Koń na receptę - Agata Widzowska - ebook + książka

Koń na receptę ebook

Agata Widzowska

4,7

Opis

Miłość do koni bywa lekiem. Przekonała się o tym grupa dzieci spędzająca wakacje na wsi w ośrodku hipoterapii. Między podopiecznymi a zwierzętami tworzy się silna więź. Szczególnie ważny staje się tytułowy koń na receptę, Szogun, którego chce odebrać stadninie jego właścicielka. Dzieci szukają rozwiązania. Rozbijają swoje skarbonki, zbierają w lesie jagody i grzyby. Piszą również wiersze o koniach, malują do nich ilustracje i próbują sprzedać swoje dzieła turystom. Czy ich wysiłki okażą się skuteczne, a zarobione pieniądze wystarczą na wykupienie Szoguna, by mógł nadal służyć ich niepełnosprawnym kolegom?

Koń na receptę to poruszająca opowieść o wielkiej sile przyjaźni, radzeniu sobie z przeciwnościami losu i satysfakcji ze wspólnego działania. Jednak przede wszystkim to historia o miłości pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Miłości, która niesie uzdrowienie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 57

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (49 ocen)
40
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
markos13

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka dla tych co kochają konie tak samo jak ja I LOVE IT Koń na receptę Przeczytajcie i się dowiecie co to może Oznaczać Polecam!!!
20

Popularność




Re­dak­cja

Bog­dan Bi­skup

Ko­rekta

Gra­żyna Jen­cze­lew­ska-Sto­lar­czyk

Ewa Mo­ścicka

Ilu­stra­cje

Piotr Parda

Skład i ła­ma­nie

Grze­gorz Działo

© Agata Wi­dzow­ska-Pa­siak

© Wy­daw­nic­two Dre­ams

Li­dia Miś-No­wak

35-310 Rze­szów

ul. Unii Lu­bel­skiej 6A

Rze­szów 2015

ISBN 978-83-63579-63-0

De­dy­kuję Grzy­wa­czom

Roz­dział I

Przed chwilą do­wie­dzia­łam się, że moje naj­bliż­sze wa­ka­cje będą okropne. To mało po­wie­dziane: będą po pro­stu obrzy­dliwe! Jak mo­gli mi to zro­bić? Prze­cież mam dwa­na­ście lat i za­słu­guję na wy­po­czy­nek po ca­łym roku cho­dze­nia w mun­durku. Co z tego, że już pięć razy by­łam w Egip­cie i znu­dziły mi się wodne zjeż­dżal­nie, gar­bate wiel­błądy i słońce, które nie ob­raża się na tu­ry­stów. Osta­tecz­nie mogę zro­bić im tę przy­jem­ność i po­je­chać tam po raz szó­sty! Ale w po­ło­wie czerwca ro­dzice po­wie­dzieli: „W tym roku bę­dzie ina­czej, ko­cha­nie. Po­je­dziesz do Dą­brówki”.

Ładne mi „ko­cha­nie”. Gdyby mnie na­prawdę ko­chali, to po­je­cha­li­by­śmy do naj­droż­szego miej­sca na świe­cie, gdzie sta­rają się, żeby dzieci były za­do­wo­lone. Ale mama zro­biła swoją słynną minę „lewa brew w górę”, a to ozna­czało, że­bym prze­stała dys­ku­to­wać. Wy­ja­śniono mi, że ta­cie grozi zwol­nie­nie z pracy, mamę czeka ba­da­nie tar­czycy, a ja z pew­no­ścią je­stem na tyle duża, że to zro­zu­miem. Ro­zu­miem, ale je­stem roz­ża­lona i zła. Albo zła i roz­ża­lona (w tej ko­lej­no­ści!). Zor­ga­ni­zo­wa­nie cu­dow­nych wa­ka­cji dzie­ciom wy­koń­czo­nym przez szkołę po­winno być tak samo ważne, jak inne sprawy do­ro­słych. Ale prze­cież nie za­cznę wrzesz­czeć, ko­pać i ta­rzać się po dy­wa­nie. Już dawno z tego wy­ro­słam.

