Konstelacja zbrodni - Krzysztof Beśka - ebook + książka

Konstelacja zbrodni ebook

Krzysztof Beśka

4,0

Opis

Największy sekret Mikołaja Kopernika do dziś zbiera krwawe żniwo!

Tomasz Horn rozpoczyna nową pracę. Jego pierwszym zadaniem jest zrelacjonowanie wydarzenia na skalę światową – ponownego pochówku odnalezionych po latach poszukiwań szczątków wielkiego astronoma Mikołaja Kopernika. Dziennikarz z ochotą podejmuje się napisania relacji i… znów pakuje się w kłopoty. Po przyjeździe do Fromborka okazuje się bowiem, że ktoś próbuje ukraść to, co z Kopernika pozostało, a gdy mu się to nie udaje, wiesza się w areszcie.

Jaka tajemnica wiąże się z Kopernikiem? Kto stoi za śmiercią złodzieja i innymi podejrzanymi wydarzeniami? Horn i jego pomocnicy nie ustają w poszukiwaniu niebezpiecznej prawdy.

Krzysztof Beśka – prozaik, dziennikarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Laureat Wawrzynu – Literackiej Nagrody Warmii i Mazur oraz Wawrzynu Czytelników za Fabrykę frajerów (2009), czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej. Autor kilkunastu książek kryminalnych i sensacyjnych, w tym serii, której akcja rozgrywa się między innymi w dziewiętnastowiecznej Łodzi: Trzeci brzeg StyksuPozdrowienia z LondynuDolina popiołów oraz Amber-Gold. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (17 ocen)
5
8
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



OSTIUM

Okolice wsi Sztutowo, koniec października 1939 roku

Ostatni wagonik żuławskiej kolejki wąskotorowej zastukał na łączeniu szyn i zniknął w mroku. Czerwone światełka końca pociągu jeszcze przez chwilę mrugały między pniami gęsto rosnących sosen. Szum cichnął z każdą chwilą.

Droga była wolna. Leżący w rowie człowiek nie ruszał się jednak. Czy ktoś mógł mnie zauważyć z okna pociągu? – zastanawiał się gorączkowo.

O tej porze dnia i roku kolejka mogła być pusta. Lato dawno się skończyło, a wczasowicze z Kaltberg wyjechali do domów. No i od prawie dwóch miesięcy trwała przecież wojna.

Przez chwilę rozważał, czy nie wskoczyć do ostatniego wagonu. Jedno szaleństwo więcej, jedno mniej – co za różnica?

Leżący bez ruchu, choć od ziemi ciągnęło przejmujące zimno, a na trawie pojawił się już szron, czujnie nasłuchiwał – nie tylko stukotu oddalającego się pociągu. Wyczekiwał odgłosów zbliżającej się pogoni: ujadania psów, szczęku repetowanej broni, nawoływań, tupotu podkutych butów. Zamiast niej słyszał jednak tylko własny oddech i bicie serca.

Żył jeszcze – to nie ulegało wątpliwości. Pod znakiem zapytania, wielkim i ciężkim jak skórzany pejcz dyndający u pasa esesmana, była inna sprawa: ile życia mu jeszcze zostało? Ze wszystkich sił pragnął, żeby jak najwięcej. To właśnie dlatego znajdował się w tej chwili w rowie ciągnącym się wzdłuż toru wąskotorówki łączącej Sztutowo z Nowym Dworem Gdańskim i Prawym Brzegiem Wisły. A nie pośród innych więźniów stojących na placu apelowym Zivilgefangenenlager Stutthof…

Zaszczekał jakiś pies. Leżący w rowie drgnął.

Idą. Są blisko – przeszło mu przez myśl.

Dopiero po chwili doszło do niego, że tak nie może szczekać obozowy brytan-morderca, a najpewniej jakiś wiejski burek. Niewielki, a hałaśliwy.

Robiło się coraz ciemniej. Powiew wiatru niósł zgniłą woń zalewu, mogącą jednak równie dobrze pochodzić z bagna lub torfowiska, których w okolicach nie brakowało. Nawet nie wiedział, kiedy stracił świadomość…

Ocknął się cały zziębnięty, niemal sztywny od chłodu. Kilka mokrych od wieczornej rosy sosnowych igiełek przylepiło mu się do policzka. Nie miał pojęcia, ile czasu mogło upłynąć od chwili, kiedy ukrył się w rowie przed nadjeżdżającym pociągiem. Było już ciemno. Na szczęście noc była jego cichym sprzymierzeńcem.

Dźwignął się z ziemi. Zimne powietrze sprawiło, że poczuł nieoczekiwany przypływ sił. Zrobił krok do przodu, lewa stopa trafiła na gałązkę. Nim zdążył pomyśleć, rozległ się trzask.

– Was ist denn los?! – odezwał się męski głos, blisko, bliżej, niż się mogło wydawać.

Uciekinier wstrzymał oddech. Przywarł do drzewa, również dlatego, by znaleźć oparcie dla trzęsących się rąk. Czekał tak dłuższą chwilę, ale głos Niemca, bo z pewnością był to Niemiec, nie powtórzył się. Mężczyzna ruszył więc powoli przed siebie.

Wtem, gdzieś z lewej strony, dobiegł stłumiony pomruk. Złowróżbny jak charkot dzikiego zwierzęcia, do którego w tej sytuacji wyciągnęłoby się ręce jak do łagodnej owieczki. Ale to nie było zwierzę. Wiedział o tym dobrze. To była ciężarówka. A najpewniej dwie lub nawet trzy…

Ruszyli za nim. Doliczyli się. Spostrzegli zgubę!

Wtedy, pierwszego września, przyszli po niego wcześnie rano. W mieszkaniu w Langfuhr zostawił wszystko: notatki, książki, cały plon swoich wieloletnich badań. Wywlekli go, tak jak stał, potem zawieźli do Victoriaschule, gdzie znajdowało się już kilkunastu Polaków. Nie wiedzieli nic prócz tego, że zaczęły się walki. Nie mieli pojęcia o tym, co się dzieje na Poczcie Polskiej ani na Westerplatte. Przez całą noc słychać było tylko krzyki maltretowanych i odgłosy uderzeń.

Nazajutrz zapakowano ich do ciężarówek. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, co go czeka. Czy samochód zatrzyma się w jakimś lesie, nad brzegiem morza czy w innym miejscu? Czy nagle zaszczeka karabin maszynowy? Ktoś łkał, inny modlił się głośno, wzywając wszystkich świętych.

Zatrzymali się po kilkudziesięciu minutach jazdy. To, co ujrzeli, obudziło w ich sercach nadzieję: kilka stojących na dużej polanie wojskowych namiotów z prowizoryczną kuchnią, nad którą unosił się dym, umywalnie i latryny. To miał być ich nowy dom.

Wiedział, że musi się stąd jak najszybciej wydostać. I w końcu to zrobił…

Wspomnienie minionych dni sprawiło, że podniósł się z ziemi. Zaczął iść, potem biec, niemal po omacku. Noc była pogodna, świeciła połówka księżyca, dzięki czemu udawało się uniknąć zderzenia z grubymi pniami drzew. Po kilku krokach potknął się jednak o jakąś gałąź albo korzeń i przewrócił, szczęściem lądując na miękkiej ściółce.

Podniósł się szybko. Z każdą chwilą czuł, że ma coraz mniej sił. Ciężko dyszał. Dwa miesiące „sanatorium Stutthof-Zdrój”, jak zwykli mawiać niektórzy z więźniów, zrobiły swoje. Miał wrażenie, że lada chwila wypluje na ziemię wszystkie zęby, trawione i tak przez szkorbut.

Las stawał się rzadszy, między pniami prześwitywała coraz śmielej otwarta przestrzeń. Nozdrza uciekiniera pochwyciły znów zgniły zapach wodorostów. I znów usłyszał szczekanie psów. Było wyraźne, boleśnie wyraźne. Głosy ludzkie, nawoływania, krótkie rozkazy. Owczarki szły po zapachu, pewnie. Pogoń była coraz bliżej.

Wypadł na otwartą przestrzeń. Coś, co początkowo wziął za łąkę, było trzcinowiskiem, za którym znajdował się Zalew Wiślany. Kątem oka spostrzegł kołyszące się światła latarek. Byli też po drugiej stronie. Zaraz puszczą psy.

Nie odda darmo skóry! Jedyna droga prowadziła na wprost.

– Halt! Halt! – wrzasnął któryś esesmanów.

Uciekinier runął pomiędzy trzciny. Woda zachlupotała w butach, nogi zapadły się w muł. Parł jednak dalej, torując sobie drogę w szpalerze szepczących coś w niezrozumiałym języku, długich łodyg, które chwytały go za łydki. Gruchnęła seria z broni maszynowej. Kule zagotowały wodę, całkiem blisko.

Zatrzymał się, przycupnął nisko, mocząc się po piersi. Objął głowę w dłonie, zatykając sobie z całej siły uszy. Dzięki temu kolejną serię usłyszał jak przez ścianę…

146 mil morskich na północny wschód od Gdańska, współcześnie, początek sierpnia

Frachtowiec See Atlantic pod maltańską banderą wypłynął z Kłajpedy kilka minut po szóstej wieczorem. Obrał kurs na Kilonię, z którego to portu, po kilkugodzinnym postoju, miał ruszyć kanałem na Morze Północne i dalej kierować się na zachód. Tymczasem wciąż znajdował się na wschodnim Bałtyku.

Z piętnastoosobowej załogi jedynie kapitan, mechanik i nawigator nie udali się na spoczynek. Zapadła ciemność, lekka mgiełka rozmywała pokładowe światła, wilgoć zagościła na wszystkich elementach statku, które znajdowały się powyżej linii wody. A ta była spokojna.

Kapitan, Litwin nazwiskiem Marciulionis, ze spokojem wpatrywał się w przyrządy na mostku. Takim samym wzrokiem, może nawet bardziej marzycielskim, spoglądał na zewnątrz.

– Dobra pogoda – powiedział po angielsku nawigator, Niemiec, na którego mówili Helmut. Helmut Pilenz.

– Niezła. – Marciulionis kiwnął głową.

Znając gościa, przez następną godzinę mam spokój – zaśmiał się w duchu kapitan.

