Galopem do gwiazd - Agata Widzowska - ebook + książka

Galopem do gwiazd ebook

Agata Widzowska

5,0

Opis

Ostatnia część opowieści o Szogunie – niezwykłym koniu na receptę.
Tym razem grupa przyjaciół z Dąbrówki staje w obliczu tajemniczych zjawisk występujących w przyrodzie i próbuje rozwikłać zagadkę podejrzanej rośliny, znamion na końskich brzuchach i siwiejących ogonów. Atrakcją wakacji jest wizyta ekipy filmowej z reżyserem Sebastianem Nieziemskim na czele, która zamierza nakręcić dokument o historii Szoguna. Co wydarzy się na planie? Czy zwierzęta wyczują nadchodzące niebezpieczeństwo?

Galopem do gwiazd to poruszająca opowieść o wszechświecie, ludziach i zwierzętach, którzy na różne sposoby próbują okazać sobie miłość.
To historia prawdziwa, wywołująca zarówno radosny śmiech, jak i łzy. Bo po burzy zawsze wychodzi słońce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tekst
© Agata Wi­dzow­ska
Re­dak­cja
Li­dia Miś-No­wak
Ko­rekta
Bry­gida No­wak
Na­ta­lia Le­cho­szest
Ilu­stra­cje
Kse­nia Be­re­zow­ska
Skład i ła­ma­nie
Ali­cja Ma­linka
© Dre­ams Wy­daw­nic­two
Li­dia Miś-No­wak
35-016 Rze­szów
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A
Rze­szów 2023
Wy­da­nie II
ISBN 978-83-66977-66-2
Druk
Edica sp. z o.o.
De­dy­kuję Mak­siowi Szen­dera
„Cza­sami wy­daje się, że wszech­świat
chce zwró­cić na sie­bie uwagę”.
John Green

Las wi­dziany nocą z lotu ptaka wy­glą­dał jak sierść czar­nego ol­brzyma. Wiatr prze­dzie­rał się po­mię­dzy drze­wami, za­głu­sza­jąc od­de­chy bie­gną­cych koni. Wy­la­tu­jąca przez noz­drza para uno­siła się w po­wie­trzu i osia­dała na drżą­cych pa­ję­czy­nach w naj­więk­szym sku­pie­niu. Bie­gnijmy! Już nie­da­leko.

Gwiezdne źre­bię o imie­niu Equ­uleus oświe­tlało drogę swoim ziem­skim bra­ciom i sio­strom. Ża­den czło­wiek nie po­sta­wiłby tu­taj na­wet stopy. W tej jed­nej je­dy­nej chwili, wszystko, co miało się wy­da­rzyć, wy­czu­wały i ro­zu­miały tylko zwie­rzęta. Tylko one po­tra­fiły wy­czuć nie­bez­pie­czeń­stwo i na­wią­zać kon­takt z pla­ne­tami, gwiaz­dami i za­kry­tym słoń­cem. Koń­skie ko­pyta roz­dep­ty­wały mech, ja­gody, grzyby i bo­rówki, ude­rzały o ka­mie­nie, od­rzu­ca­jąc te naj­mniej­sze jak po­ci­ski w pro­mie­niu kilku me­trów.

Szyb­ciej, szyb­ciej, za­nim to się sta­nie! Może uda się temu za­po­biec.

Trzeba ostrzec stado!

Mar­kab! Mar­kab!

*

Ulewa trwała krótko. Pa­ru­jąca woda uno­siła się nad łą­kami, po­ry­wa­jąc ze sobą za­pa­chy ru­mianku, szał­wii i in­nych po­lnych kwiat­ków. To wszystko ła­sko­tało moje chrapy jak nie­wi­dzialna mio­tełka, więc ki­cha­łem: Aaa psik! – a roz­ki­chane echo nio­sło dźwięk po ca­łej Dą­brówce.