Cio­cia Ma­rylka i wu­jek Leon miesz­kali w Dą­brówce na Ka­szu­bach. Nie było tam na­wet sta­cji ko­le­jo­wej, więc mu­sie­li­śmy po­dró­żo­wać roz­kle­ko­ta­nym po­cią­giem do Wej­he­rowa, a po­tem dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów au­to­bu­sem PKS. A ja prze­cież od uro­dze­nia je­stem nę­kana przez cho­robę lo­ko­mo­cyjną – mam mdło­ści z po­wodu ko­ły­sa­nia, pod­rzu­ca­nia, krę­ce­nia, wier­ce­nia, wzno­sze­nia się i opa­da­nia! Słowo daję, że na wiel­błą­dzie też mnie to do­pa­dło i po­tem mu­sia­łam wła­sno­ręcz­nie myć wiel­błą­dowi głowę! Był tak zde­ner­wo­wany, że dwa razy mnie opluł i po­tem ja mu­sia­łam myć głowę, a bar­dzo nie lu­bię roz­cze­sy­wa­nia wło­sów. W dzie­siąt­kach au­to­bu­sów, któ­rymi po­dró­żo­wa­łam w dzie­ciń­stwie, po­winna znaj­do­wać się ta­blica pa­miąt­kowa z na­pi­sem: „W tym miej­scu w roku 1999 wy­mio­to­wała słynna Ja­goda P. – po­dróż­niczka i łow­czyni ro­puch”. W ten spo­sób mo­gła­bym przejść do hi­sto­rii lub przy­naj­mniej za­ist­nieć w Księ­dze Re­kor­dów Gu­in­nessa albo w en­cy­klo­pe­dii. Ale nie mam nic do ga­da­nia, mu­szę je­chać…

Wu­jek Leon, któ­rego wy­zna­czono na mo­jego opie­kuna w cza­sie po­dróży, przez cały czas czy­tał książkę. Co pół go­dziny zdej­mo­wał oku­lary, spo­glą­dał na mnie i py­tał:

– Może coś zjemy?

Grzecz­nie dzię­ko­wa­łam, a wu­jek na­dal za­ta­piał się w lek­tu­rze, aby po ja­kimś cza­sie spy­tać:

– Może coś prze­ką­simy?

Po­my­śla­łam, że wu­jek musi być bar­dzo głodny, więc wgry­złam się w cze­ko­la­do­wego ro­gala, zo­sta­wia­jąc mu stos gra­ha­mek z po­lę­dwicą i li­śćmi ka­pu­sty pe­kiń­skiej. Chru­pał jak kró­lik, a wszy­scy pa­sa­że­ro­wie z na­szego prze­działu uda­wali, że tego nie sły­szą. Po­dróż trwała jesz­cze cztery go­dziny, a ja wy­obra­ża­łam so­bie, jak wu­jowi Le­onowi z ły­sej głowy wy­ra­stają kró­li­cze uszy…

Dą­brówka po­wi­tała nas desz­czem i bło­tem po ko­lana. Moje ulu­bione buty Nike przy­ssały się na amen do błot­nej mazi i mu­sia­łam wejść do domu w sa­mych skar­pet­kach. Co za kom­pro­mi­ta­cja!

– Ja­gódka! – wrza­snęła ciotka na mój wi­dok, ob­sy­pu­jąc moje po­liczki siar­czy­stymi po­ca­łun­kami.

Pach­niała psią sier­ścią i su­szo­nym skrzy­pem. A to dla­tego, że miała trzy bur­ko­wate psy o idio­tycz­nych imio­nach: Szcze­żuja, Cwa­niak i Kło­pot. Gła­skała je za uszami, po brzu­chach i gdzie po­pa­dło. Gdyby dała radę, gła­ska­łaby je na­wet po pod­nie­bie­niu, bo cio­cia ko­chała wszyst­kie zwie­rzęta jak ro­dzone dzieci. Na­wet wujka Le­ona tak nie ko­chała jak te sier­ściu­chy.

Szcze­żuja, Cwa­niak i Kło­pot na­tych­miast wy­li­zały mnie swo­imi dłu­ga­śnymi ję­zo­rami, jak­bym była kulką lo­dów o smaku kieł­basy. Co za świ­nie z tych psów!

Wu­jek wło­żył mi na nogi skó­rzane trepy wiel­ko­ści ka­ja­ków i uśmiech­nął się pod wą­sem.

– Idę do sto­doły. A wy, ko­chane, zrób­cie coś pysz­nego do je­dze­nia.

