki za każde krzywe spojrzenie, byli w tak świetnej formie, że nikt nie obawiał się zawalenia sprawdzianu. Każdy z nich mógł bez odpoczynku i w szybkim tempie zrobić trzydzieści pięć, czterdzieści albo i więcej pompek, a do zdania sprawdzianu wystarczyło trzydzieści. Niemniej cała kompania odliczała nerwowo każdy dzień pozostały do sprawdzianu, w żołnierskich salach panowało wielkie podniecenie. Przyczynę wyjaśnił szeregowy Tipper: „Wiedzieliśmy, że Sobel to cienias. Ledwie był w stanie zrobić dwadzieścia pompek. Zawsze w tym momencie przerywał ćwiczenie razem z kompanią i do końca serii tylko nadzorował, czy ktoś nie robi przerw. Przy uczciwym sprawdzianie była szansa na to, że obleje i go wyrzucą.

Sprawdzian Sobela był uczciwy i publiczny. Sam stałem wśród tłumnie zgromadzonej jakieś pięćdziesiąt metrów dalej publiczności, która z napięciem śledziła każdy jego ruch i z radością witała każde potknięcie. Po dwudziestej pompce zwolnił. Około dwudziestej czwartej czy piątej widać było, jak mu drżą ramiona, sczerwieniał, ale ćwiczył dalej. Nie wiem, jak on wydusił te trzydzieści pompek, ale faktem jest, że je zrobił. Tłum publiczności zamilkł, pokręciliśmy z rezygnacją głowami, nikt się nawet nie uśmiechnął, i powoli się rozeszliśmy. Uporu to skubańcowi nie brakowało. Pozostało się pocieszać, że wreszcie ktoś zauważy, że ten facet jako dowódca to kiepski żart”.

Spadochroniarze byli ochotnikami. Każdy, oficer czy szeregowy, mógł odejść w każdej chwili. I wielu odeszło — ale nie Sobel. Nie musiał brać na swoje barki brzemienia bycia oficerem elitarnej jednostki, mógł odejść na posadę w kwatermistrzostwie, nikt go nie trzymał. Lecz jego determinacja w trwaniu przy swoim wyborze dorównywała determinacji każdego z jego podwładnych.

 

Ciężko było wymagać od kompanii E więcej niż od D i F, bo złożonym z nich 2 batalionem dowodził major Strayer, który był niemal takim samym fanatykiem jak Sobel. W Święto Dziękczynienia pułk Sinka miał świętować i odpoczywać, ale Strayer postanowił, że to najlepszy czas na zorganizowanie dwudniowych ćwiczeń dla jego batalionu. Ćwiczenia były terenowe, kucharze świętowali, więc batalion miał w ramach symulacji warunków bojowych przejść na racje K — żelazne racje prowiantowe, złożone z puszek z gulaszem, sucharów, batonu czekoladowego i soku owocowego w proszku. Program obejmował długie marsze, atak na umocnioną pozycję i alarm gazowy w środku nocy.

Samo święto Strayer uczcił tak, że uczestnikom tamtych ćwiczeń na długo wryło się w pamięć. Na słupkach rozciągnięto drut kolczasty, jakieś pół metra nad ziemią. Karabiny maszynowe strzelały ostrą amunicją tuż nad tymi zasiekami, żeby się nikt za bardzo nie wychylał. A na ziemi leżały przywiezione przez Strayera z pobliskiej rzeźni świńskie wnętrzności — serca, płuca, jelita, wątroby. Ludzie musieli czołgać się przez tę kupę zakrwawionych flaków, żeby „oswajać się z widokiem pola walki”. Raz oswojeni, pamiętają je do dziś.

 

Pod koniec listopada cykl szkolenia podstawowego kompanii został zakończony. Każdy żołnierz poznał swoją specjalność, umiał celnie strzelać z moździerza, karabinu maszynowego, broni osobistej, sygnalizować, udzielać pierwszej pomocy i wykazać się całą resztą wymaganych umiejętności. Mogli pełnić wzajemnie swoje obowiązki, jeśli nie doskonale, to chociaż w podstawowym zakresie. Każdy szeregowy znał obowiązki kaprala i sierżanta i był gotów w razie konieczności je objąć. I każdy, kto przeszedł przez Toccoa, był zaszczuty niemal do granicy buntu. „Wszyscy mówiliśmy sobie: jeśli udało nam się przez to przejść, teraz będziemy w stanie znieść wszystko”, podsumował Christenson.

Na dzień przed opuszczeniem Toccoa pułkownik Sink przeczytał w „Reader's Digest”, że pewien japoński batalion piechoty ustanowił rekord świata w długotrwałości marszu, pokonując sto pięćdziesiąt kilometrów wzdłuż Półwyspu Malajskiego w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin. Natychmiast doszedł do wniosku, że jego ludzie są lepsi od Japończyków i wybrał batalion Strayera, który gonił swoich żołnierzy najbardziej w całym pułku, żeby to udowodnili. 1 batalion pojechał pociągiem do Fort Benning, 3 batalion do Atlanty, a batalion Strayera poszedł — dosłownie — w ich ślady.

