Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość do koni bywa lekiem. Przekonała się o tym grupa dzieci spędzająca wakacje na wsi w ośrodku hipoterapii. Między podopiecznymi a zwierzętami tworzy się silna więź. Szczególnie ważny staje się tytułowy koń na receptę, Szogun, którego chce odebrać stadninie jego właścicielka. Dzieci szukają rozwiązania. Rozbijają swoje skarbonki, zbierają w lesie jagody i grzyby. Piszą również wiersze o koniach, malują do nich ilustracje i próbują sprzedać swoje dzieła turystom. Czy ich wysiłki okażą się skuteczne, a zarobione pieniądze wystarczą na wykupienie Szoguna, by mógł nadal służyć ich niepełnosprawnym kolegom?
Koń na receptę to poruszająca opowieść o wielkiej sile przyjaźni, radzeniu sobie z przeciwnościami losu i satysfakcji ze wspólnego działania. Jednak przede wszystkim to historia o miłości pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Miłości, która niesie uzdrowienie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 57
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Bogdan Biskup
Korekta
Grażyna Jenczelewska-Stolarczyk
Ewa Mościcka
Ilustracje
Piotr Parda
Skład i łamanie
Grzegorz Działo
© Agata Widzowska-Pasiak
© Wydawnictwo Dreams
Lidia Miś-Nowak
35-310 Rzeszów
ul. Unii Lubelskiej 6A
Rzeszów 2015
ISBN 978-83-63579-63-0
Dedykuję Grzywaczom
Przed chwilą dowiedziałam się, że moje najbliższe wakacje będą okropne. To mało powiedziane: będą po prostu obrzydliwe! Jak mogli mi to zrobić? Przecież mam dwanaście lat i zasługuję na wypoczynek po całym roku chodzenia w mundurku. Co z tego, że już pięć razy byłam w Egipcie i znudziły mi się wodne zjeżdżalnie, garbate wielbłądy i słońce, które nie obraża się na turystów. Ostatecznie mogę zrobić im tę przyjemność i pojechać tam po raz szósty! Ale w połowie czerwca rodzice powiedzieli: „W tym roku będzie inaczej, kochanie. Pojedziesz do Dąbrówki”.
Ładne mi „kochanie”. Gdyby mnie naprawdę kochali, to pojechalibyśmy do najdroższego miejsca na świecie, gdzie starają się, żeby dzieci były zadowolone. Ale mama zrobiła swoją słynną minę „lewa brew w górę”, a to oznaczało, żebym przestała dyskutować. Wyjaśniono mi, że tacie grozi zwolnienie z pracy, mamę czeka badanie tarczycy, a ja z pewnością jestem na tyle duża, że to zrozumiem. Rozumiem, ale jestem rozżalona i zła. Albo zła i rozżalona (w tej kolejności!). Zorganizowanie cudownych wakacji dzieciom wykończonym przez szkołę powinno być tak samo ważne, jak inne sprawy dorosłych. Ale przecież nie zacznę wrzeszczeć, kopać i tarzać się po dywanie. Już dawno z tego wyrosłam.
Ciocia Marylka i wujek Leon mieszkali w Dąbrówce na Kaszubach. Nie było tam nawet stacji kolejowej, więc musieliśmy podróżować rozklekotanym pociągiem do Wejherowa, a potem dwadzieścia kilometrów autobusem PKS. A ja przecież od urodzenia jestem nękana przez chorobę lokomocyjną – mam mdłości z powodu kołysania, podrzucania, kręcenia, wiercenia, wznoszenia się i opadania! Słowo daję, że na wielbłądzie też mnie to dopadło i potem musiałam własnoręcznie myć wielbłądowi głowę! Był tak zdenerwowany, że dwa razy mnie opluł i potem ja musiałam myć głowę, a bardzo nie lubię rozczesywania włosów. W dziesiątkach autobusów, którymi podróżowałam w dzieciństwie, powinna znajdować się tablica pamiątkowa z napisem: „W tym miejscu w roku 1999 wymiotowała słynna Jagoda P. – podróżniczka i łowczyni ropuch”. W ten sposób mogłabym przejść do historii lub przynajmniej zaistnieć w Księdze Rekordów Guinnessa albo w encyklopedii. Ale nie mam nic do gadania, muszę jechać…
Wujek Leon, którego wyznaczono na mojego opiekuna w czasie podróży, przez cały czas czytał książkę. Co pół godziny zdejmował okulary, spoglądał na mnie i pytał:
– Może coś zjemy?
Grzecznie dziękowałam, a wujek nadal zatapiał się w lekturze, aby po jakimś czasie spytać:
– Może coś przekąsimy?