Za­pro­po­no­wa­łam cioci, że­by­śmy za­mó­wiły pizzę, ale cio­cia ro­ze­śmiała się tak gło­śno, jakby była dzwo­nem na wieży ko­ściel­nej. Pod­sta­wiła mi pod nos gar­nek i po­pro­siła o ob­ra­nie ki­lo­grama ziem­nia­ków. My­śla­łam, że padnę! Sama za­brała się za obie­ra­nie i szat­ko­wa­nie ce­buli, od któ­rej pie­kły mnie oczy i za­częły mi spły­wać łzy. Ale tak na­prawdę były to łzy wście­kło­ści. „Buuu… Wy­lą­do­wa­łam na pro­win­cji! Buuu… Umrę tu z nu­dów. Buuu… Będę miała ręce jak wiej­ski pa­ro­bek! Buuu…”.

Obie­ra­nie ziem­nia­ków oka­zało się wiel­kim wy­zwa­niem. Za­wsze uwa­ża­łam, że je­stem stwo­rzona do ce­lów ar­ty­stycz­nych, a nie do czar­nej ro­boty, jaką jest obie­ra­nie ja­rzyn, wy­cie­ra­nie ku­rzu albo zmy­wa­nie na­czyń. Osoby, które my­ślą o nie­bie­skich mig­da­łach, przy­czy­nach wy­gi­nię­cia di­no­zau­rów albo o końcu świata, nie mogą zaj­mo­wać się dro­bia­zgami. Co by się stało, gdy­bym przez ty­dzień nie sprzą­tała w swoim po­koju? Czy Zie­mia prze­sta­łaby się ob­ra­cać? Nie! Lu­dzie tracą mnó­stwo czasu na go­to­wa­nie, po­rząd­ko­wa­nie, na­pra­wia­nie, a na­wet ce­ro­wa­nie. Po co ce­ro­wać stare skar­pety, skoro można ku­pić nowe? Tłu­ma­czy­łam to babci ty­siąc razy, a bab­cia da­lej ce­ruje… Ja taka nie będę. W sy­tu­acji, kiedy zmu­szają mnie do od­ra­bia­nia pańsz­czy­zny (spraw­dza­łam w słow­niku, co to zna­czy), moja prawa pół­kula mó­zgowa nie do­ga­duje się z lewą. A co z tego wy­nika? To, że mu­szę po­tem wy­ty­kać ko­muś błędy. Błę­dem jest za­ga­nia­nie mnie do my­cia pod­łóg. Błę­dem jest zmu­sza­nie mnie do wy­no­sze­nia śmieci. Błę­dem jest za­pra­sza­nie mnie do obie­ra­nia ziem­nia­ków, bo i tak wszystko za­koń­czy się ka­ta­strofą! Ar­ty­sta nie może sku­piać się na nie­po­trzeb­nych dro­bia­zgach. Wła­śnie dla­tego już po pię­ciu mi­nu­tach ska­le­czy­łam się w pa­lec wska­zu­jący!

– Dziecko dro­gie! – wrza­snęła cio­cia Ma­rylka i wło­żyła moją rękę pod kran. – Boli?

– Tak, cio­ciu, bar­dzo. Chyba przez ty­dzień nie będę w sta­nie obie­rać wa­rzyw i zmy­wać na­czyń… – jęk­nę­łam, ro­biąc minę mę­czen­nicy.

– Za­goi się ga­lo­pem! – od­parła cio­cia, cho­ciaż moim zda­niem po­winna po­wie­dzieć: „Do we­sela się za­goi!”. Ale kto by tam na­dą­żył za cio­ci­nymi po­wie­dzon­kami.

– Masz do wy­boru pla­ster z opa­trun­kiem, kit psz­czeli albo spo­sób, który sto­so­wały na­sze pra­babki. Na co się de­cy­du­jesz, ranna dzie­weczko? – spy­tała cio­cia.

– Mama za­wsze na­kleja mi pla­ster. A co to jest ten… kit? Taki, któ­rym uszczel­nia się okna? Ni­gdy nie sły­sza­łam, żeby po­ma­gał przy ska­le­cze­niach.

– Ależ skąd! – cio­cia była wy­raź­nie roz­ba­wiona. – Pro­po­lis jest uży­wany przez psz­czoły do uszczel­nia­nia gniazda. Tym sa­mym chro­nią psz­czelą ro­dzinę przed bak­te­riami, za­ka­że­niami i ple­śniami. Te same skład­niki mogą po­móc czło­wie­kowi, na przy­kład ra­tu­jąc twój pa­lec, Ja­gódko.

