Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poprawione i zaktualizowane wydanie bestsellerowego poradnika dla tych, którzy nie radzą sobie z destrukcyjnym zachowaniem swoich bliskich.
Ta książka kryje w sobie klucz do zrozumienia współuzależnienia – zatracenia się w imię pomocy innym kosztem własnego życia i własnego szczęścia.
Współczujące i wnikliwe spojrzenie autorki doprowadziło miliony czytelników do uświadomienia sobie, że nie są w stanie zmienić drugiego człowieka i że uzdrawianie zaczyna się od troski o własny dobrostan.
Poprawione wydanie zawiera zupełnie nowy rozdział poświęcony traumie i lękom – tematom, które Melody Beattie od dawna uważała za ważne w kontekście współuzależnienia – dzięki czemu książka jest dziś jeszcze bardziej aktualna niż wtedy, gdy ukazała się po raz pierwszy ponad 35 lat temu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Książkę tę dedykuję sobie
oraz wszystkim tym, którzy nauczyli się czegoś ode mnie
i pozwolili mi uczyć się od nich.
Nie jest łatwo znaleźć szczęście w sobie,
ale nie można go znaleźć nigdzie indziej.
Agnes Repplier
Przedmowa do nowego wydania(2022)
W dniu świętego Walentego 1986 roku Terry Spahn, sąsiad pracujący w wydawnictwie Hazelden, przyszedł do mojego domu w Stillwater w stanie Minnesota, aby – na prośbę redakcji – odebrać z moich rąk plik stron wydrukowanych na drukarce rozetkowej, które miały się przeobrazić w książkę pt. Koniec współuzależnienia.
Zapisałam dokument na dyskietce na komputerze Kaypro, jednym z pierwszych tego typu urządzeń osobistych, jakie pojawiły się na świecie. Byłam zakochana w tej nowej technologii, bo pozwalała mi bez końca ulepszać mój tekst, ale też oferowała możliwość grania w Ponga, co skutecznie rozpraszało mnie w pisaniu (edytory tekstu, które znałam do tej pory, nie posiadały takich dodatkowych funkcji). Z tych też powodów Terry musiał do mnie przyjść i osobiście przejąć ode mnie rękopis. Trzymałam go kurczowo i tańczyłam z nim wokół Terry’ego, który próbował wyrwać go z moich rąk, ale ostatecznie odpuściłam i pozwoliłam podzielić się tą książką ze światem.
Minęło sporo czasu od tamtego dnia w Stillwater, ale Koniec współuzależnienia nadal pozostaje książką żywą i aktualną. Prawdziwość jej podstawowych założeń została wielokrotnie potwierdzona. Wciąż jestem też zadowolona z tego, jak opowiedziałam te historie i w jaki sposób dochodziłam do zasadniczych wniosków.
A jednak przez ostatnie dwie dekady – głównie w związku z rozwojem technologicznym, który miał rozległy wpływ na naszą codzienność – zauważyłam, że pewne wyrażenia i źródła, do których odnosiłam się w tej książce, stały się nieco przestarzałe, co powodowało, że nieraz aż się wzdrygałam. Z jednej strony opowiedziałam swoją historię z nadmierną powściągliwością, z drugiej niekiedy przesadnie się rozwodziłam (tak w życiu, jak w książce) na temat tego, czy to w porządku – ale czy naprawdę w porządku – kochać samych siebie, a jeśli tak, to co to właściwie dla nas znaczy.
W latach 80., kiedy prowadziłam badania i pracowałam nad tą książką, mieliśmy zupełnie inny poziom świadomości na temat problemów, którymi się zajmowałam, ale już wtedy zaczęliśmy kwestionować pewne założenia, które dotąd braliśmy za pewnik. Kobiety przestawały być traktowane wyłącznie w sposób przedmiotowy, zyskując prawa i podmiotowość. A całe społeczeństwo odczuwało głód wiedzy, która mogłaby pomóc ludziom znaleźć sens życia w dynamicznie zmieniającym się świecie. W księgarniach nie było jeszcze wtedy osobnych półek z poradnikami na temat rozwoju osobistego, ale ludzie zaczynali się interesować swoim życiem wewnętrznym. Chociaż najważniejsze tezy tej książki pozostały niezachwiane, podejście do niektórych z omawianych w niej zagadnień stało się na tyle archaiczne, że znacząco przysłoniło praktyczny wymiar lektury. Książka wymagała odświeżenia.