Nawigator nie był bowiem zbyt rozmowny; najczęściej ożywiał się wtedy, gdy dyskusje, a okazji do tych podczas wielodniowych rejsów nie brakowało, przechodziła na tematy polityczne. Był Helmut w swoim żywiole, gdy owa polityka dotyczyła Niemiec. A w szczególności ich zjednoczenia, którego, mimo że od tego momentu minęło już tyle czasu, nie tolerował. A pochodził, co nie bez znaczenia, z mało demokratycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

– Pomyśl, jak by się nam dzisiaj żyło, gdybyśmy to my zacieśnili nasz układ – roztaczał przez Litwinem swoją tak wydumaną, że aż rzeczywiście wzbudzającą zainteresowanie wizję. – My i wy. Niemcy i Litwini.

– Przecież jesteśmy razem w Unii – zauważał przytomnie Marciulionis, na co Niemiec tylko krzywił się, a potem ręką machał z pogardą.

– To nie to! – zaperzał się. – Francuzi, Rumuni, jacyś Słoweńcy. Cholera wie, gdzie niektóre te kraje w ogóle leżą na mapie – prychał, by za chwilę wybuchnąć z dziecięcym niemal entuzjazmem: – Wiesz, że kiedyś Kłajpeda nazywała się Memel?

– Wiem – skłamał Marciulionis

– Czy komuś by przeszkadzało, żeby znów się tak nazywała?

Kapitan zwykle wzruszał ramionami. I nie miał pojęcia, czy komuś by to przeszkadzało. Pewnie, jak zwykle, Polakom. Nie znał się zresztą na polityce, więc rzadko uczestniczył w tych dyskusjach, a często nawet, gdy robota czekała zbyt długo, gasił je.

Popatrzył przed siebie. Na lewo od mostka rysowały się dwa dźwigi, pomalowane na żółto i służące do rozładunku frachtowca. Mocne i szybkie, umiejscowione na lewej burcie, były wizytówką See Atlantic i kapitan bardzo je lubił. Jeśli można lubić dźwigi.

Skoro można kochać się w motorach czy samochodach, dlaczego nie można podobnymi uczuciami obdarzyć dźwigów – tłumaczył sobie za każdym razem, gdy jego wzrok skupiał się na nich za bardzo i zbyt długo.

Zbliżała się jedenasta wieczorem. Kapitan podszedł do szafki, gdzie trzymał swoją ulubioną filiżankę i wszystkie inne rzeczy niezbędne do przygotowania kawy. O spodeczek zadzwoniła łyżeczka. Z dwóch kostek cukru ukruszyło się nieco białych kryształków.

Kiedy Litwin odwrócił się, nie zauważył Helmuta Pilenza. Nie zdziwiło go to jednak.

– Pewnie poszedł się odlać – wytłumaczył sam sobie, tym razem na głos.

W tym samym momencie do prawej burty statku dobił duży ponton. Pojawił się właściwie znikąd – takiego najczęściej sformułowania używała załoga w późniejszych zeznaniach, nawet ci, którzy w tym czasie spali. Po chwili kilka, może nawet kilkanaście cieni z iście małpią zwinnością i w całkowitej ciszy zaczęło wspinać się po burcie frachtowca.

Komendy wydawane półgłosem lub szeptem, a tym bardziej za pomocą umownych gestów, nie były w stanie zdradzić narodowości napastników. Natomiast sposób, w jaki się poruszali, szybkość, z którą rozpierzchli się po pokładzie, a wreszcie przedmioty, które mieli w rękach – wszystko to jednoznacznie świadczyło o ich zamiarach.

– Ręce do góry! – ryknął jeden z nich łamaną angielszczyzną, przekraczając próg kapitańskiego mostka.

Okolice Olsztyna, w tym samym czasie

Telefon komórkowy zaczął kręcić się na stole przy akompaniamencie miarowych jęków, które wydawała wibrująca bateria. Żadne inne dźwięki nie miały prawa się pojawić; nie w okresie słodkiej bezczynności, którą od kilku tygodni cieszył się właściciel aparatu. To jednak wystarczyło, by Tomasza Horna, byłego dziennikarza jednego z ogólnopolskich dzienników, wyrwać z płytkiego snu.

– Słucham.

– Dzień dobry, Bogdan Piwowar z tej strony – w słuchawce odezwał się męski głos. – Obudziłem?

– Nie – skłamał Horn, prostując się na łóżku, a jednocześnie usiłując sobie przypomnieć, skąd powinien, jeśli powinien, znać nazwisko tego człowieka.

– Rozmawialiśmy tydzień temu w sprawie pracy w naszym dzienniku.

Horn pacnął się otwartą dłonią w czoło. No jasne!

– Tak, oczywiście, pamiętam.

– Chciałbym zapytać, czy nie zrobiłby pan czegoś dla nas awansem?

– Pewnie – odrzekł bez namysłu dziennikarz, by zaraz chrząknąć i zapytać: – W czym mogę pomóc? Zamach stanu, katastrofa? Może jakaś nowa wojna?

– Wiem, że jest pan w stanie załatwić wszystko! – Piwowar miał na szczęście podobne poczucie humoru. – Na razie jednak chciałbym tylko, aby pan zajrzał w jedno miejsce. Dobrze się składa, bo to po sąsiedzku. W tej chwili wysyłam maila z zaproszeniem.

– Powie mi pan, o co chodzi, zanim włączę komputer? – Horn wstał i zaczął rozglądać się za walizką, do której wieczorem zapakował swojego laptopa.

– O pańskiego starego znajomego. – Redaktor znów zachichotał w słuchawkę.

– Czyli?

– Mikołaja Kopernika.

Tomasz poczuł, jak krew zaczyna mu żywiej krążyć w żyłach. Gnuśność i senność, którą czuł jeszcze kilka sekund temu, zniknęły jak ręką odjął.

– Jutro w południe, w Olsztynie, ma odbyć się uroczyste pożegnanie astronoma – ciągnął ze swadą Bogdan Piwowar. – W sensie dosłownym, bo chodzi o to, co wykopano kilka lat temu w katedrze fromborskiej, a co teraz ponownie zostanie w tym samym miejscu uroczyście grzebane. Będą oficjele, duchowni, telewizja, a także członkowie ekipy archeologicznej, która dokonała odkrycia. W sezonie ogórkowym to świetny temat. Jest bryndza, jak zwykle, bierzemy zatem wszystko, co dają. Zdjęcia kupimy w jakiejś agencji. Może pan nawet zrobić z wywiad z głównym bohaterem. Byle było ciekawie i kolorowo.

– Da się załatwić! – rzucił Horn do słuchawki, w której, prócz głosu przyszłego, miał nadzieję, szefa, słyszał wyraźnie coraz szybsze bicie własnego serca.

Kilka minut później przeczytał maila, którego przesłał mu sekretarz redakcji. Niewiele tam było ponad to, co już powiedział Piwowar, więc Horn wyłączył komputer, choć jeszcze go nie chował. Zgasił światło, wyciągnął się na łóżku. Wiedział, że niełatwo mu będzie tej nocy zasnąć.

145 mil morskich na północny wschód od Gdańska

Kapitan Gediminas Marciulionis właśnie wyciągał rękę, aby nacisnąć przycisk kończący napełnianie filiżanki. Wiedział jednak dobrze, że jeśli nie wykona polecenia człowieka w czarnej kominiarce na głowie i z wycelowanym w niego kałasznikowem, stanie się coś gorszego niż rozlanie kawy. Uniósł zatem ręce w górę posłusznie, chociaż powoli, żeby nie drażnić przeciwnika żadnym gwałtownym ruchem.

– O co chodzi? – zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi.

W mgnieniu oka pomieszczenie wypełniło się identycznie ubranymi osobnikami. Ciężkie buciory zabębniły na podłodze. Wiedzieli dobrze, co i jak robić. Na pierwszy ogień, a raczej cios kolbą automatu poszło radio. Roztrzaskane kilkoma uderzeniami, dokonało żywota miażdżone pod obcasami. Inny z napastników, chyba był to ten, który wpadł na mostek jako pierwszy, odepchnął Litwina od pulpitu sterowniczego i zaczął coś przy nim manipulować.

– Kim jesteście? Czego chcecie?! – Marciulionis był coraz bardziej przerażony; coś, co tylko z początku mogło wyglądać na koleżeński kawał – za okup starczała flaszka whisky, a i nikt się nawet po wszystkim zbytnio nie gniewał za dowcip – wyglądało jak z sensacyjnego filmu.

Pytanie widać niezbyt spodobało się jednemu z potomków piratów. Ogromnej postury mężczyzna bez twarzy huknął Marciulionisa kolbą prosto w pierś. Kapitan runął między szafki. Przez dłuższą chwilę nie mógł złapać powietrza…

Pomimo że leżał na podłodze bez sił, nie spuszczano z niego oka. Sam nie potrzebował też już więcej argumentów, aby się przekonać, że frachtowiec See Atlantic, którym dowodził, został właśnie porwany. Po chwili obraz przed jego oczami gibnął w bok, stracił ostrość, wreszcie przybrał kolor bandyckiej kominiarki albo pamiętanej z dzieciństwa flagi piratów.

Kiedy się ocknął, nie wiedział, gdzie się znajduje ani ile czasu minęło. Poczuł blisko siebie czyjąś obecność.

– Donnervetter! – zaklął w swoim ojczystym języku Helmut Pilenz.

A więc i jemu się dostało – skonstatował Litwin.

Oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności i po kilku chwilach Marciulionis rozpoznał jedną z ładowni swojego statku. Siedzieli tu zresztą nie tylko on i Niemiec, ale cała załoga.

– W życiu bym się tego nie spodziewał na Bałtyku! – prychnął Pilenz. – Co to kurwa, Karaiby jakieś? Kto to w ogóle był?!

– Jest – sprostował ktoś z załogi.

– Słyszałem rosyjskie słowa – dorzucił ktoś inny.

– Według mnie porozumiewali się po angielsku, ale rzeczywiście z dziwnym akcentem – powiedział kapitan.

Pozostali członkowie załogi w kilku prostych zdaniach opowiedzieli swoje historie, których takim samym finałem było wtrącenie ich kopniakiem do ciemnej ładowni i zaryglowanie drzwi.

– Wywlekli mnie na zimno, w samych gaciach i boso – żalił się pierwszy oficer, Łotysz. – Myślałem, że jakieś żarty sobie robicie. Ale kiedy dostałem po mordzie, zrozumiałem, że nie.