Pierwszego grudnia o 7.00 kompanie D, E, F i sztabowa 2 batalionu wyruszyły w długą drogę, w pełnym oporządzeniu i z bronią. Ten marsz ze zwykłym karabinem był dla uczestników morderczą udręką, a co dopiero dla nieszczęśników, takich jak Malarkey z sekcji wsparcia dźwigający dodatkowo płytę oporową moździerza czy Gordon objuczony karabinem maszynowym. Trasa, którą Strayer wybrał dla swego batalionu, miała sto dziewięćdziesiąt kilometrów, z czego sto sześćdziesiąt po gruntowych wiejskich traktach. Pogoda była paskudna, porywisty wiatr zacinał marznącym deszczem ze śniegiem, drogi pod setkami nóg zamieniały się w błotniste, śliskie grzęzawiska.

„Pierwszego dnia brnęliśmy przez to czerwone błoto, chlapiąc wodą na boki i padając co chwila na nos, klnąc na czym świat stoi i licząc każdą sekundę do następnego postoju”, wspomina Webster. Szli przez cały dzień, długo w noc. Przestało padać, ale zimny, przejmujący wiatr chłostał ich nadal.

Do 23.00 pokonali sześćdziesiąt pięć kilometrów i Strayer wybrał miejsce na nocleg — zupełnie płaskie, pozbawione jakiejkolwiek osłony pustkowie, bez żadnych drzew czy choćby krzaków, chroniących przed wiatrem. Temperatura spadła do sześciu stopni Celsjusza poniżej zera. Na kolację dostali chleb z masłem i dżemem, bo nie udało się rozpalić pod kuchnią polową. Kiedy o 6.00 rozległy się gwizdki na pobudkę, każdy z nich był pokryty grubą warstwą lodu. Buty i skarpety pozamarzały w bryłę. Wielu, tak szeregowych jak oficerów, musiało rozsznurować buty, żeby je wcisnąć na spuchnięte stopy. Karabiny, moździerze i karabiny maszynowe przymarzły do ziemi, a przy zwijaniu płachty namiotowe chrzęściły jak arkusze celuloidu.

Drugiego dnia marszu musieli ujść kilka kilometrów, zanim zesztywniałe, obolałe mięśnie rozgrzały się i przestały doskwierać przy każdym ruchu. Trzeci dzień był najgorszy. Przeszli już sto trzydzieści kilometrów, pozostało ostatnie sześćdziesiąt, z czego około trzydziestu asfaltową szosą prowadzącą do Atlanty. W błocie trudno maszerować, ale asfalt jest znacznie gorszy. Noc przespali na terenach miasteczka akademickiego Uniwersytetu Oglethorpe na przedmieściach Atlanty.

Malarkey i jego kolega Warren „Skip” Muck spięli swoje pałatki i zwalili się śmiertelnie zmęczeni do wnętrza utworzonego z nich namiotu. Po jakimś czasie ogłoszono, że wydają jedzenie. Malarkey nie mógł ustać na nogach. Do kuchennej kolejki doczołgał się na czworakach. Jego dowódca plutonu, Winters, spojrzał na niego i kazał mu czekać na sanitarkę, która zawiezie go do ich ostatecznego celu, Five Points w centrum Atlanty.

Rano Malarkey doszedł do wniosku, że jednak da radę dojść tam na własnych nogach. Prawie wszyscy dotarli o swoich siłach. Ich marsz stał się sławny, trąbiły o nim radio i gazety, więc na wielki finał wyległy ich przywitać tłumy mieszkańców Atlanty. Strayer załatwił orkiestrę, która czekała na nich półtora kilometra przed Five Points. Malarkey, zmagający się z potwornym bólem, wspomina, że „kiedy orkiestra zagrała, nagle stało się z nami wszystkimi coś przedziwnego. Wyprostowałem się, ból zniknął i pomaszerowaliśmy jak na defiladzie w Toccoa”.

Pokonali sto dziewięćdziesiąt kilometrów w siedemdziesiąt pięć godzin. Maszerowali w tym czasie przez trzydzieści trzy i pół godziny, a więc z przeciętną szybkością pięciu i pół kilometra na godzinę. Z pięciuset osiemdziesięciu sześciu oficerów i żołnierzy batalionu tylko tuzina zabrakło na mecie, choć wielu z tych, którzy doszli, musiało się wspierać na kolegach. Pułkownik Sink miał z czego być dumny: „Żaden z chłopaków nie próbował się migać. Kiedy już któryś z nich padał, to na twarz”.

3 pluton porucznika Moore'a, jako jedyny z kompanii E, dotarł do celu w komplecie. W nagrodę dostąpił zaszczytu prowadzenia defilady przez centrum Atlanty.

2Powstań, zaczepić liny!

Benning, Mackall, Bragg, Shanks

grudzień 1942 — wrzesień 1943

Benning okazało się jeszcze bardziej nędzną dziurą niż Toccoa. Dotyczyło to zwłaszcza osławionej Patelni, pułkowego obozowiska, gdzie odbywało się szkolenie spadochronowe. Ludzie mieszkali w obskurnych drewnianych baraczkach, ustawionych na gołej, pylistej ziemi. Mimo to Benning było radośnie witaną odmianą dla kompanii E — nareszcie widzieli sens tego, co robią. Uczyli się czegoś konkretnego, a nie tylko ćwiczyli mięśnie od rana do nocy.