– Sądzisz, że młodsi czytelnicy będą w ogóle wiedzieli, kim jest Bob Newhart? – zapytałam redaktorkę, odnosząc się do motta, które poprzedza jeden z rozdziałów.
– Nie – odpowiedziała – ale będę wiedzieli, jak go wygooglować.
Od kiedy Koniec współuzależnienia po raz pierwszy pojawił się na rynku, w moim życiu także zaszło dużo zmian, które zmodyfikowały mnie i moje przekonania: przeprowadzka do Kalifornii, śmierć mojego byłego męża (ojca moich dzieci) oraz mojego ojca – dwóch z trzech osób, które stały się powodem mojego współuzależnienia, a także opieka nad moją matką i jej odejście (to był typowy przykład relacji, która opierała się tak na miłości, jak i nienawiści).
Najdotkliwsza była jednak dla mnie strata mojego syna Shane’a, następnego dnia po jego dwunastych urodzinach. Bez wątpienia doświadczenie to zepchnęło mnie w otchłań rozpaczy, a trauma, którą przeszłam, wyniszczyła mnie wewnętrznie.
Dzięki tej okropnej próbie zrozumiałam, w jaki sposób przebiegają trauma, stany lękowe i reakcje związane z zespołem stresu pourazowego (PTSD), występujące w połączeniu ze współuzależnieniem. Oczywiście nie odczuwałam żadnej wdzięczności w stosunku do tych lekcji, kiedy pobierałam z nich naukę. O traumie praktycznie w ogóle jeszcze się nie mówiło, pozostawała zarezerwowana dla przeżyć żołnierzy powracających z wojny; aż do 11 września 2001 roku, kiedy doświadczyliśmy jej w sposób kolektywny. Organizacje wspierające lokalne społeczności zaczęły dostrzegać, że mętlik i lęki, które gnieżdżą się w nas w konsekwencji dorastania w rodzinach z problemami alkoholowymi, w następstwie napaści seksualnych lub przemocy psychicznej, przejawiają się w ten sam sposób, w jaki występują one u osób po doświadczeniach wojennych. Osobiście zdałam sobie sprawę, że muszę zająć się tym, co pozostało we mnie z traumy, aby odnaleźć własną metodę powrotu do zdrowia i wewnętrzny spokój.
To ostatecznie popchnęło mnie do napisania nowego rozdziału tej książki: Uspokój się. Cieszę się, że to zrobiłam.
Pracując nad tym wydaniem, postanowiłam ujawnić także moją własną historię związaną ze współuzależnieniem. Ponieważ w 1986 roku nadal żyły jeszcze osoby, z powodu których byłam współuzależniona, ukryłam je i samą siebie pod płaszczykiem fikcjonalnej narracji. Czułam, że nie mam prawa opowiadać ich historii. Ale w tym wydaniu już mogę je zawrzeć. Nie robię tego po to, by mówić źle o zmarłych; w mojej opowieści nie muszę już nikim ich zastępować. Możemy bowiem z troską i ze współczuciem mówić prawdę o naszych doświadczeniach, nie deprecjonując innych ani samych siebie.
Innym celem reedycji tej książki było zdjęcie odium patologii z opisywanej problematyki - poprzez dostrzeżenie ludzi w oddzieleniu od ich cierpień, od przylepionej do nich etykietki, od ich zmagań i chorób. Spektrum niektórych zachowań zależy od tego, w jakich okolicznościach życia się znajdujemy... jakiekolwiek by one były. Choć trzeba zauważyć, że większość literatury skupia się na współuzależnieniu wywoływanym przez czyjeś uzależnienie substancjalne, można znaleźć także opisy i przypadki, które nie dotyczą chemicznego uzależnienia. Zachowania związane z powrotem do zdrowia omówione w tej książce mogą dotyczyć rozmaitych czynników, które prowadzą do współuzależnienia.
