Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatnia część opowieści o Szogunie – niezwykłym koniu na receptę.
Tym razem grupa przyjaciół z Dąbrówki staje w obliczu tajemniczych zjawisk występujących w przyrodzie i próbuje rozwikłać zagadkę podejrzanej rośliny, znamion na końskich brzuchach i siwiejących ogonów. Atrakcją wakacji jest wizyta ekipy filmowej z reżyserem Sebastianem Nieziemskim na czele, która zamierza nakręcić dokument o historii Szoguna. Co wydarzy się na planie? Czy zwierzęta wyczują nadchodzące niebezpieczeństwo?
Galopem do gwiazd to poruszająca opowieść o wszechświecie, ludziach i zwierzętach, którzy na różne sposoby próbują okazać sobie miłość.
To historia prawdziwa, wywołująca zarówno radosny śmiech, jak i łzy. Bo po burzy zawsze wychodzi słońce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 136
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Las widziany nocą z lotu ptaka wyglądał jak sierść czarnego olbrzyma. Wiatr przedzierał się pomiędzy drzewami, zagłuszając oddechy biegnących koni. Wylatująca przez nozdrza para unosiła się w powietrzu i osiadała na drżących pajęczynach w największym skupieniu. Biegnijmy! Już niedaleko.
Gwiezdne źrebię o imieniu Equuleus oświetlało drogę swoim ziemskim braciom i siostrom. Żaden człowiek nie postawiłby tutaj nawet stopy. W tej jednej jedynej chwili, wszystko, co miało się wydarzyć, wyczuwały i rozumiały tylko zwierzęta. Tylko one potrafiły wyczuć niebezpieczeństwo i nawiązać kontakt z planetami, gwiazdami i zakrytym słońcem. Końskie kopyta rozdeptywały mech, jagody, grzyby i borówki, uderzały o kamienie, odrzucając te najmniejsze jak pociski w promieniu kilku metrów.
Szybciej, szybciej, zanim to się stanie! Może uda się temu zapobiec.
Trzeba ostrzec stado!
Markab! Markab!
*
Ulewa trwała krótko. Parująca woda unosiła się nad łąkami, porywając ze sobą zapachy rumianku, szałwii i innych polnych kwiatków. To wszystko łaskotało moje chrapy jak niewidzialna miotełka, więc kichałem: Aaa psik! – a rozkichane echo niosło dźwięk po całej Dąbrówce.
Letnie zapachy kojarzą mi się z jedną osobą: z ciemnowłosą dziewczyną w kolorowych trampkach, która całuje mnie dwadzieścia trzy razy dziennie, czyta mi bajki i wyczesuje mój ogon ze starannością zegarmistrza. Oczywiście, wiem, że zegarmistrz nie pracuje w stajni i nie czyści koniom zadków ani nie wyczesuje grzyw i ogonów. Zegarów też nie czesze, bo nie mają warkoczy, tylko wskazówki. Każdy koń o tym wie. Chodzi mi raczej o cierpliwość i precyzję, jaką wykazuje moja opiekunka, zajmując się mną. Tak samo uważny i cierpliwy jest pan, który naprawia misterne kółeczka i trybiki na tarczach zegarów.
Jagoda... tak ma na imię dziewczyna, o której mówię, i za którą tęsknię przez całą jesień i zimę. Gdybym potrafił pisać kopytem na papierze, dałbym jej w prezencie taki wiersz:
Nie masz kopyt i ogona,
nie jesz owsa ani siana
i choć dużo wiesz o koniach,
żadna z ciebie klacz, lecz... dama!
Ach! Jak chciałbym, tak dla draki,
stracić końskie żółte zęby
i przystojnym być chłopakiem,
by na randkę gnać w te pędy!
Kupiłbym ci worek siana
albo rożek z zimnym lodem,
ty byś była zakochana,
ja... całowałbym Jagodę!
Myślicie, że ten wiersz by się jej spodobał?