Szkolenie spadochronowe początkowo planowano podzielić na trzy fazy. Faza A miała służyć zaprawie fizycznej, po której następowały kolejno fazy B, C i D, trwające po tygodniu każda. Kompanii E oszczędzono fazy A. Było to zasługą 1 batalionu, który dotarł na Patelnię jako pierwszy z całego 506 pułku. Miejscowi sierżanci próbowali dać im wycisk w fazie A, prowadząc z miejsca na długi — w ich przekonaniu — bieg z przystankami na gimnastykę. Sprawa zakończyła się kompromitacją instruktorów. Weterani biegów na Currahee po pierwszej godzinie zaczęli pytać poczerwieniałych z wysiłku sierżantów, kiedy wreszcie skończą tę rozgrzewkę i zaczną zapowiadaną zaprawę fizyczną, biegli tyłem, „żeby dać im fory”, i w ogóle mieli sporo uciechy. Po dwóch dniach tej zabawy, na wniosek instruktorów, dowódca szkoły spadochronowej skreślił z programu szkolenia 506 pułku fazę A i zarządził dla następnych jego pododdziałów program zaczynający się bezpośrednio od fazy B.

Przez tydzień kompania po śniadaniu biegła do składalni, gdzie adeptów uczono sztuki układania i pakowania spadochronów w taki sposób, żeby otwierały się niezawodnie. Potem biegli z powrotem na Patelnię na obiad. Resztę popołudnia spędzali skacząc w sterty trocin z ustawionych półtora metra nad ziemią drzwi makiety kadłuba samolotu. Skakali też z dziesięciometrowej wieży na spadochronie zawieszonym na stalowym kablu oraz uczyli się sterować nim podczas opadania.

Kolejny tydzień, faza C, przynosił skoki z siedemdziesięciopięciometrowej wieży spadochronowej zarówno na uwięzi, jak i ze swobodnym spadaniem po wyczepieniu czaszy z uchwytu. Służyły do tego dwie wieże. Jedna miała wyciągarkę z liną, na której wisiała czasza z linkami, taśmami nośnymi i uprzężą, z amortyzacją i stalowymi linkami prowadzącymi opadającą czaszę, żeby jej wiatr nie porwał. Druga miała wystające na cztery strony ramiona, do których mocowało się szczyt czaszy. Skoczek po wyjściu na platformę i zaczepieniu czaszy wyskakiwał za barierkę, zrywając utrzymujący spadochron zaczep i od tej pory wykonywał już właściwie swobodny skok. Każdy z nich skakał z jednej i drugiej wieży — kilka razy w dzień i jeden raz w nocy.

W fazie C uczono ich także „gaszenia” czaszy po wylądowaniu. W tym celu delikwenta w uprzęży z rozłożonym jak po lądowaniu spadochronem kładziono na pasie startowym i przy użyciu dmuchawy — najczęściej silnika zaparkowanego tam Douglasa C-47 — symulowano wiatr, który wydymał czaszę spadochronu jak żagiel i porywał leżącego skoczka. Jego zadaniem było wstać i manewrując taśmami i linkami nośnymi, okiełznać czaszę tak, by przestała się wydymać i dała się zwinąć.

Po tygodniu skoków z wieży adepci byli już gotowi do fazy D, czyli do kursu kwalifikacyjnego obejmującego pięć skoków z C-47, po którym będą mogli wreszcie otrzymać upragnione „skrzydła”. Wieczorem dnia poprzedzającego pierwszy skok składali swoje spadochrony, sprawdzali pakowanie, po czym rozkładali je i układali ponownie, raz jeszcze kontrolując do znudzenia, aż do capstrzyku o 23.00.

Następnego dnia, po pobudce o 5.30, pomaszerowali do hangarów na lotnisku Lawson, śpiewając i pokrzykując w oczekiwaniu na wielką próbę. Założyli spadochrony i usiedli na długich ławach, oczekując na wezwanie do wejścia na pokład samolotów. Podkpiwali sobie z siebie nawzajem, żartowali, zgrywali bohaterów, kopcili jak wulkany, nerwowo się uśmiechali, często kursowali do latryny i bez końca sprawdzali spadochrony główne na plecach, zapasowe na piersi, pasy i zamki uprzęży, liny desantowe i całą resztę.

A potem przychodził rozkaz i wsiadali do samolotów. To miał być tylko szkolny skok, bez sprzętu, więc samolot zabierały maksymalną liczbę skoczków, upychanych po dwudziestu czterech jak śledzie w beczce. Z jednym czy dwoma wyjątkami miał to być nie tylko ich pierwszy w życiu skok ze spadochronem, ale w ogóle pierwszy w życiu lot samolotem. C-47 startowały i krążąc nad lotniskiem, nabierały wysokości. Kiedy osiągnęły pułap pięciuset metrów, przeleciały nad sąsiadujące z lotniskiem zrzutowisko i tam zaczęły ponownie krążyć. W kabinach zapaliły się czerwone światełka na sygnalizatorach. Kierujący zrzutem podoficerowie (instruktorzy pokładowi) wydali komendę: „Powstań, zaczepić liny!”. Każdy ze skoczków wstał i zaczepił do znajdującej się pod sufitem kabiny stalowej liny pokładowej karabińczyk liny desantowej biegnącej pod klapą osłony czaszy do pilocika — małego spadochronika na szczycie czaszy, który z kolei wyciągał z osłony główny spadochron.