Let­nie za­pa­chy ko­ja­rzą mi się z jedną osobą: z ciem­no­włosą dziew­czyną w ko­lo­ro­wych tramp­kach, która ca­łuje mnie dwa­dzie­ścia trzy razy dzien­nie, czyta mi bajki i wy­cze­suje mój ogon ze sta­ran­no­ścią ze­gar­mi­strza. Oczy­wi­ście, wiem, że ze­gar­mistrz nie pra­cuje w stajni i nie czy­ści ko­niom za­dków ani nie wy­cze­suje grzyw i ogo­nów. Ze­ga­rów też nie cze­sze, bo nie mają war­ko­czy, tylko wska­zówki. Każdy koń o tym wie. Cho­dzi mi ra­czej o cier­pli­wość i pre­cy­zję, jaką wy­ka­zuje moja opie­kunka, zaj­mu­jąc się mną. Tak samo uważny i cier­pliwy jest pan, który na­pra­wia mi­sterne kó­łeczka i try­biki na tar­czach ze­ga­rów.

Ja­goda... tak ma na imię dziew­czyna, o któ­rej mó­wię, i za którą tę­sk­nię przez całą je­sień i zimę. Gdy­bym po­tra­fił pi­sać ko­py­tem na pa­pie­rze, dał­bym jej w pre­zen­cie taki wiersz:

Nie masz ko­pyt i ogona,

nie jesz owsa ani siana

i choć dużo wiesz o ko­niach,

żadna z cie­bie klacz, lecz... dama!

Ach! Jak chciał­bym, tak dla draki,

stra­cić koń­skie żółte zęby

i przy­stoj­nym być chło­pa­kiem,

by na randkę gnać w te pędy!

Ku­pił­bym ci wo­rek siana

albo ro­żek z zim­nym lo­dem,

ty byś była za­ko­chana,

ja... ca­ło­wał­bym Ja­godę!

My­śli­cie, że ten wiersz by się jej spodo­bał?

Od rana je­stem bar­dzo pod­eks­cy­to­wany i roz­bry­kany, bo wuj Leon po­wie­dział, że Ja­goda przy­je­dzie dziś do nas na całe wa­ka­cje. Ihh­haaa! Na­resz­cie ktoś po­czyta mi wier­sze mo­jej ulu­bio­nej au­torki, Uli Ko­złow­skiej. W bi­blio­tece w Gnie­wi­nie jest kilka ksią­żek z wier­szy­kami tej po­etki i Ja­goda czę­sto wy­po­ży­czała je spe­cjal­nie dla mnie. Jed­nego na­wet na­uczy­łem się na pa­mięć i gdy nu­dzi mi się w bok­sie, to go so­bie po­wta­rzam w my­ślach i od razu jest mi we­se­lej. Szkoda, że nie umiem mó­wić w ludz­kim ję­zyku i nie po­tra­fię opo­wie­dzieć Ja­go­dzie o swo­ich prze­czu­ciach. Wuj Leon jesz­cze ni­czego nie za­uwa­żył, ale ja wiem, że wkrótce wszyst­kie ko­nie będą na­zna­czone. Wczo­raj, kiedy Ma­ciej czy­tał nam na do­bra­noc książkę o kon­ste­la­cjach, nie do­my­ślał się, że wkrótce te znaki opa­nują Zie­mię, a na­wet na­sze pole i łąkę, po któ­rej ga­lo­pu­jemy. Jak mam to wszystko wy­ja­śnić Ja­go­dzie? Wiem! Będę się cią­gle ta­rzał ko­py­tami do góry, może wtedy sama za­uważy...

*

Hurra! Na­resz­cie wa­ka­cje! Jak nie­ziem­sko i ziem­sko za­ra­zem, być znów w Dą­brówce! Cze­ka­łam na to cały rok, czyli trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć dni: dni cho­dze­nia do szkoły, pi­sa­nia spraw­dzia­nów, przy­spie­szo­nego bi­cia serca na wi­dok Da­wida i ru­mień­ców wstydu przy ta­blicy na lek­cjach matmy. Po sto­kroć wo­la­ła­bym li­czyć ba­rany i dzie­lić je przez do­wolną liczbę, niż ob­li­czać ra­chu­nek praw­do­po­do­bień­stwa. Choć z dru­giej strony by­łoby cie­ka­wie móc sa­mo­dziel­nie ob­li­czyć czę­sto­tli­wość rże­nia ko­nia w ciągu dwóch go­dzin.