Od rana jestem bardzo podekscytowany i rozbrykany, bo wuj Leon powiedział, że Jagoda przyjedzie dziś do nas na całe wakacje. Ihhhaaa! Nareszcie ktoś poczyta mi wiersze mojej ulubionej autorki, Uli Kozłowskiej. W bibliotece w Gniewinie jest kilka książek z wierszykami tej poetki i Jagoda często wypożyczała je specjalnie dla mnie. Jednego nawet nauczyłem się na pamięć i gdy nudzi mi się w boksie, to go sobie powtarzam w myślach i od razu jest mi weselej. Szkoda, że nie umiem mówić w ludzkim języku i nie potrafię opowiedzieć Jagodzie o swoich przeczuciach. Wuj Leon jeszcze niczego nie zauważył, ale ja wiem, że wkrótce wszystkie konie będą naznaczone. Wczoraj, kiedy Maciej czytał nam na dobranoc książkę o konstelacjach, nie domyślał się, że wkrótce te znaki opanują Ziemię, a nawet nasze pole i łąkę, po której galopujemy. Jak mam to wszystko wyjaśnić Jagodzie? Wiem! Będę się ciągle tarzał kopytami do góry, może wtedy sama zauważy...
*
Hurra! Nareszcie wakacje! Jak nieziemsko i ziemsko zarazem, być znów w Dąbrówce! Czekałam na to cały rok, czyli trzysta sześćdziesiąt pięć dni: dni chodzenia do szkoły, pisania sprawdzianów, przyspieszonego bicia serca na widok Dawida i rumieńców wstydu przy tablicy na lekcjach matmy. Po stokroć wolałabym liczyć barany i dzielić je przez dowolną liczbę, niż obliczać rachunek prawdopodobieństwa. Choć z drugiej strony byłoby ciekawie móc samodzielnie obliczyć częstotliwość rżenia konia w ciągu dwóch godzin.
W tym roku przyjechałam do Dąbrówki sama, bo moja przyjaciółka, Gaja, wyjechała do swojego dziadka górala. Przez dwa miesiące będzie jadła oscypki, kozie sery i parzybrodę. Na samo wspomnienie słowa „parzybroda” zaczynam chichotać jak Donna Chichotta, mimo że Gaja dała mi przepis na tę zupę i nie ma w nim nic śmiesznego. To zupa ze słodkiej kapusty, gotowana na wędzonce, podobno bardzo popularna na Podhalu. Właściwie to każda gorąca zupa mogłaby się tak nazywać, bo zwykłą pomidorówką lub zupą ogórkową równie dobrze można sobie poparzyć język i brodę. Ja jestem taka zdolna, że nawet parzę sobie brodę zwykłą herbatą z fusami.
Wierzę, że Gaja wykorzysta swój dar porozumiewania się ze zwierzętami i godzinami będzie słuchać kozich meeelodramatów i baranich beeezgranicznych opowieści przyniesionych z pastwisk i hal.
Wczoraj przysłała mi takiego e-maila:
Cześć, Jagodzianko! Szkoda, że jesteś tak daleko, bo nie mam jak nauczyć Cię dojenia kóz, a to taka frajda! Tak jak przewidywałaś, wykorzystuję swoje zdolności czytania w myślach zwierząt i od razu nawiązałam telekoniczny kontakt ze starym kasztankiem sąsiadów. Przekazał mi, że ma chore serce i nie ma już siły ciągnąć pod górę ciężkiego wozu z turystami. Trasa do Morskiego Oka w upalne dni, to udręka nawet dla zdrowych, młodych koni. A przecież turyści mogliby jeździć specjalnymi meleksami albo chodzić na własnych nogach! Mówię Ci, bolało mnie serce, kiedy poczułam to, co przeżywa ten koń. Nie uwierzysz, ale on płakał prawdziwymi łzami. Powiedziałam o tym wszystkim dziadkowi i następnego dnia poszedł pogadać z tym okropnym sąsiadem. I wiesz, co? Nic! Temu góralowi chodzi tylko o pieniądze. Kazał dziadkowi pilnować własnego nosa!
Dwa dni później kasztanek przewrócił się w połowie drogi do Morskiego Oka, a ten drań okładał go batem!
Jagoda, ten koń nie przeżył... To takie straszne, że nawet nie mam siły dłużej o tym pisać. Pocieszam się tylko tym, że on nie czuje już bólu i galopuje gdzieś po łąkach nieba, przeskakując przeszkody z chmur. Czuję to i cieszę się razem z nim. Powiedział, że ma na imię Jukon...
Wiem, że to dziwne, ale litery tego e-maila wydawały się rozmazane przez łzy Gai, chociaż na ekranie komputera to jest przecież niemożliwe. A może to były moje łzy?