— Parami, meldować gotowość!

Każda z dwunastu par skoczków po raz ostatni nawzajem kontrolowała swoje spadochrony, uprzęże, zapięcie karabińczyka liny desantowej na linie statycznej.

— Numer dwanaście, gotów!

— Numer jedenaście, gotów!

I tak dalej, aż do pierwszej pary, tuż przed drzwiami.

— Całość, podejść, stanąć w drzwiach!

Pierwszy skoczek z pary podszedł do wyjętych przed startem drzwi w burcie samolotu. Każdemu z nich rozkazano, by z oczywistych powodów natury psychologicznej patrzył w chwili podejścia do drzwi na horyzont, nie w dół. Mieli stanąć w progu i zaprzeć się rękami o obramowanie drzwi, ale na zewnątrz samolotu, nigdy wewnątrz. Jeśli skoczek miał ręce na zewnątrz, nic nie trzymało go w samolocie. Starczyło lekko pchnąć i leciał w pustkę, instruktor pokładowy nie musiał go nawet dotykać. Jeśli następny skoczek podszedł do drzwi, wypychał go swoim spadochronem zapasowym. Gdyby oparł ręce wewnątrz, a potem przestraszył się skoku, to jak mówił Gordon, „i dwudziestu chłopa nie byłoby w stanie go wypchnąć. Taka jest potęga strachu”.

Instruktor pokładowy, widząc ręce skoczka wewnątrz samolotu, odciągał go na bok i puszczał przed nim pozostałych, traktując to jako odmowę skoku.

Większość żołnierzy wydawała się jednak, według Gordona, „tak nabuzowana i tak bardzo chcieli to wreszcie mieć za sobą, że byliby gotowi skakać nawet bez spadochronów. To bardzo niebezpieczny stan ducha”.

Kurs kwalifikacyjny zaliczyło 94 procent żołnierzy 506 pułku, co stanowi do dziś nie pobity rekord.

W czasie pierwszego skoku żołnierze skakali pojedynczo. Po kolei podchodzili do drzwi, zajmowali pozycję, wykładali ręce na zewnątrz, instruktor pokładowy klepał ich w udo i na ten znak skakali.

Webster tak zapamiętał swój pierwszy skok: „Dopchałem się do drzwi i wyleciałem w zapierającą dech w piersiach pustkę. Serce miałem w gardle, w głowie kompletny chaos”.

Po skoku lina desantowa rozrywała zatrzaski osłony spadochronu, wyciągając z niej pilocik, i odrywała się. Pilocik nabierał powietrza i wyciągał z kolei z osłony czaszę, linki i taśmy nośne. Opór powietrza sprawiał, że czasza otwierała się i wypełniała, gwałtownie wyhamowując opadanie. Skoczek, opadający z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę, w jednej chwili zwalniał do kilku metrów na sekundę, odczuwając potężny wstrząs, kiedy jego ciało siłą bezwładności próbowało zerwać hamujące je grube parciane pasy uprzęży. „Od tej chwili skok był już czystą radością. Opadałem w dół, oscylując, czy jak by powiedział byle cywilny profan, kiwając się w tę i z powrotem, rozglądając się na boki. Niebo roiło się od pokrzykujących radośnie spadochroniarzy”.

 

Stanięcie w drzwiach samolotu było dla wielu bez wątpienia chwilą prawdy. Nieraz zdarzało się, że ci, którzy przodowali w szkoleniu, a potem dokonywali cudów waleczności nagrodzonych najwyższymi odznaczeniami, walcząc w zwykłej piechocie, stając w tych drzwiach, dostawali paraliżu. Czasem dawano im drugą szansę, w tym samym locie albo następnego dnia. Zwykle jednak ten, kto raz się zawahał, nigdy nie przestępował drzwi także i za drugim razem.

Dwóch ludzi z kompanii E odmówiło skoku. Jednego z nich, szeregowego Joego Ramireza, odepchnięto od drzwi, ale kiedy wszyscy wyskoczyli, podszedł do instruktora pokładowego i powiedział, że skoczy. Samolot wrócił nad zrzutowisko i Ramirez skoczył.

 

Szeregowy Strohl skomentował to tak: „Żeby to zrobić i skakać samemu, trzeba było więcej jaj niż po prostu dać się wypchnąć z samolotu tłumowi kumpli za pierwszym razem”.