Im jestem starsza, tym głębiej się przekonuję, że naszą elementarną powinnością w życiu jest znalezienie sposobu na to, aby pogodzić się z samym sobą, z przeszłością i teraźniejszością – niezależnie od tego, z czym musimy się mierzyć i jak często to robimy. Ponadto należy także świadomie praktykować miłość własną. Codziennie. Przez całe życie. Nie jest to równoznaczne z narcyzmem czy nieznośnie samolubnym stosunkiem do życia i naszych relacji. Miłość własna jest czymś skromniejszym, bardziej dyskretnym. Przyzwyczaisz się do niej. Ja ją polubiłam; ty także możesz ją polubić.
W dniu świętego Walentego 2022 roku przekazałam wydawcy nowe, poprawione i zaktualizowane wydanie Końca współuzależnienia. Czuję, że to moja spuścizna i długo oczekiwany prezent dla nas, jako że kończy się chaos minionej epoki i wkraczamy w Erę Wodnika.
Niech Bóg błogosławi niniejsze wydanie.
Wstęp
Po raz pierwszy zetknęłam się ze współuzależnionymi na początku lat sześćdziesiątych. Osoby cierpiące z powodu zachowania innych osób nie były jeszcze wtedy określane mianem współuzależnionych, a ludzi uzależnionych od alkoholu i innych środków odurzających nie nazywano jeszcze uzależnionymi od substancji chemicznych. Chociaż nie wiedziałam, czym jest współuzależnienie, wiedziałam na ogół, kim są współuzależnieni. Jako alkoholiczka i narkomanka, szłam przez życie przebojem, przyczyniając się do powiększania liczby współuzależnionych.
Współuzależnieni byli złem koniecznym. Mieli wrogie nastawienie, starali się ustawicznie mnie kontrolować i manipulować moim zachowaniem, wytwarzali we mnie poczucie winy, trudno się było z nimi porozumieć, bo nie mówili wprost, o co im chodzi, byli nieprzyjemni i niemili, a czasami wręcz agresywni i – ogólnie biorąc – przeszkadzali mi w osiągnięciu dobrego samopoczucia, uniemożliwiając zaspokojenie potrzeby alkoholu i narkotyków. Wrzeszczeli na mnie, chowali przede mną prochy, stroili głupie miny, wylewali mi alkohol do zlewu, chcieli wiedzieć, dlaczego to robię i pytali, co się ze mną dzieje. Zawsze jednak byli przy mnie, gotowi wyciągnąć mnie z bagna, w które sama wlazłam. Współuzależnieni nie rozumieli mnie, a niezrozumienie to było wzajemne. Nie rozumiałam sama siebie, a co dopiero ich.
Profesjonalnie natomiast po raz pierwszy zetknęłam się ze współuzależnionymi wiele lat później, w roku 1976. W owym czasie w Minnesocie narkomani i alkoholicy stali się ludźmi uzależnionymi od substancji chemicznych, ich rodziny i przyjaciele innymi znaczącymi osobami, a ja powracającą do zdrowia narkomanką i alkoholiczką. Pracowałam wówczas jako instruktorka w ośrodku dla chemicznie uzależnionych w Minneapolis, jednym z punktów sieci instytucji, programów i agencji, które pomagają takim osobom wrócić do normalnego życia. Ponieważ jestem kobietą, a większość innych znaczących osób stanowią kobiety, a także ponieważ byłam najmłodsza wiekiem i stażem i nikt z moich współpracowników nie chciał tego robić, szef polecił mi zorganizować grupy samopomocy dla żon osób uzależnionych.
Nie byłam przygotowana do tego zadania. W dalszym ciągu uważałam, że współuzależnieni mają wrogie nastawienie do uzależnionych, starają się ich kontrolować i manipulować ich zachowaniem, wytwarzają w nich poczucie winy, trudno się z nimi porozumieć i tak dalej.
Widziałam w swojej grupie osoby, które czuły się odpowiedzialne za cały świat, ale które nie chciały wziąć na siebie odpowiedzialności za swoje własne życie.