Ale dość tych smutków. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie czekają mnie radosne przygody z moją ulubioną ekipą koniarzy. Stęskniłam się za kochanym Szogunem – koniem na receptę i obiecałam sobie, że w tym roku będę mu czytać nawet trzy razy dziennie. Uwielbiam głaskać jego mięciutkie jak mech chrapy i gapić się na jego rzęsy. Każda dziewczyna chciałaby mieć takie cudne, gęste, długie rzęsy i powłóczyste spojrzenie.
Ciekawa jestem, czy po wsi nadal kicają watahy dzikich królików z kolorowymi uszami i ogonkami. Gaja na bieżąco opowiada mi historię królika Kłapulka, którego adoptowała ze Stowarzyszenia Pomocy Królikom. Podobno w styczniu zahaczył przednimi zębami o kraty klatki i tak się zaklinował, że w ataku paniki wyłamał sobie siekacze. Od tamtej pory Gaja musi co miesiąc chodzić z nim do weterynarza na przycinanie zębów, ale ostatnio stwierdziła, że obserwowała to tak wiele razy, że z łatwością poradzi sobie sama. Podobno pierwszy raz spróbowała to zrobić za pomocą cążek do obcinania psich pazurów, na szczęście pod czujnym okiem specjalisty. Dzisiaj ma już taką wprawę, jakby od urodzenia obcinała kły stadom królików, nutrii i nietoperzy! Podziwiam jej podejście do zwierząt.
Cudownie być tu znowu! Jako pierwsze przywitały mnie psy: Szczeżuja, Cwaniak i Kłopot, a ich jęzory i zimne nosy poczułam na łydkach jak orzeźwiającą bryzę. Słysząc zamieszanie i popiskiwanie psiaków, wuj Leon wyszedł ze stajni i uśmiechnął się szerokokątnie.
– Jesteś, dziewczyno! Szogun rżał o tym od samego rana.
– Tak się cieszę! – Uściskałam wuja, a kątem oka zauważyłam, że na ganek wyszła ciocia Marylka.
– Jagódko, moja kochana! Ależ ty jesteś podobna do mamy. Zupełnie jakbym to ją miała przed oczami.
Przytuliłyśmy się w niedźwiedzim uścisku, a potem ciocia pokazała mi mój nowy pokój na poddaszu. Podobno mój kuzyn przygotował go specjalnie dla mnie: wycyklinował drewnianą podłogę, pomalował ściany na piaskowy kolor, a na jednej z nich zawiesił płaskorzeźbę przedstawiającą głowę konia. Na parapecie stały świece. Okno w pokoju było bardzo duże, a kiedy „zapuściłam żurawia”, czyli zerknęłam na podwórko i okolice, moje oczy uśmiechnęły się od ucha do ucha. Bo kto powiedział, że tylko usta mogą się uśmiechać? Kiedy jestem szczęśliwa, wtedy moje oczy się uśmiechają, moje uszy się uśmiechają (i to w dodatku z kolczykami!). Tak sobie to wymyśliłam.
Wyglądając przez okno, na pierwszym planie zobaczyłam przechadzające się kaczki-dziwaczki, dziwaczki, bo na szyjach miały czerwone kokardki. To pewnie zasługa Przytulaków, które przychodzą na hipoterapię. Wiem, że koniom przyczepia się wstążeczki w różnych miejscach jako znaki ostrzegawcze. Czerwona wstążka w grzywie oznacza, że koń gryzie, a zawiązana na ogonie, że kopie. Ale dlaczego kaczki mają takie ozdoby na szyjach? Zupełnie nie rozumiem, niech to gęś kopnie!
Hm, nigdzie nie zauważyłam Chrumfryka... Nie wybiegł na powitanie? Muszę koniecznie o niego zapytać.
Szybko rozpakowałam swoje rzeczy i pobiegłam do kuchni. Ciocia Marylka ugotowała moją ulubioną zalewajkę, ale gdy zaproponowałam, że wcisnę do niej czosnek, zaprotestowała.
– Jagódko, nie możesz przecież pachnieć czosnkiem, skoro zaraz pójdziesz do koni, zgadłam?
– Masz rację, ciociu. Ten zapach może odstraszyć nawet komary, nie tylko konie. – Zachichotałam.
– Komary pojawiają się dopiero wieczorem! – pocieszyła mnie ciocia.
– A ja jednego widzę...
– Co ty mówisz? Gdzie?
– Stoi za tobą.