– Jak oni w ogóle dostali się na pokład?! – Fala złości znów zaczęła zalewać Marciulionisa.

Odpowiedziało mu milczenie.

– Mówili, że są z policji – bąknął nieśmiało Helmut. – Wyszedłem na chwilę na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, i wtedy zauważyłem, że ktoś wchodzi na pokład. Podchodzę, pytam. Któryś powiedział, że policja. Chyba nawet miał legitymację…

– Z policji? – zdziwił się Litwin. – Tylko jakiej? Na pewno nie litewskiej, skoro gadali ze sobą po angielsku.

Znów cisza, przytłaczająca i zła. Przez ściany było słychać miarowy pomruk pracujących silników. Znali bardzo dobrze ten dźwięk. Oznaczało to, że statek wciąż płynął – i to na pełnych obrotach. Tylko że nikt z jego uwięzionej pod pokładem załogi nie miał pojęcia dokąd.

– Na pewno nas szybko namierzą – spekulował pierwszy oficer. – Radio nie będzie odpowiadać i na pewno wyczują, że coś jest nie tak.

– Akurat – rzucił ktoś z głębi ładowni. – Oni przypominają sobie o nas dopiero wtedy, kiedy towar jest już w porcie.

– Albo kiedy go nie ma – zaśmiał się któryś, ale nie był to śmiech zaraźliwy.

W tym samym czasie na mostek kapitański niezbyt szybkim krokiem i ze splecionymi z tyłu rękami wkroczył mężczyzna. Był dobrze zbudowany, wysoki, a twarz jego kryła się nie pod kominiarką, a pod daszkiem baseballowej czapeczki, spod którego patrzyła badawczo para oczu, głęboko osadzonych w oczodołach.

Nie dotykając niczego, przez dłuższą chwilę przyglądał się wszystkim przyrządom na tablicy sterowniczej, po czym nagle uniósł ręce niczym mag przed sztuczką i poruszał palcami jak pianista przed koncertem. Wreszcie odwrócił się do jednego z ludzi w kombinezonach i rzekł:

– Zameldujcie, że wszystko poszło zgodnie z planem.

Sekundę później przed dowódcą stanął inny człowiek z kałasznikowem w rękach.

– Znaleźliście wszystkich członków załogi? – zapytał go człowiek w baseballówce.

– Tak jest – odrzekł tamten. – Cała piętnastka siedzi w ładowni.

– To dobrze. Mam nadzieję, że nie trzeba będzie ich wiązać i kneblować.

Żołnierz słuchał z napiętą uwagą.

– W razie czego wiecie, co macie robić… – Dowódca zawiesił znacząco głos.

– Tak jest!

Gdy podwładny opuścił mostek, mężczyzna zdjął czapkę z daszkiem i otarł rękawem pot z czoła. Oparł się rękami o pulpit, po czym spojrzał na lewo, w nieprzenikniony mrok.

– Śpij, Polsko – mruknął. – To ostatnie chwile na spokojny sen…

KSIĘGA PIERWSZA

SEPULCRUM

I

Olsztyn, nazajutrz, dzień pierwszy

Korytarz tonął w półmroku. Był wąski, za to wysoki. Na ścianach nie wisiało nic. Nawet głupi plakat z naiwnym rysunkiem i hasłem MYJ ZĘBY DWA RAZY DZIENNIE stanowiłby jakieś urozmaicenie, nie mówiąc już o zmianie aury tego dziwnego miejsca. Ilu ludzi przez całe lata siedziało tutaj, na jednym z drewnianych, połączonych ze sobą krzesełek i czekało.

Siedząca na jednym z nich Monika Lauder wzdrygnęła się na samą myśl. Identyfikacja zwłok? Chyba by zemdlała! Albo od razu umarła, na miejscu, i ktoś inny musiałby się fatygować do Zakładu Medycyny Sądowej na Żołnierskiej, żeby ją rozpoznać, leżącą na marmurowym stole, przykrytą białym prześcieradłem…

Wzdrygnęła się znów, niemal podskoczyła, aż zakołysał się cały rząd krzesełek. Rozejrzała się dookoła, zerknęła na zegarek. Dochodziła siódma rano. Nie mogła się pogodzić z tym, że to ją właśnie tu wysłano. W niedzielę, w środku wakacji. Ot, smutna dola najmłodszej w zespole.

Monika Lauder była paleoantropologiem, więc ciało ludzkie nie powinno mieć przed nią żadnych tajemnic. I nie miało, jeśli było truchłem, będącym żywym człowiekiem kilkaset lub nawet kilka tysięcy lat temu. Kupką kości, które należało poddać analizie morfologiczno-porównawczej, datować, rekonstruować. Mogłaby przy nim jeść kanapki!

Ale świeży trup? O nie!

Coś stuknęło w końcu korytarza. Monika wstrzymała oddech, ale nie była w stanie podnieść wzroku. Jeszcze bardziej skuliła się na krześle, obejmując palcami dłoni krawędzie siedziska. Przypominała teraz studentkę czekającą na egzamin. Oczywiście poprawkowy.

Na końcu korytarza znajdowały się podwójne oszklone drzwi z mlecznymi szybami. Od momentu gdy Monika Lauder usiadła pod ścianą, przesuwały się za nimi jakieś cienie. Z początku śledziła ich poczynania, czekając, aż jeden z nich nagle stanie się o wiele ciemniejszy, co będzie oznaczało, że zbliża się do drzwi i za chwilę je otworzy.

Sięgnęła po telefon, spojrzała na wyświetlacz. Potem z torebki wydobyła małe lusterko. Nawet nie zauważyła, kiedy stanął przed nią mężczyzna w białym lekarskim fartuchu. W rękach trzymał niewielkie, ocynkowane pudełko.

– Dzień dobry – przywitał się z uśmiechem. – Pani Monika…

– Lauder. Tak, to ja. Dzień dobry, doktorze.

Mężczyzna podsunął jej skrzynkę. Dopiero teraz zauważyła, że na wierzchu leży jakiś dokument, a na nim długopis.

– Proszę pokwitować.

W drżące palce ujęła długopis, maznęła coś na papierze. Po chwili szkatuła była w jej rękach. Monika wiedziała dobrze, co zawiera. Gdyby lekko potrząsnąć… Nie, nie zrobi tego. Zawartość jest zresztą z pewnością zabezpieczona i przygotowana do transportu.

– Może pomóc zanieść do samochodu? – zadeklarował się mężczyzna. Lauder jednak zdecydowanie pokręciła głową.

– Nie ma potrzeby. Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia.

Po chwili znalazła się na świeżym powietrzu. W kilku krokach pokonała niewielki dziedziniec, wyszła przez bramę. Przy chodniku stał zaparkowany samochód. Postawiła delikatnie pudło na masce starego opla, by sięgnąć po kluczyki. Ledwo namacała w torebce brzęczącą wiązkę metalu, usłyszała głos.

– Przepraszam panią! – wołał za nią lekarz, ten sam, z którym rozmawiała przed chwilą.

– Tak?

– Chyba zaszła pomyłka…

Mężczyzna szybko zbliżył się do Moniki. W rękach trzymał… drugie pudełko.

– Nie rozumiem – powiedziała, porównując obie szkatułki.

Były identyczne. Aż zrobiło jej się zimno.

– Pomyliliśmy się – tłumaczył z tym samym uśmiechem mężczyzna. – Mamy ostatnio wiele pracy, ciągle jakieś nowe ekshumacje. To jest właściwa szkatuła. Jeszcze raz przepraszam.

I nie czekając na reakcję, postawił swoją obok tamtej, po czym zabrał wcześniej przekazaną. Wszystko trwało chwilę. Monika Lauder nie zdążyła wypowiedzieć słowa, kiedy pracownik zakładu medycyny sądowej był już w drodze powrotnej. Po chwili zniknął w drzwiach.

– Nieźle się zaczyna – skwitowała pod nosem.

Spojrzała po raz kolejny na ocynkowaną szkatułę, po czym szybko otworzyła drzwi swojego opla frontiery, a następnie bagażnik. Wstawiła ją do środka, zabezpieczyła, zatrzasnęła klapę, by wreszcie zasiąść za kierownicą. Dopiero gdy uruchomiła silnik, odetchnęła z ulgą.

Za kilka godzin skończy się jej przygoda. Przygoda z Mikołajem Kopernikiem. To jego doczesne szczątki spoczywały w tej chwili w bagażniku jej auta. Dowieźć, pożegnać godnie, uśmiechnąć się do pamiątkowego zdjęcia, może odpowiedzieć na jakieś pytania dziennikarzy – wyliczyła w myślach wszystkie czynności, które wykona w ciągu dwóch najbliższych dni.

Nie wiedziała jeszcze wtedy, że tylko część tych planów się powiedzie.

II

Olsztyn-Dajtki, dzień pierwszy

Kim właściwie jest dzisiaj dla Polaków Mikołaj Kopernik? Takie właśnie pytanie pojawiło się w głowie redaktora Tomasza Horna w chwili, gdy wjeżdżając do miasta od zachodniej strony, ujrzał charakterystyczną, lubianą przez siebie panoramę. Uzbrojony w telefon, dwa dyktafony, dwa długopisy, notes i talię wizytówek, dopiero teraz zaczął się zastanawiać, po co i dokąd zmierza.

Należy przyznać – rozważał w duchu – że jest to bez wątpienia jeden z największych w historii naszych rodaków. Rodaków, za którego, co ważne, nigdy nie można było się wstydzić. Jest albo był Kopernik patronem niezliczonej ilości szkół, uniwersytetów, ośrodków badawczych, a nawet stacji telewizyjnych, szpitali, hoteli, kin i restauracji. Chrzczono jego imieniem statki, samoloty, tysiące ulic i placów na Ziemi, a i kratery na Księżycu i Marsie. Jego wizerunek przedstawiany był na znaczkach pocztowych, na monetach i banknotach. Długie, ciemne, falujące włosy, zamyślona twarz, orli nos, a w palcach jakiś astronomiczny przyrząd albo konwalie – tak malowali go Jan Matejko, Téodor de Bry, Tobias Stimmer i wielu innych, bezimiennych dziś artystów.

Największy w ostatnim czasie szum wokół postaci wielkiego astronoma miał miejsce niedawno, kiedy to, po trwających wiele lat i podejmowanych przez dziesiątki naukowców z różnych krajów poszukiwaniach, udało się wreszcie ustalić, gdzie właśnie we fromborskiej katedrze, a dokładnie pod którą częścią posadzki, został on pochowany.