Pomyślałam, że wujek musi być bardzo głodny, więc wgryzłam się w czekoladowego rogala, zostawiając mu stos grahamek z polędwicą i liśćmi kapusty pekińskiej. Chrupał jak królik, a wszyscy pasażerowie z naszego przedziału udawali, że tego nie słyszą. Podróż trwała jeszcze cztery godziny, a ja wyobrażałam sobie, jak wujowi Leonowi z łysej głowy wyrastają królicze uszy…
Dąbrówka powitała nas deszczem i błotem po kolana. Moje ulubione buty Nike przyssały się na amen do błotnej mazi i musiałam wejść do domu w samych skarpetkach. Co za kompromitacja!
– Jagódka! – wrzasnęła ciotka na mój widok, obsypując moje policzki siarczystymi pocałunkami.
Pachniała psią sierścią i suszonym skrzypem. A to dlatego, że miała trzy burkowate psy o idiotycznych imionach: Szczeżuja, Cwaniak i Kłopot. Głaskała je za uszami, po brzuchach i gdzie popadło. Gdyby dała radę, głaskałaby je nawet po podniebieniu, bo ciocia kochała wszystkie zwierzęta jak rodzone dzieci. Nawet wujka Leona tak nie kochała jak te sierściuchy.
Szczeżuja, Cwaniak i Kłopot natychmiast wylizały mnie swoimi długaśnymi jęzorami, jakbym była kulką lodów o smaku kiełbasy. Co za świnie z tych psów!
Wujek włożył mi na nogi skórzane trepy wielkości kajaków i uśmiechnął się pod wąsem.
– Idę do stodoły. A wy, kochane, zróbcie coś pysznego do jedzenia.
Zaproponowałam cioci, żebyśmy zamówiły pizzę, ale ciocia roześmiała się tak głośno, jakby była dzwonem na wieży kościelnej. Podstawiła mi pod nos garnek i poprosiła o obranie kilograma ziemniaków. Myślałam, że padnę! Sama zabrała się za obieranie i szatkowanie cebuli, od której piekły mnie oczy i zaczęły mi spływać łzy. Ale tak naprawdę były to łzy wściekłości. „Buuu… Wylądowałam na prowincji! Buuu… Umrę tu z nudów. Buuu… Będę miała ręce jak wiejski parobek! Buuu…”.
Obieranie ziemniaków okazało się wielkim wyzwaniem. Zawsze uważałam, że jestem stworzona do celów artystycznych, a nie do czarnej roboty, jaką jest obieranie jarzyn, wycieranie kurzu albo zmywanie naczyń. Osoby, które myślą o niebieskich migdałach, przyczynach wyginięcia dinozaurów albo o końcu świata, nie mogą zajmować się drobiazgami. Co by się stało, gdybym przez tydzień nie sprzątała w swoim pokoju? Czy Ziemia przestałaby się obracać? Nie! Ludzie tracą mnóstwo czasu na gotowanie, porządkowanie, naprawianie, a nawet cerowanie. Po co cerować stare skarpety, skoro można kupić nowe? Tłumaczyłam to babci tysiąc razy, a babcia dalej ceruje… Ja taka nie będę. W sytuacji, kiedy zmuszają mnie do odrabiania pańszczyzny (sprawdzałam w słowniku, co to znaczy), moja prawa półkula mózgowa nie dogaduje się z lewą. A co z tego wynika? To, że muszę potem wytykać komuś błędy. Błędem jest zaganianie mnie do mycia podłóg. Błędem jest zmuszanie mnie do wynoszenia śmieci. Błędem jest zapraszanie mnie do obierania ziemniaków, bo i tak wszystko zakończy się katastrofą! Artysta nie może skupiać się na niepotrzebnych drobiazgach. Właśnie dlatego już po pięciu minutach skaleczyłam się w palec wskazujący!
– Dziecko drogie! – wrzasnęła ciocia Marylka i włożyła moją rękę pod kran. – Boli?
– Tak, ciociu, bardzo. Chyba przez tydzień nie będę w stanie obierać warzyw i zmywać naczyń… – jęknęłam, robiąc minę męczennicy.
– Zagoi się galopem! – odparła ciocia, chociaż moim zdaniem powinna powiedzieć: „Do wesela się zagoi!”. Ale kto by tam nadążył za ciocinymi powiedzonkami.
– Masz do wyboru plaster z opatrunkiem, kit pszczeli albo sposób, który stosowały nasze prababki. Na co się decydujesz, ranna dzieweczko? – spytała ciocia.
– Mama zawsze nakleja mi plaster. A co to jest ten… kit? Taki, którym uszczelnia się okna? Nigdy nie słyszałam, żeby pomagał przy skaleczeniach.
– Ależ skąd! – ciocia była wyraźnie rozbawiona. – Propolis jest używany przez pszczoły do uszczelniania gniazda. Tym samym chronią pszczelą rodzinę przed bakteriami, zakażeniami i pleśniami. Te same składniki mogą pomóc człowiekowi, na przykład ratując twój palec, Jagódko.