W tym roku przy­je­cha­łam do Dą­brówki sama, bo moja przy­ja­ciółka, Gaja, wy­je­chała do swo­jego dziadka gó­rala. Przez dwa mie­siące bę­dzie ja­dła oscypki, ko­zie sery i pa­rzy­brodę. Na samo wspo­mnie­nie słowa „pa­rzy­broda” za­czy­nam chi­cho­tać jak Donna Chi­chotta, mimo że Gaja dała mi prze­pis na tę zupę i nie ma w nim nic śmiesz­nego. To zupa ze słod­kiej ka­pu­sty, go­to­wana na wę­dzonce, po­dobno bar­dzo po­pu­larna na Pod­halu. Wła­ści­wie to każda go­rąca zupa mo­głaby się tak na­zy­wać, bo zwy­kłą po­mi­do­rówką lub zupą ogór­kową rów­nie do­brze można so­bie po­pa­rzyć ję­zyk i brodę. Ja je­stem taka zdolna, że na­wet pa­rzę so­bie brodę zwy­kłą her­batą z fu­sami.

Wie­rzę, że Gaja wy­ko­rzy­sta swój dar po­ro­zu­mie­wa­nia się ze zwie­rzę­tami i go­dzi­nami bę­dzie słu­chać ko­zich me­eelo­dra­ma­tów i ba­ra­nich be­eezgra­nicz­nych opo­wie­ści przy­nie­sio­nych z pa­stwisk i hal.

Wczo­raj przy­słała mi ta­kiego e-ma­ila:

Cześć, Ja­go­dzianko! Szkoda, że je­steś tak da­leko, bo nie mam jak na­uczyć Cię do­je­nia kóz, a to taka frajda! Tak jak prze­wi­dy­wa­łaś, wy­ko­rzy­stuję swoje zdol­no­ści czy­ta­nia w my­ślach zwie­rząt i od razu na­wią­za­łam te­le­ko­niczny kon­takt ze sta­rym kasz­tan­kiem są­sia­dów. Prze­ka­zał mi, że ma chore serce i nie ma już siły cią­gnąć pod górę cięż­kiego wozu z tu­ry­stami. Trasa do Mor­skiego Oka w upalne dni, to udręka na­wet dla zdro­wych, mło­dych koni. A prze­cież tu­ry­ści mo­gliby jeź­dzić spe­cjal­nymi me­lek­sami albo cho­dzić na wła­snych no­gach! Mó­wię Ci, bo­lało mnie serce, kiedy po­czu­łam to, co prze­żywa ten koń. Nie uwie­rzysz, ale on pła­kał praw­dzi­wymi łzami. Po­wie­dzia­łam o tym wszyst­kim dziad­kowi i na­stęp­nego dnia po­szedł po­ga­dać z tym okrop­nym są­sia­dem. I wiesz, co? Nic! Temu gó­ra­lowi cho­dzi tylko o pie­nią­dze. Ka­zał dziad­kowi pil­no­wać wła­snego nosa!

Dwa dni póź­niej kasz­ta­nek prze­wró­cił się w po­ło­wie drogi do Mor­skiego Oka, a ten drań okła­dał go ba­tem!

Ja­goda, ten koń nie prze­żył... To ta­kie straszne, że na­wet nie mam siły dłu­żej o tym pi­sać. Po­cie­szam się tylko tym, że on nie czuje już bólu i ga­lo­puje gdzieś po łą­kach nieba, prze­ska­ku­jąc prze­szkody z chmur. Czuję to i cie­szę się ra­zem z nim. Po­wie­dział, że ma na imię Ju­kon...