 

Kompania E skakała po raz drugi jeszcze tego samego popołudnia. Drugi zrzut miał już przedsmak prawdziwego zrzutu bojowego. Kiedy zapaliło się zielone światło, instruktor pokładowy nie wzywał ich pojedynczo, tylko stanął obok drzwi i popędzał przelatujących obok żołnierzy, którzy skakali zwartymi grupami po dwunastu. Nowicjuszom z kompanii E zajęło to zaledwie sześć sekund na grupę, co zdumiewało doświadczonych instruktorów pokładowych. Carson zapisał w pamiętniku:

 

Chyba dostaję już kota z tym skakaniem. Na ziemi jestem w stanie myśleć jedynie o emocjach skoku i chciałbym skakać, skakać, bez końca. Kiedy uprząż szarpie po otwarciu czaszy, krzyczę ze szczęścia na całe gardło.

 

Czwarty skok wypadł w Wigilię. W pierwszy dzień świąt kompania miała dzień wolny i świąteczną ucztę z pieczonym indykiem. Dla niemal wszystkich były to pierwsze święta poza domem. Carson zapisał:

 

To w ogóle nie wyglądało jak święta. Co to za święta bez śniegu, choinki, prezentów, bez mamy i taty.

 

Po ostatnim skoku 26 grudnia wszyscy dostali zaświadczenia stwierdzające, że „z dniem dzisiejszym przysługują im uprawnienia wykwalifikowanego skoczka spadochronowego”. A potem miał miejsce ten najwspanialszy moment, na który ciężko pracowali przez sześć miesięcy — ceremonia przypięcia odznak spadochronowych, upragnionych Srebrnych Skrzydeł. Od tej chwili każdy żołnierz kompanii E, każdy żołnierz 506 pułku, już na zawsze stawał się kimś niezwykłym.

 

Po ceremonii pułkownik Sink przeprowadził pułkową defiladę, po której zebrał swoich ludzi wokół siebie. Stanął na trybunie, odczytując rozkaz dzienny, którego kopie otrzymali potem wszyscy żołnierze. W rozkazie tym pisał:

Jesteście żołnierzami jednego z najlepszych pułków Armii Stanów Zjednoczonych, a co za tym idzie, całego świata.

 

Po czym wysłał ich na dziesięciodniowy urlop, przypominając, że „są pewne rzeczy, których się od was wymaga, nie tylko w czasie tego urlopu, ale w czasie całego waszego przyszłego życia”.

Powinni więc trzymać się prosto, chodzić z dumą, zachowując wojskową sylwetkę, dbać o wygląd zewnętrzny, a przede wszystkim: „Pamiętać bitewny okrzyk i motto pułku, które brzmi »Currahee«, co znaczy »Nie mamy równych sobie«”.

Po odczytaniu rozkazu kazał im jeszcze trzymać się z dala od aresztu i pozwolił się rozejść. Ze „skrzydłami” na piersi, w wypolerowanych na lustro butach skoczka, w które wpuścili nogawki spodni, rozeszli się. W domach, do których dotarli, byli obiektem podziwu dla rodziców i przyjaciół. Podziwiano nie tylko ich tężyznę fizyczną, ale i pewność siebie, poczucie własnej wartości, którego nabrali przez te pół roku nieobecności w domu. Mieli z czego być dumni — ukończyli szkolenie, z którego odpadło trzech na pięciu kandydatów, przeżyli rządy kapitana Sobela, biegi na szczyt góry, skoki z lecącego samolotu. Byli elitą.

Nie zwalniało ich to jednak od przestrzegania regulaminów służbowych armii, o czym czasami zapominali. Pułkownik Sink ostrzegał, że mają wrócić do Benning z przepustek w terminie, ale niedobory transportu lądowego i lotniczego w Stanach w styczniu 1943 roku spowodowały, że niepokojąco duża część żołnierzy 506 pułku spóźniła się z powrotem.

Pułkownik odebrał defiladę pułku, na której żołnierze występowali w najlepszych, wyjściowych mundurach. Poprowadzono ich piaszczystymi uliczkami Patelni na pustą połać za barakami kucharzy, gdzie Sink ustawił ich jak do apelu. Podał komendę „Baczność!”, potem „Spocznij!”. Długie szeregi żołnierzy zastygły w oczekiwaniu. Po chwili przed front wyszedł jeden z poruczników i zaczął wyczytywać nazwiska, po jednym z każdej kompanii, tych, którzy przybyli ostatni.

— Szeregowy Iksiński, kompania E — czytał porucznik. Stojący obok porucznika dobosz bił w bęben, dobywając z niego głuchy, żałobny warkot. Dwóch sierżantów z pistoletami maszynowymi podchodziło do wywołanego, który występował z szeregu. Sierżanci prowadzili go do porucznika; ten odczytywał rozkaz o wykluczeniu delikwenta z szeregów 506 pułku piechoty spadochronowej i pozbawieniu go w związku z tym wszystkich zewnętrznych atrybutów elitarności. Przy wtórze werbla porucznik zrywał mu z ramienia naszywkę z godłem pułku, „skrzydła” z piersi, naszywkę wojsk spadochronowych z furażerki, rzucając to wszystko na ziemię. Całość sprawiała tak przykre wrażenie, że oficerowie na równi z żołnierzami klęli pod nosem pułkownika i jego drakońskie metody. Webster pisał w liście do matki:

 

Zwłaszcza jedna rzecz doprowadziła nas do białej gorączki. Jakiś zakichany poruczniczyna, bez poczucia wstydu czy dobrego smaku, stał koło dobosza i cały czas pstrykał zdjęcia wszystkim wywołanym. Nie dość, że upokorzono ich w obliczu wszystkich kolegów, to jeszcze ktoś utrwalał ich hańbę. Gdybyśmy mieli broń, ten porucznik by stamtąd nie wyszedł żywy.