Truchła astronoma szukano kilkakrotnie. Po raz pierwszy na początku XIX wieku, następnie blisko sto lat później i na chwilę przed wybuchem II wojny światowej. Wszystkie te próby były dziełem polskich uczonych, chociaż zagadka spędzała też sen z powiek Niemców i Rosjan, którzy prawdopodobnie próbowali ją rozwiązać podczas wojny i zaraz po niej. Nikomu się jednak nie udało. Aż do teraz.

Kilka lat temu media obiegła sensacyjna informacja, że zespół archeologów wykopał czaszkę, która może należeć do Kopernika. Policyjni specjaliści, nie wiedząc, nad kim pracują, dorobili jej twarz, dzięki czemu otrzymano wizerunek starszego mężczyzny o siwych, rzadkich włosach i charakterystycznym, złamanym nosie. Dalece odbiegającego od wizerunku, do którego wszyscy byli przyzwyczajeni. Ale coś w tej twarzy było. Coś znajomego. Niepokojąco znajomego…

Mimo podobieństwa i wszelkich przesłanek, naukowcy nie mieli stu procent pewności, czy wykopane kości i czaszka bez dolnej części szczęki to rzeczywiście Mikołaj Kopernik. Odpowiedź dałaby analiza DNA, porównanie kodu z DNA bliskich. Problem w tym, że nie wiadomo do dzisiaj, gdzie pochowano resztę rodziny słynnego astronoma.

Z pomocą przyszedł, jak zwykle, przypadek. W bibliotece w Uppsali znajdowała się księga Johannesa Stofflera, której wcześniej właścicielem przez blisko ćwierć wieku był Kopernik, a która została wraz z całą biblioteką Kopernika zrabowana przez Szwedów podczas potopu. W księdze tej znaleziony został włos. Jego DNA i DNA kości się zgadzały.

– Możesz nawet zrobić z nim wywiad, byle było ciekawie i kolorowo – Tomasz Horn powtórzył na głos słowa redaktora Piwowara, zaśmiał się, po czym zredukował bieg.

III

Olsztyn, dzień pierwszy

Doktor Lesław Kubiak, szef zespołu archeologiczno-antropologicznego, rozluźnił węzeł krawata i sapnął ciężko. Potem spojrzał na zegarek i zakłopotaniem podrapał się po głowie.

Uroczystość pożegnania Mikołaja Kopernika miała odbyć się w samo południe na dziedzińcu olsztyńskiego zamku. Następnie w katedrze świętego Jakuba zaplanowano mszę żałobną. Zdecydowano o tym na górze, a naukowcy, w tym Kubiak, byli ostatnimi, którzy mogli w tej sprawie zadawać pytania. Ich rola przecież właśnie się kończyła. Mieli tylko przekazać ocynkowaną skrzynkę ze szczątkami wielkiego astronoma…

Wszystkim zajmował się zaaferowany młokos w ciemnych okularach ze słuchawką w uchu i tabletem w dłoni. Miotał się, kręcił, doglądał. Sprawdzał nawet krzesła, czy wygodne. Przed chwilą zadzwonił do niego aktor z teatru Jaracza, który miał odczytać kilka zdań z Revolutionibus, co stojący niedaleko Kubiak wywnioskował z krótkiej rozmowy.

Cieszył się, że jego rola skończy się za kilkanaście minut. Czekał już tylko na najważniejsze – na głównego bohatera wydarzenia. Miała go przywieźć, jakkolwiek to brzmi, Monika Lauder. Właściwie już powinna być na miejscu.

– Właściwie już powinna być na miejscu – powtórzył jak echo czyjś głos.

Kubiak obejrzał się przez ramię. Magister Olaf Szymuś walczył właśnie z węzłem krawata, który sam mógł być wzięty za archeologiczne wykopalisko. Doktor, ubrany uroczyście, ale i w miarę modnie, aż otworzył usta na widok podwładnego.

Ten chyba wyczuł, że coś jest nie tak.

– O co ci chodzi? – zapytał, mrugając przy tym oczami. W zespole uchodził za mistrza humoru, dyżurnego figlarza i opowiadacza dowcipów, do którego obowiązków należało również przekręcanie nazwisk, udawanie kretyna i sto jeden innych trików.

Kubiak tylko machnął ręką.

Mogło być gorzej – pomyślał. Wiedział dobrze, że Olaf, gdyby tylko zwietrzył hecę, byłby w stanie zamiast koszuli i tego beznadziejnego krawata włożyć na siebie… czarną koszulę z koloratką. Na szczęście dzisiaj tego nie zrobił, bowiem na uroczystości był oczekiwany arcybiskup metropolita, a także biskup pomocniczy i wielu księży, więc takie wybryki byłyby co najmniej nie na miejscu.

Doktor Kubiak jeszcze raz ogarnął wzrokiem miejsce uroczystości. Wśród ludzi, którzy już zaczynali kręcić się po dziedzińcu, mimo że do rozpoczęcia imprezy była jeszcze godzina z okładem, rozpoznał prezydenta miasta i przewodniczącego rady miejskiej.

Przeszedł go przyjemny dreszcz. Chłopięca radość oczekiwania. Dawno tak się nie czuł. Nawet w chwili, gdy po wielu miesiącach poszukiwań wykopali czaszkę, która miała okazać się TĄ czaszką.

– I jak, panie kolego? – z zamyślenia wyrwał go znów znajomy głos.

Kubiak obrócił się i zobaczył przed sobą samego rektora uczelni.

– Dzień dobry, profesorze – przywitał się Kubiak, mimowolnie przyjmując postawę zbliżoną do zasadniczej. – Tak, już wszystko gotowe.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Piękna pogoda, prawda? – rzekł rektor, unosząc w górę głowę i mrużąc oczy.

– Tak, jest bardzo ładnie.

– Po tych wszystkich burzach w lipcu… O, jest i pani magister! – rektor uśmiechnął się do kogoś za plecami Kubiaka.

Doktor odwrócił się i odetchnął z ulgą. Stała przed nim Monika Lauder.

– Ty już jesteś? – Kubiak zdziwił się i ucieszył jednocześnie.

– Jak widać.

– A gdzie… – zawahał się i rozejrzał niepewnie dookoła. Na szczęście rektor już sobie poszedł. – Gdzie Kopernik? – zapytał, ściszając konspiracyjnie głos.

– Czeka w samochodzie – odpowiedziała, by zaraz zapytać: – Są już ludzie z trumną?

– Poczekaj, zaraz zapytam kogoś, kto wie wszystko.

W tym samym momencie Tomasz Horn wjechał na Starówkę. Zawsze miał kłopoty z poruszaniem się po wąskich staromiejskich uliczkach, z czego połowa była jednokierunkowa, podobnie jak z zaparkowaniem, bo inne zasady panowały tu latem, a inne jesienią i zimą.

Tym razem jednak szybko udało mu się znaleźć miejsce niedaleko jednego z budynków uniwersyteckich nad Łyną. Kilka minut później szedł dziarskim krokiem w stronę zamku. Wiedział, że do rozpoczęcia uroczystości zostało jeszcze sporo czasu, ale miał zamiar porozmawiać w spokoju z kimś z ekipy archeologów, którzy dokonali odkrycia. Dostrzegł wozy transmisyjne telewizji i radia.

– Tomek? – usłyszał naraz kobiecy głos.

Na skraju fontanny przy Starym Ratuszu siedziała jakaś para. Dziewczyna machała ręką. Nie był tylko pewien, czy do niego. Nie poznawał tych ludzi, bo odległość była dość znaczna, w dodatku patrzył pod słońce.

– Tomasz Horn! – sprecyzował wtedy towarzysz dziewczyny.

Dziennikarz zbliżył się do fontanny, wciąż mrużąc oczy od słońca.

– Magda! – zawołał wreszcie z nieudawaną radością.

– Brodacz.

– Nie byliśmy pewny, czy to ty – powiedziała dziewczyna.

Jasnowłosa Magda i Brodacz, który zresztą nie miał już brody, była to para archeologów, którzy przed rokiem pracowali w zespole profesora Buczyńskiego we fromborskim kościele świętego Mikołaja i którzy wspólnie z Hornem i Ewą Rimmel przeżyli wówczas pełen niebezpieczeństw tydzień. Dzisiaj nie wyglądali na tych, co kopią w ziemi w poszukiwaniu przeszłości, a jednocześnie odpowiedzi na pytanie: co robić w życiu. Już bowiem wiedzieli – pod luźną, letnią sukienką dziewczyny rysował się wyraźnie ciążowy brzuszek.

– Wzięliśmy sobie urlop od wykopalisk – tłumaczyła Magda. – Ja za trzy miesiące urodzę, a on zatrudnił się w międzynarodowym koncernie.

– Sprzedaję sprzęt AGD – sprecyzował bez wstydu chłopak, choć po chwili chyba zaczął się tłumaczyć. – Taki odkurzacz przecież ma wiele coś z georadaru, nie?

Zaśmiali się wszyscy.

– A co u ciebie? – zapytała dziewczyna po chwili. – Macie jakiś kontakt z Ewą?

Horn potwierdził skinieniem głowy.

– Mimo że już się nie bawimy w piasku, nie mogliśmy nie być tutaj – rzekł po chwili w nutką patosu Brodacz. – W końcu też mamy w tym swój udział.

– Szkoda tylko, że profesor Buczyński tego nie doczekał – westchnęła Magda.

– To prawda – zgodził się Horn.

IV

Gdańsk-Wrzeszcz, dzień pierwszy

Władysław Keller siedział w swoim ulubionym fotelu i usiłował czytać. Bardziej jednak od śledzenia rzędów liter i podążania za myślą autora książki usiłował nie zasnąć. Kilka razy zaczynał akapit, ale po paru zdaniach przestawał rozumieć tekst. Wtedy wracał i próbował jeszcze raz. Tylko że z początkiem nowego akapitu wszystko zaczynało się od nowa.

– Drugą kawę, co? – zapytał, a adresatem pytania był wilczur imieniem Kajzer, tak samo chyba jak jego pan znużony ciepłym, nudnym, sierpniowym popołudniem.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, mężczyzna odłożył książkę na stolik, dźwignął się z fotela i wyszedł do kuchni. Trzymał się nieźle, poruszał sprawnie, starając się zachować prostą sylwetkę – jak na emerytowanego oficera Marynarki Wojennej w stopniu komandora przystało.