Widziałam osoby, które stale dawały innym, ale nie potrafiły nic od nikogo brać. Widziałam osoby, które poświęcały się tak bardzo i tak długo, że w końcu ogarniała je złość i wyczerpanie. Widziałam osoby, które dawały z siebie tyle, że w końcu zostawały z niczym. Widziałam nawet kobietę, która tak się zaangażowała i cierpiała tak bardzo, że zmarła „ze starości”, śmiercią naturalną, w wieku 33 lat. Była matką pięciorga dzieci i żoną alkoholika, który po raz trzeci trafił do więzienia.
Pracowałam z kobietami, które doskonale wiedziały, jak troszczyć się o wszystkich wokół siebie, ale nie bardzo wierzyły, że potrafią się zająć same sobą.
Widziałam ludzkie wraki, ludzi bezmyślnie miotających się wśród nawału zajęć. Widziałam ludzi pragnących uszczęśliwić innych, męczenników, stoików, tyranów, ludzi przypominających pnący się bluszcz, takich, którzy podobni byli do uschniętego powoju i takich, którzy – jak pisze w jednej ze swych sztuk H. Sackler – „mieli ściągnięte nieszczęściem twarze”.
Większość współuzależnionych miała obsesję na punkcie innych. Mogli oni recytować długie listy win i uczynków tych osób, opowiadać, co osoby te myślały, czuły, robiły i mówiły, a o czym nie myślały, czego nie czuły, nie robiły i nie mówiły. Współuzależnieni doskonale wiedzieli, co alkoholik czy narkoman powinien, a czego nie powinien robić, a przy tym zastanawiali się bez przerwy, dlaczego robi to, czego nie powinien robić, a nie robi tego, co powinien robić.
A jednak ci współuzależnieni, którzy tak świetnie orientowali się w tym, co myślą i czują inni, nie potrafili dostrzec tego, co się dzieje w ich własnej psychice. Nie umieli zdefiniować swoich uczuć. Nie byli świadomi swoich myśli. Nie wiedzieli też, co zrobić, by rozwiązać swoje własne problemy – jeśli w ogóle mieli jakieś problemy niezwiązane z alkoholikami.
Była to straszna grupa. Cierpieli, narzekali i starali się kontrolować wszystko i wszystkich, tylko nie siebie samych. A poza kilkoma cichymi pionierami terapii rodzinnej nikt z doradców (nie wykluczając mnie) nie wiedział, jak im pomóc. Co prawda wiele się działo w dziedzinie terapii uzależnienia od substancji chemicznych, ale pomoc koncentrowała się na uzależnionych. Literatura przedmiotu była uboga, a szkolenia specjalistów odbywały się rzadko. Czego potrzebowali współuzależnieni? Czego chcieli? Czyż nie byli po prostu cieniami alkoholików, gośćmi pacjentów ośrodków odwykowych? Dlaczego sami nie starali się współpracować ze specjalistami? Alkoholik miał przynajmniej wymówkę tłumaczącą jego zachowanie – był przecież pijany. Inne znaczące osoby nie miały żadnej wymówki. Były trzeźwe.
Wkrótce zaczęłam podzielać obiegowe opinie na temat współuzależnionych. Głosiły one, że ci zwariowani współuzależnieni są bardziej chorzy niż alkoholicy, a zatem w tym, że alkoholicy piją, nie ma nic dziwnego, bo któż wytrzymałby bez picia ze zwariowaną żoną czy mężem?
Byłam już wtedy od pewnego czasu trzeźwa. Zaczynałam rozumieć siebie, ale w dalszym ciągu nie rozumiałam współuzależnionych. Starałam się ich zrozumieć, ale nie potrafiłam. Udało mi się to dopiero kilka lat później, kiedy paru alkoholików tak wciągnęło mnie w swój pełen chaosu świat, że przestałam żyć swoim własnym życiem. Przestałam myśleć. Nie byłam już zdolna do pozytywnych uczuć, zostały mi tylko wściekłość, nienawiść, lęk, depresja, bezradność, rozpacz i poczucie winy. Chwilami chciałam skończyć ze sobą. Straciłam zupełnie energię. Większość czasu zajmowało mi zamartwianie się sprawami innych i obmyślanie sposobów kontrolowania ich. Nie mogłam powiedzieć „stop” (chyba że chodziło o zupełnie błahe czynności) nawet wtedy, kiedy zależało od tego moje życie. Stosunki z przyjaciółmi i rodziną legły w gruzach. Czułam się strasznie sponiewierana. Uważałam, że jestem ofiarą tych ludzi. Byłam beznadziejnie zagubiona i nie miałam pojęcia, jak do tego doszło. Nie wiedziałam, co się właściwie ze mną stało. Myślałam, że zwariuję. A przy tym wszystkim uważałam, że winni są ci, którzy mnie otaczają.