– A ten trzeci spo­sób? Ten „pra­bab­ski”?

– Bar­dzo za­baw­nie to okre­śli­łaś – cio­cia za­chi­cho­tała. – „Pra­bab­ski” spo­sób wy­maga od­wagi. Je­steś od­ważna?

– Naj­bar­dziej z ca­łej ro­dziny – za­pew­ni­łam. Choć serce za­częło mi bić moc­niej.

– To do­brze. Wy­star­czy po­ży­czyć od ośmio­no­giego jego nici.

– Kto to jest ośmio­nogi?

– Pro­du­kuje pa­ję­czynę, która zmie­szana z miąż­szem chleba ma wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze. Moja bab­cia le­czyła w ten spo­sób rany dziadka.

– Pa­jąk! – wrza­snę­łam.

– Tak, pa­jąk. Znam jesz­cze inne me­tody, ale my­ślę, że na dzi­siaj wy­star­czy. To który spo­sób wy­bie­rasz?

– Może… pla­ster?

– Pro­szę bar­dzo! – cio­cia uśmiech­nęła się i po­drep­tała do kuchni.

– Ile masz pal­ców u obu rąk? – spy­tała na­gle, a ja wy­ba­łu­szy­łam na nią oczy.

– Ja­sne, że dzie­sięć – od­par­łam, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Każdy o tym wie.

– Nie­prawda! To za­leży od punktu wi­dze­nia albo ra­czej od punktu li­cze­nia! – ciotka się za­śmiała.

Tro­skli­wie opa­trzyła moją ranę, de­zyn­fe­ku­jąc ją wodą utle­nioną. Po­dmu­chała na­wet tak, jak robi to moja mama. By­łam jej za to bar­dzo wdzięczna.

– Cio­ciu, a co z tymi pal­cami? Nie wie­rzysz, że jest ich dzie­sięć? – spy­ta­łam, gdy mój pa­lec był już ura­to­wany.

Cio­cia Ma­rylka chwy­ciła moją prawą dłoń i ła­piąc każdy pa­lec po ko­lei, za­częła li­czyć od końca:

– Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć… – I w tym mo­men­cie palce pra­wej ręki się skoń­czyły. – Do­licz te­raz pięć pal­ców le­wej ręki , a otrzy­masz wy­nik. Sześć plus pięć to ra­zem ile?

– Je­de­na­ście! – krzyk­nę­łam za­sko­czona.

Po­wta­rza­łam tę sztuczkę przez cały wie­czór, za­czy­na­jąc li­cze­nie pal­ców pra­wej ręki od końca: „Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć”. Gdy do­da­wa­łam te sześć pal­ców do pię­ciu pal­ców le­wej ręki, ra­chu­nek za­wsze był ten sam: je­de­na­ście! Bar­dzo mi się po­do­bał ten spo­sób na­bie­ra­nia sa­mej sie­bie za po­mocą matki nauk – ma­te­ma­tyki.

Wu­jek Leon wró­cił do domu w samą porę. Na stole pa­ro­wały go­rące ziem­niaki okra­szone sma­żoną ce­bulką, a do mi­se­czek cio­cia na­lała biały barszcz, ugo­to­wany na za­kwa­sie do­mo­wej ro­boty. W domu ja­dam na ko­la­cję kulki cze­ko­la­dowe z lo­do­wa­tym mle­kiem i przy­znam, że ko­lor tej zupy oraz za­pach czosnku tro­chę wy­krę­cił mój nos, ale by­łam bar­dzo głodna i z przy­jem­no­ścią zja­dłam cie­pły po­si­łek. Tro­chę się mar­twi­łam, że przez całą noc będę zio­nąć czosn­kiem, ale po­cie­sza­łam się tym, że zio­nąć będą także cio­cia Ma­rylka, wuj Leon, a na­wet Szcze­żuja, Cwa­niak i Kło­pot. Psy wpraw­dzie nie ja­dły barsz­czu, ale wy­jąt­kowo pa­skud­nie śmier­dzącą karmę.

– Po­cze­kaj, aż spró­bu­jesz za­le­wajkę – po­wie­działa cio­cia, wy­cie­ra­jąc usta rę­ka­wem.