W kilka chwil przygotował sobie kawę z ekspresu. Zazwyczaj obsługiwała urządzenie Mirka, żona Władysława. Kilka dni temu Keller odwiózł ją jednak do sanatorium w Inowrocławiu i teraz wiódł żywot słomianego wdowca. Bardzo mu to zresztą odpowiadało: on i pies, tylko we dwóch. Długie spacery, wypady nad morze, a nawet na wzgórza. To lubili najbardziej.

Chwilę później Keller postawił filiżankę na spodeczek i powolnym krokiem ruszył z powrotem. Od stołu dzieliły go może dwa kroki, kiedy odezwał się telefon. Komandor postawił filiżankę na stole i dopiero wtedy sięgnął po słuchawkę aparatu stojącego pod oknem.

– Słucham – powiedział zdecydowanym głosem; wiele czasu upłynęło, nim nauczył się właśnie tak mówić do słuchawki, zawsze bowiem wcześniej wymieniał swój stopień i nazwisko, a potem informował nieznanego wciąż rozmówcę, że, owszem, słucha.

Po drugiej stronie jednak nikt się nie odezwał. Za oknem przejechał z łoskotem tramwaj w stronę Brzeźna.

– Halo! – powtórzył.

Odpowiedziały mu jednak tylko jakieś trzaski i szumy. Nasłuchiwał z uwagą przez dłuższą chwilę. Nie miał zamiaru pierwszy się rozłączyć, jakby chciał przynajmniej w ten sposób ukarać żartownisia za kawał wysokością rachunku, choć z drugiej strony wiedział, że pewnie nieznajomy po drugiej stronie i tak tego nie odczuje. Ludzie nie wiedzieli, co robić z darmowymi minutami.

– No dobra – nie wytrzymał w końcu. – Jestem w domu, ja i mój pies, bynajmniej nie ratlerek. Na razie nigdzie się nie wybieram, a nawet jeśli, to mieszkanie ma solidne zamki i czujnych sąsiadów. Cześć!

I rzucił słuchawką. Przez chwilę słyszał bijące głośno serce. Lekarze kazali mu o nie dbać. A tu takie numery, nie ma co! – pomyślał, siadając z powrotem w fotelu.

Wypił kilka łyków, usiłował czytać dalej, ale znów za cholerę nie potrafił się skupić, już nie za sprawą senności, a wręcz przeciwnie: niepokoju, który komuś udało się w nim zasiać.

To, co niemal wykrzyczał do słuchawki, było prawdą. Wiele mówiło się o przypadkach, kiedy złodzieje najpierw dzwonili do domu ofiary, żeby sprawdzić, czy ktoś jest na miejscu, a dopiero potem dokonywali włamania. Pamiętał, że podczas stanu wojennego, a był już wtedy młodym oficerem marynarki, też mieli podobne głuche telefony.

Dopiwszy kawę, Władysław Keller, jakby na przekór temu, co zaszło przed paroma minutami, postanowił wyjść z psem na spacer. Wstał, wzuł wygodne, sportowe buty. Ledwo dotknął smyczy wiszącej w przedpokoju, Kajzer zerwał się ze swojego legowiska i zaczął wesoło machać ogonem, a nawet zaszczekał.

– Już, już, kochany piesku! – Mężczyzna pogłaskał czworonoga po łbie.

Kilka minut później byli na ulicy. Od morza wiał przyjemny wiaterek. Komandor Keller szybko zapomniał o głuchym telefonie.

V

Olsztyn, dzień pierwszy

Doktor Lesław Kubiak przełknął ślinę i jeszcze bardziej rozluźnił węzeł krawata. Stał przed nim młodziutki ksiądz wikary. Stał i czekał na odpowiedź.

Na szczęście ów chłopak w sutannie, blondynek o twarzy szkolnego prymusa z jasnym meszkiem pod nosem, w jakiś sposób wyczuł, że musi powtórzyć swoją prośbę. Bez zniecierpliwienia, z uśmiechem na twarzy, najłagodniej jak tylko potrafił, jakby zwracał się do dziecka lub osoby starszej.

– Ksiądz arcybiskup pyta, czy jest możliwość, żeby mógł pomodlić się przy trumnie kanonika fromborskiego? – wyrecytował niegłośno i z uśmiechem, by dodać: – W samotności, zanim uroczystość się rozpocznie…

Z głośników popłynęła muzyka. Na zaimprowizowanej scence przed jednym z mikrofonów stanął młody przystojny mężczyzna. Był to prawdopodobnie aktor, który podczas uroczystości miał recytować fragmenty De Revolutionibus Kopernika, a teraz miał zamiar zrobić to na próbę.

– „Spośród licznych i różnorodnych sztuk i nauk budzących w nas zamiłowanie i będących dla umysłów ludzkich pokarmem, tym według mego zdania przede wszystkim poświęcać się należy i te z największym uprawiać zapałem, które obracają się w kręgu rzeczy najpiękniejszych i najbardziej godnych poznania, takimi zaś są nauki, które zajmują się cudownymi obrotami we wszechświecie i biegami gwiazd…”

Kubiak spojrzał gdzieś ponad ramieniem wikarego.

– Tak, rozumiem, oczywiście, arcybiskup. Przepraszam księdza na chwilę. – Skinął głową i skierował kroki w stronę Moniki Lauder, siedzącej na jednym z krzesełek w ostatnim rzędzie.

Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby nie widziała świata poza artystą recytującym z coraz większym zapałem przetłumaczony na polski fragment epokowego dzieła. Kiedy więc poczuła na ramieniu niespodziewany dotyk, niemal podskoczyła.

– Gdzie zaparkowałaś wóz? – zapytał, jak tylko mógł najciszej.

– Na Okopowej. Za zakrętem, bo wszystko było totalnie zastawione – odpowiedziała. – A co, zablokowałam kogoś? – przestraszyła się.

– Nie, spokojnie – sapnął naukowiec.

Rozległy się oklaski. To reżyser uroczystości i kilku przypadkowych przechodniów nagradzali aktora, który kłaniał się gęsto z miną, jakby przed sekundą wtachał sam na czwarte piętro ciężką gdańską szafę.

– To o co chodzi? – niecierpliwiła się Monika.

– Od początku mówiłem, żeby nie robić z tego szopki. – Kubiak był coraz bardziej zdenerwowany. – Mieliśmy nadzieję obejść się bez wystawiania kości na widok publiczny. A większość tych ludzi przyjdzie tutaj tylko w nadziei, że zobaczy truchło Kopernika. Sensacji się spodziewali, a nie występów artystycznych. Skąd w ogóle w ludziach takie makabryczne ciągoty, co?!

– Przesadzasz.

– Nie sądzę! Daję głowę, że znaleźliby się i tacy, którzy chcieliby mieć taką kostkę na pamiątkę. Całe szczęście przepisy kazały nam trzymać go w lodówce na Żołnierskiej. Dwa dni temu miałem telefon z jakiegoś brukowca. Wiesz, że chcieli zrobić sesję fotograficzną…

– Tobie?

– Kopernikowi!

Mężczyzna wyjął chustkę z kieszeni do nosa i starł nią pot z czoła. Potem powiedział doktorantce o prośbie arcybiskupa przekazanej przez wikarego, który wciąż stał pokornie tam, gdzie zostawił go archeolog.

– Ci od trumienki się spóźniają – podsumował doktor.

Dopiero teraz Monika i Kubiak zorientowali się, że ich rozmowie przysłuchuje się Olaf Szymuś. Właściciel koszmarnego krawata nie odzywał się, tylko w skupieniu i z jak najbardziej poważną miną kiwał od czasu do czasu głową.

– Poradziłbyś coś, zamiast pajacować – warknął doktor.

– Mam skombinować trumnę?

Leszek i Monika popatrzyli na siebie. Normalnie wzięliby taki tekst za głupi żart w wykonaniu Szymusia. Ale teraz? Tak! Jak nic na świecie potrzebna im była w tej chwili trumienka, a nawet elegancka skrzynka, z Kopernika nie zostało przecież tak wiele.

– Mówisz i masz. – Olaf poprawił ostentacyjnie węzeł krawata. – Dajcie mi dwa kwadranse.

– Dwadzieścia minut – jęknął Kubiak.

– Nie przesadzaj, Lechu – rzucił przez ramię Szymuś.

Doktor przeciągnął ręką po twarzy. Niech to wszystko wreszcie się skończy – pomyślał.

– Chodźmy. Szkoda każdej chwili – powiedziała Monika.

– Idź, ja zaraz dojdę – odparł Kubiak. – Powiem tylko temu dzieciakowi, że arcybiskup będzie mógł odmówić swój różaniec.

Chwilę później Monika Lauder opuściła dziedziniec i ruszyła w stronę miejsca, gdzie zaparkowała swojego opla. Nie kłamała, uliczka w pobliżu amfiteatru była szczelnie zastawiona samochodami. Gdy do zakrętu zostało jej kilka kroków, przyspieszyła, jakby tknięta złym przeczuciem. Serce biło jej coraz mocniej.

Samochodu nie było.

Czuła, jak uginają się pod nią nogi. Ciało zmroził lodowaty dreszcz. Oparła się ciężko o ścianę budynku.

To niemożliwe – pomyślała z trwogą i niedowierzaniem.

Była bliska omdlenia, pociemniało jej w oczach. Ale to tylko słońce skryło się za ciężką chmurę. W tej samej chwili rozległ się pierwszy złowróżbny grzmot.

Deszcz zabębnił na siedziskach krzeseł, na których mieli zasiąść oficjele. Akustyk miotał się w pojedynkę, usiłując ratować sprzęt, który miał nagłośnić uroczystość pożegnania wielkiego astronoma. Ktoś kogoś głośno wołał, inny nieopatrznie nie przerwał rozmowy przez telefon komórkowy.

Tomasz Horn i małżeństwo urlopowanych archeologów znaleźli schronienie pod namiotem ustawionym na trawniku właściwie bez konkretnego celu. Namiot nie miał ścian bocznych, ale za to zajmował sporą powierzchnię, dzięki czemu ulewa zmoczyła ich nieznacznie. Usiedli na suchych plastikowych krzesełkach, przez dłuższą chwilę przysłuchując się istnej kanonadzie nad swoimi głowami.