Niestety, nikt – oprócz mnie samej – nie zdawał sobie sprawy, że znajduję się w takim stanie. Swoje kłopoty utrzymywałam w tajemnicy przed innymi. W odróżnieniu od alkoholików i innych związanych ze mną osób z zaburzeniami, nie rozrabiałam i nie oczekiwałam, że ktoś doprowadzi to wszystko do porządku i naprawi to, co popsułam. Prawdę mówiąc, w porównaniu z alkoholikami prezentowałam się świetnie. Byłam przecież tak odpowiedzialna, tak można było na mnie polegać. Czasami sama nie byłam pewna, czy rzeczywiście mam problemy. Oczywiście, czułam się podle, ale nie wiedziałam, dlaczego nie układa mi się życie.
Zaczęłam to rozumieć, kiedy przez dłuższy czas nie mogłam otrząsnąć się z rozpaczy. Jak wiele innych osób, które surowo oceniają bliźnich, zorientowałam się w pewnym momencie, że oto znajduję się już od dawna w dokładnie takiej sytuacji, jak ci, których osądzałam. Dopiero wtedy zaczęłam rozumieć współuzależnionych. Stałam się przecież jedną z nich.
Zaczęłam się stopniowo, powoli wydobywać z otaczającej mnie zewsząd czarnej otchłani. W trakcie tej mozolnej wspinaczki zaczęłam do tego stopnia interesować się sprawą współuzależnienia, że stało się to moją pasją. Temat ten budził moją ciekawość jako instruktorki osób współuzależnionych i jako pisarki. Miałam w tym także osobisty interes. Co dzieje się z takimi ludźmi jak ja? Jak to przebiega? Dlaczego? I, co najważniejsze, czego potrzeba współuzależnionym, żeby poczuli się lepiej i nie wrócili do poprzedniego stanu? Były to pytania, na które pragnęłam znaleźć odpowiedź.
Rozmawiałam z instruktorami, terapeutami i współuzależnionymi. Czytałam wszystkie dostępne książki na ten i pokrewne tematy. Przeczytałam ponownie literaturę terapeutyczną, która wytrzymała próbę czasu, szukając w niej porad i wskazówek. Chodziłam na spotkania Al-Anon, grupy samopomocy wzorującej się na Dwunastu Krokach Anonimowych Alkoholików, ale stworzonej dla osób, które cierpiały z powodu picia innych.
W końcu znalazłam to, czego szukałam. Zaczęłam dostrzegać pewne rzeczy, rozumieć je i zmieniać się. Życie zaczęło się dla mnie na nowo. Wkrótce zaczęłam prowadzić inną grupę dla współuzależnionych w innym ośrodku w Minneapolis. Tym razem jednak miałam przynajmniej ogólne pojęcie o tym, co robię.
W dalszym ciągu uważałam, że współuzależnieni mają wrogie nastawienie do uzależnionych, starają się ich kontrolować i manipulować ich zachowaniem i mają wszelkie pozostałe cechy, które dostrzegałam u nich wcześniej. Nadal widziałam w nich te wszystkie szczególne skrzywienia osobowości, które przedtem rzucały mi się w oczy. Tym razem jednak przyglądałam im się bardziej wnikliwie.
I owszem, ludzie ci okazywali wrogość, ale doświadczyli tylu przykrości i doznali tylu ran, że okazywanie wrogości stało się dla nich jedynym środkiem obrony przed ciosami. Wybuchali gniewem, ale każdy, kto musiałby znosić tyle co oni, byłby tak samo drażliwy.
Starali się wszystko kontrolować, ponieważ wszystko wokół nich i wewnątrz nich pogrążone było w chaosie i wymykało się kontroli. Wydawało się, że tamy wzniesione wokół nich i osób je otaczających mogą w każdej chwili puścić, co spowodowałoby gigantyczną katastrofę. A nikt oprócz nich zdawał się tego nie zauważać.