Wiem, że to dziwne, ale li­tery tego e-ma­ila wy­da­wały się roz­ma­zane przez łzy Gai, cho­ciaż na ekra­nie kom­pu­tera to jest prze­cież nie­moż­liwe. A może to były moje łzy?

Ale dość tych smut­ków. Mam na­dzieję, że w naj­bliż­szym cza­sie cze­kają mnie ra­do­sne przy­gody z moją ulu­bioną ekipą ko­nia­rzy. Stę­sk­ni­łam się za ko­cha­nym Szo­gu­nem – ko­niem na re­ceptę i obie­ca­łam so­bie, że w tym roku będę mu czy­tać na­wet trzy razy dzien­nie. Uwiel­biam gła­skać jego mię­ciut­kie jak mech chrapy i ga­pić się na jego rzęsy. Każda dziew­czyna chcia­łaby mieć ta­kie cudne, gę­ste, dłu­gie rzęsy i po­włó­czy­ste spoj­rze­nie.

Cie­kawa je­stem, czy po wsi na­dal ki­cają wa­tahy dzi­kich kró­li­ków z ko­lo­ro­wymi uszami i ogon­kami. Gaja na bie­żąco opo­wiada mi hi­sto­rię kró­lika Kła­pulka, któ­rego ad­op­to­wała ze Sto­wa­rzy­sze­nia Po­mocy Kró­li­kom. Po­dobno w stycz­niu za­ha­czył przed­nimi zę­bami o kraty klatki i tak się za­kli­no­wał, że w ataku pa­niki wy­ła­mał so­bie sie­ka­cze. Od tam­tej pory Gaja musi co mie­siąc cho­dzić z nim do we­te­ry­na­rza na przy­ci­na­nie zę­bów, ale ostat­nio stwier­dziła, że ob­ser­wo­wała to tak wiele razy, że z ła­two­ścią po­ra­dzi so­bie sama. Po­dobno pierw­szy raz spró­bo­wała to zro­bić za po­mocą cą­żek do ob­ci­na­nia psich pa­zu­rów, na szczę­ście pod czuj­nym okiem spe­cja­li­sty. Dzi­siaj ma już taką wprawę, jakby od uro­dze­nia ob­ci­nała kły sta­dom kró­li­ków, nu­trii i nie­to­pe­rzy! Po­dzi­wiam jej po­dej­ście do zwie­rząt.

Cu­dow­nie być tu znowu! Jako pierw­sze przy­wi­tały mnie psy: Szcze­żuja, Cwa­niak i Kło­pot, a ich ję­zory i zimne nosy po­czu­łam na łyd­kach jak orzeź­wia­jącą bryzę. Sły­sząc za­mie­sza­nie i po­pi­ski­wa­nie psia­ków, wuj Leon wy­szedł ze stajni i uśmiech­nął się sze­ro­ko­kąt­nie.

– Je­steś, dziew­czyno! Szo­gun rżał o tym od sa­mego rana.

– Tak się cie­szę! – Uści­ska­łam wuja, a ką­tem oka za­uwa­ży­łam, że na ga­nek wy­szła cio­cia Ma­rylka.

– Ja­gódko, moja ko­chana! Ależ ty je­steś po­dobna do mamy. Zu­peł­nie jak­bym to ją miała przed oczami.

Przy­tu­li­ły­śmy się w niedź­wie­dzim uści­sku, a po­tem cio­cia po­ka­zała mi mój nowy po­kój na pod­da­szu. Po­dobno mój ku­zyn przy­go­to­wał go spe­cjal­nie dla mnie: wy­cy­kli­no­wał drew­nianą pod­łogę, po­ma­lo­wał ściany na pia­skowy ko­lor, a na jed­nej z nich za­wie­sił pła­sko­rzeźbę przed­sta­wia­jącą głowę ko­nia. Na pa­ra­pe­cie stały świece. Okno w po­koju było bar­dzo duże, a kiedy „za­pu­ści­łam żu­ra­wia”, czyli zer­k­nę­łam na po­dwórko i oko­lice, moje oczy uśmiech­nęły się od ucha do ucha. Bo kto po­wie­dział, że tylko usta mogą się uśmie­chać? Kiedy je­stem szczę­śliwa, wtedy moje oczy się uśmie­chają, moje uszy się uśmie­chają (i to w do­datku z kol­czy­kami!). Tak so­bie to wy­my­śli­łam.