– Ksiądz więcej wody leje, czekając na kopertę – zaśmiał się Brodacz.

– A właśnie: co u proboszcza Nehringa? – zapytała Magda.

– Wszystko dobrze – odparł Horn. – Rozmawialiśmy jakoś przed Wielkanocą.

Z okolic miejsca, gdzie jeszcze przed paroma chwilami stał aktor, doszedł uszu siedzących jakiś rwetes.

– Co się tam dzieje? – zainteresowała się Magda, kładąc znów dłonie na brzuchu, jakby chciała ochronić dziecko.

– To Kubiak – stwierdził po chwili obserwacji jej mąż. – Może do nich pójdziemy? Chyba powoli przestaje padać…

Kilka chwil później, wykorzystując w istocie krótką przerwę w ulewie, dołączyli do grona starych znajomych i współpracowników. Wystarczył jednak moment, aby się zorientować, że coś nie gra. Twarz rzeczonego Kubiaka była czerwona jak pomidor, znać było, że jest bardzo zdenerwowany. Stojąca przed nim drobna, ładna blondynka ocierała ukradkiem łzy.

Do tego dziwnego grona po Hornie, Magdzie i Brodaczu dołączył jeszcze dziwniejszy osobnik w krawacie, jakby zdjętym dopiero co z króla wiejskiej dyskoteki z lat siedemdziesiątych.

– No, co jest z wami?! – rzucił w przestrzeń między Kubiakiem a blondynką. – Trumna czeka. Mam nadzieję, że godna zarówno arcybiskupa, jak i kanonika.

– Jaka trumna? – zainteresowała się Magda.

– Porządna, dębowa, a w dodatku nieużywana. Niestety, nie mieli nic w rozmiarze XS – zaśmiał się Olaf. – Cześć, Magda. Już wiecie, co się wam urodzi?

– Dziewczynka.

– Super! – ucieszył się, by na powrót przybrać srogi wyraz twarzy. – To co robimy?

Kubiak jakby dopiero obudził się z letargu.

– Co? Nic nie robimy.

– Jak to nic? Dlaczego?

– Dlatego, że właśnie rąbnęli nam samochód, gdzie znajdowała się szkatuła z kośćmi, przywieziona dziś rano przez Monikę z zakładu medycyny sądowej – wyrecytował jednym tchem doktor Kubiak i nie wiedzieć czemu odetchnął z widoczną ulgą.

– Co?! – krzyknęli niemal jednocześnie Olaf, Brodacz i Magda.

Deszczówka z jednostajnym szumem ściekała z dachów, płynęła wzdłuż krawężników i przeciekała przez kratki studzienek kanalizacyjnych.

– Kto by się miał połakomić na takiego grata? – zdziwił się Szymuś.

Lauder spojrzała na niego spod zmarszczonego czoła.

– Chyba wiem, kto to może być – powiedział cicho doktor Kubiak, po czym zwrócił się do Moniki. – Mówiłaś kiedyś, że planujesz założyć sobie system namierzania.

W odpowiedzi odezwał się grzmot.

Powietrze przesycone było elektrycznością, choć raczej nie za sprawą trwającej burzy.

– Zgadza się – potwierdziła wreszcie głucho dziewczyna.

– I założyłaś?

– Założyłam.

Kubiak skrzywił się, potarł otwartą dłonią czoło, z którego powoli znikał rumieniec. Potoczył wzrokiem po obecnych, na chwilę zatrzymując się na Tomaszu Hornie. Magda wyczuła jego niezdecydowanie.

– W porządku, doktorze – powiedziała. – To jest ten dziennikarz, z którym pracowaliśmy rok temu. Opowiadałam ci.

– Miło mi – bąknął Kubiak, by po chwili niskim charkotliwym, ale zdecydowanym głosem kontynuować: – Trzeba teraz szybko iść na policję, niech sprawdzą, dokąd on jedzie. Jeżeli jest w tej chwili tam, gdzie myślę, że jest, to kościom nic się nie stanie. Przynajmniej na razie. Tutaj nikt się nie dowie, że Kopernika nie ma w trumnie. Gdy przestanie padać, uroczystość odbędzie się tak, jak została zaplanowana. Najważniejsze, żebyśmy odzyskali skrzynkę…

Tomasz Horn przysłuchiwał się chciwie monologowi archeologa. Chłonął każde wypowiedziane słowo. Z każdą chwilą wzrastało w nim dziwne, może trochę naiwne, może niezbyt mądre, ale wyraźne i przyjemnie uczucie. Znał je dobrze. Przypominał sobie dokładnie. Czuł się już tak – i to całkiem niedawno.

VI

Okolice Ostródy, dzień pierwszy

Doktor Lesław Kubiak bez wahania przystał na propozycję pomocy ze strony Tomasza Horna. Tym bardziej że jego samochód, wysłużony mercedes, znajdował się właśnie w warsztacie. W chwili gdy obaj ruszyli krajową szesnastką w kierunku zachodnim, reszta wtajemniczonych udała się na policję, aby potwierdzić przypuszczenia naukowca.

Przez cały ten czas dziennikarz nie zadawał żadnych pytań. Ale długo nie wytrzymał.

– Mówił pan, że domyśla się, kto to mógł zrobić – zagadnął.

– Zgadza się – potwierdził Kubiak.

I nic więcej nie powiedział. Hornowi zrobiło się niewyraźnie. Widać, mimo swego rodzaju poręczenia Magdy i Brodacza, nadal widziano w nim pismaka żądnego sensacji i gotowego na wiele, by zdobyć informację. Kolorowe dzienniki dla taksówkarzy i kucharek z krzyczącymi okładkami, chełpiące się tym, że zawsze stają po stronie zwykłego, szarego człowieka, prześcigały się w serwowaniu okropności, posługując się językiem kloaki.

– Proszę wybaczyć, ale jestem z natury nieufny. Lata praktyki – rzekł Kubiak. – Rzeczywiście, Magda wiele nam opowiadała o panu i o tym, co przeżyliście rok temu.

Tomasz skinął głową. Nie znał siedzącego obok człowieka, więc za bardzo nie wiedział, co ma powiedzieć na coś, co mogło być równie dobrze pochwałą, jak i przyganą. Tamten mógł mówić poważnie, ale też kpić w żywe oczy.

– Ciekawe, co uda im się ustalić na policji – rzekł Kubiak jakby do siebie, spoglądając przy tym na zegarek. – Monika miała dzwonić, gdy się czegoś dowiedzą. Ale jestem więcej niż pewny, że wybraliśmy właściwy kierunek.

– Jeżeli policja jest w stanie namierzyć auto, a złodziej nie wie, że jest widziany przez satelitę, to może być już połowa sukcesu – odpowiedział Horn.

– Pewnie teraz chciałby się pan dowiedzieć, kim jest złodziej? – rzekł z lekkim uśmiechem archeolog, zezując na kierowcę.

– Powie mi pan albo nie – mruknął Horn. – Podejrzewam, że nie chodziło mu o samochód, tylko o jego zawartość…

Kilka minut później wjechali na trasę S-7. Kubiak wciąż patrzył przed siebie niczym zahipnotyzowany. W pewnym momencie, kilka kilometrów za Miłomłynem, spojrzał w bok. Akurat mijali duży parking.

– Niech pan się zatrzyma! – krzyknął.

Horn naparł nogą na hamulec. Rozległ się pisk opon, autem zarzuciło. W końcu szczęśliwie udało im się zatrzymać na pasie awaryjnym, kilkanaście metrów za zjazdem na parking.

– Musimy tam wjechać! – krzyknął naukowiec.

– Cofać na ekspresówce? – prychnął Horn.

Na to Kubiak zaczął szarpać się z zapięciem pasa. Szczęknęła zwalniana zapadka. Mężczyzna zerwał się z fotela, otworzył drzwi i wyskoczył z pojazdu. Dopiero teraz Tomasz zorientował się, o co chodzi: na parkingu stał terenowy samochód. Czy to ten, którego szukali?

Wbrew przepisom zaczął cofać. Na szczęście nikt w tym czasie nie jechał od południa. Po chwili znalazł się na parkingu i minął biegnącego archeologa.

– Jest! Jest! – sapał Kubiak.

– Ostrożnie, złodziej może być… – zawołał Horn, ale nie dokończył zdania, doktor był już bowiem przy oplu.

W środku nie było nikogo. Horn miał jednak złe przeczucia. Kubiak za to zachowywał się jak dzieciak, który po raz pierwszy w życiu widzi terenówkę na zachodnich numerach: zaglądał przez szybę, tak jak kiedyś zaglądało się, by sprawdzić, ile wóz wyciąga, czy ma drążek skrzyni biegów, czy to automat.

– Jest otwarty. – Spojrzał na dziennikarza, jakby szukał pozwolenia, czy może pociągnąć za klamkę.

Trwał jednak w tym niezdecydowaniu przez chwilę. Wreszcie szarpnął za drzwiczki, nachylił się, nacisnął jakąś dźwigienkę wewnątrz. Szczęknął mechanizm, klapa bagażnika nieznacznie się uniosła. Tomasz Horn wstrzymał oddech. Zanim doktor Kubiak uniósł pokrywę bagażnika, on już wiedział.

W samochodzie nie było skrzyni ze szczątkami Mikołaja Kopernika.

Kilkanaście minut później na miejsce przyjechały dwa kolejne samochody: w pierwszym siedzieli Brodacz, Magda i Monika Lauder, drugim był radiowóz policji z Olsztyna. Widząc Kubiaka, siedzącego w otwartych drzwiach opla ze spuszczoną głową i palącego papierosa, szybko się domyślili, co zaszło. Przegrali.

Monika Lauder zachowywała się, jakby nie wierzyła w to, co się stało. Albo wciąż brała to za żart, niewinny numer, który ktoś im wykręcił. Podczas gdy inni stali i patrzyli, ona zaczęła gorączkowo obszukiwać cały samochód.

– Musi gdzieś tu być. Przecież musi gdzieś tu być! – powtarzała pod nosem.

Ale w końcu i ona dała za wygraną. Usiadła po drugiej stronie, także w otwartych drzwiach, i milczała. Zdezorientowali policjanci zaczęli wypytywać pozostałych, o co chodzi. Brodacz i Magda tłumaczyli, cierpliwie, jak na przyszłych rodziców przystało.