 

To jeszcze nie był koniec upokorzeń. Zajeżdżał jeep, z którego odartemu z odznak żołnierzowi 506 pułku rzucano pod nogi jego worek z rzeczami. Musiał teraz zdjąć buty skoczków, założyć zwykłe buty piechoty i wyłożyć na nie nogawki — nadal na oczach wszystkich. Teraz podnosił z ziemi swój worek, zarzucał go na ramię i pod eskortą uzbrojonych w pistolety maszynowe sierżantów, do wtóru wciąż warczącego werbla, odchodził z opuszczoną głową. Ta ceremonia powtórzyła się dziewięć razy.

 

I to był ostatni raz, kiedy w 506 pułku ktokolwiek się spóźnił.

 

Pod koniec stycznia kompania E wraz z resztą pułku przeniosła się z Patelni na drugą stronę rzeki Chattahoochee, do części Fort Benning leżącej w stanie Alabama. To wydawało się jak wyjście z więzienia na wolność. Ich nowe koszary były wygodne, a jedzenie doskonałe. Mieli do dyspozycji kantynę i kino. Szkolenie przeniosło akcent z wyszkolenia pojedynczego żołnierza na współdziałanie w ramach drużyny, zwłaszcza w walkach w terenie zurbanizowanym. Żołnierze mieli z tego wielką zabawę — było mnóstwo biegania, strzelaniny ze ślepaków, wybuchów petard, dymów i huku. W trakcie tej części szkolenia skakali po raz szósty, po raz pierwszy z bronią.

Zapiski z dziennika Carsona dobrze oddają atmosferę tych zimowych dni w Alabamie:

 

8 lutego: Poprzedniego wieczora naszedł nas małpi rozum i toczyliśmy przez pół nocy wielką bitwę na poduszki. Po trzech godzinach doszliśmy do wniosku, że dość już tej demolki, jesteśmy zmęczeni i idziemy spać. [...]

 

11 lutego: [Kapral Joe] Toye, [sierżant George] Luz i ja pojechaliśmy do Columbus. Zadzwoniliśmy po dziewczyny i zrobiliśmy sobie wspaniałą imprezę, świetna zabawa. W czasie tej balangi spotkałem Betty-Klucz-do-Columbus. Potem wróciliśmy do koszar o 4.45 rano. 12 lutego: I znowu Chikasaw Gardens w Columbus i kolejna wspaniała zabawa. Betty i ja przypadliśmy sobie do gustu. Naprawdę było ekstra. A potem znowu wróciłem o 4.45 i o 5.30 poszedłem na zajęcia, nie bardzo kontaktując i patrząc na świat jednym sennym okiem.

 

W marcu spakowali się i wyruszyli w drogę. Cel podróży, Camp Macall w Karolinie Północnej, był cudem wojennego budownictwa. Jeszcze 7 listopada poprzedniego roku, kiedy powołano tam do życia ośrodek poligonowy, było to tylko dwadzieścia pięć tysięcy hektarów dziczy. W cztery miesiące później stało już ponad tysiąc siedemset pięćdziesiąt budynków, pojawiło się sto kilometrów asfaltowych dróg, szpital na tysiąc dwieście łóżek, pięć kin, sześć olbrzymich piwiarni oraz lotnisko zdolne do działania w każdych warunkach atmosferycznych z trzema betonowymi pasami startowymi długości półtora kilometra każdy. Baraki koszarowe były ogrzewane, na łóżkach — nie pryczach — leżały materace, nie sienniki. Ośrodek Szkoleniowy Wojsk Powietrznodesantowych nazwano imieniem szeregowego Johna T. Mackalla z 82 DPD, pierwszego amerykańskiego spadochroniarza poległego w boju. Mackall zginął w Afryce Północnej 8 listopada, w dzień po wydaniu rozkazu o utworzeniu ośrodka. Camp Mackall był domem Wojsk Powietrznodesantowych, tak jak Columbus było domem Piechoty.

Szkolenie nasiliło się i zaczęło obejmować bardziej złożone zadania. Skakali teraz już nie tylko z bronią osobistą, ale i z bronią wsparcia oraz zapasami. Bazookę zabierał jeden skoczek, karabin maszynowy też (chociaż podstawę miał już drugi członek obsługi), moździerz 60 mm również rozdzielano pomiędzy dwóch żołnierzy (osobno lufa z dwójnogiem, osobno płyta oporowa). Amunicję, żywność, mapy, granaty, materiały wybuchowe i całą resztę rozdzielano pomiędzy wszystkich skaczących. Nikt się już nie dziwił, że do skoków ćwiczebnych ładowano ich po dwudziestu czterech, a w boju mieli skakać po dwudziestu w samolocie — już teraz ledwie się w nim po dwudziestu mieścili z całym tym kramem. Niejeden skakał z pięćdziesięcioma kilogramami dodatkowego obciążenia.