Wy­glą­da­jąc przez okno, na pierw­szym pla­nie zo­ba­czy­łam prze­cha­dza­jące się kaczki-dzi­waczki, dzi­waczki, bo na szy­jach miały czer­wone ko­kardki. To pew­nie za­sługa Przy­tu­la­ków, które przy­cho­dzą na hi­po­te­ra­pię. Wiem, że ko­niom przy­cze­pia się wstą­żeczki w róż­nych miej­scach jako znaki ostrze­gaw­cze. Czer­wona wstążka w grzy­wie ozna­cza, że koń gry­zie, a za­wią­zana na ogo­nie, że ko­pie. Ale dla­czego kaczki mają ta­kie ozdoby na szy­jach? Zu­peł­nie nie ro­zu­miem, niech to gęś kop­nie!

Hm, ni­g­dzie nie za­uwa­ży­łam Chrum­fryka... Nie wy­biegł na po­wi­ta­nie? Mu­szę ko­niecz­nie o niego za­py­tać.

Szybko roz­pa­ko­wa­łam swoje rze­czy i po­bie­głam do kuchni. Cio­cia Ma­rylka ugo­to­wała moją ulu­bioną za­le­wajkę, ale gdy za­pro­po­no­wa­łam, że wci­snę do niej czo­snek, za­pro­te­sto­wała.

– Ja­gódko, nie mo­żesz prze­cież pach­nieć czosn­kiem, skoro za­raz pój­dziesz do koni, zga­dłam?

– Masz ra­cję, cio­ciu. Ten za­pach może od­stra­szyć na­wet ko­mary, nie tylko ko­nie. – Za­chi­cho­ta­łam.

– Ko­mary po­ja­wiają się do­piero wie­czo­rem! – po­cie­szyła mnie cio­cia.

– A ja jed­nego wi­dzę...

– Co ty mó­wisz? Gdzie?

– Stoi za tobą.

Cio­cia od­wró­ciła się gwał­tow­nie, jakby uwie­rzyła, że za ple­cami czyha na nią ko­mar z kłu­ją­cym ryj­kiem i za­mie­rza przy­siąść na od­kry­tym ka­wałku bez­bron­nego ciała. I nie my­liła się. Rze­czy­wi­ście, był. Stał w ko­wal­skim far­tu­chu i bzy­czał.

– Oj, Ma­ciek! – Cio­cia za­mie­rzyła się ścierką na syna. – Nie strasz Ja­gody, bo zo­sta­nie noc­nym mar­kiem.

– A ja noc­nym mać­kiem. – Mój ku­zyn za­śmiał się i na po­wi­ta­nie dał mi pę­czek mar­chwi świeżo wy­dłu­ba­nej z ogrodu.

– To za­miast bu­kietu kwia­tów. Jak chcesz, mo­żesz je zjeść.

– Zjem, ale jedną za­niosę Szo­gu­nowi.

– On chyba wy­czu­wał, że przy­je­dziesz, bo od trzech dni rżał już od pią­tej rano. Zu­peł­nie jakby nu­cił so­bie coś pod no­sem.

– A co się stało z Chrum­fry­kiem? Nie przy­biegł mi na po­wi­ta­nie.

– Nasz Chrum­fryk? On te­raz jest ce­le­bry­ta­nem – od­po­wie­działa cio­cia.

– Kim?

– Ce­le­brytą – Ma­ciej po­pra­wił mamę. – Gwiazdą na sa­lo­nach.

– Jak to? – do­py­ty­wa­łam.

– Pa­mię­tasz Czar­nego Maxa i jego klacz Da­marę?

– Pew­nie, że pa­mię­tam! Był strasz­nie po­dej­rzany.