Widziałam osoby, które próbowały kierować zachowaniem innych, ponieważ wydawało im się, że jest to jedyny sposób przeprowadzenia pewnych spraw. Pracowałam z ludźmi, którzy nie byli bezpośredni i nie mówili wprost, o co im chodzi, ponieważ układy, w których przyszło im żyć, wydawały się nie dopuszczać szczerości w rozmowie.
Pracowałam z ludźmi, którym wydawało się, że ogarnia ich obłęd, ponieważ uwierzyli w tyle kłamstw, że nie wiedzieli już, co jest rzeczywistością.
Poznałam ludzi tak pochłoniętych problemami innych, że nie starczało im czasu na dostrzeżenie swoich własnych problemów i zajęcie się ich rozwiązaniem. Ludzie ci tak intensywnie, a przy tym często z wielką szkodą dla siebie troszczyli się o innych, że zapomnieli, jak mają troszczyć się o siebie samych. Współuzależnieni czuli się odpowiedzialni za tak wiele spraw, ponieważ bliskie im osoby nie poczuwały się do odpowiedzialności prawie za nic.
Poznałam zbolałych, zdezorientowanych ludzi, którzy potrzebowali zrozumienia, otuchy i informacji. Poznałam ludzi, którzy byli ofiarami alkoholizmu, chociaż sami nie pili. Spotykałam wśród nich osoby, które rozpaczliwie próbowały uzyskać jakąś władzę nad swoimi prześladowcami. Uczyły się one ode mnie, ja zaś uczyłam się od nich.
Po pewnym czasie zaczęłam nabierać nowych przekonań na temat współuzależnionych. Zaczęło do mnie docierać, że choć nie są oni bardziej chorzy ani bardziej nieprzewidywalni niż alkoholilcy, to cierpią tak samo albo i bardziej. Dzieje się tak dlatego, że muszą znosić ból bez znieczulenia, które daje alkohol, narkotyki czy inne stany euforii osiągane przez osoby uzależnione. A miłość do osoby znajdującej się w kłopotach sprawia ból, który może być bardzo głęboki.
„Uzależniony od substancji chemicznych partner tak bardzo rani nasze uczucia, że zwijamy się z bólu. W tej męce ulgę przynieść może tylko gniew albo sporadyczne ucieczki od rzeczywistości w krainę fantazji” – pisze Janet Geringer Woititz w książce Co-dependency. An Emerging Issue [Współuzależnienie. Narastający problem][1].
Współuzależnieni są tacy dlatego, że odbierają i przeżywają to wszystko na trzeźwo.
Nic więc dziwnego, że zachowują się jak wariaci. Kto zachowywałby się inaczej, żyjąc z takimi ludźmi, z jakimi oni żyją?
Współuzależnionym trudno jest otrzymać pomoc i informacje, których potrzebują i na które zasługują. Trudno jest przekonać alkoholików (czy osoby uzależnione od innych substancji), że potrzebna jest im pomoc, ale jeszcze trudniej przekonać współuzależnionych – którzy w porównaniu z alkoholikami wyglądają normalnie, chociaż wcale się tak nie czują – że oni też mają problemy.
Cierpienia współuzależnionych nie rzucają się w oczy, bo przesłaniają je zachowania osób uzależnionych. Jeśli udaje się im powrócić do zdrowia, to dzieje się to również niejako na drugim planie i rzadko zwraca uwagę osób postronnych. Do niedawna terapeuci i instruktorzy (tacy jak ja) nie wiedzieli, jak im pomóc. Niekiedy oskarżano ich, niekiedy ignorowano, niekiedy oczekiwano, że w jakiś cudowny sposób zmienią się. To ostatnie, archaiczne podejście nie sprawdziło się w odniesieniu do alkoholików i nie sprawdza się w odniesieniu do współuzależnionych. Rzadko traktowano ich jako jednostki, którym potrzebna jest pomoc. Rzadko opracowywano dla nich zindywidualizowane, odpowiednie do ich problemów i cierpień programy leczenia. A przecież alkoholizm i inne rodzaje uzależnień mają to do siebie, że wszyscy, którzy znajdą się w kręgu ich oddziaływania, stają się ich ofiarami potrzebującymi pomocy, nawet jeśli nie piją, nie zażywają narkotyków, nie obżerają się, nie uprawiają nałogowo hazardu czy też nie zaspokajają innego wewnętrznego przymusu.