Jedynie Horn miał trudności ze znalezieniem sobie miejsca. Chciał już nawet pożegnać się i ruszyć do swojego samochodu, ale coś mu nie pozwalało tego zrobić. W pewnej chwili spojrzenia jego i blondynki spotkały się. Horn nie zauważył w oczach dziewczyny łez. Raczej złość.

Pomocną i w tym wypadku znów okazała się Magda. W kilku zdaniach wyjaśniła staremu znajomemu całą sytuację.

– Mieliśmy problemy od samego początku, od kiedy zaczęliśmy kopać pod posadzką fromborskiej katedry – mówiła. – Zdawało się, że wszyscy są po naszej stronie: biskup, proboszcz, władze miasteczka, dla których odnalezienie szczątków oznaczało natychmiastowe podniesienie prestiżu Fromborka. Bo co z tego, że wszyscy wiedzieli, że tu leży Mikołaj Kopernik, jak nie było wiadomo dokładnie gdzie…

– A ludzie przecież lubią wiedzieć – mruknął Horn.

– Znaleźli się jednak i tacy, którym nie w smak były nasze poszukiwania – ciągnęła Magda. – Z początku nie wiedzieliśmy, kto to może być. Wszystko wyglądało na chuligańskie wybryki. Ktoś zniszczył zamek w drzwiach katedry, nadpiłował trzonki szpadli, robił spięcie, gdy akurat pracował sprzęt elektroniczny. Ale profesor Buczyński i doktor Kubiak znosili to wszystko ze stoickim spokojem. Myślę, że już wtedy domyślali się, kto za tym wszystkim stoi, ale nie mieli żadnych dowodów. Zniecierpliwieni, obmyśliliśmy zasadzkę. I rybki łatwo w nią wpadły.

– Kto to był?

– Ludwik Rosłoń, archeolog-amator, fanatyk poszukiwań. Nie skończył studiów, nie miał uprawnień, więc nigdy nawet nie występował o pozwolenia na prowadzenie wykopalisk.

– Ale kopał?

– Owszem, zwykle zupełnie gdzie indziej niż inni, robiąc zresztą wokół tego dużo szumu. Wtedy też pracował nieopodal, twierdząc jednocześnie na swojej stronie internetowej, że to, co robimy, to skandal, amatorszczyzna i tak dalej. Złapaliśmy go, ale wycofaliśmy zarzuty, uważając, że najlepiej ukarzemy go, znajdując to, czego szukaliśmy. I udało się.

– Skąd pewność, że to właśnie on ukradł samochód i kości astronoma?

– Nie mamy takiej pewności. – Magda rozłożyła bezradnie ręce. – To tylko nasze przypuszczenia. Niestety, skrzynka już nie miała zamontowanego systemu namierzania.

– Co ten Rosłoń może teraz zrobić z Kopernikiem?

Archeolożka ciężko westchnęła.

– Nie wiem. Na pewno nie zniszczy kości ani tym bardziej nie sprzeda ich za granicę, choć wiem, że znaleźliby się chętni, chcący dać za to krocie. Sami mieliśmy wiele tego typu propozycji zaraz po odnalezieniu trumny. Ludwik ma swój honor i nie jest bandytą. Obawiam się jednak, że może zrobić co innego.

– Co?

– Po prostu pochować Kopernika…

Ledwo wypowiedziała te słowa, rozległ się pomruk burzy, która najwyraźniej dotarła i tutaj. Horn dostrzegł też dziwne ożywienie we wnętrzu terenowego opla. Blondynka i Kubiak wyraźnie szykowali się do drogi.

– Co robicie? – zainteresował się Brodacz.

– Mamy zamiar dopaść skurwysyna! – wyjaśnił rzeczowo i dosadnie doktor. – Myślę, że daleko nie ujechał. A jeśli nawet, to chyba wiem, gdzie go szukać.

Dziewczyna usiadła za kierownicą, włożyła kluczyk w stacyjkę, przekręciła. Spod maski nie wydobył się jednak żaden, nawet najcichszy dźwięk. Spróbowała jeszcze dwa razy, po czym, zniecierpliwiona, otworzyła od wewnątrz pokrywę silnika i szybko wyskoczyła z auta. Brodacz uniósł klapę i zaklął pod nosem.

– Zabrał akumulator – brzmiała diagnoza.

Doktor Kubiak łakomym wzrokiem spojrzał na samochód Brodacza. Ten jednak szybko pojął, o co chodzi.

– Nie da rady – pokręcił zdecydowanie głową. – Mamy dziś wizytę u położnika, poza tym w każdej chwili może się zacząć.

W tym momencie spojrzenia Tomasza Horna i Moniki Lauder znów się spotkały.

VII

Frombork, dzień pierwszy

Aspirant sztabowy Adam Wasilewski, od niedawna pełniący obowiązki szefa posterunku policji we Fromborku, miał nadzieję, że limit kłopotów na dziś już się wyczerpał.

Właśnie zakończyła się sprawa kradzieży rowerów na polu namiotowym. Okazało się zresztą, że nie było żadnej kradzieży, ktoś tylko udał się na przejażdżkę. Właściciele co prawda nie pamiętali, żeby wydawali zgodę na pożyczenie jednośladów, ale nie wiedzieli też za bardzo, gdzie się znajdują, jaki jest dzień tygodnia ani nawet jak… się nazywają. Gdyby ktoś opowiedziałby aspirantowi tę historię, na pewno by nie uwierzył. Może poza tym, że we Fromborku działa latem pole namiotowe.

Zaterkotał telefon na biurku. Wasilewski spojrzał błagalnym wzrokiem na aparat oklejony przez pokolenia jego poprzedników nalepkami z bananów. Jednak nie udało mu się go zahipnotyzować ani spowodować, żeby umilkł. Powolnym ruchem sięgnął po słuchawkę.

– Aspirant sztabowy Wasilewski, posterunek policji we…

– Dobra, wiem. Oszczędzaj siły – po drugiej stronie odezwał się znajomy głos porucznika Jurka Kozła ze Straży Granicznej.

– Co się dzieje?

– Wieziemy ci delikwentów.

Wasilewski uniósł oczy ku sufitowi, ale nie skomentował rewelacji.

– Znów żeglarze wierzący w przyjaźń polsko-rosyjską? – próbował zgadnąć.

– Gorzej. Za pięć minut będziemy w porcie.

– Ale o co chodzi?

– Chodź sam, to zobaczysz.

Sam to na pewno nie pójdę – pomyślał, dźwigając się zza biurka.

W kilka sekund znalazł się na dole. Wstawił głowę do pokoju na parterze. Na szczęście ktoś tam siedział i nie była to sprzątaczka.

– Panowie, przejdziemy się, co?! – zawołał niewinnie.

Zwinął tym prostym zdaniem dwóch nudzących się jak mopsy młodych, jak zwija się dzieci z piaskownicy, gdy przy trzepaku dzieje się coś o wiele ciekawszego.

– Nie mogę znaleźć kluczyków – jęknął jeden z nich, trzaskając szufladami biureczka pamiętającego zapewne czasy generała Jóźwiaka.

– Daj spokój, przespacerujemy się – rzucił Wasilewski.

W ciągu niespełna trzech minut dotarli na przystań. Akurat do betonowego pomostu dobijała łódź patrolowa Straży Granicznej. Nie było jednak przy niej żadnego jachtu. Tylko kuter rybacki.

– O co chodzi? – zapytał sam siebie Wasilewski, popatrując to na łódź z mundurowymi, to na stary, zdezelowany kuter.

– Dzień dobry – usłyszał z boku.

To był miejscowy inspektor rybołówstwa, Walczak, który, jak się okazało, również został zaproszony do fromborskiego portu, choć o atrakcjach wiedział niewiele więcej.

– To, zdaje się, kuter Ambroziaka – powiedział policjant, na co Walczak skinął głową.

W pewnym momencie zaczęło dziać się coś dziwnego: o ile łódź z pogranicznikami przybiła do betonowej platformy bez problemów, o tyle kuter rybacki zachowywał się dość nietypowo. Był już blisko kei, kiedy nagle odbił gwałtownie z powrotem w stronę zatoki. Przy rufie zabulgotała woda.

Mężczyźni stojący na brzegu popatrzyli na siebie.

– Co on wyprawia?! – krzyknęli jednocześnie.

Tymczasem szybkim krokiem maszerował już do nich mężczyzna w mundurze Straży Granicznej.

– Cześć! – przywitał się Kozioł. – Dziękuję, że przyszliście.

– Powiesz w końcu, o co chodzi? – rzucił Walczak niezbyt przyjaźnie.

– Nie widzicie? – Funkcjonariusz spojrzał na kuter, który właśnie kończył obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. – Ambroziak jest kompletnie pijany. Tak samo jak sternik i jeszcze jeden facet. Ledwo na pokład wleźli w Piaskach. Ktoś życzliwy od razu zadzwonił do nas. Płynęliśmy obok mniej więcej od środka zalewu i z tego, co udało nam się zauważyć, panowie zaaplikowali na pokładzie jeszcze raz zero siedem.

Jakby dla potwierdzenia tych słów na pokładzie kutra, któremu jakoś udało się szczęśliwie przytulić do krawędzi pomostu, pojawiły się wymienione postacie: Ambroziak ledwo trzymał się na nogach, nie lepsi byli jego dwaj kompani. Cała trójka była goła od pasa w górę.

– Potrzebne jest tylko oficjalne badanie na zawartość – powiedział porucznik, na co Wasilewski ciężko westchnął, ale kiwnął potakująco głową.

– Chyba jednak niezbędny będzie radiowóz – powiedział i skinął z kolei na jednego z młodych, po czym zwrócił się ponownie do oficera Straży Granicznej: – Pomożecie nam, nie? Dobrowolnie do rurek podłączyć się chyba nie dadzą…

Nagle uszu stojących na brzegu dobiegł krótki, modulowany dźwięk policyjnej syreny. Po chwili ujrzeli nadjeżdżające od zachodu trzy samochody. Była to terenowa toyota i jadący tuż za nią volkswagen, za nimi zaś srebrna kia, radiowóz drogówki. Wszystkie pojazdy zatrzymały się przed budynkiem nieczynnego dworca kolejowego.

Tomasz Horn wyłączył silnik i otarł pot z czoła. Spojrzał w bok, na siedzącą na miejscu pasażera Monikę. Dziewczyna wciąż kurczowo trzymała się uchwytu nad drzwiami. Była tak blada, że kolor skóry jej twarzy niemal stapiał się w jedno z kolorem włosów.