– A co to ta­kiego?

– To naj­lep­sza zupa pod słoń­cem.

Po ko­la­cji wu­jek raz-dwa po­zmy­wał na­czy­nia i zro­bił to trzy razy szyb­ciej niż na­sza do­mowa zmy­warka re­no­mo­wa­nej firmy. „Przy­naj­mniej nie ma awan­tury o to, kto ma po­wyj­mo­wać czy­ste na­czy­nia i po­wkła­dać do sza­fek” – po­my­śla­łam.

– Chodź ze mną, dziew­czyno – po­wie­dział wuj Leon. – Po­wiemy jed­no­roż­com do­bra­noc.

– Jed­no­roż­com?

– Sama zo­ba­czysz… – wuj uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo, a w jego oczach zo­ba­czy­łam iskierki.

Kiedy wy­szli­śmy na po­dwó­rze, psy po­dą­żyły na­szym śla­dem. Niebo wi­siało nad nami jak wielka ilu­stra­cja z książki astro­no­micz­nej. Ni­gdy przed­tem nie wi­dzia­łam tylu gwiazd! Ze zdu­mie­niem stwier­dzi­łam, że mam zu­peł­nie za­tkane uszy. Nie sły­sza­łam szumu ja­dą­cych sa­mo­cho­dów, mu­zyki techno prze­ni­ka­ją­cej przez ściany w bloku ani zło­wiesz­czego sy­gnału ka­re­tek po­go­to­wia. Moje uszy wy­peł­niała ab­so­lutna, nie­po­ko­jąca ci­sza. Na wszelki wy­pa­dek po­dłu­ba­łam so­bie w nich naj­mniej­szymi pal­cami pra­wej i le­wej ręki, ale nic się nie zmie­niło.

Wu­jek szedł przo­dem, to­ru­jąc mi drogę po­śród ciem­no­ści i wiej­skiego po­wie­trza, od któ­rego za­krę­ciło mi się w gło­wie. „Co to za jed­no­rożce? – za­sta­na­wia­łam się. – Prze­cież te stwo­rze­nia ist­nieją tylko w głu­pich baj­kach dla dzieci”.

Po­de­szli­śmy do wy­so­kiej, drew­nia­nej bramy, którą wuj Leon otwo­rzył z nie­ma­łym wy­sił­kiem. Wszedł do środka, a ja tuż za nim. W po­miesz­cze­niu było nie­wiele świa­tła, choć do okien w da­chu do­bi­jał się błysz­czący księ­życ. Idąc, na­dep­nę­łam na ja­kiś dziwny przed­miot, ale jesz­cze bar­dziej za­in­te­re­so­wał mnie sze­lest i dy­sze­nie (tak, dy­sze­nie!), które do­tarło do mo­ich świeżo ode­tka­nych uszu. Czu­łam wy­raźny za­pach siana i cie­płe od­de­chy pły­nące na mnie z każ­dej strony.

„To jest staj­nia jed­no­roż­ców” – po­my­śla­łam. Po chwili jed­nak skar­ci­łam się za swoją dzie­cięcą na­iw­ność: „Prze­cież jed­no­rożce nie ist­nieją!”.

– Już je­stem, ko­chane – po­wie­dział wu­jek i włą­czył świa­tło. Zo­ba­czy­łam kilka bok­sów, a w nich… pięć naj­zwy­czaj­niej­szych na świe­cie koni. Je­den z nich wy­sta­wił czarny łeb tuż przy mo­jej gło­wie, uno­sząc górną wargę i po­ka­zu­jąc brzyd­kie, żółte zęby.

– To jest Im­puls – po­in­for­mo­wał mnie wuj. – Wielki na­rwa­niec i in­dy­wi­du­ali­sta, ale to naj­bar­dziej nie­za­leżny ru­mak, ja­kiego kie­dy­kol­wiek zna­łem.

Nie wie­dzia­łam, co ozna­cza słowo „in­dy­wi­du­ali­sta”, ale do­my­śli­łam się, że Im­puls ma swoje zda­nie i jest pewny sie­bie. Przyj­rza­łam mu się do­kład­niej w po­szu­ki­wa­niu rogu wy­ra­sta­ją­cego z jego czoła, ale poza czarną skórą nie spo­strze­głam na­wet ma­łego zgru­bie­nia. „Ale się da­łam na­brać!” – po­my­śla­łam ze zło­ścią. Po­win­nam się ob­ra­zić na wuja Le­ona za ta­kie ba­je­ro­wa­nie. A ba­je­ro­wa­nie zna­czy to samo co wci­ska­nie kitu albo ro­bie­nie ko­goś w ba­lona.