Trwały teraz kilkudniowe ćwiczenia, rozpoczęte zrzutem, po którym przez dwa, trzy dni pętali się po lesie, doskonaląc przede wszystkim szybkie przerzuty i organizację działań pododdziałów za liniami nieprzyjaciela. O zmierzchu dowódcom plutonów pokazywano na mapie, gdzie mają się zameldować ze swoimi ludźmi o świcie.

Kapitan Sobel powierzył obowiązki swego gońca szeregowemu Robertowi „Popeye'owi” Wynnowi. Wysłał go na poszukiwanie podległych mu plutonów. Wynnowi, gdy tylko oddalił się od kapitana, udało się „zabłądzić” i całą noc, zamiast przedzierać się przez chaszcze, smacznie przespał. Rano, cudownym zbiegiem okoliczności, odnalazł utraconą drogę i zameldował się na stanowisku dowodzenia Sobela. Kapitan zapytał, dlaczego zabłądził.

— Nic nie widzę po ciemku, panie kapitanie — odparł winowajca.

 

— No to się lepiej nauczcie widzieć następnym razem — odparł Sobel i na tym się sprawa skończyła. Wynna na stanowisku gońca zastąpił Tipper, który darzył swego przełożonego nie mniejszą niechęcią niż jego poprzednik, ale w odróżnieniu od niego nie szczędził wysiłku, by mu dopiec. „Z moją pomocą Sobel miał zawsze źle zorientowaną mapę, gubił busolę i właściwie wszystko, co było mu w danej chwili potrzebne. Ponieważ od reszty sekcji dowodzenia otrzymywał równie serdeczną »pomoc«, był jeszcze bardziej zdezorientowany i zagubiony niż zwykle. Wszyscy robiliśmy wszystko, co w leżało w naszej mocy, żeby go skompromitować tak, by go odesłali i żebyśmy nie musieli iść do walki pod jego dowództwem”.

— Twój karabin jest twoją prawą ręką! — powtarzał do znudzenia swoim żołnierzom Sobel. Nierozstawanie się z bronią było jedną z jego obsesji i którejś nocy postanowił dać nauczkę ludziom, którzy według niego nie dość o to dbali. Wraz z szefem kompanii, Evansem, przekradli się przez pozycje kompanii, by zabrać śpiącym niedostatecznie pilnowane karabiny. Osiągnęli spory sukces — zanim nastał świt, przed namiotem Sobela piętrzył się stos niemal pięćdziesięciu Garandów. Z wielkim zadęciem Sobel zwołał zbiórkę kompanii i palnął im mowę o tym, jakimi są beznadziejnymi kreaturami i jak źle dbają o powierzoną im broń.

W czasie tego wrzaskliwego jak zwykle pokazu na biwak kompanii E przybył dowódca kompanii F w towarzystwie około czterdziestu pięciu żołnierzy, pytając, co za dureń zwędził im w nocy karabiny. Ku wielkiemu rozbawieniu żołnierzy okazało się, że Sobel wraz z Evansem zgubili się w nocy i myszkowali po pozycjach sąsiedniej kompanii.

Dwa tygodnie później Sobel skręcił nogę w czasie skoku. Kompania kontynuowała zajęcia, podczas gdy on w towarzystwie Evansa wrócił do koszar. Uradowani nieobecnością dwóch nie lubianych przełożonych żołnierze nie podejrzewali, co tamci trzymali dla nich w zanadrzu. Dowódca i szef kompanii E nie marnowali czasu, kiedy oni w pocie czoła odbywali ćwiczenia. Przeprowadzili dokładną rewizję pomieszczeń kompanii. Przerzucali zawartość szafek, przetrząsali kieszenie ubrań, wyłamywali kłódki z zamkniętych szaf, czytali listy od ukochanych i rodzin i konfiskowali wszystko, co uznali za przedmioty niedozwolone. „Pojęcia nie mam, czego ci idioci szukali. Przecież w tych czasach jeszcze nikt nie brał prochów”, skomentował po latach Gordon Carson.

Sporządzili potem listę, na której pracowicie wypisali wszystkie skonfiskowane przedmioty, ich poprzedniego właściciela i karę, jaka go czekała za ich posiadanie. Żołnierze wrócili z ćwiczeń umorusani, przepoceni, zmęczeni, ale zanim mogli się umyć, przebrać i odpocząć, musieli jeszcze uprzątnąć rumowisko w salach. Na podłogach piętrzyły się stosy rzeczy wyrzuconych z szaf, wymieszanych ze sobą. Czyjeś brudne gacie mieszały się ze zdjęciami dziewczyn, skarpety z listami od matki, pastą i szczoteczkami do zębów; wielu rzeczy — także tych nie wymienionych na listach — brakowało.