– A ten trzeci sposób? Ten „prababski”?
– Bardzo zabawnie to określiłaś – ciocia zachichotała. – „Prababski” sposób wymaga odwagi. Jesteś odważna?
– Najbardziej z całej rodziny – zapewniłam. Choć serce zaczęło mi bić mocniej.
– To dobrze. Wystarczy pożyczyć od ośmionogiego jego nici.
– Kto to jest ośmionogi?
– Produkuje pajęczynę, która zmieszana z miąższem chleba ma właściwości lecznicze. Moja babcia leczyła w ten sposób rany dziadka.
– Pająk! – wrzasnęłam.
– Tak, pająk. Znam jeszcze inne metody, ale myślę, że na dzisiaj wystarczy. To który sposób wybierasz?
– Może… plaster?
– Proszę bardzo! – ciocia uśmiechnęła się i podreptała do kuchni.
– Ile masz palców u obu rąk? – spytała nagle, a ja wybałuszyłam na nią oczy.
– Jasne, że dziesięć – odparłam, wzruszając ramionami. – Każdy o tym wie.
– Nieprawda! To zależy od punktu widzenia albo raczej od punktu liczenia! – ciotka się zaśmiała.
Troskliwie opatrzyła moją ranę, dezynfekując ją wodą utlenioną. Podmuchała nawet tak, jak robi to moja mama. Byłam jej za to bardzo wdzięczna.
– Ciociu, a co z tymi palcami? Nie wierzysz, że jest ich dziesięć? – spytałam, gdy mój palec był już uratowany.
Ciocia Marylka chwyciła moją prawą dłoń i łapiąc każdy palec po kolei, zaczęła liczyć od końca:
– Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć… – I w tym momencie palce prawej ręki się skończyły. – Dolicz teraz pięć palców lewej ręki , a otrzymasz wynik. Sześć plus pięć to razem ile?
– Jedenaście! – krzyknęłam zaskoczona.
Powtarzałam tę sztuczkę przez cały wieczór, zaczynając liczenie palców prawej ręki od końca: „Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć”. Gdy dodawałam te sześć palców do pięciu palców lewej ręki, rachunek zawsze był ten sam: jedenaście! Bardzo mi się podobał ten sposób nabierania samej siebie za pomocą matki nauk – matematyki.
Wujek Leon wrócił do domu w samą porę. Na stole parowały gorące ziemniaki okraszone smażoną cebulką, a do miseczek ciocia nalała biały barszcz, ugotowany na zakwasie domowej roboty. W domu jadam na kolację kulki czekoladowe z lodowatym mlekiem i przyznam, że kolor tej zupy oraz zapach czosnku trochę wykręcił mój nos, ale byłam bardzo głodna i z przyjemnością zjadłam ciepły posiłek. Trochę się martwiłam, że przez całą noc będę zionąć czosnkiem, ale pocieszałam się tym, że zionąć będą także ciocia Marylka, wuj Leon, a nawet Szczeżuja, Cwaniak i Kłopot. Psy wprawdzie nie jadły barszczu, ale wyjątkowo paskudnie śmierdzącą karmę.
– Poczekaj, aż spróbujesz zalewajkę – powiedziała ciocia, wycierając usta rękawem.
– A co to takiego?
– To najlepsza zupa pod słońcem.
Po kolacji wujek raz-dwa pozmywał naczynia i zrobił to trzy razy szybciej niż nasza domowa zmywarka renomowanej firmy. „Przynajmniej nie ma awantury o to, kto ma powyjmować czyste naczynia i powkładać do szafek” – pomyślałam.
– Chodź ze mną, dziewczyno – powiedział wuj Leon. – Powiemy jednorożcom dobranoc.
– Jednorożcom?
– Sama zobaczysz… – wuj uśmiechnął się tajemniczo, a w jego oczach zobaczyłam iskierki.
Kiedy wyszliśmy na podwórze, psy podążyły naszym śladem. Niebo wisiało nad nami jak wielka ilustracja z książki astronomicznej. Nigdy przedtem nie widziałam tylu gwiazd! Ze zdumieniem stwierdziłam, że mam zupełnie zatkane uszy. Nie słyszałam szumu jadących samochodów, muzyki techno przenikającej przez ściany w bloku ani złowieszczego sygnału karetek pogotowia. Moje uszy wypełniała absolutna, niepokojąca cisza. Na wszelki wypadek podłubałam sobie w nich najmniejszymi palcami prawej i lewej ręki, ale nic się nie zmieniło.
Wujek szedł przodem, torując mi drogę pośród ciemności i wiejskiego powietrza, od którego zakręciło mi się w głowie. „Co to za jednorożce? – zastanawiałam się. – Przecież te stworzenia istnieją tylko w głupich bajkach dla dzieci”.