– Czy masz ak­sa­mitną su­kienkę? – spy­tał wu­jek, znowu mnie za­dzi­wia­jąc.

– Eee… No­szę dżinsy i stu­pro­cen­tową ba­wełnę – od­par­łam.

– W tej chwili masz oka­zję po­znać naj­pięk­niej­szy ma­te­riał, jaki kie­dy­kol­wiek stwo­rzyła na­tura. Do­tknij.

„Co? Ja mam do­ty­kać brud­nego, koń­skiego py­ska?” – prze­szło mi przez myśl.

– A może się bo­isz? – za­py­tał wuj.

– Ja?

Wuj chyba za­uwa­żył moje nie­zde­cy­do­wa­nie, bo chwy­cił mnie za rękę i zbli­żył ją do koń­skich chrap.

– To jest ak­sa­mit. Za­mknij oczy, bę­dzie ci ła­twiej go po­czuć.

Nie wiem, co wu­jek miał na my­śli. Koń to koń. Zwy­kłe zwie­rzę, które wcina owies, rży i po­trafi nie­źle kop­nąć. Od wie­ków służy czło­wie­kowi do pracy, bo taka jest jego rola. Głupi jest i w do­datku śmier­dzi.

Wu­jek Leon przed­sta­wiał mi ko­lejno wszyst­kie ru­maki.

– To jest Kama. Jak wi­dzisz, ma brą­zo­wo­białe łaty, a na ta­kiego ko­nia mówi się sro­katy. A to Luna, silna i wy­trzy­mała.

– A ten? – wska­za­łam naj­mniej­sze zwie­rzę w ostat­nim bok­sie.

– To Szo­gun, naj­star­szy ze wszyst­kich, choć taki nie­po­zorny. Dużo prze­żył. Wła­ści­wie to ura­to­wa­łem go od śmierci.

Po­tem po­zna­łam jesz­cze Grala, a wu­jek tłu­ma­czył mi, jak okre­śla się koń­skie ko­lory. Gniady to brą­zowy koń z czarną grzywą i ta­kim sa­mym ogo­nem. Kasz­tan jest w od­cie­niu czer­wo­na­wo­brą­zo­wym, a kary ozna­cza ko­nia cał­ko­wi­cie czar­nego. Wu­jek mó­wił też o łat­kach na koń­skich łbach i wy­mie­niał: gwiazdkę, la­tar­nię, ły­sinę i „mączny pysk”, ale nie­wiele z tego za­pa­mię­ta­łam. By­łam zbyt za­jęta przy­glą­da­niem się Szo­gu­nowi. Przy­po­mi­nał mi psa rasy hu­sky, ja­kiego wi­dzia­łam kie­dyś na spa­ce­rze z tatą. Pies miał jedno oko brą­zowe, a dru­gie ja­sno­nie­bie­skie – ten koń rów­nież, co wy­glą­dało bar­dzo dziw­nie. Może po­dobne ko­nie na­zy­wane są po­lar­nymi i, tak jak hu­sky, cią­gną śnie­gowe za­przęgi?

– Szo­gun ma tak zwane „ry­bie oko”.

– Czy to oko jest ślepe?

– Nie. Szo­gun ma świetny wzrok. Ta­kie oko ho­dowcy uznają za wadę, ale nie ja. Moje ko­nie są inne.

By­łam już tro­chę znu­dzona i mia­łam wra­że­nie, że cała śmier­dzę koń­skim po­tem. Cie­kawe, co by było, gdy­bym ubrała się w taką śmier­dzącą „ak­sa­mitną su­kienkę”? Wszy­scy ucie­kliby, gdzie pieprz ro­śnie. A może zo­sta­ła­bym Naj­smro­dliw­szą Kró­lową Balu?

– Dla­czego po­wie­dzia­łeś, że idziemy do jed­no­roż­ców? My­śla­łeś, że się na­biorę? – za­py­ta­łam, pa­trząc wu­jowi pro­sto w oczy.