– A to taki zdolny ar­ty­sta! – po­wie­działa cio­cia Ma­rylka. – Na­ma­lo­wał por­tret na­szej kozy.

– Kozy? Mu­szę ko­niecz­nie go zo­ba­czyć. Ale co się stało z Chrum­fry­kiem?

– Tak się po­lu­bili z pa­nem Ma­xem, że w końcu za­brał go do sie­bie. Chrum­fryk jest te­raz pra­wie na każ­dym ob­ra­zie i na­wet jeż­dżą ra­zem na wer­ni­saże.

– O! Sławny pies.

– Kto by po­my­ślał, nasz Chrum­fryk! – Cio­cia zła­pała się za głowę.

Nie mo­głam już dłu­żej cze­kać. Po­bie­głam do stajni, a prze­kra­cza­jąc jej próg, po­czu­łam ten cha­rak­te­ry­styczny za­pach, za­pach słod­kiego szczę­ścia. Ko­nie pachną jak wata cu­krowa, ak­sa­mitna cze­ko­lada, tort orze­chowy i sko­szona trawa roz­grzana słoń­cem. Po­wie­dzia­łam kie­dyś o tym Gai, a ona na to: „Do­brze, że nie je­stem kla­czą, bo byś mnie zja­dła!”. Ja­sne, ra­zem z ko­py­tami roz­miar 39, czyli wkładką 25,5 cm.

Kiedy we­szłam do stajni, sześć koń­skich łbów wy­chy­liło się z bok­sów, a na­stro­szone uszy czuj­nie wy­ła­py­wały dźwięki mo­ich kro­ków.

– Je­stem! Iha­aaha! – przy­wi­ta­łam się po koń­sku i po chwili ca­ło­wa­łam już koń­skie chrapy. Szo­gun prze­krzy­wił głowę, a gdy po­de­szłam cał­kiem bli­sko, zo­ba­czy­łam w okrą­głych oczach swoje od­bi­cie. Jego błę­kitne „ry­bie oko” wy­dało mi się ja­śniej­sze niż zwy­kle. Koń­skie oczy to małe zwier­cia­dełka, w któ­rych można się przej­rzeć, wy­błysz­czy­ko­wać usta albo na­wet wy­ci­snąć prysz­cza.

– Cześć, ko­chany. Bar­dzo się za tobą stę­sk­ni­łam, wiesz?

We­szłam do boksu, żeby po­gła­skać ty­gry­sią pręgę na jego grzbie­cie. Hu­cuły mają taką ciemną li­nię bie­gnącą wzdłuż krę­go­słupa, cią­gnącą się od kłębu do ogona. Nie po­dej­rze­wam, żeby pra­dziad­kiem Szo­guna był ty­grys, aż tak da­leko moja wy­obraź­nia nie sięga. Jed­nak to bar­dzo za­sta­na­wia­jące, skąd się wzięła i czemu służy taka dłu­ga­śna pręga na ple­cach. Być może jest po to, żeby gzy miały swoją drogę ewa­ku­acyjną i wie­działy, któ­rędy zwie­wać przed koń­skimi zę­bami.

Chwy­ci­łam szczotkę i za­czę­łam roz­cze­sy­wać szorstką grzywę Szo­guna.

– Je­steś piękny, mój ko­niu na re­ceptę. Czy Przy­tu­laki przy­no­szą ci jabłka i mar­chewki? Czy inni też wie­dzą, że je­steś mar­chew­ko­wym ru­ma­kiem-chru­pa­kiem?

Ode­rwa­łam jedną mar­chewkę z mo­jego po­wi­tal­nego pęczka i po­ło­ży­łam na dłoni. Szo­gun spa­ła­szo­wał ją z pręd­ko­ścią świa­tła, ale po­zo­stałe ko­nie od razu zwę­szyły so­czy­sty przy­smak, więc mu­sia­łam do­ko­nać spra­wie­dli­wego po­działu i po­czę­sto­wać wszyst­kie.