Prawie każdemu coś zarekwirowali. Zwykle „zaoszczędzoną” na ćwiczeniach amunicję, co akurat było rzeczywiście zabronione i nikt nie miał o to żalu, trochę „pornografii” (starczyło, że dziewczyna na zdjęciu była według Sobela zbyt skąpo odziana), cywilną bieliznę. Brakowało wydawanych na deser (lub „zorganizowanych” w kuchni) owoców w puszkach, drogich cywilnych koszul — te przedmioty nigdy nie wróciły. Przy okazji wychodziły na jaw niecodzienne zainteresowania żołnierzy. Jeden z nich, na przykład, kolekcjonował przydziałowe wojskowe prezerwatywy. Parę sztuk zapewne nikogo by nie zainteresowało, ale żołnierz miał ich ponad dwieście, jak głosiła lista Sobela.

Tipper wspomina: „To był dla mnie punkt zwrotny, kropla, która przelała kielich. Przed tym kipiszem żywiłem do Sobela tylko niechęć, ale od tej pory go nienawidziłem. Po kipiszu zdecydowałem, że Sobel jest moim osobistym wrogiem i nie jestem mu winien ani lojalności, ani nic innego. Wszyscy byli wkurzeni”.

Od dawna mawiało się o tym, że ten i ów ma ochotę strzelić Sobelowi w plecy, kiedy tylko wejdą do walki. Tipper był przekonany, że to tylko gadanie, ale „z drugiej strony byli w naszej kompanii ludzie, którzy nie mówili nic, a według mnie byli absolutnie zdolni do tego, żeby ten zamiar wprowadzić w razie potrzeby w życie, gdyby tylko dać im szansę”.

W czasie następnych ćwiczeń część kompanii E wyznaczono jako „rannych”, których szkolący się sanitariusze mieli opatrywać, bandażować, zakładać opaski uciskowe i łupki, po czym ewakuować z pola walki. Wśród wyznaczonych na symulantów był Sobel, który jednak w odróżnieniu od innych dostał prawdziwą narkozę, po czym spuszczono mu spodnie i wykonano prawdziwe cięcie jak do usunięcia wyrostka robaczkowego. Sobela znaleziono potem, wciąż nieprzytomnego, zaszytego i z zaklejoną raną. Widać u batalionowych medyków cieszył się takim samym uwielbieniem, jak we własnej kompanii.

 

Sobel był wściekły, czemu akurat dziwić się nie należy, ale jego natarczywe żądania wszczęcia śledztwa nie doprowadziły do niczego. W całej kompanii nie znalazł się ani jeden żołnierz, który potrafiłby rozpoznać sanitariusza biorącego tego dnia udział w ćwiczeniach.

 

Stopień sprawności fizycznej kompanii E został ponownie zaprezentowany w Mackall, kiedy przyszła kolej na zaliczenie przez 2 batalion Strayera, wsławiony studziewięćdziesięciokilometrowym marszem standardowego sprawdzianu z wuefu. Batalion dostał 97 na 100 możliwych punktów. Ponieważ był to rekordowy wynik dla batalionu w całej Armii Stanów Zjednoczonych, w obozie pojawił się pułkownik Jablonski z Waszyngtonu, żeby sprawdzić pogłoski o sfałszowaniu wyników przez Strayera.

 

Winters wspomina tę inspekcję: „No i pogonili nas raz jeszcze, oficerów, podoficerów, szeregowych, obsługę, kucharzy, wszystkich, jak leciało. Po podliczeniu wyników okazało się, że tym razem osiągnęliśmy 98 punktów”.

 

Przyszedł czas na awanse w kompanii E. Wszyscy trzej sierżanci, James Diel, Salty Harris i Mike Ranney, wywodzili się spośród rekrutów z Toccoa. Wkrótce dołączyli do nich plutonowi Leo Boyle, Bill Guarnere, Carwood Lipton, John Martin, Elmer Murray, Bob Rader, Bob Smith, Buck Taylor i Murray Roberts. Carson został kapralem. Porucznika Mathesona przeniesiono do sztabu pułku, a poruczników Nixona, Hestera i George'a Lavensona do sztabu batalionu. Odtąd już do końca wojny wolne etaty sztabowe w 2 batalionie obsadzali tylko oficerowie kompanii E. Żaden oficer z pozostałych trzech kompanii nie objął w nim wakatu. Winters komentuje: „To dlatego kompania E miała zawsze doskonałą łączność z dowództwem batalionu i pułku. Tam wszędzie byli swoi. I to dlatego kompanii E zawsze powierzano najtrudniejsze, najbardziej odpowiedzialne zadania. Nas znali i byli pewni. Reszta była zagadką”.

Z początkiem maja 1 pluton Wintersa dostał nowego podporucznika, Harry'ego Welsha. Welsh nie był oficerem kompanii E z własnego wyboru. W kwietniu 1942 roku zgłosił się do wojsk powietrznodesantowych i został przydzielony do 504 pps ze składu 82 DPD. Po szkoleniu spadochronowym został sierżantem. Już po raz trzeci. Do tej pory zawsze był degradowany do szeregowego za bójki. Drobnej postury zadziorny Irlandczyk był urodzonym przywódcą, ale miał trudności z opanowaniem temperamentu. Dowódca kompanii docenił jednak jego potencjał i wysłał go do podchorążówki.