Dlatego właśnie napisałam tę książkę. Jest ona owocem moich badań, moich osobistych i zawodowych doświadczeń, mego przejęcia się tym tematem. Wyrażam w niej swoje osobiste, miejscami nie wolne od pewnych uprzedzeń, opinie.
Nie jestem ekspertem i książka ta nie jest przeznaczona dla ekspertów. Bez względu na to, czy osoba, której pozwoliłeś(-aś) wciągnąć cię w chorobę, jest alkoholikiem, hazardzistą, pracoholikiem, seksoholikiem, przestępcą, buntowniczym nastolatkiem/ /nastolatką, neurotycznym rodzicem, innym współuzależnionym, zmaga się z zaburzeniami odżywiania czy też łączy w sobie cechy kilku z tych typów uzależnień, jest to książka dla ciebie – osoby współuzależnionej.
Nie jest to książka o tym, jak pomóc bliskiej ci osobie, uzależnionej od alkoholu czy mającej problemy z piciem, chociaż jeśli poczujesz się lepiej, to wzrosną również jej szanse wyzdrowienia[2]. Ta książka traktuje o twoim najważniejszym i prawdopodobnie najbardziej przez ciebie lekceważonym obowiązku, a mianowicie o zajęciu się swoją własną osobą. Jest to książka o tym, co masz robić, aby zacząć czuć się lepiej.
Starałam się zebrać tu najlepsze, najbardziej pomocne opinie i przemyślenia na temat współuzależnienia. Włączyłam wypowiedzi ludzi, których uważam za ekspertów, aby przedstawić ich poglądy. Opisałam też autentyczne historie pewnych osób, aby pokazać, jak ludzie radzą sobie z konkretnymi problemami. Chociaż zmieniłam nazwiska i pewne szczegóły, które mogłyby ułatwić identyfikację bohaterów tych historii i naruszyć w ten sposób ich prawo do prywatności, zaręczam, że są one absolutnie prawdziwe.
Scott Egleston, znajomy, który jest specjalistą w zakresie zdrowia psychicznego, opowiedział mi pewną przypowieść. Usłyszał ją od kogoś, kto usłyszał ją od kogoś innego. A oto ona:
Dawno, dawno temu pewna kobieta przybyła do mędrca żyjącego w górskiej jaskini. Powiedziała mu, że chce się uczyć pod jego kierunkiem i posiąść wszelką wiedzę. Mędrzec obłożył ją stosami książek i zostawił samą, aby mogła je w spokoju studiować. Wracał jednak do jaskini każdego ranka, aby przekonać się, jakie poczyniła postępy. W ręce dzierżył ciężki kij. Za każdym razem zadawał jej to samo pytanie: – Czy posiadłaś już całą wiedzę? – Za każdym razem otrzymywał też tę samą odpowiedź: – Jeszcze nie. – Wtedy uderzał ją w głowę kijem. Powtarzało się to przez wiele miesięcy. W końcu pewnego ranka, kiedy – otrzymawszy przeczącą odpowiedź – podniósł kij i zamierzył się na nią, kobieta wyciągnęła rękę, złapała kij i powstrzymała cios.
Szczęśliwa, że uniknęła uderzenia, ale jednocześnie przestraszona, że zostanie skarcona za swe zachowanie, spojrzała na mędrca. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, zobaczyła, że ten uśmiecha się. – Gratuluję – powiedział. – Zdałaś egzamin. Teraz wiesz już wszystko, czego ci potrzeba.
– Jak to? – spytała.
– Dowiedziałaś się, że nigdy nie dowiesz się wszystkiego – odparł. – A przy tym dowiedziałaś się, jak uniknąć bólu.
O tym właśnie jest ta książka – o tym, jak uniknąć bólu i uzyskać kontrolę nad swoim życiem.
Nauczyło się tego wielu ludzi. Ty też możesz się tego nauczyć.
Przypisy