Ciocia odwróciła się gwałtownie, jakby uwierzyła, że za plecami czyha na nią komar z kłującym ryjkiem i zamierza przysiąść na odkrytym kawałku bezbronnego ciała. I nie myliła się. Rzeczywiście, był. Stał w kowalskim fartuchu i bzyczał.
– Oj, Maciek! – Ciocia zamierzyła się ścierką na syna. – Nie strasz Jagody, bo zostanie nocnym markiem.
– A ja nocnym maćkiem. – Mój kuzyn zaśmiał się i na powitanie dał mi pęczek marchwi świeżo wydłubanej z ogrodu.
– To zamiast bukietu kwiatów. Jak chcesz, możesz je zjeść.
– Zjem, ale jedną zaniosę Szogunowi.
– On chyba wyczuwał, że przyjedziesz, bo od trzech dni rżał już od piątej rano. Zupełnie jakby nucił sobie coś pod nosem.
– A co się stało z Chrumfrykiem? Nie przybiegł mi na powitanie.
– Nasz Chrumfryk? On teraz jest celebrytanem – odpowiedziała ciocia.
– Kim?
– Celebrytą – Maciej poprawił mamę. – Gwiazdą na salonach.
– Jak to? – dopytywałam.
– Pamiętasz Czarnego Maxa i jego klacz Damarę?
– Pewnie, że pamiętam! Był strasznie podejrzany.
– A to taki zdolny artysta! – powiedziała ciocia Marylka. – Namalował portret naszej kozy.
– Kozy? Muszę koniecznie go zobaczyć. Ale co się stało z Chrumfrykiem?
– Tak się polubili z panem Maxem, że w końcu zabrał go do siebie. Chrumfryk jest teraz prawie na każdym obrazie i nawet jeżdżą razem na wernisaże.
– O! Sławny pies.
– Kto by pomyślał, nasz Chrumfryk! – Ciocia złapała się za głowę.
Nie mogłam już dłużej czekać. Pobiegłam do stajni, a przekraczając jej próg, poczułam ten charakterystyczny zapach, zapach słodkiego szczęścia. Konie pachną jak wata cukrowa, aksamitna czekolada, tort orzechowy i skoszona trawa rozgrzana słońcem. Powiedziałam kiedyś o tym Gai, a ona na to: „Dobrze, że nie jestem klaczą, bo byś mnie zjadła!”. Jasne, razem z kopytami rozmiar 39, czyli wkładką 25,5 cm.
Kiedy weszłam do stajni, sześć końskich łbów wychyliło się z boksów, a nastroszone uszy czujnie wyłapywały dźwięki moich kroków.
– Jestem! Ihaaaha! – przywitałam się po końsku i po chwili całowałam już końskie chrapy. Szogun przekrzywił głowę, a gdy podeszłam całkiem blisko, zobaczyłam w okrągłych oczach swoje odbicie. Jego błękitne „rybie oko” wydało mi się jaśniejsze niż zwykle. Końskie oczy to małe zwierciadełka, w których można się przejrzeć, wybłyszczykować usta albo nawet wycisnąć pryszcza.
– Cześć, kochany. Bardzo się za tobą stęskniłam, wiesz?
Weszłam do boksu, żeby pogłaskać tygrysią pręgę na jego grzbiecie. Hucuły mają taką ciemną linię biegnącą wzdłuż kręgosłupa, ciągnącą się od kłębu do ogona. Nie podejrzewam, żeby pradziadkiem Szoguna był tygrys, aż tak daleko moja wyobraźnia nie sięga. Jednak to bardzo zastanawiające, skąd się wzięła i czemu służy taka długaśna pręga na plecach. Być może jest po to, żeby gzy miały swoją drogę ewakuacyjną i wiedziały, którędy zwiewać przed końskimi zębami.
Chwyciłam szczotkę i zaczęłam rozczesywać szorstką grzywę Szoguna.
– Jesteś piękny, mój koniu na receptę. Czy Przytulaki przynoszą ci jabłka i marchewki? Czy inni też wiedzą, że jesteś marchewkowym rumakiem-chrupakiem?
Oderwałam jedną marchewkę z mojego powitalnego pęczka i położyłam na dłoni. Szogun spałaszował ją z prędkością światła, ale pozostałe konie od razu zwęszyły soczysty przysmak, więc musiałam dokonać sprawiedliwego podziału i poczęstować wszystkie.