Nie spuszczała jednak z oczu stojącej przed nimi toyoty. W niej to kilkadziesiąt minut wcześniej, za Elblągiem, Monika rozpoznała pojazd, którym poruszał się Ludwik Rosłoń. Siedzący w środku złodziej – chyba to był on – zorientował się w zamiarach, jakie ma wobec niego załoga jadącego z tyłu pojazdu, zanim Horn podjął decyzję o wyprzedzaniu.

Sztuka ta zresztą mu się nie udała. Toyota co raz zajeżdżała im drogę. Kilka razy manewr o mały włos skończyłby się czołowym zderzeniem z pojazdem jadącym z naprzeciwka. Dziennikarz trąbił, mrugał światłami drogowymi, jednak bez rezultatu. Domniemany Rosłoń odskakiwał na kilkadziesiąt metrów, by po chwili pozwolić się zbliżyć. Najwyraźniej bawiła go ta sytuacja.

Kilka kilometrów za Pogrodziem zorientowali się, że mają towarzystwo policji. Z jednej strony ucieszyło to Horna, z drugiej wręcz przeciwnie…

We wstecznym lusterku Horn zobaczył, jak ze stojącego za nimi radiowozu wysiadają funkcjonariusze drogówki.

– Oby tylko uwierzyli w naszą opowieść – mruknął, po czym sięgnął w zanadrze po dokumenty swoje i wozu.

W odpowiedzi Monika Lauder szarpnęła klamkę drzwi, pchnęła je łokciem i wyskoczyła z samochodu. W mgnieniu oka znalazła się przy toyocie.

– Ty bandyto! Złodzieju! – krzyknęła.

Szarpnęła drzwiczki, otworzyła je, po czym cofnęła się o krok, jakby bała się, że ze środka samochodu może coś lub ktoś wyskoczyć albo spaść cios. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Dziewczyna przeszła szybkim krokiem ku tyłowi wozu, złapała za klamkę bagażnika pojazdu.

– Nie chciałbym się z nią pokłócić – mruknął Horn.

Monika Lauder uniosła wysoko drzwiczki. W tym samym momencie z toyoty wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna w ciemnych okularach i z kilkudniowym zarostem. Gdy podszedł do niego pierwszy z policjantów drogówki, uniósł w górę ręce.

Monika odwróciła się do Horna. Skinęła głową. Ten, choć nie znał dziewczyny prawie wcale, zrozumiał, co chciała mu przekazać. Mógł odetchnąć z ulgą. I zrobiłby to, gdyby nie mina drugiego funkcjonariusza drogówki, który właśnie się nad nim nachylił. Nie wróżyła nic dobrego.

VIII

Gdańsk-Wrzeszcz, dzień pierwszy

Wrócili do domu po blisko trzech godzinach spaceru. Władysław czuł się świetnie, eskapada dobrze mu zrobiła. Klatka schodowa była przyjemnie chłodna, co było domeną starych, poniemieckich budynków, a tych w Gdańsku i okolicach nie brakowało.

Mijając skrzynkę na listy, mężczyzna dostrzegł biel między ząbkami. Zatrzymał się.

To dziwne – pomyślał. W piątek wyjmował korespondencję ze skrzynki, a w soboty i niedziele listonosz nie chodzi. Chyba że w wakacje obowiązywały jakieś inne instrukcje. Wszędzie w lipcu i sierpniu wszystko stawało na głowie: od komunikacji miejskiej, rozkładu pociągów po program telewizyjny, a raczej jego brak, bo inaczej nie można chyba nazwać ciągłych powtórek…

– Pewnie znów ci roznosiciele ulotek, jak zaraza! – zdiagnozował głośno, na co jego pies zamerdał ogonem, bynajmniej nie przyłączając się do wyrzekań swojego pana.

Odkrycie spowodowało, że Władysław Keller zapomniał, iż planował zejść do piwnicy po puszkę „małpiny”, jak nazywano wojskowe konserwy mięsne, których kilka zostały mu z czasów służby i pasowały jak ulał na czas samotnego prowadzenia kuchni.

Niespiesznym ruchem sięgnął do kieszeni po klucze, zazgrzytał zamek. Z przegródki wypadła biała koperta. Nie miała znaczka ani adresu. Tylko imię i nazwisko Kellera, wypisane równym, starannym pismem.

– Może ze spółdzielni? – zastanawiał się głośno, idąc na górę.

Zauważył, że od jakiegoś czasu pracownicy administracji osobiście roznosili pisma do mieszkańców, oszczędzając na znaczkach. Jednak prawdę mówiąc, spodziewał się już jakiejś korespondencji od żony. Czekał na pogiętą, kolorową pocztówkę z Inowrocławia, na której odwrocie znanym charakterem pisma zapisano kilka słów, może banalnych – o pogodzie czy jakości posiłków albo zabiegów – ale tak wyczekiwanych.

Zatopiony w myślach, nawet nie zauważył, kiedy stanął przed drzwiami swojego mieszkania. Pewnie szedłby dalej, gdyby nie Kajzer, który wyżej nie chciał iść, usiadł na słomiance i ziajał.

– Mądry piesek. – Keller pogłaskał go po łbie.

Przekręcił klucz w zamku, weszli do mieszkania. Pies od razu pobiegł do kuchni, gdzie stała jego miska z wodą. Po chwili dobiegło stamtąd charakterystyczne mlaskanie.

Keller usiadł w fotelu. Przez dłuższą chwilę obracał w palcach kopertę, nie otwierając jej. W końcu jednak się zdecydował. Staromodnym nożykiem rozciął papier, włożył okulary. Usta mimowolnie ułożyły się w czytane w myślach słowa…

Kilkanaście sekund później Kajzer zaskamlał cicho, a ociekający jeszcze wodą psi język lizał zwisającą bezwładnie z oparcia fotela rękę komandora.

IX

Frombork, dzień pierwszy

Wieczorna bryza niosła zapach wodorostów, marszcząc wody Zalewu Wiślanego i rozdmuchując przybrzeżne trzciny, jakby czegoś w nich szukała. W powietrzu unosiły się stada mew. Na horyzoncie pełgały światełka Krynicy Morskiej i jej latarni morskiej.

Kiedy Tomasz Horn i Monika Lauder opuścili posterunek policji we Fromborku, było już ciemno. Oboje byli bardzo zmęczeni, głodni, ale zadowoleni z przebiegu trwających niemal dwie godziny wyjaśnień. Nie obyło się bez pobrania odcisków palców. Zdziwiony Horn zapytał o to, ale wyjaśniono mu, że to nowe procedury powiązane z jutrzejszymi uroczystościami pogrzebowymi Kopernika. Tylko kilka osób wiedziało, że astronom jest już na miejscu.

Ludwik Rosłoń był dobrze znany tutejszej policji, dlatego nie było kłopotów z przekonaniem stróżów prawa, kto jest tu sprawcą, a kto tak naprawdę ofiarą. Zastanawiające było to, że złodziej za bardzo się nie bronił. Przeciwnie – zachowywał spokój, jeśli nie obojętność. A przecież nie udało mu się storpedować planów archeologów: jutrzejsza uroczystość powtórnego pochówku Kopernika mogła się odbyć zgodnie z planem.

Pierwszą rzeczą, jaką zresztą zrobiła Monika po wyjściu z komisariatu, był telefon do Kubiaka. Naukowiec, który musiał wracać do siebie, był spodziewany nad zalewem dopiero jutro rano. Szkatułę z doczesnymi szczątkami astronoma zdeponowano natomiast w miejscu, gdzie miała się znaleźć przed pochówkiem, czyli w specjalnie przygotowanym zasobniku, znajdującym się na terenie muzeum katedralnego, w podziemiach pałacu biskupów. Monika Lauder miała jednak minę dość niewyraźną, gdy rozstawała się ze szkatułą.

Z kolei Ludwik Rosłoń został zamknięty w miejscowym areszcie. Następnego dnia, może nawet w momencie, gdy na Wzgórzu Katedralnym będą trwały uroczystości, miał się nim i jego niecnym postępkiem zająć prokurator z Elbląga. Tym razem nie było szans, żeby archeolodzy wycofali oskarżenie.

– Robisz wielki błąd – zdążył jeszcze mruknąć do Moniki, nim skuty kajdankami opuścił korytarz, na którym Horn i antropolożka czekali na swoją kolej. – Pavimentum, Monika!

Dziewczyna na chwilę otworzyła usta.

– Co? – jęknęła.

– Pavimentum! – krzyknął przerażającym głosem szaleńca.

Na te słowa poziome bruzdy nad oczami Moniki Lauder jeszcze bardziej się pogłębiły.

Kiedy później szli w stronę budynku dworca, gdzie został samochód Horna, powiedziała:

– Nie wiem, jak mam panu dziękować. Jutro gdy sobie o tym wszystkim przypomnę, pewnie sama nie uwierzę.

Horn uśmiechnął się. Napięcie schodziło z niego jak znieczulenie po wyrwaniu zęba. Wszystko zaczynał widzieć ostro, można powiedzieć: na trzeźwo.

– Ma pan gdzie spać? – zapytała nagle, jakby wyczuła, co go gryzie.

– Jestem Tomasz.

– Monika – odpowiedziała szybko, jakby czekała na moment oficjalnej prezentacji. – Masz gdzie spać? – spytała ponownie.

– Skorzystam z hotelu.

Uśmiechnęła się. Chyba po raz pierwszy widział, jak się uśmiecha. Mocniejszy powiew wiatru znad zalewu poruszył jej włosami, co jeszcze bardziej mu się spodobało.

– W takim razie przed południem spotykamy się na… – urwała, jakby zabrakło jej odpowiedniego słowa.

– Na pogrzebie – dokończył Horn. – O której dokładnie?

– O jedenastej.

– Będę. Muszę w końcu coś przynieść do nowej redakcji.

Odprowadził dziewczynę do jednej z kanonii na Wzgórzu Katedralnym, gdzie znajdowało się jej lokum.

Znów mam déjà vu – pomyślał, schodząc powoli w dół, do miasteczka.

Pokój w małym hotelu, mimo środka wysokiego sezonu, udało mu się dostać bez problemu. Wziął prysznic, wskoczył do łóżka opasany tylko ręcznikiem.