Podeszliśmy do wysokiej, drewnianej bramy, którą wuj Leon otworzył z niemałym wysiłkiem. Wszedł do środka, a ja tuż za nim. W pomieszczeniu było niewiele światła, choć do okien w dachu dobijał się błyszczący księżyc. Idąc, nadepnęłam na jakiś dziwny przedmiot, ale jeszcze bardziej zainteresował mnie szelest i dyszenie (tak, dyszenie!), które dotarło do moich świeżo odetkanych uszu. Czułam wyraźny zapach siana i ciepłe oddechy płynące na mnie z każdej strony.
„To jest stajnia jednorożców” – pomyślałam. Po chwili jednak skarciłam się za swoją dziecięcą naiwność: „Przecież jednorożce nie istnieją!”.
– Już jestem, kochane – powiedział wujek i włączył światło. Zobaczyłam kilka boksów, a w nich… pięć najzwyczajniejszych na świecie koni. Jeden z nich wystawił czarny łeb tuż przy mojej głowie, unosząc górną wargę i pokazując brzydkie, żółte zęby.
– To jest Impuls – poinformował mnie wuj. – Wielki narwaniec i indywidualista, ale to najbardziej niezależny rumak, jakiego kiedykolwiek znałem.
Nie wiedziałam, co oznacza słowo „indywidualista”, ale domyśliłam się, że Impuls ma swoje zdanie i jest pewny siebie. Przyjrzałam mu się dokładniej w poszukiwaniu rogu wyrastającego z jego czoła, ale poza czarną skórą nie spostrzegłam nawet małego zgrubienia. „Ale się dałam nabrać!” – pomyślałam ze złością. Powinnam się obrazić na wuja Leona za takie bajerowanie. A bajerowanie znaczy to samo co wciskanie kitu albo robienie kogoś w balona.
– Czy masz aksamitną sukienkę? – spytał wujek, znowu mnie zadziwiając.
– Eee… Noszę dżinsy i stuprocentową bawełnę – odparłam.
– W tej chwili masz okazję poznać najpiękniejszy materiał, jaki kiedykolwiek stworzyła natura. Dotknij.
„Co? Ja mam dotykać brudnego, końskiego pyska?” – przeszło mi przez myśl.
– A może się boisz? – zapytał wuj.
– Ja?
Wuj chyba zauważył moje niezdecydowanie, bo chwycił mnie za rękę i zbliżył ją do końskich chrap.
– To jest aksamit. Zamknij oczy, będzie ci łatwiej go poczuć.
Nie wiem, co wujek miał na myśli. Koń to koń. Zwykłe zwierzę, które wcina owies, rży i potrafi nieźle kopnąć. Od wieków służy człowiekowi do pracy, bo taka jest jego rola. Głupi jest i w dodatku śmierdzi.
Wujek Leon przedstawiał mi kolejno wszystkie rumaki.
– To jest Kama. Jak widzisz, ma brązowobiałe łaty, a na takiego konia mówi się srokaty. A to Luna, silna i wytrzymała.
– A ten? – wskazałam najmniejsze zwierzę w ostatnim boksie.
– To Szogun, najstarszy ze wszystkich, choć taki niepozorny. Dużo przeżył. Właściwie to uratowałem go od śmierci.
Potem poznałam jeszcze Grala, a wujek tłumaczył mi, jak określa się końskie kolory. Gniady to brązowy koń z czarną grzywą i takim samym ogonem. Kasztan jest w odcieniu czerwonawobrązowym, a kary oznacza konia całkowicie czarnego. Wujek mówił też o łatkach na końskich łbach i wymieniał: gwiazdkę, latarnię, łysinę i „mączny pysk”, ale niewiele z tego zapamiętałam. Byłam zbyt zajęta przyglądaniem się Szogunowi. Przypominał mi psa rasy husky, jakiego widziałam kiedyś na spacerze z tatą. Pies miał jedno oko brązowe, a drugie jasnoniebieskie – ten koń również, co wyglądało bardzo dziwnie. Może podobne konie nazywane są polarnymi i, tak jak husky, ciągną śniegowe zaprzęgi?
– Szogun ma tak zwane „rybie oko”.
– Czy to oko jest ślepe?
– Nie. Szogun ma świetny wzrok. Takie oko hodowcy uznają za wadę, ale nie ja. Moje konie są inne.
Byłam już trochę znudzona i miałam wrażenie, że cała śmierdzę końskim potem. Ciekawe, co by było, gdybym ubrała się w taką śmierdzącą „aksamitną sukienkę”? Wszyscy uciekliby, gdzie pieprz rośnie. A może zostałabym Najsmrodliwszą Królową Balu?
– Dlaczego powiedziałeś, że idziemy do jednorożców? Myślałeś, że się nabiorę? – zapytałam, patrząc wujowi prosto w oczy.